Rano cisza - Patryk Fijałkowski - ebook + książka

Rano cisza ebook

Fijałkowski Patryk

3,0

Opis

 

Wciągająca opowieść o kulisach japońskiej przestępczości, która pokazuje nieznane oblicze Japonii

 

 

Mroczna twarz Japonii

 

Jake Adelstein jest jedynym amerykańskim dziennikarzem śledczym, który został dopuszczony do tajemnic japońskiego świata przestępczego. Przez dwanaście lat pisał o ciemnej stronie Japonii: morderstwach, wyłudzeniach, handlu ludźmi, przestępstwach podatkowych i oczywiście yakuzie. Pracował dla jednej z największych japońskich gazet, gdzie rozpoczął śledztwo w sprawie korupcji w tokijskiej policji. Doprowadziło to do skandalu, który wstrząsnął całym krajem i sprawił, że Adelstein musiał zmierzyć się z groźbami pod adresem swoim i swojej rodziny. Za jego głowę wyznaczono wysoką cenę.

 

Tokyo Vice to wciągająca opowieść o kulisach japońskiej przestępczości, która pokazuje nieznane oblicze Japonii; intrygująca kronika przemiany nieopierzonego dziennikarza w doświadczonego reportera, który pokonał strach i powrócił, by walczyć.

 

 

 

Wkrótce premierę będzie miał serial HBO oparty na motywach książki.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 292

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rano cisza
Copyright © by Patryk Fijałkowski Copyright © for the Polish edition by Poradnia K, 2021
Redaktor prowadząca: PAULINA POTRYKUS-WOŹNIAK
Redakcja: MAGDALENA GERAGA
Korekta: KATARZYNA SARNA
Projekt okładki: GRZEGORZ ARASZEWSKI | garasz.pl
Fotografia: TOM ROGERSON | unsplash.com
Projekt typograficzny i skład: MARZENA PIŁKO
Wydanie I
ISBN 978-83-66555-62-4
Wydawnictwo Poradnia K Sp. z o.o. Prezes: Joanna Bażyńska 00-544 Warszawa, ul. Wilcza 25 lok. 6 e-mail: [email protected]
Poznaj nasze inne książki. Zapraszamy do księgarni:www.poradniak.plfacebook.com/poradniaklinkedin.com/company.poradniakinstagram.com/poradnia_k_wydawnictwo
Konwersja: eLitera s.c.

Rano cisza

1. Omama (4:19)

2. Pokój jego cieniom (6:03)

3. Koncertowy (2:12)

4. Kuchnia azjatycka (3:51)

5. Syndrom ostatniego ciastka (3:30)

6. Rumianki Małe (4:50)

7. S14E08 (4:23)

8. Szwank (5:01)

9. Jeden dziewięć ile (4:24)

gitara, wokal / Rafał

gitara, syntezatory, wokal, bas / Ramiro

perkusja, perkusjonalia / Wogól

słowa / Rafał, Ramiro

kompozycja / wszyscy

wsparcie duchowe / Koszula w Kratę

.

#BPCK01

Nagle idziemy środkiem pustej, wyczerpanej ulicy.

– Powiem ci, że zawsze się boję początków.

Po lewej jałowe pole, po prawej jałowe pole. I znak drogowy, że koniec zabudowań, kontury budynków przekreślone tłustą, czerwoną linią. Pogoda spokojna, trochę nijaka. Chmury rozmemłane, jakby niewystarczająco zamieszane ręką znudzonego boga.

– Słyszysz? Halo.

– Co? – Mam zachrypnięty głos. Odchrząkuję dwa razy.

– Powiedziałem, że zawsze się boję początków.

– Dlaczego?

– To znaczy wiesz, podejrzewam, że wielu artystów ma taki problem. – Ramiro widzi, że już słucham, i odpowiada pewniejszym głosem. Przećwiczonym. – Bo w fazie teoretycznej wszystko jest zawsze takie proste i jasne. Bezpieczne. Rozumiesz? To taki lęk przed spieprzeniem sprawy. Przed rozbabraniem tego, co tak ładnie prezentuje się w głowie.

Przytakuję, bo wydaje mi się, że rozumiem. Jego amulety postukują o siebie.

– Tutaj... – Ramiro dotyka skroni palcem. – ...wszystko turla się bez ładu. Refleksje, nieistniejące kawałki, fragmenty wspomnień, tych prawdziwych i zmyślonych, słowa jakieś, fantazje... Twory nocujące w nas bez żadnych zobowiązań.

Słyszę, że przygotowywał się do tej przemowy, że zapisywał w swoim notesie w las poszczególne frazy, które brzmiały mu wyjątkowo dobrze. Teatralnie.

– Ale potem... – Prostuje palec, paznokieć wycelowany w pochmurne niebo. – Potem przychodzi czas, żeby jakoś to wszystko pozlepiać, poukładać, posprzątać. Nadać temu konkretny kształt. I wtedy przestaje być przyjemnie, fajnie. Już nie dajesz, ot tak, nocować swoim pomysłom, tylko podpisujesz z nimi umowę o najem. Robi się oficjalnie. Sztywno. To się nazywa początek. I tego się zawsze cholernie boję.

Nawet głos zawiesza w odpowiednim momencie.

Nie wygląda, jakby się bał, chociaż teraz też coś zaczynamy. Dziewiętnaście amuletów postukuje o siebie na jego szyi, kiedy idziemy środkiem ulicy. Nie wiem, po co mu one. Może zapewniają bezpieczeństwo? Ten z nutką chroni przed kiepską muzyką. Drewniane oko zabija ślepotę i jaskrę. Spirala jest tarczą na zawiłości tego świata, a miniaturowy korkociąg odgania nałogi.

– Po co ci aż tyle? – pytam, kiwając głową w stronę dziewiętnastu symboli.

Patrzy na nie niemal zdziwiony, jak postukują na piersi, zawieszone na sznurkach, rzemykach i łańcuszkach.

– Nie twoja sprawa – odpowiada.

– Nic tutaj nie jest moją sprawą.

Parska suchym śmiechem. Czuję, że zapunktowałem. I bardzo mnie to cieszy.

– Nie są ciężkie, większość wykonałem z drewna – dodaje, jakbym o to zapytał.

Idziemy środkiem jezdni, rozdzieleni białą linią. Bylibyśmy bardzo symetryczną kompozycją, gdyby nie to, że aparycją całkowicie się od siebie różnimy. Ramiro ma metr dziewięćdziesiąt wzrostu, jest bardzo szczupły. Nosi skórzane buty i obcisłe spodnie, w które wpuścił luźną koszulę zapiętą tylko na dwa guziki. Poza tym kilka pierścionków, plątanina amuletów. Hipisowska bandana przewiązana na czole więzi gęstą czarną czuprynę. Na plecach przewieszona gitara, jej gryf wycelowany w ulicę. Kiedy nie rozmawiamy, jedynymi dźwiękami są płaskie stukustuki drewnianych symboli Ramira, szmery rezonujące w pudle jego instrumentu i szuranie podeszew.

Tutejszy cmentarz, przygarbiony na samym skraju miasta, mieści się wewnątrz ogromnej szklarni. Kiedy tam docieramy, zadziwia nas jego skala. Mdłozielone, pordzewiałe obramowania setek szyb sprawiają, że sam przypomina wykopanego z ziemi kościotrupa. W środku widać mieszankę roślin i płyt nagrobnych. Wejście do środka jest rozbite; Ramiro schyla się po odłamek (amulety, te na najdłuższych rzemykach, dotykają przez chwilę trawy). Bierze go ostrożnie między palce, żeby się nie skaleczyć. O palce dba najbardziej.

– Nieźle – mówi bardziej do siebie niż do mnie. Ogląda szkło z każdej strony, po czym odrzuca je gwałtownie. Odłamek zaśmieca jezdnię, tłukąc się na kilka mniejszych, ostrzejszych kawałków. Nic się nie stało. Nic się nie stało, bo kto niby miałby tędy przejeżdżać?

– To co, wejdziemy do środka?

Szklarnia jest naprawdę wielka i naprawdę stara. Dużo szyb potłukło się przez te wszystkie lata, wiele jest brudnych, przydymionych, obsranych. Dziury zieją jak braki w uzębieniu. Obramowania straszą rdzą. Kiedy przestępujemy pozostałości po wejściu, nie mogę zatrzeć ambiwalentnego wrażenia, że z jednej strony lada chwila cała ta konstrukcja runie i potłucze się na nas, a z drugiej, że to niemożliwe, że przecież jest zakonserwowana w wieczności, najlepszej możliwej formalinie.

– ...robi wrażenie.

Nie jestem pewien, czy to Ramiro, czy ja. Chyba on. Ja po prostu patrzę, słucham. Nad nami szarość dnia przeciska się przez brudne szkło, a przed nami widnieją długie rzędy otulonych chwastami grobów. Słyszę krzyże i latorośle, które je duszą, puste, lodowate znicze oraz odłamki grobów w wąskich alejkach, jakby ktoś kiedyś biegał i walił w nie młotem. Może ta sama osoba, która roztrzaskała wejście? Cmentarny urwis. Wyłapuję też dwa garbate anioły (przyszły na ziemię) grające w karty; ptasia kupa zaschła na ich kamiennych policzkach. Jest i gniazdo uwite w czuprynie ukrzyżowanego Chrystusa. A tam dalej to chyba system nawadniający, pewnie zepsuty od lat.

Idę za Ramirem, który ostrożnie przestępuje co większe fragmenty spękanych mogił. W jego ruchach jest coś zniewieściałego. Sposób, w jaki kołysze biodrami czy rozpościera palce, próbując zachować równowagę; różne drobne szczegóły. Kłóci się to z gęstym czarnym zarostem upodabniającym go do wikinga.

Przez chwilę boję się, że powiedziałem to na głos, bo Ramiro odwraca się i celuje we mnie palcem. Powstrzymuję impuls, żeby podnieść ręce.

– Szybkie pytanie: jak się czujesz z tym wszystkim?

– Z tym wszystkim?

– No, że jesteś tutaj z nami, w mieście duchów, a teraz spacerujesz po cmentarzu, który jest wewnątrz szklarni. Że spędzimy tutaj weekend i będziesz od nas uzależniony.

Uśmiecham się szeroko.

– Fantastycznie – odpowiadam szczerze.

Ramiro patrzy na mnie nieufnie, a potem sam powoli wykrzywia usta w uśmiechu. Targa włosy z tyłu głowy.

– To dobrze. To fajnie.

Ruszamy dalej. Na drugim końcu szklarni z dachu wypada szyba. Dzieje się to nagle i naturalnie, jakby planowała ucieczkę od lat. Jest coś dostojnego w jej krótkim, pewnym locie. Chyba przez tę ciszę. Nawet trzask szkła, kiedy już uderza w jedną z płyt nagrobnych, brzmi głucho i odlegle – bardziej jak wspomnienie dźwięku niż prawdziwy dźwięk.

– Mówiłeś o początku – zagaduję do pleców Ramira. – Jak wyglądał początek Rano ciszy?

– Widzisz, tu dochodzimy do kolejnego aspektu początków. – Muszę wsłuchiwać się w każde słowo, bo Ramiro mówi przed siebie, nie dbając o mój komfort. – Kiedy już się odważysz, podpiszesz umowę ze swoimi pomysłami i tak dalej, kiedy już to zrobisz, musisz być gotowy na to, że spuszczasz coś ze smyczy. – Znowu łatwo zorientować się, że Ramiro deklamuje coś, co zapisał sobie pieczołowicie w notesie. – Że tracisz w pewien sposób kontrolę. To znaczy jeśli jesteś dobrym twórcą. Źli twórcy nigdy nie pozwolą swoim pomysłom żyć własnym życiem. Źli twórcy to hitlerowcy wyobraźni.

Hitlerowcy wyobraźni. To pewnie otoczył kółkiem i podkreślił kilka razy, ozdobił wykrzyknikami. Mimo że jego głos jest odległy, czuję wyraźnie, jak daje do zrozumienia, do której grupy twórców należy.

– Dobry twórca jest gotowy na to, a wręcz oczekuje całym sercem, że pomysły po rozpoczęciu prac zaczną samowolkę. Że będzie im tylko wynajmował wnętrze swojej głowy i obserwował, jak sobie żyją, a potem obserwacje skomponuje, spisze, namaluje. Znasz Kinga?

– Stephena?

– Nie, Konga. Jasne, że Stephena.

– Każdy zna Stephena Kinga.

– Możliwe. W każdym razie on napisał kiedyś bardzo mądrą rzecz: twórcy to ludzie, którzy nauczyli swój umysł nieposłuszeństwa. Trafne, co?

– Pewnie tak.

– Tak właśnie jest. Tak powinno być. Tak było zarówno z całą płytą, jak i Omamą.

– Omama była pierwszym stworzonym kawałkiem?

– Tak. Na pierwszej próbie podczas pierwszej improwizacji. Może tutaj?

Wskazuje na wielki grób, stary i spękany jak wszystkie inne. Leżą na nim odłamki szkła. To tutaj spadła szyba, którą wcześniej zauważyłem. Zabawne – zupełnie jakby cmentarz wskazał nam, gdzie mamy usiąść. Rozgośćcie się, tu jest kanapa; kawy, herbaty? Spłowiały wieniec przypomina zmarłego ze starości pająka. Na szarej płycie nagrobnej widnieje tylko jedno słowo wydrapane w kamieniu:

Pić

Czytamy je kilkakrotnie w milczeniu. Oblizujemy wargi.

– Może być – mówię.

Siadamy na mogile – on w jednym rogu, z gitarą warującą przy nogach, ja w drugim – podzieleni słowem z nagrobka. Ramiro tarmosi włosy z tyłu głowy, a potem bierze w palce jeden ze swoich amuletów – postrzępione pióro. Pieści się nim po dłoni jak pędzelkiem.

Zaczyna siąpić deszcz. Słyszę stukanie o dach. Część kropel zwilża grób, na którym siedzimy – dostają się przez dziurę po szybie samobójczyni. Mam wrażenie, że kamień syczy, ilekroć spada kropla. Ale tak naprawdę nie syczy, ubzdurałem to sobie tylko.

– To jak, opowiesz mi? – pytam. W niedbałym tonie głosu staram się ukryć, jak bardzo mi na tym zależy. Nie wiem po co, w końcu zarówno on, jak i cała reszta doskonale wiedzą, że tak jest.

Ramiro bierze akustyka i intonuje pierwsze dźwięki Omamy. Na zmianę wysokie i niepokojąco niskie dźwięki. Grubasy tańczą ze szczapami. Słuchając tego, czuję się jakoś swobodniej. Jakoś mi tutaj przytulniej. W końcu znam tę melodię na wylot. Ale jednocześnie czuję się, jakbym słyszał ją po raz pierwszy. Myślę o tym urzeczony, Ramiro kończy jednak na kilku dźwiękach – omiatają najbliższe groby, potrząsają trawą i uciekają przez dziury w dachu.

– Poszło nam z tym kawałkiem – mówi łagodnie, odkładając gitarę. – Oj, poszło. Wtedy był ten moment, że wszyscy byli dokładnie na tej samej fali. Każdy wiedział, w jaki dźwięk uderzyć i kiedy to zrobić, choć gdyby ktoś zapytał nas, skąd wiedzieliśmy, to byśmy wzruszyli ramionami. To się czuło po prostu. W muzyce płynęło. – Milknie na chwilę i patrzy na mnie, szukając zrozumienia. – Tak się czasem zdarza i to chyba najlepsze, co można w zespole przeżyć. To w tych momentach powstają najlepsze kawałki. Chociaż nie, inaczej: to te momenty sprawiają, że nieważne, czy kawałek jest słaby, przeciętny czy dobry – to, jak ci ludzie go grają, jak go czują, sprawia, że go naznaczają jakąś świetnością, naznaczają, jak... jak... jak krowę, której wypala się na zadzie logo firmy. Rozumiesz?

Przytakuję. Ramirowi chyba jednak bardzo zależy, żebym naprawdę rozumiał, bo mówi dalej, żywo gestykulując.

– Tym, jak go grają, mówią: patrz, jaki genialny kawałek. No przecież musi być genialny. Nie gralibyśmy go w taki sposób, gdyby nie był. Spójrz na nasze twarze, na to, jak gitarzysta się szarpie, jak perkusista wali w bębny, jakby to były głowy najpaskudniejszych skurwysynów. Patrz, jakie to fajne, nie kłamiemy.

A mimo to mam ulotne wrażenie, że jednak trochę kłamie. Że bardziej fantazjuje sobie, że chciałby, aby tak było. Patrzę na jego twarz i widzę, jak bardzo lubi o tym mówić, chełpić się tym, uwznioślać.

– Omama powstała właśnie w takich warunkach. To było jeszcze w piwnicach tego starego domu kultury. Wiesz którego. Na Pradze.

– Wiem.

– To Rafał wymyślił pierwsze dźwięki – przyznaje z niechęcią Ramiro. – Zaczął to grać na naszej pierwszej prawdziwej próbie, a my przyłączaliśmy się do niego krok po kroku. Katowaliśmy to bite pół godziny, do zarzygania. Pamiętam, jak Wogól kilka razy próbował zaakcentować koniec – walił w ten werbel, w talerze, rozrzedzał uderzenia, znowu zagęszczał, wszystko, żeby powiedzieć: dobra, chłopaki, jest super, ale uwagaaaaaa, kończymy za trzy, dwa, jeden... A potem widział, słyszał, że nie przestajemy, nie chcemy, i wracał do tego połamanego rytmu, spocony jak koń po westernie.

– Ale to nie wtedy powstał cały kawałek, prawda?

– Oczywiście, że nie. – Ramiro parska z pobłażaniem. – Przecież musieliśmy dodać te wszystkie instrumenty. Wtedy powstał szkielet, naczynie. Po półgodzinie wiedzieliśmy dokładnie, co chcemy osiągnąć. Uruchomiliśmy znajomości, znaleźliśmy kogoś, kto zagra na skrzypcach, przyjaciela pianistę, jakąś szaloną dziewczynę, nie wiem nawet, skąd ją wytrzasnęliśmy, która zagrała na okarynie i czymś, co nazywała silnikiem wiatru. Zdobyliśmy dla Wogóla te wszystkie bambusowe dzwonki i dziecięce cymbałki, Rafał pożyczył skądś cytrę. Przecież na początku wybrzmiewa nawet waltornia i, kurwa, didgeridoo.

Przez chwilę słyszę ten kawałek – dziwny, orientalny twór pełen sprzeczności, przyciasny i wypchany instrumentami jak klaustrofobiczny sklep muzyczny.

– A tytuł? – pytam spragniony informacji, bury pies chłepczący kałuże. – Skąd ten tytuł?

Ramiro wstaje w rytmie postukujących o siebie amuletów. Zaczyna przechadzać się od grobu do grobu.

– Tytuł to było też coś, co Rafał miał od początku, w pakiecie z tą melodią. I nie było opcji, żeby go zmienić. On zazwyczaj jest strasznie ugodowy, tu da się przekonać, tam machnie ręką, ale w tym przypadku nie było rady. Bo my z Wogólem nie byliśmy z początku zdecydowani, rzucaliśmy innymi propozycjami, jakimiś Mgłami i Starymi domami, ale Rafał tylko kręcił głową. Omama, powtarzał. To był tak naprawdę pierwszy kawałek, nad którym pracowaliśmy, i teraz, z perspektywy czasu, wydaje mi się, że jednocześnie warunek Rafała.

– Warunek?

Ramiro zatrzymuje się między grobami. Patrzy na mnie i kiwa głową, jakby nie tyle mi przytakiwał, co raczej zgadzał się sam ze sobą.

– Tak. Warunek bycia członkiem zespołu. On strasznie długo się wzbraniał przed dołączeniem, Wogól mu o to truł dupę przez rok co najmniej. I jak on wtedy przyszedł na próbę i w końcu zaczął nam to grać, to była w tym jakaś przekora. Jakby myślał, że nam się to nie spodoba, i wtedy on powie: „albo to, albo nic”, i wyjdzie. Ale wyszło dokładnie na odwrót.

Siada z powrotem na grobie. Robi to ciężko, jakby wrócił z podróży. Schyla głowę i wypuszcza strużkę śliny. Potem ściera ją podeszwą. Przez chwilę patrzę na jego opylone buty, zaraz jednak mój wzrok przykuwa jeden z zatopionych w chwastach zniczy. Czerwone szkło sprawia, że wygląda jak świeżo wyrwane serce ukryte tu przez seryjnego mordercę. Cmentarnego urwisa.

– A potem stwierdził jeszcze, że nie będzie wokalu.

– Dlaczego?

– Bo nie potrafił wybrać odpowiednich słów. – Ramiro oczy ma nieobecne, mruży je, jakby czegoś wypatrywał. – Tak to wtedy określił. Nie wymyślić czy napisać. Nie potrafił wybrać słów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki