Ebook i audiobook dostępne w abonamencie bez dopłat od 09.12.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Siedemnastoletnia, marząca o karierze pisarskiej, June Scott zawsze chciała napisać wspaniałą historię miłosną. Historię pełną radości, piękna, romansu, który zostaje z tobą jeszcze długo po przeczytaniu ostatniej strony. Ale June jeszcze nigdy nie była zakochana, a gdy nagle dowiaduje się czegoś, co zmienia jej życie, zaczyna się zastanawiać, czy w ogóle będzie jej to pisane.
Wtedy poznaje Jessego Taylora, chłopca, którego zegar również tyka. Żyje tak, jakby każdy dzień był jego ostatnim… bo tak właśnie może być.
Gdy światy June i Jessego się ze sobą zderzają, iskra zmienia się w potężny płomień. Ich dni przesypują się przez palce niczym piasek w klepsydrze, pełne skradzionych pocałunków i spędzonych w spokoju chwil, które zdają się wiecznością. Gdy June opisuje tę miłość własnymi słowami, tworzy coś jeszcze bardziej trwałego – historię dla świata, prezent dla chłopca, który zmienił wszystko.
Bo miłość nie umiera, nawet gdy ludzie odchodzą z tego świata.
Miłość trwa – we wspomnieniach, słowach, w sercach tych, którzy mieli odwagę, by ją poczuć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 350
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Write Me For You
WRITE ME FOR YOU © 2025 by Tillie Cole
Copyright for the Polish edition © 2025 by Grupa Wydawnicza FILIA
Wszelkie prawa zastrzeżone Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: © Antoaneta Georgieva / Sourcebooks Zdjęcie na okładce: Tetiana Lazunova, anand purohit, Addie Dech / 500px Redakcja i korekta EDITIO PR & marketing: Karolina Nowak
ISBN: 978-83-8402-762-2
Grupa Wydawnicza Filia Sp. z o.o. ul. Kleeberga 2 61-615 Poznań[email protected]
SERIA: HYPE
Dla marzycieli i romantyków, którzy zawsze walczą z ciemnością
Two Hearts – Dermot Kennedy
Next Thing You Know – Jordan Davis
A Lot More Free – Max McNown
Your Bones – Chelsea Cutler
Medication – David Wimbish & The Collection
Behind – Myles Smith
Save You a Seat – Alex Warren
Betting on Us – Myles Smith
My Greatest Fear – Benson Boone
Just Us – James Arthur
Live More & Love More – Cat Burns
Like Real People Do – Hozier
Belong Together – Mark Ambor
Dreams – NEEDTOBREATHE (feat. Judah & The Lion)
Carry Me – NEEDTOBREATHE (feat. Switchfoot)
Carry You On – Amos Lee
Heaven Is a Place on Earth – The Mayries
Fields of Gold – Kina Grannis
Moon River – Kina Grannis
Face My Fears – Mree
Now We Are Free – Hans Zimmer, Klaus Badelt, Lisa Gerrard, Gavin Greenaway, The Lyndhurst Orchestra
Story of My Life – One Direction
Sweet Ever After – Ellie Holcomb, Bear Rinehart (feat. NEEDTOBREATHE)
A.M. – One Direction
Stardust – ZAYN
Soon You’ll Get Better – Taylor Swift (feat. The Chicks)
Magical – Ed Sheeran
Full of Life – Christine and the Queens
Sink – Noah Kahan
Quite Miss Home – James Arthur
Never Be Alone – Shawn Mendes
Put a Little Love on Me – Niall Horan
Miracle – Labrinth
The Story Never Ends – Lauv
Feels Like This – Maisie Peters
Free – Elina
Repeat Until Death – Novo Amor
BE HERE LONG – NEEDTOBREATHE
West Texas Wind – NEEDTOBREATHE
You Feel Like Home – Hills x Hills
Young Blood – Noah Kahan
Save Me – Noah Kahan
Beautiful Things – Benson Boone
Death Wish Love – Benson Boone
Tears for Fun – Griff
Pink Skies – Zach Bryan
Holy Smokes – Bailey Zimmerman
Next to You – Little Big Town
Forever Young – Alphaville
Carry You – Novo Amor
Little Life – Cordelia
Roses – Jenna Raine
Carry You Home – Alex Warren
Already Home – Hills x Hills
River Flows in You – Yiruma
Forever and a Day – Benson Boone
Teksas
Dziesięć lat
Napisałam „Koniec” i od razu się uśmiechnęłam. Za oknem migotały gwiazdy, a uczucia wezbrały we mnie tak bardzo, że wątpiłam, czy galopujące serce zdoła je pomieścić.
Zamknęłam notatnik, w którym znajdowała się pierwsza napisana przeze mnie historia. Musnęłam palcami tytuł – Jej książę. Całe dwadzieścia stron o królewiczu, księżniczce-wróżce i ich niebezpiecznej przygodzie, by ocalić krainę. Oczywiście się w sobie zakochują.
Kochali się głęboko jak moi rodzice. To właśnie dzięki nim chciałam pisać o miłości. Mama opowiadała mi o tym, jak zobaczyła tatę, gdy miała osiemnaście lat. Twierdzi, że wystarczyło jedno spojrzenie, by zrozumiała, że to miłość jej życia – chłopiec, którego miała poślubić. Tatuś powiedział, że z jego perspektywy wyglądało to identycznie – miłość od pierwszego wejrzenia. Tak bardzo pragnęłam czegoś takiego. Chciałam poznać kogoś, kto byłby dobry i odważny jak tata. Zarazem silny, ale z łatwością okazujący miłość.
Westchnęłam, zacisnęłam powieki i próbowałam wyobrazić sobie chłopca, któremu oddałabym serce. Próbowałam odgadnąć jego imię, kolor włosów i oczu… Nic nie przyszło mi do głowy – jedynie zamglony obraz tego, kim mógłby być. Mimo tego potrafiłam wyobrazić sobie motyle, które trzepotałyby w moim brzuchu na jego widok.
Moje usta wygięły się w uśmiechu, a gdy otworzyłam oczy, wyjrzałam przez okno i spojrzałam na księżyc w pełni. W tej części Teksasu – małej wiosce, gdzie mieszka tylko dwa tysiące osób – myśl o mojej przyszłej miłości wydawała się taka odległa, poważna i poza zasięgiem. Ale gdy dotykałam notatnika ze skończoną baśnią, to marzenie przestawało być tak nieosiągalne.
Mama powiedziała: „Miłość to najpotężniejsza rzecz na świecie. Potrafi leczyć i kiełkuje w najbardziej niespodziewanych miejscach. Nawet gdy wszystko inne jest stracone – ona kwitnie”.
Położyłam się z powrotem na plecach, wciąż patrząc na jasną tarczę, której blask oświetlał ranczo sąsiada, i wyszeptałam:
– Pragnę miłości takiej, jaką mają moi rodzice. Proszę cię, Księżycu, gdy będę wystarczająco duża, przyślij mi kogoś, kogo pokocham.
Teksas
Siedemnaście lat
Bardzo mi przykro… Niestety nie możemy nic więcej zrobić.
Słowa docierają do moich uszu fragmentami jak rozproszone krople deszczu. Otępienie ogarnia moje kończyny, aż staję się zupełnie nieruchoma. Przepełniona żalem twarz doktora Longa rozmywa się przede mną, moje oczy tracą ostrość, a każdy centymetr ciała ogarnia zimny paraliż.
Bardzo mi przykro…
Głos lekarza rozbrzmiewał w mojej głowie raz za razem, jakby wpadł do tunelu powietrznego, krążył w kółko i starał się dotrzeć po omacku do mojego mózgu. Utknęłam w pewnego rodzaju kokonie. Z zewnątrz dobiegał odległy, głośny szloch, ale nie byłam w stanie się ruszyć i zidentyfikować jego źródła. Usłyszałam trzask, a potem głęboki, pełen żalu płacz, który wypełnił pomieszczenie, jakby został wyrwany z głębi duszy tej osoby.
Niestety nie możemy nic więcej zrobić.
Serce zaczęło mi łomotać. Słowa doktora Longa – wraz z płaczem i szlochami rozlegającymi się dookoła – usiłowały przebić się przez barierę, którą wokół siebie wzniosłam.
Potrząsnęłam głową, usiłując zebrać myśli, starając się pojąć to, co się działo dookoła, ale na nic się to nie zdało. Oddech zaczął mi przyspieszać, poczułam wilgoć na policzkach. Ktoś chwycił mnie za rękę tak mocno, jakby miał jej już nigdy nie puścić. Mrugałam i mrugałam, starałam się skupić, znaleźć drogę powrotną z tego stanu zamrożenia i zamroczenia. Do rzeczywistości przywróciły mnie ramiona mamy wokół mojej szyi. W końcu widziałam wyraźnie wnętrze gabinetu lekarskiego. Docierały do mnie chrapliwe, zrozpaczone szlochy taty, a objęcia mamy pozwalały być tu i teraz. Westchnęłam gwałtownie, a zimne klimatyzowane powietrze wdarło się do moich płuc.
Doktor Long wciąż siedział naprzeciwko mnie, a ja patrzyłam na jego współczujący wyraz twarzy. Bardzo mi przykro… Niestety nie możemy nic więcej zrobić.
Czekałam, aż przytłoczy mnie ciężar rzeczywistości. Czekałam na płacz i krzyki wyrywające się z moich ust, na panikę, z którą tak długo walczyłam – by ta chwyciła mnie w swoje łapska. Ale nic z tego się nie wydarzyło. Mama płakała, wtulona w moją szyję, tata padł przed nami na kolana i wziął nas obie w silne ramiona, ale ja siedziałam całkiem nieruchomo. Nie było drżenia. Nie było płaczu ani krzyków. Tylko… bezruch.
Umierałam.
Miałam siedemnaście lat i zbliżała się moja śmierć.
Cała ta walka przez ostatnie kilka lat – chemioterapia, leki, ataki paniki, cały ten ból – to miało się skończyć. Byłam zaskoczona, że ta informacja przyniosła mi odrobinę ulgi. Koniec cierpienia, żadnych tabletek i igieł – tylko świadomość, że nadszedł czas, by odpuścić.
– June – wyszeptała mama, podnosząc głowę.
Gdy na nią spojrzałam, usta zaczęły mi drżeć. Nie ze względu na mnie, ale na rodziców.
Tata podniósł głowę. Z jego oczu bił ogromny ból, pierwotny i przeszywający.
– Jest dobrze – zdołałam wykrztusić, mój głos był ledwie słyszalny. – Nic… nic mi nie jest.
– Kochanie… – powiedziała mama, kładąc mi ręce na policzkach. Wpatrywała się w moją twarz, jakby widziała mnie po raz ostatni.
Doktor Long wstał ze swojego miejsca. Zrobiłam to samo. Rodzice spojrzeli na niego, jakby miał im powiedzieć, że wszystko źle zrozumieli. Że się pomylił. Że tak naprawdę wyniki mówią, że mam szansę. Nadzieję…
Ale tak nie było.
Lekarz zacisnął usta i powiedział:
– Zostańcie tu tak długo, jak potrzebujecie. Za kilka dni skontaktuję się z wami, by omówić plan opieki paliatywnej. – Zamilkł, a ja patrzyłam, jak podskakuje mu grdyka, jakby walczył z własnymi emocjami. Potem skinął głową i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Cisza, która później nastąpiła, była przytłaczająca. Mama i tata odchylili głowy. Ich przekrwione oczy patrzyły na mnie, jakbym miała się załamać, jednak ja pozostawałam odrętwiała.
– Czy możemy jechać do domu? – zapytałam. Nie chciałam zostawać w tym szpitalu dłużej niż to konieczne. Rodzice spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
– Oczywiście – odpowiedziała mama i wzięła mnie za rękę.
Wpatrywałam się w nasze splecione palce. Miałam wrażenie, że trzymała nie moją dłoń. Czułam się, jakbym oglądała wszystko z góry i już nie miała kontroli nawet nad własnym ciałem. Nie siedziałam za kierownicą, tylko na tylnym siedzeniu i obserwowałam wszystko z odległości, której nie mogłam pokonać.
Gdy wyszliśmy z pomieszczenia i ruszyliśmy przez pediatryczny oddział onkologiczny, patrzyłam prosto przed siebie. Rytmiczny stukot obcasów mamy na linoleum towarzyszył nam aż do momentu, gdy znaleźliśmy się na zewnątrz, gdzie uderzyło w nas ciepłe teksańskie powietrze. Cała droga zajęła nam czterysta dwadzieścia dwa kroki.
Mama trzymała mnie kurczowo, aż dotarliśmy do samochodu. Tata otworzył drzwi i pomógł mi wsiąść do środka. Zapięłam pas, wszystko robiłam na autopilocie. Próbowałam coś poczuć, pozwolić umysłowi walczyć z osobliwą obojętnością, ale z marnym skutkiem.
Tata uruchomił silnik i ruszyliśmy w milczeniu do domu. Kątem oka widziałam zmartwione spojrzenia, jakimi wymieniali się rodzice. Widziałam, jak co jakiś czas zerkają na mnie, czekają, aż się złamię, powiem coś albo zrobię. Ale ja skupiłam się na widokach za oknem i zostałam w bezpiecznym kokonie, który odnalazłam w swoim wnętrzu.
Drzewa kołysały się na popołudniowym wietrze. Ptaki śpiewały, nurkując, szybując i ponownie się wznosząc. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie. Świat pozostał taki sam.
A ja miałam umrzeć.
Wzięłam głęboki wdech i poczułam przy tym lekki ucisk w piersi. Czekałam na panikę, na ból, na przeszywający strach, który musi towarzyszyć człowiekowi, gdy słyszy informację o tym, że jego dni na ziemi są już policzone – ale odrętwienie nie odpuszczało. Spojrzałam na swoją dłoń – wciąż miałam wrażenie, że ona do mnie nie należy.
Do celu dotarliśmy w mgnieniu oka, a przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Spojrzałam na nasz mały domek. Wszystko wyglądało tak samo. Pocieszało mnie to, bo choć życie wywróciło mi się do góry nogami, niektóre rzeczy pozostawały niezmienne.
Tata otworzył drzwi, a potem wyciągnął rękę, by pomóc mi wysiąść z auta. Ujęłam jego dłoń i pozwoliłam, aby zaprowadził mnie do domu. Gdy weszliśmy do środka, otaczająca nas cisza zaczęła przeganiać odrętwienie. Ukłucie za ukłuciem, lęk zaczął napierać na moją klatkę piersiową.
– June? – zapytała mama. Przyglądała mi się oczami pełnymi smutku. Nie wiedziałam, jak zareagować. Jak ma się zachowywać człowiek po usłyszeniu, że umiera? Nie znałam protokołu.
– Potrzebuję świeżego powietrza – powiedziałam i skierowałam się ku podwórku. Słyszałam, że rodzice idą za mną. Zatrzymałam się i – nie patrząc w ich stronę – dodałam:
– Proszę… pozwólcie mi pobyć samej. Muszę zostać sama.
Nie obejrzałam się za siebie. Nie zniosłabym więcej smutku na ich twarzach. Nie odpychałam ich – po prostu potrzebowałam chwili na złapanie oddechu. Musiałam znaleźć drogę powrotną do samej siebie.
Światło słoneczne wpadające przez okna tworzyło tęczę na blatach kuchennych, a w powietrzu wciąż unosił się zapach chleba, który mama upiekła rano. Pozwoliłam, by to wszystko mnie otoczyło, po czym wyszłam na ganek za domem. Drewniana podłoga zaskrzypiała pod moimi nogami. Podeszłam do poręczy i się o nią oparłam. Znowu spojrzałam na swoje ręce i zacisnęłam palce. Moje paznokcie były krótkie i kruche, ale poza tym wyglądały dobrze. Wzięłam głęboki wdech, powietrze wypełniło mi płuca. Bolały mnie nogi i ramiona.
Poza tym było dobrze. Nie czułam, jakby mój czas dobiegał końca.
Moje ciało mogło zawodzić, ale duszę miałam żywą. I właśnie z tą sprzecznością nie byłam w stanie się pogodzić. Usłyszałam świergot dobiegający z lasu rozciągającego się obok naszego domu, więc odwróciłam się w tamtą stronę. Lekki wiatr muskał moje policzki, a ja obserwowałam siedzącego na gałęzi ptaka. Spojrzał na mnie, jakby wyczuł, że mu się przyglądam.
Chwilę później odleciał.
Sama chciałam móc zrobić to samo – wzbić się w niebo i zatracić w chmurach.
Tak mi przykro…
Bardzo długo walczyłam. W swojej naiwności nie brałam chyba pod uwagę tego, że nie zostanę wyleczona. Tak wiele metod zawiodło, ale zawsze myślałam, że w końcu trafi się coś, co zadziała. Pozostawało tylko pytanie – co takiego?
Bicie mojego serca przyspieszyło. Zacisnęłam ręce w pięści, ale wciąż czułam się odłączona, jakby prawdziwa ja zniknęła gdzieś w głębi mojego umysłu.
Podeszłam do stojącej na ganku huśtawki i na niej usiadłam.
Drzwi za mną się otworzyły, a ja spojrzałam przez ramię i zobaczyłam wychodzących na zewnątrz rodziców. Uśmiechnęłam się po raz pierwszy od kilku godzin.
– Skąd wiedziałam, że nie dacie rady trzymać się z daleka?
Na twarzy mamy pojawił się uśmiech, który szybko ustąpił smutkowi, a z jej oczu popłynęły łzy. Rodzice usiedli po mojej lewej i prawej stronie. Złapali mnie za ręce, a te przez chwilę znowu wydawały się należeć do mnie.
– Kochanie – powiedział tata. Odwróciłam się do niego. – Jak się czujesz?
– Nie wiem – odpowiedziałam i pokręciłam głową. – Naprawdę. – Wzruszyłam ramionami. – Chyba jestem w szoku. – Mama otworzyła oczy. Odwróciłam się i położyłam głowę na jej ramieniu, wzrokiem obejmując rozciągające się za naszym domem pola i rosnący z boku las. Uwielbiałam ten widok. – Po prostu nigdy nie sądziłam, że to nas spotka.
– My również – odparł tata, a mama mnie objęła. Nic więcej nie zostało powiedziane. Bo co właściwie można było dodać? Siedzieliśmy na ganku aż do zachodu słońca, a potem jeszcze trochę – dopóki na niebie nie pojawił się księżyc, przypominając, że minął kolejny z moich policzonych dni.
Nie miałam pojęcia, co przyniesie kolejna chwila, dlatego zamierzałam chłonąć świat, siedząc z dwojgiem moich ulubionych ludzi. I po prostu oddychać.
Po dwóch dniach ponownie znaleźliśmy się w gabinecie doktora Longa. Nie mieliśmy pojęcia, po co tu przyjechaliśmy. Choć ostrzegałam moje serce, by się nie ekscytowało, nie potrafiłam stłumić iskry nadziei, która zaczynała się we mnie tlić.
Tata i mama siedzieli blisko. Przez ostatnie dwa dni praktycznie nie odstępowali mnie na krok. Te czterdzieści osiem godzin przyniosły ze sobą miriady emocji. Ale poczucie oderwania od rzeczywistości pozostało. Łapałam się na tym, że spoglądając w lustro, nie rozpoznawałam dziewczyny, którą widziałam w odbiciu. Takie momenty zdarzały się wielokrotnie w trakcie terapii. Mijały kolejne miesiące, a ja czułam, że staję się kimś innym – nie tylko wewnętrznie, ale i zewnętrznie, bo wyglądałam jak zupełnie obca osoba. Tylko jedno pozostało niezmienne.
Moja miłość do pisania.
Znowu poczułam ukłucie. Choć wiedziałam o nadchodzącym bólu, słabości i powolnym umieraniu, to jedna myśl raniła mnie bardziej niż pozostałe – nie zostanę pisarką. Moje marzenia, plany… Wszystkie wyparują.
Serce niemal mi zamarło, gdy uświadomiłam sobie, że nie dane mi będzie się również zakochać. Miałam siedemnaście lat, a miłość wciąż pozostawała dla mnie czymś nieznanym. Nigdy się nie całowałam. Żaden chłopiec nie trzymał mnie za rękę. Moje szczęśliwe zakończenie nie nadeszło.
I nigdy nie nadejdzie.
Drzwi za nami się zamknęły. Doktor Long posłał nam uśmiech i usiadł za biurkiem.
– Dzień dobry, dziękuję wam za przybycie.
– Czy wszystko w porządku? – zapytał tata.
Serce podeszło mi do gardła, gdy czekałam, aż lekarz się odezwie.
Rodzice złapali mnie za ręce i mocno ścisnęli. Doktor Long trzymał jakieś dokumenty. Dotarło do mnie, że jego twarz wygląda inaczej niż dwa dni temu. Dostrzegałam w niej coś, co przypominało… nadzieję?
Serce zabiło mi szybciej.
– Przepraszam, że wezwałem was tak nagle, ale dosłownie przed chwilą otrzymałem informacje, którymi muszę się z wami podzielić. Sprawa jest wyjątkowo delikatna.
– O co chodzi? – zapytał tata.
– Niedaleko Austin prowadzone jest badanie kliniczne – powiedział doktor Long, od razu przechodząc do sedna. – Kilka tygodni temu, gdy zacząłem podejrzewać, że leczenie June nie przynosi oczekiwanych rezultatów, wpisałem jej nazwisko na listę potencjalnych kandydatów. Na wypadek, gdyby wyniki okazały się właśnie takie, jakich się obawiałem.
Badanie kliniczne? Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogłabym zostać wybrana do czegoś takiego.
Doktor Long przekręcił ekran komputera i pokazał nam maila, ale ja wciąż nie spuszczałam wzroku z jego twarzy.
– Istnieje firma farmaceutyczna, która pracuje nad nową techniką leczenia dla nastoletnich pacjentów z ostrą białaczką szpikową. – Znieruchomiałam. To choroba, z którą walczę od ponad roku. – W prywatnym szpitalu na ranczu jest osiem dostępnych miejsc. Znajduje się mniej niż godzinę drogi od Marble Falls, niedaleko Austin – powiedział, przesuwając po biurku broszurę. – Na początku June została odrzucona, bo jej stan wykazywał minimalną poprawę. Ale kiedy powiedziałem im kilka dni temu, że jej leczenie przestało działać, poinformowali mnie, że mogą mieć dla niej miejsce.
Doktor Long zamilkł. Jego twarz na moment przeszył smutek. Wtedy do mnie dotarło – mieli wolne miejsce, bo komuś innemu się nie udało. Ktoś w moim wieku, z tą samą odmianą białaczki, właśnie stracił życie.
Z ust mamy wyrwał się stłumiony szloch, ale byłam zbyt skupiona na słowach lekarza.
– June – zwrócił się bezpośrednio do mnie. – To badanie… – Pokręcił głową. – Nie będę kłamał, nie należy do łatwych. Ale to nasza ostatnia szansa.
Potem skierował się do moich rodziców:
– Są tam miejsca dla rodzin, więc możecie się przenieść. Nie wiem, jak wyglądałoby to w waszym przypadku, jeśli chodzi o pracę, ale to badanie daje realną możliwość remisji u June.
Doktor Long postukał palcem w broszurę.
– Dajcie sobie kilka godzin, żeby wszystko przeczytać, ale do końca dnia musimy dać im odpowiedź. To będzie wielka zmiana w waszym życiu… ale pojawiła się szansa. I to ostatnia.
Spojrzałam na siedzących obok rodziców. Byli załamani. Te kilka dni kompletnie ich przerosło.
– Chcę tam jechać – powiedziałam z mocą w głosie.
Mama przytaknęła, po czym zerknęła na tatę.
– Poradzimy sobie, choćby nie wiem co – oznajmił tata. Na jego ustach zamajaczył uśmiech. Odwrócił się i pocałował mnie w czoło. – Dziecinko, damy ci tę szansę i dopilnujemy, żeby wszystko zadziałało. – Głos mu się łamał. – Nie możemy cię stracić.
Pokręcił głową, łzy spłynęły na podłogę.
– Nie stracimy cię.
Dopiero wtedy zaczęłam płakać. Złamałam się po raz pierwszy, odkąd usłyszałam diagnozę czwartego stadium. Kiwnęłam głową, bo nie byłam w stanie się odezwać.
Spojrzałam na swoje dłonie. Drżący oddech wyrwał się z moich ust – jakby wracało do mnie coś, co zniknęło dawno temu. Wyjrzałam przez okno. Znowu czułam, że jestem sobą.
– Zrobimy to – powiedział tata, zwracając się do doktora Longa i wyrywając mnie z zamyślenia. – Kiedy wyjeżdżamy?
Głosy rodziców i lekarza, pochłoniętych planowaniem, stały się szumem. Wpatrywałam się przez okno w jasne teksańskie słońce, niemal czując, jak jego lecznicze promienie całują moją skórę.
Nadzieja.
Czułam iskrę nadziei.
I zamierzałam się jej trzymać z całych sił.
Ranczo Harmonia, Teksas
Trzy dni później…
W moim brzuchu wciąż kłębiły się niespokojne motyle, ale gdy spojrzałam na szpital, który przez najbliższe miesiące miał stać się moim domem, ich chaotyczny trzepot zaczął zamieniać się w radosne uniesienie. To miejsce zupełnie różniło się od tego, w którym do tej pory się leczyłam. W broszurze opisano, że kiedyś było tu ranczo, aż przed laty przeznaczenie terenu zostało zmienione, a na jego miejscu powstał szpital. Sam podjazd był niczym z bajki – droga do posesji starannie wysypana żwirem, a po obu jej stronach ciągnęły się drzewa. Uśmiechnęłam się, widząc pola, a także konie spacerujące po trawiastych padokach.
Uwielbiałam te zwierzęta. Zanim zachorowałam, regularnie jeździłam konno. Kiedy jednak ból kości i stawów stał się nie do zniesienia, musiałam zrezygnować – i to złamało mi serce. Od tamtej pory nie odwiedzałam stajni. Sam widok miejsca, które niegdyś dawało mi spokój i pozwalało uciec od wszystkiego, sprawiał za dużo cierpienia. Choroba odebrała mi także ten okruch szczęścia. A jednak nie mogłam nic poradzić na uśmiech unoszący kąciki moich ust, gdy kasztanowy wałach podniósł głowę, kiedy przejeżdżaliśmy obok niego samochodem.
Mama też go zauważyła i spojrzała na mnie – nasze oczy się spotkały. Uśmiechała się tak samo jak ja. Słońce wisiało wysoko na niebie, gdy otworzyłam okno i zaciągnęłam się parnym powietrzem. Teksańskie ciepło otuliło moje ciało, muskając twarz i przenikając przez skórę. Nerwy ustąpiły miejsca błogości.
Widziałam ławki i wygodne miejsca do siedzenia, stajnie i przestrzenie dostosowane do robienia grilla. Światło otulało drzewa, które – wiedziałam o tym – o zmroku będą wyglądały magicznie, skąpane w pomarańczowym teksańskim zachodzie słońca.
To miejsce było przepiękne.
Skręciliśmy, a naszym oczom ukazał się główny budynek.
– Niesamowite – wyszeptałam. Trudno było uwierzyć, że to naprawdę szpital. Wszystko wyglądało jak żywcem wyjęte z filmu – przestrzenny drewniany dom z brązowymi ramami okien i blaszanym dachem w tym samym kolorze. Z przodu znajdowały się masywne, rustykalne, drewniane kolumny, a przez całą długość fasady ciągnął się szeroki ganek. Stały na nim bujane fotele – dokładnie takie, jakie mieliśmy w domu. Uwielbiałam kołysać się w nich podczas wschodów i zachodów słońca. Nagle poczułam ukłucie tęsknoty, a zaraz potem lęk. Naszła mnie myśl: czy w ogóle jeszcze kiedyś wrócę do domu?
Pomyślałam o naszym małym, białym domku z patio i lesie, który rósł obok. O cykaniu świerszczy nocą, o wieży ciśnień wyłaniającej się ponad koronami drzew, o gwiazdach migoczących nad nami – rozsypanych po niebie niczym miliony diamentów.
Zamknęłam oczy, próbując zdusić lęk. Starałam się z całych sił go do siebie nie dopuścić, ale nie mogłam zaprzeczyć, że to miejsce to być może mój ostatni przystanek. Ranczo – mimo całego swojego uroku – stanowiło jedyną barierę oddzielającą mnie od śmierci. Znalezienie się tutaj wydawało się surrealistyczne, jakby jedną nogą stało się w zaświatach, a drugą wciąż na ziemi. Do tej pory życie ze śmiertelną chorobą wyglądało tak, że każdego ranka budziłam się z nadzieją, że to wszystko to był tylko zły sen i że mogę podziękować Panu za przebudzenie. Jednak za każdym razem, gdy wstawałam, docierało do mnie, że to ponura rzeczywistość.
To było moje życie.
Moja walka. Ta, którą wciąż toczyłam. I zamierzałam wygrać.
– Kochanie. – Głos taty przedziera się przez moje pędzące myśli. Otwieram oczy i widzę, że zatrzymaliśmy się przed ranczem. Z bliska było jeszcze bardziej imponujące. Tata otworzył drzwi samochodu, a ja wysiadłam. Sięgnęłam po notatnik, z którym nigdy się nie rozstawałam – na wypadek, gdyby przyszedł mi do głowy jakiś pomysł.
Usłyszałam bulgotanie wody i zaczęłam się zastanawiać, czy mają tu basen. Pewnie tak. To miejsce było niesamowite. Po prawej stronie znajdował się kolejny budynek.
– Tam chyba mieszkają rodzice – powiedział tata. Przytaknęłam z ulgą. Potrzebowałam być blisko nich, inaczej nie dałabym rady.
Mama stanęła obok i objęła mnie ramieniem akurat w chwili, gdy otworzyły się wielkie drzwi głównego budynku. W naszą stronę ruszyła kobieta w średnim wieku – miała burzę loków, piękną, ciemnobrązową skórę i była ubrana w jasnoróżowy strój. Uśmiechała się szeroko, a z każdego jej ruchu biła życzliwość.
– Dzień dobry! – przywitała nas i uścisnęliśmy sobie dłonie. – Państwo Scott, prawda? A ty musisz być June.
– Tak, proszę pani – odpowiedziałam.
Ujęła moją dłoń obiema rękami.
– Jestem Neenee, dyrektorka rancza. Bardzo się cieszymy, że do nas dołączycie.
– Dziękuję – powiedziałam, gdy gestem zaprosiła nas w stronę budynku.
– Przyjechaliście ostatni. Pokażę June jej pokój, a potem was oprowadzę – oznajmiła, a następnie zwróciła się do rodziców: – Potem pójdziemy do biura, żebyśmy mogli wypełnić dokumenty.
– Nie ma problemu – odpowiedziała mama, znowu mnie obejmując. Wiedziałam, że rodzice też się denerwowali, ale wszyscy pozostawaliśmy optymistyczni. Przeczytaliśmy recenzje nowego leku, który pomógł wielu osobom. Większość pacjentów wyzdrowiała. Po raz pierwszy od tygodni widziałam iskrę nadziei w oczach mamy, a tata stał bardziej wyprostowany.
Neenee poprowadziła nas do foyer, gdzie stanęłam jak wryta. Ściany pokrywał lśniący i polakierowany mahoń – tak samo podłogi, na których leżały dywany dodające wnętrzu ciepła. Na końcu korytarza wznosiły się szerokie, zdobione schody, które na górze rozchodziły się w dwie strony.
Wchodzenie po nich stało się dla mnie problematyczne – choroba sprawiła, że kulałam na prawą nogę. Neenee musiała zauważyć wyraz mojej twarzy, bo szybko wyjaśniła:
– Wszystkie sypialnie znajdują się na parterze. Piętro jest zarezerwowane na biura i pomieszczenia dla personelu. – Uśmiechnęłam się do niej i dotknęłam głowy, sprawdzając, czy chustka jest na swoim miejscu. Dzisiaj zdecydowałam się na kolor szałwii, pasujący do sukienki, na którą narzuciłam duży kremowy kardigan, by przegonić chłód. Ostatnio ciągle było mi zimno, mimo teksańskich upałów.
– Ranczo Harmonia zajmuje obszar czterdziestu hektarów, a główna posiadłość ma ponad tysiąc sto metrów kwadratowych. – Zatrzymała się przed obrazem olejnym przedstawiającym starszego mężczyznę w garniturze. – Człowiek, który je zbudował, pan Owens, przez nowotwór stracił córkę. W testamencie zażyczył sobie, by to miejsce stało się oazą dla nastolatków chorujących na raka – przestrzenią dającą im siłę do walki. Minęło wiele lat, zanim wyrażono zgodę na stworzenie tu szpitala, ale od tamtej pory ranczo niesie nadzieję pacjentom przyjeżdżającym tu na leczenie.
W moich żyłach popłynęło ciepło, a zaraz potem poczułam żal, że ten człowiek stracił dziecko. Spojrzałam ukradkiem na mamę i tatę – na ich twarzach zobaczyłam smutek. Wiedziałam, że najbardziej boją się tego, że spotka ich ten sam los.
– Chodźmy tutaj – powiedziała Neenee, prowadząc nas w stronę pokoju, w którym miałam zamieszkać. Po drodze podziwiałam wystrój – misterne gzymsy, dzieła sztuki i ozdoby nadawały temu miejscu wyjątkowy wygląd. Mimo sporych rozmiarów, wnętrze biło ciepłem. Nie przypominało sterylnych szpitali ani klinik, w których wcześniej bywałam. To naprawdę było harmonijne sanktuarium. Nie miało tego „medycznego” klimatu.
Skręciliśmy trzy razy, aż zatrzymaliśmy się przed drzwiami oznaczonymi napisem „Dove”.
– To twój pokój, June – powiedziała Neenee. Otworzyła drzwi i weszliśmy do środka.
Westchnęłam z zachwytu na widok piękna, które ukazało się moim oczom. Ściany wyłożone panelami w odcieniu głębokiej zieleni emanowały spokojem. Pomieszczenie było przestronne, ale nie na tyle, bym miała się tu zgubić. W środku stała pluszowa kanapa, a przed nią telewizor. Po drugiej stronie znajdowało się podwójne łóżko. Pościel miała kwiatowy, elegancki wzór. Gdy przyjrzałam się uważniej, dostrzegłam, że to łóżko szpitalne – wyposażone w przyciski i kontrolki do regulowania oparcia na gorsze dni, gdy pozostanie w nim będzie jedyną opcją. Obok stały duże krzesła dla odwiedzających. W kącie znajdowały się stojaki na kroplówki, a nieopodal łóżka ustawiono szafę z zasobami medycznymi, przypominającą wysoką komodę. Łatwo było zauważyć, że zrobili wszystko, co możliwe, by zamaskować medyczny charakter tego miejsca i zapewnić komfortowy wypoczynek.
Otworzyłam drzwi na drugim końcu pokoju i weszłam do łazienki. Tu panele na ścianach miały pudroworóżowy kolor, a wanna stała na ozdobnych nóżkach. W rogu znajdował się prysznic z dużym brodzikiem, wyposażony w uchwyty na ścianach i stołki. Zauważyłam także rączkę do podciągania się oraz wszystko, co mogłoby mi się przydać w słabsze dni – chodzik czy szczotki z długą rączką.
Gdy wróciłam do pokoju, moją uwagę przyciągnęła ogromna szafa – tak imponująca, że mogłaby rywalizować z tą prowadzącą do Narnii.
– Jak tu pięknie – powiedziałam, kompletnie przytłoczona.
Mogłabym tu wyzdrowieć, pomyślałam. Mogłabym wrócić do domu po skończeniu leczenia.
– Podoba ci się, kochanie? – zapytała mama.
– Tak – przytaknęłam. – Bardzo.
– Robi wrażenie, co? – powiedział tata i pocałował mnie w głowę. – Ładne miejsce na dłuższy pobyt – kontynuował, gdy ktoś akurat zapukał do drzwi.
Młody mężczyzna wniósł mój bagaż.
– Dziękuję, Bailey – powiedziała Neenee, gdy ustawił walizki przy szafie.
Przybysz się do nas uśmiechnął.
– Miło was wszystkich poznać – przywitał się, po czym wyszedł z pokoju.
– June, czy mogłabyś zostać tu przez chwilę sama? Chciałabym na moment porozmawiać z twoimi rodzicami – zapytała Neenee.
– Oczywiście. – Uśmiechnęłam się do nich. Gdy wyszli, przycisnęłam notatnik do piersi i obróciłam się wokół własnej osi, by objąć wszystko spojrzeniem. Czekałam na strach, na nerwy związane z tym, co mnie czeka – ale nic takiego nie nadeszło. Przepełniał mnie spokój i odrobina ekscytacji. Było w tym miejscu coś wyjątkowego. W głębi duszy po prostu wiedziałam, że tu mi pomogą. Że to miejsce zmieni moje życie. Mój pobyt tutaj wydawał się właściwy… Jakby był mi pisany.
Usiadłam na brzegu łóżka, czułam jego miękkość. Odwróciłam się w stronę drzwi francuskich prowadzących na zewnątrz. Spojrzałam na to, co było za nimi, i zaśmiałam się radośnie na widok kasztanowego wałacha, który przeszedł na tę stronę padoku, tuż naprzeciwko mojego pokoju.
Przez otwarte drzwi z innej części domu dobiegł mnie śmiech. Postanowiłam, że trochę się pokręcę i wyszłam z pokoju. Wtedy znowu usłyszałam chichot. Skręciłam w lewo i, wciąż tuląc notatnik do piersi, próbowałam namierzyć ludzi, do których należały te głosy. Tym razem poczułam lekkie zdenerwowanie. Odkąd zaczęłam walkę z białaczką, nie nawiązałam zbyt wielu przyjaźni z osobami w podobnej sytuacji. Często podróżowaliśmy między wielkimi miastami i różnymi placówkami, a ciągłe przemieszczanie się nie sprzyjało zacieśnianiu więzi.
Prawda była taka, że nawiązywanie przyjaźni nigdy nie było dla mnie łatwe. Miałam sporo kolegów i koleżanek, ale nikogo, kto naprawdę zasługiwałby na miano przyjaciela. Zawsze liczyłam, że takie relacje pojawią się w liceum, ale w wieku piętnastu lat zdiagnozowano u mnie raka i wszystkie te marzenia rozsypały się jak domek z kart.
Nie byłam samotna. Uwielbiałam moich rodziców, poza tym postaci z książek zawsze dotrzymywały mi towarzystwa. Nie mogłam jednak zaprzeczyć, że pragnęłam mieć prawdziwych, bliskich przyjaciół. Kogoś, przed kim mogłabym się w pełni otworzyć.
Skręciłam w prawo, a potem w lewo, nie przestając podziwiać mijanego otoczenia: przestrzeni zapełnionej grami planszowymi i kanapami, przestronnej kuchni, a nawet pokoju kinowego. Szklane drzwi otwierały się na wielki basen i palenisko otoczone leżakami. Dalej znajdowały się różne budynki, gdzie bez wątpienia było jeszcze więcej ekscytujących rzeczy.
Gdy po raz kolejny skręciłam w prawo, dotarło do mnie, że się zgubiłam. Śmiech ucichł, więc nie mogłam już kierować się dźwiękiem, który dotąd prowadził mnie przez kolejne korytarze.
Tym razem skręciłam w lewo z nadzieją, że dzięki temu wrócę do jakiegoś znajomego miejsca. W tej samej chwili stanęłam gwałtownie, bo prawie na kogoś wpadłam.
– Och, najmocniej przepraszam – powiedziałam i zrobiłam krok w tył.
Gdy podniosłam wzrok, zobaczyłam wysokiego chłopaka w niebieskiej koszuli bez rękawów, w wytartych dżinsach i pomarańczowej czapce z daszkiem przekręconej do tyłu. W ręce trzymał piłkę futbolową. Miał najpiękniejsze zielone oczy, jakie kiedykolwiek widziałam. Gdy przyglądałam się jego twarzy, oddech uwiązł mi w gardle.
Mówiąc wprost, był najprzystojniejszym chłopakiem, jakiego spotkałam.
– Wow – powiedział z mocnym teksańskim akcentem, patrząc na mnie z góry. – Jesteś piękna.
Ciepło zalało mi policzki, a na jego ustach zamajaczył uśmiech. Przez plecy przebiegł mi dziwny dreszcz. Nigdy wcześniej żaden chłopak nie nazwał mnie piękną – ani nawet nie spojrzał w moją stronę… Zwłaszcza ktoś taki jak on. Szybko dopadło mnie niedowierzanie spowodowane tym, że gdy każdego ranka patrzyłam w lustro, w ogóle nie czułam się piękna.
Mimo zdenerwowania nie potrafiłam oderwać wzroku od tego chłopaka. Szybko wytarł rękę o koszulę i wyciągnął ją w moją stronę.
– Jestem Jesse.
Zmusiłam się, by jedna ręka puściła notatnik, który przyciskałam do piersi. Ścisnęłam jego dłoń i powiedziałam:
– June. – W moim głosie słychać było nieśmiałość, ale gdy zauważyłam nieznaczny rumieniec na jego policzkach, zrozumiałam, że to uczucie nie było jednostronne.
Jedno spojrzenie na brak włosów pod czapką wystarczyło – on też się tu leczył. Przełknęłam ślinę, a serce zabiło mi mocniej, gdy Jesse się uśmiechnął, ukazując dołeczki w policzkach. Był wysoki i, mimo choroby, szeroki w barkach, o lekko umięśnionych ramionach. On ściskał piłkę, ja przytulałam do piersi notatnik. I wtedy dotarło do mnie, że wciąż trzymaliśmy się za ręce…
Szybko cofnęłam dłoń, a Jesse pokręcił głową.
– Przepraszam za to, June. – Głos miał schrypnięty.
– Nic się nie stało – odpowiedziałam. Próbowałam odejść, ale moje nogi nie chciały się ruszyć. Było w nim coś, co mnie zatrzymywało. To samo poczucie komfortu, które ogarnęło mnie w moim pokoju, pojawiło się znowu. Tym razem z iskrą ekscytacji i przeczuciem, że pobyt tutaj był mi pisany.
Przeznaczony.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Playlista
Prolog
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie