Radykalna nadzieja. Źródło odwagi i siły w niebezpiecznych czasach - Carolina de Robertis - ebook

Radykalna nadzieja. Źródło odwagi i siły w niebezpiecznych czasach ebook

Carolina De Robertis

5,0

Opis

Zbiór tekstów pod redakcją Caroliny De Robertis, autorki powieści: Niewidoczna góra, Bogowie tanga i Perła. Ta znacząco zatytułowana publikacja jest odpowiedzią na objęcie prezydentury przez Donalda Trumpa.

Antologia jest zbiorem esejów, mających formę listów miłosnych, skierowanych do dowolnie wybranej osoby lub osób – dziecka, osoby z przyszłości, społeczności, itp. – autorstwa wrazliwych społecznie najznamienitszych współczesnych pisarzy i intelektualistów amerykańskich, w tym m.in. trojga laureatów Nagrody Pulitzera: Viet Thanh Nguyen, Jane Smiley i Junot Diaz, czy założycieli organizacji Black Lives Matter. Kanwą do tej publikacji jest znany esej Jamesa Baldwina adresowany do jego bratanka, w którym autor „Innego Kraju” ujmuje kluczową rolę rasy w historii USA, a międzynarodowa pisarska inicjatywa jest w dużym stopniu związana z reakcją środowiska twórczego na społeczno-kulturowe konsekwencje wyboru Donalda Trumpa na 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Eseje składajace sie na tom "Radykalna nadzieja..." mają  stanowić wsparcie dla indywidualizmu i odmienności oraz zachętę do działań dla dobra ogółu (na rzecz demokracji, praw człowieka i wolności obywatelskich), w niebezpiecznych czasach, gdy do władzy dochodzą populiści i konserwatyści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 270

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




O książce

9 listopada 2016. Tego ranka mieszkańcy USA obudzili się w nowym świecie. I co najmniej połowie z nich bardzo nie spodobało się to, że zinstytucjonalizowana władza w ich kraju dostanie się w ręce niekompetentnych mizoginów, rasistów i ksenofobów.

Radykalna nadzieja to błyskawiczna odpowiedź wybitnych powieściopisarzy, poetów, dziennikarzy, politologów i aktywistów na szok, jaki przeżyli Amerykanie po wyborach prezydenckich. Swoje przemyślenia spisali w formie listów - do przodków, dzieci, wnuków, do tych, co się boją, i tych, którzy nie rozumieją.

Ta rozpisana na głosy symfonia, wydana pod redakcją wielokrotnie nagradzanej pisarki, Caroliny De Robertis, to antidotum na przerażenie i paraliż. Kompas pozwalający żyć i poruszać się w nowej rzeczywistości. Słowa dające nadzieję nie tylko zawiedzionym Amerykanom, ale i ludziom we wszystkich miejscach na świecie, w których zwyciężają populizm i ignorancja.

Carolina De Robertis

Urodzona w Wielkiej Brytanii pisarka urugwajskiego pochodzenia. Autorka trzech powieści – Perła, Niewidoczna góra (uznana przez „San Francisco Chronicie”, „O, The Oprah Magazine” oraz „Booklist” za najlepszą książkę roku 2009 i nagrodzona włoską Premio Rhegium Julii) i Bogowie tanga – przetłumaczonych na 17 języków. Jest również wielokrotnie nagradzaną tłumaczką literatury latynoamerykańskiej. Mieszka w Kalifornii.

carolinaderobertis.com

Tytuł oryginału:

RADICAL HOPE:

LETTERS OF LOVE AND RESISTANCE IN DANGEROUS TIMES

Compilation copyright © 2017 by Carolina De Robertis

Originally published by Knopf/Vintage

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2017

Polish translation copyright

© Jan Kraśko & Paweł Lipszyc & Andrzej Szulc & Robert Waliś 2017

Redakcja: Marta Gral

Projekt graficzny okładki: Katarzyna Meszka

ISBN 978-83-6578-112-3

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.(dawniej Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.)Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em.eu

To jest właśnie ten moment, kiedy artyści powinni się zabrać do roboty… Mówimy, piszemy, tworzymy język… W ten sposób uzdrawia się cywilizacje.

TONI MORRISON, To nie miejsce na użalanie się nad sobą i nie czas na strach„The Nation”, 23 marca 2015

SYMFONIA NA GŁOSYCarolina De Robertis

Drogi Czytelniku

Trzy dni po wyborach w 2016 roku usiadłam przy biurku pogrążona w smutku. Nie byłam osamotniona. Tak jak wielu innych (być może jak Ty), nie mogłam spać i zdążyłam już odbyć wiele rozmów – z przyjaciółmi, rodziną, studentami i kolegami, osobiście i za pośrednictwem mediów społecznościowych – na temat wzrostu liczby przestępstw z nienawiści, bólu, cierpienia, przemocy i spustoszenia, którego możemy się spodziewać po tych wyborach.

Przygnębiona myślałam o wielu rzeczach. O wywalczonych z trudem w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat prawach obywatelskich, którym teraz znowu grozi niebezpieczeństwo. O wielu społecznościach – imigrantach, ludziach o różnym kolorze skóry, homoseksualistach, transgenderystach, kobietach, muzułmanach, żydach, ludziach wywodzących się ze wszystkich środowisk – które przygotowują się teraz (być może podobnie jak my, bo ja też należę do niektórych z tych społeczności) na nowe ataki ze strony władz. Myślałam o zmianach klimatycznych, o Sądzie Najwyższym. O demokracji. O innych dotkniętych tą zmianą narodach, które nas obserwują. Myślałam o przyszłości bliższej i dalszej.

Myślałam także o siedmioletniej córeczce mojej przyjaciółki, urodzonej w Stanach czarnoskórej dziewczynce, która boi się, że Trump wyrzuci jej rodzinę z kraju. I o czteroletnim synku innej przyjaciółki, który – tak jak moje dzieci – ma dwie mamy i który spytał, czy Trump zniszczy jego rodzinę.

Myślałam o moim synu; urodził się kilka dni po zaprzysiężeniu Obamy na pierwszą kadencję i przez całe życie mieszkał w kraju, gdzie ktoś taki jak Barack Obama – czarnoskóry mieszaniec, dziecko imigrantów – może zostać prezydentem. Przez wiele miesięcy mój syn zapowiadał, że użyje kung-fu, aby bronić swoich meksykańskich przyjaciół przed Donaldem Trumpem i jego murem. Dziewiątego listopada nie chciał wstać z łóżka i nie poszedł do szkoły, ponieważ, jak oznajmił, nie postawi nogi w kraju, którego prezydentem jest Trump. Nie kierował nim strach. To był bojkot.

Myślałam o słowach mojej czteroletniej córeczki, która mając na myśli Trumpa, ni z tego, ni z owego, wypaliła: „Nie jesteśmy dla niego piękni. Nikt mi tego nie powiedział. Po prostu tak czuję”.

Myślałam o swojej babci, poetce i aktywistce z Urugwaju, która zmarła w okresie dyktatury. Urodzona w Argentynie, wygnana za prezydentury Juana Perona (który, co warto zaznaczyć, nie był dyktatorem, tylko demokratycznie wybranym autokratą), znalazła schronienie w małym, spokojnym Urugwaju – tylko po to, by kilka lat później zobaczyć, jak jej dwie ojczyzny, ta prawdziwa i ta przybrana, padają ofiarą przewrotów wojskowych, jak władzę przejmują w nich rządy terroru spod znaku porwań, tortur i więzień. Nieopublikowane wiersze mojej babci, znalezione w domu po jej śmierci, mówią o głębi smutku, jaki przeżywała. Nie dane jej było zobaczyć upadków tych dyktatur. Zastanawiałam się, jak zdołała to wszystko przetrwać, przeżyć wewnętrznie, jak walczyła w obliczu represji, jakim sposobem zachowała wiarę, co jej pomogło. Nadzieja? Czy udało jej się zachować chociaż jedną jedyną iskierkę? Czy mogła sobie wyobrazić, że w 2010 roku dwójka bestialsko torturowanych więźniów politycznych urugwajskiej dyktatury zostanie ukochanym prezydentem i pierwszą damą tego kraju? Że José Mujica i Lucía Topolansky zapoczątkują epokę bezprecedensowej odnowy i postępu? Czy w tej najczarniejszej godzinie mogła sobie wyobrazić tak jasną przyszłość? Czy mogła wiedzieć, że jej nasiona kiełkowały już wtedy, w tych koszmarnych czasach? Co bym jej powiedziała, gdybym mogła cofnąć się w czasie i z nią porozmawiać, i co ona, widząc mnie przy tym biurku, miałaby do powiedzenia mnie?

Tego ranka myślałam również o Tobie, Czytelniku, choć przecież nie znam Cię osobiście. Myślałam o długiej podróży, która czeka Ciebie, mnie i nas wszystkich, i zastanawiałam się, co zrobimy – co możemy, co musimy zrobić – aby wyjść z tego bez szwanku, patrząc w przyszłość, zachowując zdrowie psychiczne i trzeźwość umysłu, nieugięty upór i zaangażowanie w obliczu gróźb i ataków na społeczności, wartości i demokrację, które tak sobie cenimy.

Zaprzątnięta tymi pytaniami, spróbowałam nawiązać kontakt z pisarzami i poprosić ich, aby wraz ze mną wzięli udział w czymś, co początkowo wydawało się projektem dziwnym i bardzo mglistym: w stworzeniu zbioru listów miłosnych, które będą naszą odpowiedzią na dzisiejsze czasy.

Listów, ale dlaczego akurat miłosnych?

Esej epistolarny, czyli esej w formie listu, ma wyjątkową moc. Jego niezrównanym przykładem, który zainspirował tę książkę, jest Zadrżał mój loch. List do mojego bratanka w setną rocznicę emancypacji Jamesa Baldwina ze zbioru Następnym razem pożar wydanego w 1963 roku (tego samego, w którym Martin Luther King napisał błyskotliwy, jakże brzemienny w skutkach esej epistolarny zatytułowany List z więzienia w Birmingham. Baldwin w liście adresowanym do bratanka mówi głośno o niesprawiedliwościach zinstytucjonalizowanego rasizmu, pięknie i godności życia czarnych obywateli i potrzebie zmian społecznych. List jest czuły i jednocześnie analityczny, żarliwy i pełen niuansów, ogólny, a zarazem bardzo osobisty. Baldwin udowodnił, że esej epistolarny, jako forma literacka, jest znakomitym narzędziem do łączenia wnikliwej myśli politycznej z prywatnymi refleksjami, że po mistrzowsku je integruje.

I właśnie tu pojawia się miłość. Miłość jest klejem scalającym sferę polityczną i prywatną, aktywizującym tę pierwszą, a drugiej nadającym kontekst. Dręczące autora myśli są w liście ukierunkowane na potrzebę nawiązania kontaktu z adresatem i właśnie dzięki temu, tej chęci – czy nawet przymusowi – wyjścia poza siebie możemy połączyć tematy społeczne z prywatnymi, z tym, co najbardziej nas dotyczy i jest dla nas najważniejsze. To miłość powoduje, że nie wzdrygamy się i nie cofamy przed długą, jakże trudną podróżą ku sprawiedliwości, to miłość dodaje nam sił, jest naszym kompasem moralnym i mapą.

Słowo „sprzeciw” zaistniało w tym projekcie jako wyraz obrony prawdy przed represją. Moja babcia powiedziałaby Wam zapewne, że wcale nie trzeba dyktatora, aby stworzyć atmosferę strachu i zabić wolność słowa. Aby okryć kraj całunem milczenia i cenzury, wystarczy zwykły despota u steru rządów, tyran grożący i zastraszający dziennikarzy (albo była Miss Universe, aktor z Hamiltona czy zwykły obywatel). A w takim klimacie można albo siedzieć cicho i żyć w strachu, albo wstać, wyprostować się dumnie i przemówić. Sprzeciw jest werbalnym oporem. Potwierdzeniem tego, co głosimy, naszej wartości. W ustroju demokratycznym jest naszym fundamentalnym prawem. I, co może paradoksalne, ma związek z miłością. Są to dwie uzupełniające się siły. Tam gdzie oczywistą wartością władzy zinstytucjonalizowanej jest dogmat, mówienie o miłości jest aktem sprzeciwu.

Reakcja na moją prośbę oszołomiła mnie swoją szczodrością, głębią, przenikliwością i poczuciem palącej potrzeby. Autorzy, których listy tu zamieszczam – wybitni powieściopisarze, dziennikarze, poeci, działacze i myśliciele polityczni – nie mogli mnie bardziej wzruszyć ani nauczyć mnie większej pokory. Są zbiorowym zwierciadłem tego, dzięki czemu nasze społeczeństwo jest tak silne i piękne. Choć pochodzą z różnych środowisk i społeczności, choć mając korzenie na całym świecie – w Syrii, Libanie, Meksyku, na Kubie, w Nigerii, Chinach, Japonii, Egipcie, Indiach, Puerto Rico, Iranie, Gwatemali, rdzennej Ameryce Północnej, Rosji, różnych częściach Europy i Afryki – wszyscy oni uważają Stany Zjednoczone za swój dom. Są sąsiadami i działaczami, wykładowcami i artystami, matkami i ojcami, synami i córkami, heteroseksualistami, homoseksualistami i transgenderystami. Żydami, muzułmanami, chrześcijanami i buddystami, ateistami i ludźmi nieprzyznającymi się do żadnego wyznania. Ale przede wszystkim są zatroskanymi obywatelami i członkami społeczności, którzy martwiąc się o swój kraj, czują potrzebę zabrania głosu w służbie sprawiedliwości, odwagi i nadziei.

Ci dzielni, odważni autorzy listów – każdy na swój sposób – oceniają i analizują to, co zabrał nam ten społeczny zwrot, co się zmieniło, a co nie, gdzie teraz jesteśmy, dokąd zmierzamy zarówno w sensie prywatnym, jak i społecznym. Analizują – między innymi – zmagania, zwycięstwa i migracje, które ukształtowały życie i tkankę naszego narodu, piszą o woli przetrwania, dzięki której dalej idą nawet ci najbardziej zniechęceni i wyczerpani, o głębokiej nauczce, jaką dali nam przodkowie, którzy propagowali pomysłowość w obliczu ubóstwa, otwarcie protestowali przeciwko niewolnictwu lub uprawiali ziemię jak ich dziadowie. Próbują przewidzieć dalsze losy ruchów reformatorskich i Partii Demokratycznej, piszą o czekających nas bataliach politycznych, o cichych, wewnętrznych bitwach o nadzieję i odporność, ukrytą podstawę każdego ruchu walczącego o lepszy świat. Rozprawiają o siłach, dzięki którym możemy być razem, przedstawiają śmiałe wizje dla przyszłych pokoleń, kreślą mapy drogowe, by wizje te mogły się ziścić. Piszą o wewnętrznych źródłach paliwa, które – wbrew wszelkim przeciwnościom – pobudza nas do pracy, działania, do marzeń, planowania, pisania, czytania, mówienia, troszczenia się o innych i kształtowania naszego świata dla dobra ogółu i jednostki oraz dla dobra tych, którzy przyjdą po nas.

Powstanie wiele książek o epoce Trumpa, napisanych z punktu widzenia konkretnego autora, w tym – nie ma co do tego żadnych wątpliwości – wiele cennych. Z niecierpliwością czekam, aż będę mogła je przeczytać i czegoś się z nich nauczyć. Uważam jednak, że obecne wyzwania wymagają głosu zbiorowego, istnieją bowiem prawdy, które można wyrazić tylko tak – poprzez ich pryzmatyczne rozpowszechnianie. Innymi słowy, żaden solista nie odda w pełni muzyki naszych czasów – tu potrzebna jest symfonia. Symfonia, ponieważ jest wiele prawd, wiele sposobów poznania, wiele perspektyw widzenia i doświadczania, i to właśnie ten oszałamiający wachlarz możliwości daje głosom moc i tworzy naszą koalicję, wciąż niepowstrzymaną i dominującą zarówno w tym kraju, jak i na świecie.

Ułożyłam te listy i eseje w luźno spleciony łuk narracyjny, dzieląc je na trzy części: Korzenie zgłębiają historię, która doprowadziła nas tu, gdzie dzisiaj jesteśmy, i zawierają wiele listów zaadresowanych do naszych przodków. Gałęzie zwracają się do współczesnych nam ludzi i społeczności – do nieznajomego w supermarkecie, osób urodzonych w latach wyżu demograficznego, do przedstawicieli pokolenia milenijnego, do białych, artystów, obrońców rezerwatu Indian Standing Rock – i próbują odpowiedzieć na złożone pytania dnia dzisiejszego. I wreszcie Nasiona, które spoglądają w przyszłość, przemawiając do nowego pokolenia, do synów, córek, chrześniaków i chrześniaczek, dzieci jeszcze nienarodzonych, spadkobierców tego, co się teraz dzieje.

Mówię, że listy te i eseje są luźno splecione, ponieważ każdy z nich jest mikrokosmosem myśli, w pełni ukształtowanym światem, dlatego można je czytać w dowolnej kolejności lub jako niezależne pojedyncze utwory. Nie ma jednego sposobu. Tematy listów falują własnym rytmem, zazębiając się o siebie i rozbrzmiewając echem. I tak być powinno. Nie ma nasion bez gałęzi, nie ma gałęzi bez korzeni, a te bez nasion nie powstaną.

Nadeszły niebezpieczne czasy. Mimo to nie wszystko jest stracone. Przyszłość pozostaje niezapisana i choć to niełatwe, właśnie my będziemy ją kształtować. Zinstytucjonalizowaną władzę przejęła banda skorumpowanych przywódców, rasistów, mizoginistów i ksenofobów, niekompetentnych szubrawców, którzy chcą zburzyć świątynię naszej demokracji. Powinniśmy stawiać im opór, nieustannie i dopóki się da, aby strzec naszych wspólnych praw i przyszłości Ziemi. To ciężka praca. Może nas szybko zmęczyć lub sparaliżować rozpaczą. I tu na scenę wydarzeń wkracza ta książka. W zawartych w niej słowach, myślach i głosach, w tym, że jesteśmy razem, jest antidotum na przygnębienie. Dlatego zachęcam Was, byście znaleźli na tych kartach to, czego najbardziej potrzebujecie: balsam, ukojenie, sygnał do walki, manifest liryczny, źródło siły, zwierciadło, schronienie, pomocną dłoń, latarnię morską czy pochodnię, która rozświetli Wam drogę.

Nie opuszcza mnie nadzieja, że słowa, które zaraz przeczytacie, podniosą Was na duchu, nakarmią Was, obudzą, otworzą Wam oczy i sprawią, że poczujecie się mniej osamotnieni. Czekają na Was, dadzą Wam schronienie. Są przesycone nieustraszoną odwagą i głębokimi prawdami o fragmencie wielkiej powieści, którą nazywamy historią ludzkości. Są pieśnią wyśpiewaną na głosy z sercem i intelektualnym zapałem.

Wszystko tu jest. My też tu jesteśmy. I pozostaniemy. Jesteśmy większością, Drogi Czytelniku. Przyszłość należy do nas i poznamy ją razem.

Con mucho amor

Carolina

Oakland, Kalifornia

Dzień Martina Luthera Kinga

16 stycznia 2017

RADYKALNA NADZIEJAJunot Díaz

Querida Q.

Mam nadzieję, że nawet jeśli nie czujesz się lepiej, to nie jesteś przynajmniej taka zdołowana. W środę, po tym, jak wygrał, wysłałaś mi maila, szukając rady, wyrazów solidarności. Dziś rano dzwoniły do mnie z płaczem moje dwie młodsze siostry – napisałaś. – Nie miałam im nic do powiedzenia. Byłam zdruzgotana. Co teraz? Mam dalej mówić prawdę, zapędzona do narożnika? Poddać się?

Odpowiedziałem natychmiast, bo cierpię, widząc, jak Ty, moja hermana, jesteś w takiej rozpaczy. Próbowałem dodać Ci otuchy, ale prawdę mówiąc, nie wiedziałem, jak to zrobić. Co powiedzieć Tobie, sobie samemu i moim dzieciom chrzestnym, którym od roku śni się, że ich rodzice zostaną deportowani.

Myślałem o Twoim mailu przez cały dzień, Q., myślałem o nim, prowadząc wieczorne zajęcia. Moi studenci byli w szoku. Kilku mówiło, jak bardzo się boją i czują się zdradzeni. Dwóch się popłakało. Nie jest łatwo pogodzić się z faktem, że połowa głosujących – sąsiedzi, znajomi, rodzina – wybrała z własnej woli na najwyższy urząd w kraju toksycznego mizogina, demagoga i rasistę, który chce uczynić Amerykę wielką, niszcząc prawa obywatelskie – zdobycz ostatnich pięćdziesięciu lat.

Co teraz? – zapytałaś. To samo pytanie zadali mi studenci. Obawiam się, że moja odpowiedź była równie nieprzekonująca jak ta, którą dałem Tobie. I teraz siedzę w środku nocy, próbując jej udzielić ponownie.

Więc co teraz? Po pierwsze i przede wszystkim musimy to wszystko poczuć. Nie odwracając się plecami, nie wpadając w odrętwienie lub cynizm, musimy z całą odwagą doświadczyć poczucia odrzucenia, zagrożenia i strachu, które są wynikiem zwycięstwa Trumpa. Musimy jasno powiedzieć, co straciliśmy: nasze bezpieczeństwo, poczucie przynależności, wizję naszego kraju. Musimy w pełni poczuć i opłakać te szkody po to, by nie pogrążyły nas w rozpaczy i by można było je naprawić.

I wykonując tę trudną, ale niezbędną robotę, powinniśmy sięgnąć do dawnych rozwiązań, dzięki którym przetrwaliśmy ciemność. Organizujmy się. Twórzmy więzy solidarności. I owszem: walczmy. Żeby nas usłyszano. Żebyśmy byli bezpieczni. Żebyśmy byli wolni.

Dla tych z nas, którzy brali udział w walce, perspektywa jej kontynuacji, po tak dotkliwej klęsce, wydaje się czymś niemożliwym. W takich chwilach nawet matatana1 może uznać, że nie da rady. Ale wierzę, że kiedy minie pierwszy szok, odzyskamy wiarę i energię. Bo spójrzmy prawdzie w oczy: wiedzieliśmy zawsze, że z tym syfem nie uda się łatwo wygrać. Z władzą kolonialną, władzą patriarchalną i władzą kapitalistów trzeba walczyć zawsze i wszędzie, bo ci, którzy ją dzierżą, nigdy sami nie ustąpią. Musimy walczyć dalej, bo inaczej nie będzie dla nas przyszłości – wszystko zostanie skonsumowane. Ci z nas, których przodków trzymano w niewoli i karmiono jak zwierzęta, znają tę przyszłość aż za dobrze, bo jest w jakiejś części naszą przeszłością. I wiemy, że dzięki walce, wbrew wszystkim przeciwnościom, ci, którzy nie mieli niczego, nawet prawdziwych imion, zmienili świat. Nasi przodkowie zrobili to, mając bardzo mało, i my, którzy mamy więcej, musimy zrobić to samo. To jest radosne przeznaczenie naszego ludu – zbudować łuk moralnego uniwersum na tak głębokim fundamencie sprawiedliwości, by nigdy nie został zburzony.

Ale choćbyśmy walczyli na całym świecie, nic nam to nie pomoże, jeśli nie będziemy mieć nadziei. Tym, co próbuję kultywować, nie jest ślepy optymizm ani bezmyślny pozytywizm, lecz coś, co filozof Jonathan Lear nazywa radykalną nadzieją. Ta nadzieja staje się radykalna – pisze Lear – ponieważ jest nakierowana na przyszłe dobro, którego w danej chwili nie da się zrozumieć. Radykalna nadzieja nie jest czymś, co się ma, ale czymś, co się praktykuje; wymaga elastyczności, otwartości i tego, co Lear określa mianem perfekcji wyobraźni. Radykalna nadzieja jest naszą najlepszą bronią przeciwko rozpaczy, nawet kiedy rozpacz wydaje się uzasadniona; dzięki niej możesz przetrwać koniec swojego świata. Tylko radykalna nadzieja mogła powołać do istnienia ludzi takich jak my. I wierzę, że pomoże nam stworzyć lepszą, bardziej przyjazną przyszłość.

Mógłbym powiedzieć więcej, Q., ale dość się nawymądrzałem. Czas stawić czoło temu twardemu nowemu światu, czas wrócić do wielkiego zbożnego dzieła naszego ludu. Ciemność mimo wszystko się rozjaśnia – nadchodzi nowy dzień.

Z wyrazami miłości

J.

Korzenie

DROGA MAMO HARRIETAlicia Garza

Droga Mamo Harriet

Byłaś pierwszą osobą, o której pomyślałam ósmego listopada 2016 roku, kiedy ogłoszono, że Donald Trump został wybrany na czterdziestego piątego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Po raz pierwszy posłużyłaś się „podziemną koleją2” we wrześniu 1849 roku. Legenda głosi, że odkąd uciekłaś, nigdy nie patrzyłaś za siebie.

Ówczesny prezydent, Zachary Taylor, zmarł, zanim mógł wpłynąć na debatę dotyczącą tego, czy jesteś człowiekiem. W roku jego śmierci Kongres uchwalił ustawę o zbiegłych niewolnikach, która miała odebrać ludziom Twojego pokroju obietnicę Ameryki: życie, wolność, dążenie do szczęścia. Prezydent Polk, który objął urząd kilka lat wcześniej, najwyraźniej uważał niewolnictwo za „kwestię poboczną”, mniej istotną niż kradzież ziemi Meksykowi i sprawy gospodarcze. Przypuszczam, że niezbyt interesowało Cię, kogo wybiorą na prezydenta, ponieważ wszyscy oni mieli niewolników. Obchodziła Cię za to polityka.

Prawdę mówiąc, często o Tobie myślę. Twoja odwaga w obliczu przeciwności losu pozwala mi kroczyć przed siebie nawet w chwilach zmęczenia, nawet kiedy się boję, nawet gdy nie do końca wiem, co robię i czy przyniesie to efekt. Myślę o Tobie w tym momencie życia politycznego, kiedy my, czarni, potrafimy być swoimi najgorszymi wrogami. Kiedy ktoś mi mówi, że czegoś nie da się zrobić, że nie pasuje do tego, co zawsze robiliśmy, słyszę, jak mówisz do mnie: „Uwolniłam tysiąc niewolników, a uwolniłabym kolejny tysiąc, gdyby tylko wiedzieli, że są niewolnikami”. Ciężko pracuję, aby być taka jak ty, Mamo Harriet. Kiedy usłyszałam, że po Waszej ucieczce Twoich braci ogarnęły wątpliwości i zawrócili, ale Ty szłaś dalej, dodało mi to siłę do działania. Gdy dowiedziałam się, że wróciłaś, by wyzwolić męża, ale on nie chciał z Tobą odejść, bo wolał zostać z nową żoną, dało mi to siłę, aby zawsze być dla siebie kompasem. Kiedy usłyszałam, że wróciłaś, by uwolnić siostrę, ale dowiedziałaś się, że umarła, to dało mi siłę, aby iść dalej, choć może nigdy nie poznamy owoców naszych działań, nie dowiemy się, czy nasze cele zostały osiągnięte.

Mamo Harriet, zastanawiam się, co podtrzymywało Cię na duchu po wszystkich rozczarowaniach i udrękach, jakie przypadły Ci w udziale. Wyobrażam sobie, że zawdzięczałaś to swoim przodkom, tak jak ja wiele zawdzięczam Tobie. To dzięki nim zachowywałaś spokój i jasność widzenia, to oni koili Twoje serce, kiedy zdawało się pękać na milion kawałków, dawali Ci wizję tego, czym może być wolność, dawali odwagę i przesycali Cię głęboką miłością do swoich rodaków, nawet jeśli sami nie zawsze siebie kochali. Mamo Harriet, uchwalenie ustawy o zbiegłych niewolnikach nie powstrzymało Cię od dalszej działalności. Byłaś tak zdeterminowana, że po prostu przeniosłaś „podziemną kolej” w miejsce, gdzie mogła lepiej funkcjonować. Nie zrezygnowałaś. Nie skapitulowałaś. Każdej Twojej decyzji przyświecało pragnienie wolności. Nie bałaś się pracować ze wszystkimi, którzy stawiali sobie ten sam cel, nawet jeśli nie mieli za sobą takich przeżyć jak Ty. Współpracowałaś z abolicjonistami jak John Brown, współpracowałaś z kwakrami, sufrażystkami, choć one nie dostrzegały w Tobie człowieka. Jako pierwsza kobieta przypuściłaś szturm nad rzeką Combahee, gdzie pomogłaś uwolnić siedmiuset niewolników. Przełamywałaś bariery, przesuwałaś granice. Jestem pewna, że niektórzy ludzie z Twego otoczenia nie wiedzieli, jak wielką moc posiadasz. Skoro jednak Ty z niej korzystałaś, ja będę korzystała ze swojej.

Mamo Harriet, żyjemy w niebezpiecznych czasach. Osiem lat temu wybraliśmy Baracka Obamę na pierwszego czarnoskórego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Niezależnie od symbolizmu było to historyczne wydarzenie. Wiele osób czuło, że wybór Baracka Obamy oznacza, że jako kraj zdołaliśmy przekroczyć ograniczenia rasowe. Wielu próbowało dowodzić, że ten wybór stanowi spełnienie Twoich marzeń, Mamo Harriet, a także marzeń wielu ludzi żyjących przed nami. Niestety, nawet po wyborze prezydenta Obamy nadal obserwowaliśmy rasizm szalejący na poziomie instytucji i systemu.

Widzisz, Mamo Harriet, borykamy się z tym samym splotem sprzeczności co ty. Mieliśmy czarnego prezydenta, który często cofał się przed mówieniem narodowi o wyniszczającym charakterze rasizmu, mimo że spotykał się z rasizmem na każdym kroku. Oczywiście, większość czarnych niechętnie krytykowała prezydenta, wielu z nas zdawało sobie bowiem sprawę z wyzwań, przed którymi stawał jako przywódca. Mamo Harriet, przeszliśmy od jednej postaci niewolnictwa do innej. W więzieniach i aresztach siedzi astronomiczna liczba naszych braci. Zbyt wielu z nas wciąż nie ma podstawowych środków pozwalających na przetrwanie. Niektórzy z nas, ci, którym finansowo wiedzie się lepiej, muszą godzić się z samotnym losem w morzu białych ciał, białych norm, białej kultury; zbyt wielu z nas nadal szuka akceptacji. Mimo to, Mamo Harriet, nasz naród powstaje. Ponad podziałami płci, pokoleń, statusu imigracyjnego (tak, czarnych można spotkać na całym świecie) czy orientacji seksualnych czarni powstają. W minionym dziesięcioleciu doszło do oporu czarnych, który przez ostatnie cztery lata się nasilił. Kierując się głęboką, trwałą miłością do wszystkich, pracowaliśmy ciężko, by uczynić życie czarnych równie wartościowym jak życie innych ludzi.

Doszło do reakcji. Reakcji przeciwko postępowi, który jakoby poczyniliśmy. Reakcji przeciwko czarnemu przywódcy „wolnego” świata. Wszyscy czterdzieści trzej prezydenci Stanów Zjednoczonych byli biali, więc kiedy na czterdziestego czwartego wybrano czarnego, w kraju podniosły się głosy, że to kolejny przykład niezasłużonej daniny dla czarnych. Widzisz, Mamo Harriet, ta sama choroba, która kazała ludziom zakuwać innych w kajdany, gwałcić, odzierać z człowieczeństwa, zmuszać ich do katorżniczej pracy i nie pozwalać na korzystanie z jej owoców, ta sama choroba istnieje dzisiaj. Obecnie batogi są niewidzialne, ale blizny pozostają.

A wracając do reakcji, o której Ci wspomniałam… Jej efektem jest prezydent niegodzien tego, aby być przywódcą. Prezydent wychowany w duchu białej supremacji, nadal ją wyznający. Prezydent, który nie posiada wizji wolności ani sprawiedliwości dla nas wszystkich. Jego wizja, Mamo Harriet, polega na tym, że on i jego ziomkowie będą nadal bogacić się na naszej krwawicy. Marchewki dla jednych, kije dla innych, Mamo Harriet. Cały system demokratyczny stoi dziś pod znakiem zapytania, Mamo Harriet. Zbyt wielu z nas nie wierzy już w demokrację. Wiesz, co mówią biali, Mamo Harriet? Mówią, że nie zasługujemy na to, by decydować o własnym życiu. Oczekują, że jakoś będziemy sobie radzić. Tak jak w czasach, gdy byłaś tu z nami, prezydent uważał niewolnictwo za „kwestię poboczną”, tak teraz zbyt wielu ludzi w naszym społeczeństwie nadal postrzega rasizm jako „kwestię poboczną”. Stabilność gospodarczą przedkładają ponad społeczeństwo, w którym każdy mógłby być sobą.

Mamo Harriet, jestem przerażona. Codziennie martwię się, że to nie wystarczy. Martwię się, że stwardnieje mi serce. Martwię się, że przestanę w nas wierzyć. To są przelotne uczucia. Wiem, że miną. Ale wiesz, o co boję się tak naprawdę? O to, że nie zdążymy, póki nie będzie za późno. Już teraz ta planeta ma kłopoty, Mamo Harriet. Znane Ci drzewa, strumienie i zwierzęta od dawna wykorzystywano nieodpowiedzialnie. Zatruli rodziny we Flint w stanie Michigan, bo widzisz, Mamo Harriet, jeśli chodzi o biednych – biednych czarnych – mówi się: mogą pić wodę z ołowiem. Dlatego codziennie modlę się do Ciebie, Mamo Harriet. Potrzebuję Twojej siły, determinacji, odwagi oraz wizji.

Codziennie modlę się do Ciebie, Mamo Harriet, żebyś dała mi siłę, żebyś wszystkim nam dała siłę, by dążyć ku wolności. Wiem, że nie będzie łatwo, dlatego modlę się, abyś umocniła mnie i nas wszystkich. Modlę się, żebyś pomogła nam wyraźnie ujrzeć niewolnictwo, abyśmy mogli z nim walczyć i raz na zawsze położyć mu kres. Modlę się, abyś zniosła dzielące nas bariery, niepozwalające na skuteczne działanie. Modlę się, abyś leczyła nam serca, gdy pękną, kiedy walka rozbije nam je na tysiąc kawałków.

Przede wszystkim, Mamo Harriet, modlę się o to, żebyś była z nas dumna.

Z miłością

Alicia

LATARNIARoxana Robinson

Do mojej ciotecznej praprababki Hattie – Harriet Beecher Stowe

Ostatnio często Cię wspominam, ciociu Hattie, ponieważ wygląda na to, że znów przyszło nam żyć w mrocznych czasach. Rozmyślam o tym, jak Ty postrzegałaś swoje czasy, jak wyrażałaś sprzeciw.

Kiedy napisałaś Chatę Wuja Toma, był rok 1851, a Ameryka od ponad dwustu lat sprowadzała na swoje ziemie niewolników. Niewolnictwo głęboko zapuściło korzenie; stanowiło nieodłączną część naszej kultury.

Ty jednak nie dorastałaś w takiej atmosferze. Urodziłaś się w 1811 roku w Litchfield w stanie Connecticut, gdzie niewolnictwo było rzadkością. Gdy miałaś dwadzieścia kilka lat, Twój ojciec przyjął posadę nauczyciela w Ohio i całą rodziną przeprowadziliście się do Cincinnati położonego nad rzeką, która stanowiła granicę ze stanem Kentucky. Dopiero tam zrozumiałaś, co się naprawdę dzieje. Zajęłaś miejsce w pierwszym rzędzie, skąd mogłaś śledzić przerażający dramat więźniów, którzy usiłowali wyrwać się na wolność. Zostałaś abolicjonistką. Wyszłaś za dzielącego Twoje poglądy pastora, Calvina Stowe’a. Gdy wy dwoje oraz Twój brat Henry (mój prapradziadek, kolejny pastor abolicjonista) dowiedzieliście się, że jedna ze służących w Waszym domu jest zbiegłą niewolnicą, pomogliście jej uciec do Kanady, gdzie mogła rozpocząć nowe życie. Staliście się jedną ze stacji „kolei podziemnej”.

Na początku lat pięćdziesiątych XIX wieku przeprowadziliście się do Maine, gdzie Twój mąż zaczął wykładać w Bowdoin College. Chociaż oddaliłaś się od cierpień niewolników, nie potrafiłaś o nich zapomnieć. Zlecono Ci napisanie serii szkiców, które miały ukazać prawdziwe oblicze niewolnictwa. Teksty, które wyszły spod Twojego pióra, złożyły się na Chatę Wuja Toma, jedną z najbardziej poczytnych książek XIX wieku, która zmieniła spojrzenie wielu białych na problem niewolnictwa. Wzbudzała współczucie, które jest przeciwieństwem gniewu.

A to właśnie gniew był jedną z przyczyn utrzymywania się niewolnictwa.

Gniew pozwala zapomnieć o własnym człowieczeństwie. Jeśli mu nie ulegamy, widzimy, że inni są do nas podobni. Trudno jest skrzywdzić kogoś, kto nie wzbudza naszej złości; dopiero ona daje nam impuls do wyrządzenia krzywdy. Gniew objawia się poprzez przemoc, przemoc zaś była fundamentem, na którym zbudowano niewolnictwo.

Czujemy gniew, gdy jesteśmy podzieleni; gdy się jednoczymy, ogarnia nas współczucie.

Podczas ostatnich wyborów najbardziej zaniepokoiło mnie to, do jakiego stopnia gniew wniknął do naszego języka. Pracowałam jako wolontariuszka w przytłoczonej ubóstwem Pensylwanii i słyszałam, jak ludzie reagują wściekłością na kobietę kandydującą na urząd prezydenta. Gniew budziło nawet wypowiedzenie jej nazwiska, jakby samym swym istnieniem dopuszczała się niewybaczalnego przewinienia.

Znam ten rodzaj agresji. Bywam jej celem, ponieważ jestem kobietą. Widziałam, jak traktuje się w ten sposób inne kobiety bądź ludzi, którzy czymś się wyróżniają.

Atak sprowokowany wyłącznie tym, kim jesteś, wywołuje dziwną bezsilność. Wysłuchujesz wrogiej tyrady, czując bicie własnego serca i zdając sobie sprawę, że tak samo bije serce w piersi osoby, która cię atakuje. Wiesz, że łączy was ten równomierny wewnętrzny rytm. Zdajesz sobie sprawę, że to nie wszystko, co macie ze sobą wspólnego, ponieważ gdy patrzysz w oczy tego człowieka, dostrzegasz w nich głębię emocji – rozumiesz, że oboje jesteście ludźmi i macie duszę, choć wściekłe wrzaski wydają się temu zaprzeczać. Wrzaski mają na celu przekonać cię, że wcale nie jesteście tacy sami, a ty nie masz prawa istnieć.

Taki komunikat sprawia, że zamierasz i tracisz głos.

Skoro nie masz prawa istnieć, to twoje działanie jest bez znaczenia. Nieważne, co powiesz, napiszesz, stworzysz, zbudujesz albo wyśpiewasz. W powieści Do latarni morskiej Lily Briscoe rozmyśla nad niewypowiedzianą krytyką ze strony Charlesa Tansleya, jednego z gości wakacyjnego domu: „Kobiety nie potrafią malować”. Wydaje się, że to takie proste: płeć określa twoje możliwości. Wściekłe lub pogardliwe krzyki oznajmiają, że nie jesteś w stanie niczego zmienić. Masz ochotę się sprzeciwić, ale gniew cię ogłusza i rozumiesz, że twoje słowa niczego nie zdziałają.

Słyszałam coś takiego w Pensylwanii. Kiedy jedna z młodych wolontariuszek odchodziła od domu wyborcy, mężczyzna z sąsiedniego podwórka spytał, czy przyszła namawiać do głosowania na Hillary, nie użył jednak imienia naszej kandydatki, tylko nazwał ją „tą suką”. Trzymał śrutówkę, na wypadek gdyby jego przesłanie nie zostało jasno zrozumiane. Było to przesłanie gniewu i przemocy.

Jego furia skupiła się na kobiecie, która ośmieliła się kandydować na urząd prezydenta i ubiegać się o władzę, a także na ludziach, którzy, chociaż się od nas różnią – mają inny kolor skóry, wyznają obcą religię – mają czelność być częścią naszego społeczeństwa. Wściekał się na moją kandydatkę tylko dlatego, że obie jesteśmy kobietami.

Te uczucia gniewu i wyparcia są dla mnie szokujące. Przecież tolerancja jest częścią naszego narodowego i moralnego kręgosłupa: „Uważamy następujące prawdy za oczywiste: że wszyscy ludzie stworzeni są równymi”. To fundament, na którym zbudowano nasz kraj; od niego zaczęliśmy. Jeśli wierzymy w Amerykę, wierzymy również w tolerancję.

Ciociu Hattie, szokowało Cię to, co widziałaś wokół siebie. Oburzało Cię niewolnictwo i nie ukrywałaś tego. Podniosłaś głos.

Napisałam tę książkę, ponieważ jako kobieta oraz matka czułam się zgnębiona i załamana smutkiem i niesprawiedliwością, z jakimi miałam do czynienia. Ponieważ jako chrześcijanka czułam, że chrześcijaństwo jest znieważane – ponieważ kochałam swój kraj i drżałam przed nadchodzącym dniem gniewu.

Jako osoby, które kochają nasz kraj, po wątpliwych wyborach naznaczonych złośliwymi manipulacjami możemy, podobnie jak Ty, czuć się załamani. Widzieliśmy, jak człowiek, który nie wygrał w głosowaniu powszechnym i który sprawia wrażenie przerażająco ślepego na moralne fundamenty Ameryki, obejmuje najwyższy urząd w państwie. Wywyższyli go ludzie pełni gniewu, którzy czuli się zapomniani i nie widzieli przed sobą żadnych perspektyw. Tracili władzę, a wtedy ujrzeli kobietę, która postanowiła powstać i nad nimi zapanować. Poczuli się zagrożeni i rozwścieczeni. Zagłosowali przeciwko kobiecie, która ośmieliła się sięgnąć po władzę, i wsparli mężczyznę, który sprawił, że nienawiść wobec tej kobiety wydała się słuszna.

Gniew i nienawiść nie są siłami, które powinny napędzać nasz kraj, a jednak gniew pokierował częścią wyborców, tak samo jak niegdyś zwolennikami niewolnictwa.

Potrafimy go rozpoznać.

Spoglądanie w oczy komuś, kto cię nienawidzi, jest przygnębiające. Kim jesteś, skoro kwestionuje się twoje prawo do istnienia? Jak możesz być człowiekiem, skoro jesteś znienawidzony? Nienawiść odbiera głos. Uniemożliwia komunikację, wymianę myśli. Jeśli mnie nienawidzisz, nie możemy ze sobą rozmawiać. Oboje jesteśmy samotni. Jeśli patrzysz na mnie z nienawiścią, nigdy mnie nie poznasz. Nie uwierzysz, że moje serce również bije.

Ludzie, którzy nienawidzą naszej kandydatki, będą się upierać, że nie atakują jej dlatego, że jest kobietą, ale dlatego, że jej nie ufają. Secesjoniści również twierdzili, że bronią praw poszczególnych stanów, a nie niewolnictwa. Możliwe, że ci ludzie nie rozumieją źródeł swojego gniewu. Ci, którzy przemocą narzucali niewolnictwo, i człowiek, który wyszedł z bronią do wystraszonej wolontariuszki, czują się podwójnie zagrożeni. Grozi im utrata władzy oraz własnego człowieczeństwa.

My, kobiety, czujemy, że ich nienawiść skupia się właśnie na nas. Rozumiemy, jakie to uczucie, gdy patrzy na nas ktoś, kto nie dostrzega w nas duszy. Czujemy się wówczas jakby wymazane z istnienia. Nienawiść wobec kobiet jest dziwacznym uczuciem, gdyż oznacza nienawiść do połowy ludzkiej rasy. Także do własnych matek, żon i sióstr. W Pensylwanii jednej z wolontariuszek drzwi otworzył młody mężczyzna. Gdy dziewczyna spytała o mieszkającą tam kobietę, młodzieniec odparł: „To moja matka. Ale nie możesz z nią rozmawiać. Ona dzisiaj nie wyjdzie z domu”.

Przetrzymywał matkę w domu w dniu wyborów. Może nie ufał jej na tyle, by wpuścić ją samą do kabiny do głosowania.

Rozumiem jego złość, gwałtowny, przytłaczający, burzliwy gniew przypominający fale rozbijające się o skały. Ci ludzie nie mogą znieść myśli, że istniejemy.

Ale nie zdołają nas stłamsić.

Jako kobiety dysponujemy wieloma możliwościami, między innymi możemy edukować nasze dzieci. Będziemy miały wpływ na kolejne pokolenia. Nauczymy młodych ludzi, by szanowali swoje matki, dzielili się władzą z żonami, zachęcali córki do uświadamiania sobie własnej siły.

Oczywiście możemy robić także inne rzeczy: ubiegać się o stanowiska, zakładać spółki, formułować twierdzenia matematyczne, projektować mosty, leczyć choroby, pisać książki, grać w filmach. Możemy walczyć o swoje i zabierać głos. Oto właściwa droga ku przyszłości.