Puste krzesło - Jeffery Deaver - ebook + książka

Puste krzesło ebook

Jeffery Deaver

4,4

Opis

Małym, sennym miasteczkiem wstrząsa seria tragicznych wydarzeń. Kilkunastoletni Garret, znany z odrażającego, dziwacznego hobby – hodowli owadów – jest podejrzany o zamordowanie kolegi i uprowadzenie oraz prawdopodobnie zabicie dwóch dziewcząt. Lokalnej policji przychodzi z pomocą sparaliżowany, wybitny nowojorski kryminalistyk Lincoln Rhyme, który za dwa dni ma zostać poddany operacji w tutejszym Centrum Medycznym. W zorganizowanym naprędce laboratorium bada i analizuje nikłe dowody.

Tymczasem poszukiwania Owadziego Króla trwają, wreszcie udaje się go ująć, ale nie wiadomo, gdzie są i czy żyją jego ofiary. Schwytanego Garreta niespodziewanie uwalnia z aresztu asystentka i przyjaciółka Rhyme’a, Amelia, intuicyjnie przekonana, że chłopiec jest niewinny. Wtedy jednak sama staje się jego zakładniczką. Pościg rozpoczyna się na nowo...

Jeffery Deaver - jest autorem wielu powieści z gatunku thrillerów. Z wykształcenia dziennikarz i prawnik. Przez kilka lat współpracował z dziennikami "New York Times" i "Wall Street Jurnal". Był także doradcą prawnym jednej z większych firm na Wall Street. Zaliczany jest do grona najbardziej poczytnych i nagradzanych pisarzy amerykańskich. Światową sławę przyniósł mu "Kolekcjoner Kości" - pierwsza powieść, w której pojawiła się para detektywów: Lincoln Rhyme i Amelia Sachs. Książkę zekranizowano, a w głównych rolach wystąpili Denzel Washington i Angelina Jolie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 524

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (109 ocen)
62
31
12
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lorelei_l

Dobrze spędzony czas

Wciągająca, dużo zwrotów akcji, jestem jedynie rozczarowana zakończeniem, które jest typowym pod ekranizację, ale takie skrócenie tej historii z happy endem mi nie pasuje.
00

Popularność




 

Tytuł oryginału

THE EMPTY CHAIR

Copyright © 2000 by Jeffery Deaver

All rights reserved

Projekt serii

Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce

© Imanova Irina/Shutterstock.com

Redaktor prowadzący

Joanna Maciuk

Redakcja

Wiesława Karaczewska

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8123-840-3

Warszawa 2018

Wydawca

 

W mózgu, i tylko w mózgu, rodzą się nasze przyjemności, radości, śmiech i żarty, podobnie jak nasz smutek, ból, rozpacz i łzy...

Mózg jest także siedliskiem szaleństwa i opętania, lęków i obsesji, które dręczą nas nocą i za dnia...

Hipokrates

 

 

OD AUTORA

Mam nadzieję, że mieszkańcy Karoliny Północnej zechcą mi wybaczyć drobne zmiany w geografii i systemie szkolnictwa ich stanu, których dokonałem dla swych nikczemnych celów. Jeśli będzie to dla nich jakimś pocieszeniem, mogą być pewni, że uczyniłem to z największym szacunkiem dla stanu, który słynie z najlepszych drużyn koszykówki w kraju.

 

Deborze Schneider...

najlepszej agentce literackiej, najlepszej przyjaciółce

 

 

 

 

I

NA PÓŁNOC OD PAQUO

 

ROZDZIAŁ 1

Przyszła tutaj, by złożyć kwiaty w miejscu, gdzie zginął chłopiec i gdzie została porwana dziewczyna.

Przyszła tutaj, bo była otyła, miała pryszcze na twarzy i niewielu przyjaciół.

Przyszła tutaj, bo tego od niej oczekiwano.

Przyszła tutaj, bo tego chciała.

Ociężała i spocona, dwudziestosześcioletnia Lydia Johansson przeszła nieutwardzonym poboczem wzdłuż drogi 112, gdzie zaparkowała swoją hondę accord, potem ostrożnie zstąpiła w dół stoku, na błotnisty brzeg kanału Blackwater, który łączył się tutaj z mętnymi wodami rzeki Paquenoke.

Przyszła, bo uważała, że należy to zrobić.

Przyszła, choć się bała.

Był dopiero wczesny ranek, lecz tegoroczny sierpień w Karolinie Północnej należał do najgorętszych w stuleciu, a białe ubranie Lydii pokryło się ciemnymi plamami potu, nim jeszcze ruszyła w stronę polany położonej nad rzeką, otoczonej wierzbami, drzewami tupelo i wawrzynami o szerokich liściach. Bez trudu odszukała właściwe miejsce; żółta policyjna taśma odcinała się wyraźnie od otoczenia.

Dźwięki wczesnego poranka. Nury, jakieś zwierzę plądrujące w pobliskim krzaku, gorący wiatr, szumiący w turzycy i trawie.

Boże, ale się boję, pomyślała. Przed oczami stanęły jej wszystkie przerażające i makabryczne sceny z powieści Stephena Kinga i Deana Koontza, które czytywała wieczorami ze swym najlepszym towarzyszem, butelką Ben & Jerry. Chłopak Lydii traktował tego rodzaju książki z pobłażliwym uśmiechem, ją jednak zawsze przyprawiały one o zimny dreszczyk strachu, nawet jeśli czytała je już wcześniej i znała zakończenie.

Znowu jakiś hałas w krzaku. Lydia zatrzymała się na moment i rozejrzała, niepewna, potem ponownie ruszyła naprzód.

– Hej! – zawołał jakiś męski głos. Bardzo blisko.

Lydia odwróciła się na pięcie, śmiertelnie przerażona. Omal nie wypuściła z ręki kwiatów.

– Jesse, aleś mnie wystraszył.

– Przepraszam. – Jesse Corn stał po drugiej stronie wierzby płaczącej, obok polany otoczonej policyjną taśmą. Lydia zauważyła, że oboje wpatrują się w ten sam punkt; błyszczącą białą linię, wyznaczającą miejsce, w którym znaleziono ciało chłopca. Dostrzegła też ciemną plamę, w której jako pielęgniarka natychmiast rozpoznała zakrzepłą krew.

– Więc to się stało tutaj – wyszeptała.

– Tak jest, tutaj.

Jesse otarł czoło i poprawił niesforny kosmyk blond włosów. Jego mundur – beżowy uniform Biura Szeryfa Okręgu Paquenoke – był wymięty i brudny. Pod pachami rozlewały się ciemne plamy potu. Jesse miał trzydzieści lat i chłopięcą urodę. Choć nie był to typ twardego, posępnego kowboja, który najbardziej jej się podobał, pomyślała – nie po raz pierwszy – że można spotkać wielu gorszych kandydatów na męża.

– Od kiedy tu jesteś? – spytała.

– Nie wiem. Chyba gdzieś od piątej.

– Widziałam jeszcze jeden samochód. Przy drodze – powiedziała Lydia. – To Jim?

– Nie. Ed Schaeffer. Jest po drugiej stronie rzeki. – Jesse wskazał głową na kwiaty. – Ładne.

Lydia spojrzała na stokrotki, które trzymała w dłoni.

– Dwa czterdzieści dziewięć. W Food Lion. Kupiłam je wczoraj wieczorem. Wiedziałam, że tak wcześnie rano jeszcze wszystko będzie pozamykane. No, może Dell, ale tam nie sprzedają kwiatów. – Przerwała, zastanawiając się, dlaczego tyle mówi. Potem jeszcze raz rozejrzała się dokoła. – Nie wiadomo, co z Mary Beth?

Jesse pokręcił głową.

– Nie. Ani śladu.

– Więc o nim też pewnie nic nie wiecie.

– Nie. – Jesse popatrzył na zegarek. Potem ogarnął spojrzeniem ciemną wodę, gęste trzciny i trawę, zniszczone molo.

Lydia była nieco zniesmaczona faktem, że zastępca szeryfa, z wielkim pistoletem u boku, zachowuje się równie nerwowo jak ona. Jesse ruszył w górę trawiastego zbocza, w stronę drogi. Potem zatrzymał się jeszcze na moment.

– Tylko dwa dziewięćdziesiąt dziewięć?

– Czterdzieści dziewięć. Food Lion.

– Naprawdę tanio – powiedział młody policjant, spoglądając na morze gęstych traw. Ponownie ruszył w górę zbocza. – Będę przy samochodzie.

Lydia Johansson podeszła bliżej do miejsca zbrodni. Modliła się przez kilka minut. Modliła się za duszę Billy’ego Staila, która wczorajszego ranka w tym właśnie miejscu została uwolniona z jego okrwawionego ciała.

Modliła się za duszę Mary Beth McConnell, gdziekolwiek by ta była.

I za siebie.

Znów jakiś hałas w krzaku. Szelest, trzask łamanych gałęzi.

Słońce świeciło już pełnym blaskiem, który nie mógł się jednak przebić przez mroczne wody Blackwater Landing. Rzeka była tutaj głęboka, wzdłuż jej brzegów ciągnęła się zbita masa czarnych wierzb, grubych pni martwych i żywych cedrów i cyprysów, wszystko to zaś okrywała warstwa mchu i pnącza opornika. Na północnym wschodzie, całkiem niedaleko, znajdowało się Wielkie Ponure Bagno, a Lydia Johansson, jak każdy skaut z okręgu Paquenoke, znała wszystkie legendy dotyczące tego miejsca; o Pani Jeziora, o Kolejarzu bez Głowy... Lecz to nie te zjawy budziły jej niepokój: Blackwater Landing miało swojego własnego ducha – chłopca, który porwał Mary Beth McConnell.

Nie mogła przestać myśleć o wszystkich historiach, które opowiadali o nim ludzie. O tym, jak włóczył się po okolicznych lasach i bagnach, blady i chudy niczym trzcina. Jak podkradał się do zakochanych par, które całowały się na kocach czy w samochodach zaparkowanych nad rzeką. O tym, jak wśliznął się na podwórko jakiegoś domu przy Canal Road i podglądał przez okno młodą dziewczynę, kiedy ta układała się do snu. Patrzył na nią, pocierał dłońmi niczym bladolica modliszka, aż wreszcie nie wytrzymał i wsunął rękę przez otwór w okiennicy, by sięgnąć pod jej piżamę. Albo o tym, jak po prostu siedział na poboczu drogi przed jakimś domem w Blackwater Landing i zaglądał do okien, w nadziei, że dojrzy tam dziewczynę, którą śledził po szkole.

Lydia otworzyła torebkę, odszukała paczkę papierosów „Merit” i drżącymi dłońmi zapaliła papierosa. Uspokoiła się nieco. Przeszła kilkanaście jardów wzdłuż brzegu. Zatrzymała się przy kępie wysokiej trawy, która uginała się pod naporem gorącej bryzy.

Ze szczytu wzgórza dobiegł ją pomruk zapalanego silnika. Jesse chyba jeszcze nie odjeżdża? Lydia spojrzała w tamtą stronę, zaniepokojona. Samochód jednak nie ruszał z miejsca. Pewnie Jesse uruchomił tylko klimatyzację. Kiedy spojrzała ponownie w stronę wody, zauważyła, że turzyca, źdźbła traw i dziki ryż nadal się uginają, kołyszą, szeleszczą.

Jakby ktoś tam był, zbliżał się do żółtej taśmy, pochylony nisko nad ziemią.

Nie, nie, nic podobnego. To tylko wiatr, wmawiała sobie. Potem złożyła kwiaty w zagłębieniu między gałęzią i poskręcanym pniem starej wierzby, niedaleko od białego zarysu ciała, naznaczonego krwią ciemną jak wody rzeki.

 

Zastępca szeryfa Ed Schaeffer oparł się o pień dębu i odgonił rój komarów, które próbowały usiąść na jego odsłoniętych rękach. Przykucnął i jeszcze raz przyjrzał się uważnie śladom na ziemi.

Musiał przytrzymać się gałęzi; słaniał się ze zmęczenia. Jak większość policjantów z biura szeryfa, był na nogach już niemal od dwudziestu czterech godzin, szukając Mary Beth McConnell i chłopca, który ją porwał. Jednak podczas gdy pozostali, jeden po drugim, wracali do domu, by coś zjeść i przespać się kilka godzin, Ed nie przerywał pracy. Był największym i najstarszym zastępcą w biurze (pięćdziesiąt dwa lata i dwieście sześćdziesiąt funtów bezużytecznej w dużej mierze wagi), lecz zmęczenie, głód i zesztywniałe stawy nie mogły powstrzymać go od dalszych poszukiwań.

Policjant jeszcze raz spojrzał na ziemię.

Wcisnął guzik uruchamiający jego radio.

– Jesse, to ja. Jesteś tam?

– Mów.

– Znalazłem ślady – wyszeptał. – Świeże.

– Naprawdę? Myślisz, że to on?

– A kto inny? O tej porze, po tej stronie Paquo?

– Wygląda na to, że miałeś rację – westchnął Jesse Corn. – Nie wierzyłem ci na początku, ale trafiłeś w dziesiątkę.

Ed twierdził uparcie, że chłopak tu jeszcze wróci. Nie kierował się przy tym teorią głoszącą, że każdy przestępca wraca na miejsce zbrodni – wiedział po prostu, że Blackwater Landing zawsze było terenem łowieckim porywacza i że bez względu na występki, jakich ów się dopuścił w ciągu ostatnich lat, zawsze wracał do tego miejsca.

– Wygląda na to, że idzie w twoją stronę, ale nie jestem całkiem pewny. Szedł głównie po liściach. Miej oczy szeroko otwarte. Ja sprawdzę, skąd przyszedł. – Postękując ciężko, Ed podniósł się na równe nogi i najciszej, jak tylko potrafił, ruszył w głąb lasu, z dala od rzeki.

Przeszedł śladami chłopca jakieś sto stóp i zobaczył, że prowadzą do starej chatki myśliwskiej, mogącej pomieścić trzy lub cztery osoby. Otwory strzeleckie w ścianach chaty były ciemne, a całe miejsce wydawało się opustoszałe. Dobra nasza, pomyślał. Chyba go tu nie ma. Ale mimo wszystko...

Ed Schaeffer zrobił coś, czego nie czynił od półtora roku; wyciągnął broń z kabury. Ujął rewolwer w spoconą dłoń i ruszył naprzód. Spoglądał to na chatę, to znów na ziemię pod nogami, starając się jednocześnie zachować czujność i bezszelestnie zbliżyć się do samego wejścia.

Czy chłopak ma broń? Dopiero teraz zrozumiał, że jest całkiem odsłonięty, niczym żołnierz lądujący na pustej plaży. Kiedy wyobraził sobie lufę strzelby wysuwającą się nagle z otworu strzelniczego i skierowaną prosto w jego głowę, ogarnięty nagłą paniką Ed kilkoma susami przebył dzielącą go od ściany odległość. Przywarł do chropowatego drewna, uspokoił oddech i przez chwilę nasłuchiwał uważnie. Z wnętrza budynku nie docierały żadne odgłosy prócz cichego bzyczenia owadów.

No dobrze, powiedział sobie. Zajrzyj do środka. Szybko.

Zebrał się na odwagę, wstał i zajrzał do wnętrza przez otwór strzelniczy.

Nikogo.

Potem przymrużył oczy i popatrzył na podłogę. Jego twarz rozciągnęła się w szerokim uśmiechu.

– Jesse! – zawołał do mikrofonu, podniecony odkryciem.

– Mów.

– Jestem przy chacie myśliwskiej, jakieś ćwierć mili na północ od rzeki. Myślę, że dzieciak spędził tu noc. Na podłodze leżą puste butelki, opakowania po jedzeniu i rolka szerokiej taśmy klejącej. I wiesz co jeszcze? Mapa.

– Mapa?

– Tak. Chyba tych okolic. Mogę się założyć, że zaznaczył na niej, gdzie jest Mary Beth. Co o tym myślisz?

Ed Schaeffer nigdy jednak nie dowiedział się, co jego kolega sądzi o tych pomyślnych wiadomościach; las rozbrzmiał przeraźliwym krzykiem młodej kobiety, a radio Jesse’a Corna nagle umilkło.

 

Lydia Johansson cofnęła się o krok i krzyknęła ponownie, kiedy z wysokiej turzycy wyskoczył chłopiec i pochwycił ją mocno za ramię.

– O Jezu Chryste, nie rób mi krzywdy! – błagała.

– Zamknij się – warknął chłopak, rozglądając się nerwowo dokoła. Był wysoki i chudy, jak większość szesnastolatków w małych miasteczkach Karoliny, i bardzo silny. Jego skóra upstrzona była czerwonymi cętkami, jakby otarł się przed chwilą o liście jadowitego sumaka, włosy zaś brudne i nierówno przycięte.

– Ja... ja przyniosłam tylko kwiaty! Ja nie...

– Szszsz... – mruknął.

Lecz jego długie, brudne paznokcie wbiły się boleśnie w skórę Lydii, a ta znów wrzasnęła przeraźliwie. Chłopak zatkał jej usta dłonią. Przyciągnął ją do siebie, czuła kwaśny odór jego brudnego ciała.

Odwróciła gwałtownie głowę.

– Nie rób mi krzywdy! – jęczała. – Proszę...

– Zamknij się wreszcie! – parsknął ze złością, a kropelki jego śliny wylądowały na jej twarzy. Potrząsnął Lydią mocno, jakby była nieposłusznym psem.

Instynktownie próbowała się wyrwać. Przewrócił ją na trawę, jej nozdrza wypełnił zapach metanu i gnijącej roślinności. Podczas szarpaniny chłopak zgubił but, nie zwracał jednak na to uwagi i tak długo przyciskał dłoń do jej ust, aż zaprzestała walki.

– Lydia? – wołał Jesse Corn ze szczytu wzgórza. – Gdzie jesteś?

– Szszsz... – powtórzył chłopak, patrząc na nią szeroko otwartymi oczyma, w których czaiło się szaleństwo. – Wstawaj, zjeżdżamy stąd. Nie próbuj wrzeszczeć, bo pożałujesz. Rozumiesz to? Rozumiesz? – Sięgnął do kieszeni i pokazał jej nóż.

Skinęła głową.

Pociągnął ją w stronę rzeki.

Och, tylko nie tam. Proszę, nie, błagała swego anioła stróża. Nie pozwól, by mnie tam zabrał.

Na północ od Paquo...

Lydia obejrzała się za siebie i dostrzegła Jesse’a Corna stojącego na wzgórzu. Policjant osłaniał oczy przed słońcem i rozglądał się uważnie dokoła.

– Lydia? – zawołał raz jeszcze.

Chłopiec pociągnął ją mocniej.

– Jezu, szybciej!

– Hej! – krzyknął Jesse, dojrzawszy ich wreszcie. Ruszył biegiem w dół zbocza.

Oni byli już jednak na brzegu, gdzie pośród wysokich trzcin i traw chłopiec ukrył mały skiff. Wepchnął Lydię do środka, odbił łódką od brzegu i zaczął wiosłować jak szalony, kierując się na drugą stronę rzeki. Już po chwili znalazł się na brzegu i brutalnie wyszarpnął Lydię na zewnątrz. Potem wciągnął ją do lasu, gdzie po krótkich poszukiwaniach odnalazł wąską, ledwie widoczną ścieżkę.

– Dokąd idziemy? – spytała drżącym głosem.

– Do Mary Beth. Zostaniesz z nią.

– Dlaczego? Co ja zrobiłam? – szeptała Lydia, pochlipując.

On jednak nie powiedział nic więcej, pstryknął tylko paznokciami, jakby zastanawiając się nad czymś, i pociągnął ją za sobą w głąb lasu.

 

– Ed – odezwał się wreszcie Jesse Corn. – Nie jest dobrze. On porwał Lydię. Zgubiłem go.

– Co? – Ed Schaeffer zatrzymał się w pół kroku. Zaczął biec w stronę rzeki, kiedy usłyszał krzyk.

– Lydia Johansson. Ją też porwał.

– Cholera – mruknął gruby policjant, który przeklinał równie często, jak sięgał po broń. – Dlaczego miałby to robić?

– Bo jest wariatem – odparł Jesse. – Właśnie dlatego. Przepłynął na drugą stronę rzeki, teraz idzie chyba w twoją stronę.

– Dobra. – Ed zamyślił się na moment. – Wróci pewnie do chaty, żeby zabrać swoje rzeczy. Schowam się w środku i poczekam tam na niego. Ma broń?

– Nie widziałem.

– No dobrze... – westchnął Ed. – Przyjdź tu jak najszybciej. Zadzwoń też po Jima.

– Zrobię to.

Ed wyłączył radio i spojrzał w stronę rzeki. Nie widział ani chłopca, ani jego nowej ofiary. Biegiem powrócił do chaty i odszukał drzwi. Zdyszany, otworzył je kopniakiem. Drzwi z trzaskiem odskoczyły do środka, a Ed bez zastanowienia przekroczył próg.

Był tak przejęty i podekscytowany, tak skoncentrowany na tym, co będzie musiał zrobić, kiedy pojawi się tu chłopak, że początkowo nie zwrócił uwagi na czarno-żółte kropki, migające przed jego oczami. I na delikatne łaskotanie w okolicy szyi.

Potem jednak łaskotanie zamieniło się w eksplozję piekącego bólu, który ogarnął jego kark i lewą rękę.

– O Boże – szepnął i przez chwilę z niedowierzaniem wpatrywał się w dziesiątki szerszeni, które siadały na jego nagiej skórze. Przerażony, próbował je strzepnąć, ale ten gest tylko jeszcze bardziej rozwścieczył owady. Żądliły jego ramię, dłoń, nawet czubki palców. Krzyknął przeraźliwie. Nigdy jeszcze nie czuł tak straszliwego bólu, ani wtedy, kiedy złamał nogę, ani wtedy, gdy wziął do ręki patelnię, nie wiedząc, że Jenny zapomniała wyłączyć pod nią palnik.

Potem wnętrze chaty pociemniało nagle, kiedy z wielkiego szarego gniazda, zgniecionego przez otwarte gwałtownie drzwi, wychynęła chmura owadów. Atakowały go setki szerszeni. Wczepiały się w jego włosy, siadały na rękach i uszach, wchodziły pod rękawy koszuli i spodni, jakby wiedziały, że żądlenie ubrania będzie bezużyteczne, i szukały nagiej skóry. Ed rzucił się do wyjścia, zdzierając z siebie koszulę. Serce zamarło mu z przerażenia, kiedy zobaczył, że jego wielki tors i brzuch pokryte są grubą warstwą żółto-czarnych owadów. Nie próbował już strząsać ich z siebie, biegł tylko bezmyślnie do przodu.

– Jesse, Jesse, Jesse! – krzyczał, zrozumiał jednak, że z jego ust wydobywa się zaledwie słaby szept; użądlenia na szyi zamknęły mu gardło. Biegnij! – przykazywał sobie w myślach. Biegnij do rzeki.

I biegł. Szybciej niż kiedykolwiek w życiu, przedzierając się na oślep przez krzewy i gałęzie. Serce waliło mu jak oszalałe. Biegnij... Nie przestawaj biec, powtarzał. Uciekaj przed tymi bydlakami. Pomyśl o żonie, pomyśl o bliźniakach. Naprzód, naprzód... Chmara owadów przerzedziła się znacznie, choć nadal widział trzydzieści lub czterdzieści czarnych kropek na swej skórze, obsceniczne zady, pochylające się do przodu, by znów go użądlić.

Za trzy minuty będę nad rzeką. Wskoczyć do wody, uciec przed bólem, uciec przed ogniem. One utoną. Nic ci nie będzie.

Biegł niczym koń wyścigowy, niczym zaszczute zwierzę, przeskakiwał przez krzaki, które zamieniły się w szarą, bezkształtną masę.

Biegł...

Zaraz, zaraz. Co jest nie tak? Ed Schaeffer spojrzał w dół i zrozumiał – niemal z rozbawieniem – że wcale nie biegnie. Nawet nie stoi. Leżał na ziemi, zaledwie o jakieś trzydzieści kroków od chaty, i poruszał konwulsyjnie nogami.

Sięgnął po handi-talkie, i choć jego dłoń spuchnięta była do monstrualnych rozmiarów, udało mu się wcisnąć czerwony guzik. Wtedy jednak konwulsje sięgnęły wyżej, ogarnęły tułów, ręce i szyję. Radio wypadło z bezwładnej dłoni. Przez chwilę jeszcze Ed słyszał głos Jesse’a Corna, potem tylko pulsujące brzęczenie owadów, które coraz bardziej traciło na sile, by wreszcie zamienić się w całkowitą ciszę.

 

ROZDZIAŁ 2

Tylko Bóg mógł go uleczyć. A Bóg wcale nie był do tego skłonny.

Oczywiście, nie miało to dlań większego znaczenia, jako że Lincoln Rhyme był człowiekiem nauki, a nie religii. Dlatego też nie pojechał do Lourdes, do Turynu czy do jakiegoś nawiedzonego uzdrowiciela, lecz tu, do szpitala w Karolinie Północnej. Miał nadzieję, że dzięki tej wizycie na powrót stanie się, jeśli nie całkowicie, to choć częściowo sprawnym człowiekiem.

Rhyme uruchomił swój elektryczny wózek firmy Storm Arrow, czerwony jak corvette, i zjechał z rampy furgonetki, w której wraz ze swym pomocnikiem i Amelią Sachs przebył właśnie pięćset mil, dzielących to miejsce od Manhattanu. Zaciskając usta na drążku sterowniczym, z wprawą obrócił wózek i ruszył w górę podjazdu prowadzącego do drzwi wejściowych Instytutu Badań Neurologicznych w Centrum Medycznym Uniwersytetu Karoliny Północnej w Avery.

Thom schował platformę do wnętrza czarnego chryslera grand Rollxa, vana przystosowanego do przewozu niepełnosprawnych.

– Postaw go na miejscu dla inwalidów! – zawołał Rhyme i zachichotał sam do siebie.

Amelia Sachs uniosła lekko brwi i spojrzała na Thoma. Ten mruknął pod nosem:

– Dobry humor. Korzystaj, póki możesz. To nie potrwa długo.

– Wszystko słyszałem! – krzyknął w ich stronę Rhyme.

Pomocnik odjechał spod wejścia, a Amelia dogoniła Rhyme’a. Trzymała przy uchu telefon komórkowy, próbując skontaktować się z miejscową wypożyczalnią samochodów. W ciągu przyszłego tygodnia Thom miał spędzać większość czasu w szpitalnym pokoju Rhyme’a, a ona chciała się od niego uniezależnić i korzystając z okazji, pozwiedzać okolicę. Poza tym jako wielbicielka sportowych aut nie uznawała pojazdów, w których skala prędkościomierza kończyła się na dwóch cyfrach.

Po pięciu minutach oczekiwania westchnęła ciężko i wyłączyła telefon.

– Mogłabym jeszcze poczekać, ale ta muzyka jest okropna. Spróbuję później. – Spojrzała na zegarek. – Dopiero dziesiąta trzydzieści. Ale tu jest za gorąco. Zdecydowanie za gorąco. – Temperatura, jaka panuje na Manhattanie w środku lata, nie czyni go może najprzyjemniejszym miejscem na ziemi, Nowy Jork jest jednak położony znacznie dalej na północ niż Karolina, i kiedy poprzedniego dnia opuszczali miasto, kierując się na południe przez Holland Tunnel, słupek rtęci sięgał ledwie siedemdziesięciu stopni Fahrenheita, a powietrze było suche jak pieprz.

Rhyme nie zwracał uwagi na lejący się z nieba żar. Myślał jedynie o celu swej misji. Zautomatyzowane drzwi posłusznie otworzyły się przed nimi (Rhyme zakładał, że cały instytut wyposażony jest w najlepszy z dostępnych sprzęt i udogodnienia dla niepełnosprawnych), weszli więc do chłodnego korytarza. Kiedy Sachs pytała o drogę, Rhyme rozglądał się dokoła. Zauważył kilka pustych, zakurzonych wózków, ustawionych obok siebie pod ścianą holu. Ciekaw był, co się stało z ich właścicielami. Może zabieg, któremu się poddali, był tak udany, że porzucili wózki na rzecz lasek i kul. Może stan niektórych pogorszył się na tyle, że zostali przykuci do łóżka.

Może niektórzy umarli.

– Tędy – oświadczyła Amelia, wskazując ruchem głowy korytarz.

Thom dogonił ich przy windzie (drzwi podwójnej szerokości, poręcze, guziki na wysokości trzech stóp nad ziemią), a kilka minut później odnaleźli właściwy pokój. Rhyme podjechał do drzwi i zauważył bezobsługowy interkom.

– Sezamie, otwórz się – rozkazał gromkim głosem, a drzwi rozsunęły się przed nimi na całą szerokość.

– Często to słyszymy – oświadczyła flegmatycznie sekretarka, kiedy weszli do środka. – Pan Rhyme, jak sądzę? Proszę poczekać, zapowiem pana.

 

Doktor Cheryl Weaver była elegancką, szczupłą kobietą po czterdziestce. Rhyme zauważył od razu, że pani doktor ma bystre oczy i – jak przystało na chirurga – silne dłonie o krótko przyciętych, nielakierowanych paznokciach. Uśmiechając się uprzejmie, wstała od biurka, uścisnęła dłonie Amelii i Thoma, potem skinieniem głowy pozdrowiła swojego pacjenta.

– Lincoln Rhyme.

– Cheryl Weaver.

Rhyme prześliznął się spojrzeniem po tytułach licznych książek, wypełniających szczelnie półki gabinetu. Potem przyglądał się przez chwilę całym miriadom dyplomów i certyfikatów – jak zauważył, wszystkie pochodziły z renomowanych szkół i instytucji. Wiedział jednak już wcześniej, że doktor Weaver jest doskonałą specjalistką. Miesiące poszukiwań przekonały go, że Centrum Medyczne Uniwersytetu Karoliny Północnej w Avery to jeden z najlepszych szpitali na świecie. Oddziały immunologiczne i onkologiczne należały do najbardziej obleganych w kraju, a Instytut Badań Neurologicznych doktor Weaver wyznaczał najwyższy standard badań i zabiegów związanych z uszkodzeniami kręgosłupa.

– Miło mi wreszcie poznać pana osobiście – powiedziała doktor Weaver. Na jej biurku leżał gruby na ćwierć cala folder. Dla niego, jak przypuszczał Rhyme. (Zastanawiał się, co autor folderu napisał pod nagłówkiem „Rokowania”: „zachęcające”? „kiepskie”? „beznadziejne”?).

– Panie Rhyme, kilkakrotnie już rozmawialiśmy przez telefon, i mimo wszystko zdecydował się pan przyjechać tutaj na zabieg. Na początek jednak chciałabym przypomnieć panu o kilku sprawach. Dla dobra nas obojga.

Rhyme skinął głową. Gotów był znieść wszystkie niezbędne formalności, nie lubił jednak asekuranctwa. A obawiał się, że doktor Weaver właśnie do tego zmierza.

– Czytał pan materiały dotyczące naszego instytutu. Wie pan, że przeprowadzamy zabiegi, w których stosujemy nowe techniki regeneracji i rekonstrukcji kręgosłupa. Muszę jednak jeszcze raz podkreślić, że są to zabiegi eksperymentalne.

– Rozumiem.

– Większość pacjentów, których dotąd leczyłam, wiedziała o neurologii więcej niż przeciętny lekarz. Założę się, że pan nie jest wyjątkiem od tej reguły.

– Znam się na różnych rzeczach. Wiem też to i owo o medycynie – odparł Rhyme wymijająco i zaprezentował swe firmowe wzruszenie ramionami, gest, który doktor Weaver z pewnością zauważyła i zanotowała w pamięci.

– Proszę mi wybaczyć, że powtórzę po raz kolejny to, co pan już wie – kontynuowała niezrażona – ale bardzo zależy mi na tym, by zrozumiał pan, czym jest ta technika i co może zdziałać.

– Proszę, niech pani mówi – zgodził się Rhyme.

– System nerwowy zbudowany jest z aksonów, które przenoszą impulsy nerwowe. Przy uszkodzeniach kręgosłupa aksony zostają przecięte lub zgniecione i giną. Nie przenoszą więc impulsów, a informacje z mózgu nie docierają do pozostałych części ciała. Słyszał pan zapewne nieraz, że nerwy się nie regenerują. Nie jest to do końca prawda. W obwodowym systemie nerwowym, w naszych rękach czy nogach, zniszczone aksony mogą się odradzać. Jednak w systemie centralnym, czyli w mózgu i kręgosłupie, jest to niemożliwe. Przynajmniej nie potrafią tego zrobić same z siebie. Kiedy skaleczy się pan w palec, skóra się goi, a pan odzyskuje czucie w tym miejscu. W kręgosłupie taka reakcja nie zachodzi. My staramy się jednak opracować techniki, które zmieniłyby ten stan rzeczy.

W naszym instytucie stosujemy zawsze leczenie kompleksowe, atakujemy chorobę na wszystkich frontach. Używamy tradycyjnej metody odbarczenia, by zrekonstruować strukturę kostną samych kręgów i by chronić miejsce, w którym doszło do uszkodzenia. Potem przeszczepiamy w to miejsce dwie substancje; pierwsza to tkanka z obwodowego systemu nerwowego samego pacjenta...

– ...bo taka tkanka może się regenerować? – spytał Thom, starannie wygładzając swój kwiecisty, żółto-niebieski krawat.

– Tak, tak, oczywiście – mruknął Rhyme, potem zaś zwrócił się do doktor Weaver: – Proszę kontynuować.

Thom powiedział coś bezgłośnie do Amelii Sachs – Rhyme odczytał to jako: „Mówiłem ci, że to nie potrwa długo”. Kryminalistyk zgromił swego pomocnika spojrzeniem, a potem uśmiechnął się szeroko do lekarki.

– Druga substancja wszczepiana w miejsce uszkodzenia to embrionalne komórki centralnego systemu nerwowego, które...

– Ach, rekin – domyślił się Rhyme.

– Tak jest. Żarłacz błękitny.

– Lincoln mówił nam coś o tym – wtrąciła Sachs. – Dlaczego właśnie rekin?

– Względy immunologiczne, kompatybilność z ludźmi. Poza tym – dodała doktor Weaver z uśmiechem – rekin to bardzo duża ryba i możemy z niej uzyskać sporo materiału embrionalnego.

– Dlaczego to musi być materiał embrionalny? – dopytywała się dalej Sachs.

– Bo nie regeneruje się tylko centralny system nerwowy dorosłego osobnika – burknął Rhyme, zły, że ktoś wciąż przeszkadza. – Nerwy dziecka muszą przecież rosnąć.

– Otóż to. Materiał embrionalny zawiera komórki macierzyste, nazywane inaczej komórkami rodzica. To one pobudzają wzrost tkanki nerwowej. Później, po zabiegach odbarczania i mikroprzeszczepach, robimy jeszcze jedną rzecz, tę właśnie, która tak bardzo nas ekscytuje. Opracowaliśmy kilka nowych środków, które, naszym zdaniem, mogą w znaczący sposób poprawić efektywność leczenia. W dużym uproszczeniu sprawa wygląda następująco: aksony w centralnym systemie nerwowym nie odradzają się ze względu na proteiny, które hamują proces regeneracji w osłonce nerwów. Stworzyliśmy antyciała, które atakują te proteiny i pozwalają aksonom odrastać. Jednocześnie dostarczamy do uszkodzonego miejsca neurotrofinę, która wspomaga proces regeneracji. Ta nowa metoda leczenia wydaje się wielce obiecująca, trzeba jednak pamiętać, że używane w niej leki nie były jeszcze nigdy stosowane w wypadkach ludzi.

– Czy istnieją jakieś zagrożenia, związane z zastosowaniem takiej metody? – spytała Amelia.

Rhyme spojrzał na nią z irytacją. On znał zagrożenia. On podjął już decyzję. Nie chciał, by Sachs przepytywała jego lekarza. Ta jednak nie zwracała nań uwagi, wpatrzona w doktor Weaver. Rhyme rozpoznał to spojrzenie i ten wyraz twarzy: w taki sam sposób Sachs przesłuchiwała podejrzanych.

– Oczywiście, że istnieje pewne ryzyko. Nie chodzi tu o nowe środki, te bowiem są całkiem bezpieczne, lecz o sam proces leczenia. Każdy pacjent z poważnym uszkodzeniem kręgosłupa ma kłopoty z oddychaniem. Pan nie potrzebuje respiratora, ale niewykluczone, że przy znieczuleniu dojdzie do zaniku spontanicznego oddychania. Stres związany z zabiegiem jednak może doprowadzić do zaburzeń w tym zakresie, a więc i do gwałtownego wzrostu ciśnienia tętniczego – jestem pewna, że doskonale pan o tym wie – to zaś może wywołać wylew krwi do mózgu. Istnieje też ryzyko mechanicznego urazu kręgosłupa w miejscu początkowego uszkodzenia. Nie ma pan co prawda żadnych torbieli ani przetok, ale operacja i wynikające z niej zwiększenie ilości płynu może doprowadzić do podwyższenia ciśnienia i dodatkowych uszkodzeń.

– Co znaczy, że jego stan może się pogorszyć – podsumowała Sachs.

Doktor Weaver skinęła głową i spojrzała na folder, jakby chciała w ten sposób odświeżyć sobie pamięć. Potem podniosła wzrok na Rhyme’a.

– Może pan poruszać jednym mięśniem glistowatym – palcem serdecznym lewej dłoni – kontroluje pan także mięśnie ramienia i szyi. Może pan utracić tę zdolność. Może pan także utracić zdolność spontanicznego oddychania.

Sachs milczała przez krótką chwilę.

– Rozumiem – powiedziała wreszcie, a słowo to zabrzmiało jak westchnienie.

– Musi pan teraz rozważyć te zagrożenia w świetle korzyści, jakie może pan odnieść, poddając się zabiegowi. Na pewno nie będzie pan mógł chodzić, proszę na to nie liczyć. Procedury tego rodzaju przyniosły pewien sukces w przypadku uszkodzeń kręgosłupa na odcinku lędźwiowym i piersiowym, niższych i znacznie lżejszych niż pańskie. W przypadku uszkodzeń odcinka szyjnego rezultaty były marginalne, a przy urazach C4 żadne.

– Jestem ryzykantem – odparł szybko Rhyme.

Sachs spojrzała nań z troską. Wiedziała, że Lincoln Rhyme wcale nie jest ryzykantem, lecz naukowcem, który kieruje się w życiu jasno określonymi, konkretnymi zasadami.

– Chcę poddać się tej operacji – dodał po krótkiej pauzie kryminalistyk.

Doktor Weaver skinęła tylko głową, odnosząc się do jego decyzji z całkowitą neutralnością.

– Będzie pan musiał przejść badania wstępne. Zabieg przewidziany jest na pojutrze. Mam dla pana chyba z tysiąc formularzy i kwestionariuszy do wypełnienia. – Spojrzała na Sachs. – Pani jest pełnomocnikiem pana Rhyme’a?

– Ja nim jestem – odezwał się Thom. – Mogę podpisywać w jego imieniu wszystkie dokumenty.

– Doskonale. Zechcą państwo poczekać tu na mnie minutkę? Zaraz przyniosę te papiery.

Sachs wstała i wyszła z gabinetu wraz z lekarką. Rhyme słyszał jeszcze, jak pyta:

– Pani doktor, mam... – Drzwi zasunęły się z cichym kliknięciem.

– Konspiracja – mruknął Rhyme do Thoma. – Bunt na pokładzie.

– Ona się martwi o ciebie.

– Martwi się? Ta kobieta jeździ z prędkością stu pięćdziesięciu mil na godzinę i strzela do gangsterów z Południowego Bronksu. Mnie wstrzykną trochę komórek z młodego rekina.

– Wiesz, o czym mówię.

Rhyme potrząsnął niecierpliwie głową. Jego spojrzenie powędrowało w róg gabinetu doktor Weaver, gdzie na metalowym stojaku spoczywał kręgosłup – najprawdopodobniej prawdziwy. Wydawał się zbyt kruchy, by udźwignąć skomplikowane ludzkie życie, którego podporę kiedyś stanowił.

Rhyme dmuchnął w rurkę sterowniczą i obrócił wózek w stronę drzwi. Przymrużył powieki, jakby chciał przebić spojrzeniem ścianę i dowiedzieć się, co knuje Amelia Sachs.

– O czym one rozmawiają? – zastanawiał się na głos. Potem spojrzał groźnie na Thoma. – A może ty to wiesz? Czy jest coś, o czym mi nie mówisz?

– Lincoln...

W chwili gdy Rhyme chciał obrócić wózek i spojrzeć prosto w oczy swego pomocnika, otworzyły się drzwi. Do gabinetu wróciła Sachs. Ktoś wszedł za nią, nie była to jednak doktor Weaver, lecz wysoki, szczupły mężczyzna w policyjnym mundurze.

– Masz gościa – oświadczyła Sachs bez uśmiechu.

Ujrzawszy Rhyme’a, mężczyzna zdjął kapelusz i skinął głową. Jak większość ludzi, którzy spotykali kryminalistyka po raz pierwszy, policjant spojrzał na jego ciało, potem jednak przeniósł wzrok na stojący w kącie kręgosłup, by znów powrócić do twarzy Lincolna.

– Panie Rhyme, nazywam się Jim Bell, jestem kuzynem Rolanda Bella, pamięta go pan? Roland powiedział mi, że będzie pan dzisiaj w mieście, więc przyjechałem tu z Tanner’s Corner.

Roland był nowojorskim policjantem, pracował z Rhyme’em przy kilku sprawach. Obecnie był partnerem Lona Sellito, detektywa, którego Rhyme znał od lat. Roland dał kryminalistykowi nazwiska i numery telefonów swoich krewnych z Karoliny Północnej, na wypadek gdyby ten czuł się po operacji samotny i miał ochotę spotkać się z kimś innym niż jego starzy znajomi. Jim Bell jest jedną z tych osób, przypomniał sobie Rhyme. Spoglądając za plecy szeryfa, na drzwi, w których nie ukazała się jeszcze doktor Weaver, jego zbawczyni, kryminalistyk odparł z roztargnieniem:

– Miło mi pana poznać.

Bell uśmiechnął się ponuro i odparł:

– Obawiam się, że za chwilę wcale nie będzie pan tak myślał.

ROZDZIAŁ 3

Rhyme dopiero teraz przyjrzał się uważniej swemu gościowi i dostrzegł podobieństwo do Rolanda.

Ta sama szczupła sylwetka, długie ręce, rzednące włosy, ta sama prostoduszna natura. Ten Bell był bardziej opalony i ogorzały od swego kuzyna. Zapewne sporo polował i łowił. Stetson pasowałby do niego bardziej niż kapelusz kawalerzysty. Bell zajął miejsce na krześle obok Thoma.

– Mamy pewien problem, panie Rhyme.

– Proszę zwracać się do mnie po imieniu.

– Śmiało – zwróciła się do Bella Sachs. – Niech pan mu powtórzy to, co powiedział pan mnie.

Rhyme obdarzył Sachs lodowatym spojrzeniem. Poznała tego mężczyznę trzy minuty temu i już grała z nim w jednej drużynie.

– Jestem szeryfem okręgu Paquenoke. To jakieś dwadzieścia pięć mil na wschód stąd. Znaleźliśmy się w dość trudnej sytuacji, a ja przypomniałem sobie wszystko, co mówił o panu mój kuzyn. On nie może się pana nachwalić...

Rhyme pokiwał głową ze zniecierpliwieniem, myśląc jednocześnie: Gdzie, do diabła, jest moja lekarka? Ile formularzy musi pozbierać? Czy i ona należy do tego spisku?

– Więc ta sytuacja... Pomyślałem, że przyjadę i spytam, czy nie mógłby pan poświęcić nam odrobiny czasu.

Rhyme roześmiał się krótko, bez wesołości.

– Czekam właśnie na operację.

– Och tak, rozumiem to doskonale. Nie chciałbym za nic w świecie wpływać na zmianę pańskich planów. Myślałem tylko o kilku godzinach... Potrzebujemy tylko trochę pomocy, niewiele, przynajmniej taką mam nadzieję. Widzi pan, Rol opowiadał mi o rzeczach, które robił pan podczas śledztw u siebie, na Północy. Jest tutaj wprawdzie małe laboratorium, ale bardziej szczegółowe badania wykonuje się w Elizabeth City, najbliższej kwaterze policji stanowej, albo w Raleigh. Na wyniki trzeba czekać tygodniami. A my nie mamy tygodni. Mamy godziny. Co najwyżej.

– Na co?

– Na odszukanie dwóch porwanych dziewczyn.

– Porwanie to sprawa dla federalnych – zauważył Rhyme. – Niech pan wezwie FBI.

– Nie przypominam sobie nawet, kiedy ostatnio był w naszym okręgu agent FBI. Zanim ktoś tu przyjedzie, dziewczyny będą już martwe.

– Proszę nam opowiedzieć, co się stało – poleciła Sachs. Spoglądała na policjanta z zainteresowaniem, zauważył Rhyme cynicznie, i z irytacją.

– Wczoraj zaginął chłopiec z miejscowej szkoły średniej, a dziewczyna z college’u została porwana – zaczął opowiadać Bell. – Dziś rano przestępca wrócił i porwał kolejną dziewczynę. – Rhyme zauważył, że twarz mężczyzny pociemniała. – Zastawił też pułapkę, wpadł w nią jeden z moich ludzi. Leży teraz w szpitalu, w głębokiej śpiączce.

– Czy rodziny tych dziewczyn są bogate? – spytała Sachs. – Dostały listy z żądaniem okupu?

Trafne pytania, pomyślał Rhyme. Ważne dla przebiegu śledztwa. Tyle że on nie przyjechał tu po to, by brać udział w jakimkolwiek śledztwie. Sachs nie zwracała jednak uwagi na jego gniewny grymas.

– Nie, nie, to nie jest kwestia pieniędzy. – Szeryf zniżył nieco głos. – Tu chodzi o seks. Chłopak był już kilkakrotnie aresztowany za dotykanie dziewczyn i raz za masturbowanie się w miejscu publicznym. – Bell spojrzał niepewnie na Sachs, jakby bał się, że ją urazi.

Rhyme miał ochotę powiedzieć mu, że Sachs aresztowała ostatnio maniaka seksualnego, który dzielił ciała swych ofiar na części, i że ucieszyła się jak dziecko, odnalazłszy w mieszkaniu przestępcy niezbity dowód zbrodni – album ze zdjęciami jego dokonań.

Rhyme zauważył, że Sachs przestała drapać się po głowie krótko przyciętym paznokciem środkowego palca i że wydaje się naprawdę zainteresowana tym, co mówi Bell. Być może nie byli w zmowie, Rhyme wiedział już jednak, dlaczego Sachs angażuje się w sprawę, na którą nie mieli czasu. I wcale mu się to nie podobało.

– Amelio – zaczął, spoglądając znacząco na zegar zawieszony na ścianie gabinetu.

– Czemu nie, Rhyme? W czym nam to przeszkadza? – Sachs zebrała z ramienia swe długie, rude włosy i przerzuciła je na plecy.

Bell jeszcze raz zerknął na kręgosłup w rogu pokoju.

– Nasz posterunek jest dość mały, proszę pana. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej nocy. Wszyscy moi ludzie i kilku ochotników pracowało przez całą noc, ale nie mogliśmy znaleźć śladu. Ed, ten co leży w śpiączce, widział prawdopodobnie mapę, na której zaznaczono miejsce pobytu dziewczyn. Ale lekarze nie wiedzą, kiedy i czy w ogóle się ocknie. – Spojrzał błagalnie na Lincolna. – Bylibyśmy bardzo wdzięczni, gdyby zechciał pan rzucić okiem na materiał dowodowy tej sprawy i udzielić nam jakiejś rady. My wyczerpaliśmy już wszystkie możliwości. Naprawdę bardzo potrzebujemy pańskiej pomocy.

Rhyme nie bardzo go rozumiał. Zadaniem kryminalistyka jest analiza materiału dowodowego, pomoc w identyfikacji podejrzanego i świadczenie przeciw niemu na procesie.

– Wiecie, kto jest sprawcą, wiecie, gdzie mieszka. Prokurator będzie miał wyjątkowo łatwą sprawę. – Nawet jeśli miejsce zbrodni nie zostało odpowiednio zabezpieczone – policjanci z małych miasteczek często nie potrafili sobie z tym poradzić – prokurator i tak ma dość dowodów, by uzyskać wyrok skazujący.

– Nie, nie, nie chodzi nam o proces, panie Rhyme. Chodzi o to, żeby znaleźć te dziewczyny, nim on je zabije. A przynajmniej Lydię. Podejrzewamy, że Mary Beth może już nie żyć. Widzi pan, kiedy to się wydarzyło, czytałem właśnie książkę o porwaniach. Dowiedziałem się z niej, że w przypadku porwań na tle seksualnym mamy tylko dwadzieścia cztery godziny na odszukanie ofiary; później zbrodniarz przestaje widzieć w niej człowieka i zabija ją bez najmniejszych skrupułów.

– Powiedział pan, że sprawcą jest chłopiec – wtrąciła się Sachs. – Ile ma lat?

– Szesnaście.

– Młodociany.

– Teoretycznie – zgodził się Bell. – Ale jest bardzo wyrośnięty i ma kartotekę gorszą niż większość dorosłych przestępców z naszego okręgu.

– Sprawdzaliście jego rodzinę? – pytała dalej Sachs, jakby ustalili już, że wraz z Rhyme’em zajmą się tą sprawą.

– Ma przybranych rodziców, naturalni nie żyją od lat. Przeszukaliśmy jego pokój. Nie znaleźliśmy żadnych ukrytych drzwi, pamiętników ani nic w tym rodzaju.

To się nigdy nie zdarza, pomyślał Lincoln Rhyme, błagając opatrzność, by ten człowiek przeniósł się z powrotem do swego okręgu o dziwacznej nazwie i zabrał ze sobą wszystkie swoje problemy.

– Myślę, że powinniśmy to zrobić, Rhyme – powiedziała Sachs.

– Sachs, operacja...

– Dwie ofiary w dwa dni? – przerwała mu Sachs. – Sytuacja może się pogorszyć. Oni są jak nałogowcy. W związku z wzrastającą tolerancją dla popełnianych przez siebie przestępstw dopuszczają się czynów coraz ohydniejszych i czynią to z coraz większą częstotliwością.

Bell skinął głową.

– Ma pani rację. Jest jeszcze coś, o czym do tej pory nie wspomniałem. W ciągu ostatnich lat w okręgu Paquenoke zdarzyły się trzy inne niewyjaśnione morderstwa, a ledwie kilka dni temu mieliśmy dziwne samobójstwo. Przypuszczamy, że chłopak może być z tym jakoś powiązany. Dotąd nie mieliśmy jednak wystarczających dowodów, by go zatrzymać.

Ale wtedy to nie ja zajmowałem się tymi sprawami, prawda? – pomyślał Lincoln i zrozumiał, że zgubi go grzech pychy.

Z przykrością stwierdził, że jego umysł przeskoczył już na wyższy bieg, zaintrygowany niewyjaśnioną zagadką morderstw sprzed lat. Tym, co od czasu wypadku utrzymywało Lincolna Rhyme’a przy zdrowych zmysłach – i powstrzymało go od skontaktowania się z Jackiem Kevorkianem, który pomógłby mu popełnić samobójstwo – były wyzwania intelektualne takiego właśnie rodzaju. Choć nie przyznał się do tego nikomu, gdyby stanął przed wyborem: zostać na powrót sprawnym lub zachować swój umysł w niezmienionej postaci, bez zastanowienia zrezygnowałby z operacji i przeszczepów. Mimo to operacja także była dla niego bardzo ważna. To był jego święty Graal.

– Operacja odbędzie się dopiero pojutrze, Rhyme – nalegała Sachs. – A wcześniej musisz przejść tylko kilka badań.

Oj, Sachs, już ja wiem, co tobą kieruje...

Właściwie jednak Sachs miała rację. Do operacji zostało mu jeszcze sporo wolnego czasu. I w dodatku byłby to czas spędzony bez osiemnastoletniej whisky. Co innego miał do roboty człowiek przykuty do wózka w małym, sennym miasteczku? Największym wrogiem Lincolna Rhyme’a nie były spazmy, urojony ból czy zaburzenia odruchów regulujących czynności życiowe, które dręczyły innych pacjentów z uszkodzonym kręgosłupem. Jego największym wrogiem była nuda.

– Poświęcę panu jeden dzień – oświadczył wreszcie. – Jeżeli oczywiście nie opóźni to operacji. Czekałem na ten zabieg czternaście miesięcy.

– Zgoda, proszę pana – odrzekł Bell. Na jego znużonej twarzy pojawił się wreszcie uśmiech.

Thom jednak pokręcił energicznie głową.

– Posłuchaj, Lincoln, nie przyjechaliśmy tutaj do pracy. Przyjechaliśmy na operację i nie zostaniemy ani dnia dłużej, niż to konieczne. Wiesz, że aby umożliwić ci normalną pracę, potrzebuję dodatkowego sprzętu. Tutaj nie mam nawet połowy tego, co konieczne.

– Jesteśmy w szpitalu, Thom. Wcale bym się nie zdziwił, gdybyś znalazł tutaj wszystko, czego potrzebujesz. Porozmawiamy z doktor Weaver. Jestem pewien, że chętnie nam pomoże.

Pomocnik Rhyme’a, odziany w olśniewająco białą koszulę, idealnie wyprasowane spodnie i elegancki krawat, oświadczył dobitnie:

– Powtarzam jeszcze raz przy świadkach, że moim zdaniem, nie jest to dobry pomysł.

Rhyme zignorował go i spojrzał na Bella.

– Od kiedy chłopak przetrzymuje ofiarę?

– Od kilku godzin – odparł Bell. – Każę któremuś z zastępców przynieść panu materiał dowodowy i mapę okolicy. Chcę zorganizować polowanie na tego człowieka. Myślałem...

Bell przerwał, kiedy Rhyme pokręcił głową i zmarszczył brwi. Sachs ukryła uśmiech; wiedziała, czego się spodziewać.

– Nie, nie. Pojedziemy do biura szeryfa. Przygotujecie dla nas jakieś miejsce... Jak się nazywa stolica okręgu?

– Tanner’s Corner.

– Proszę przygotować nam stanowisko pracy. Będę potrzebował asystenta... Macie w biurze laboratorium?

– My? – zdziwił się szczerze szeryf. – Skąd!

– Dobrze, w takim razie damy wam listę potrzebnego sprzętu. Możecie pożyczyć go od policji stanowej. – Rhyme spojrzał na zegar. – Będziemy tam za pół godziny. Tak, Thom?

– Lincoln...

– Tak?

– Za pół godziny – mruknął zrezygnowany pomocnik.

No i kto teraz był w kiepskim humorze?

– Weź formularze od doktor Weaver. Zabierzemy je ze sobą. Wypełnisz papiery, kiedy ja i Sachs będziemy pracować.

– Dobrze, dobrze.

Sachs sporządziła listę niezbędnego wyposażenia laboratorium. Potem pokazała ją Rhyme’owi. Ten skinął głową i powiedział:

– Dodaj jeszcze aparat do badania gęstości. Poza tym nie brakuje już niczego.

Sachs dopisała wspomniane urządzenie do listy i wręczyła ją Bellowi. Ten przeczytał ją, kiwając niepewnie głową.

– Oczywiście, zajmę się tym, nie chciałbym jednak, byście robili sobie zbyt wiele kłopotu...

– Jim, mam nadzieję, że możemy rozmawiać szczerze.

– Oczywiście, panie Rhyme.

– Lincoln – poprawił go kryminalistyk. – Obejrzenie kilku dowodów w niczym nam nie pomoże. Jeśli coś ma z tego wyjść, to Amelia i ja musimy przejąć prowadzenie śledztwa. Całkowicie. Teraz powiedz mi, tylko szczerze, czy to będzie komuś przeszkadzało?

Bell przyjął to oświadczenie z nieskrywaną ulgą.

– Dopilnuję, by nikt nie miał z tym problemów.

– Doskonale. Teraz zajmij się sprowadzeniem sprzętu. Musimy działać szybko.

Szeryf Bell jeszcze przez chwilę stał nieruchomo, z kapeluszem w jednej ręce i listą w drugiej, wreszcie ruszył do drzwi. Rhyme przypomniał sobie, że kuzyn Bella, człowiek obeznany ze zwyczajami i kulturą Południa, znał określenie doskonale pasujące do obecnego wyrazu twarzy szeryfa. Nie pamiętał dokładnego brzmienia porzekadła, z którego pochodziło, wiedział jednak, że jest tam coś o łapaniu niedźwiedzia za ogon.

– Och, jeszcze jedno. – Sachs zatrzymała szeryfa, kiedy ten podchodził już do drzwi; Bell zatrzymał się i odwrócił w jej stronę. – Jak się nazywa ten porywacz?

– Garrett. Ale w Tanner’s Corner nazywają go Owadzi Król.

Paquenoke jest małym okręgiem w północno-wschodniej części Karoliny Północnej. Tanner’s Corner, położone mniej więcej w środku okręgu, to największe miasto w okolicy, otoczone gromadką mniejszych osiedli i centrów handlowych. Jedno z takich osiedli, Blackwater Landing, ulokowało się nad rzeką Paquenoke – zwaną przez miejscowych Paquo – kilka mil od stolicy okręgu.

Większość terenów mieszkalnych i handlowych okręgu leży na południe od rzeki. Jest to kraina łagodnych bagien, lasów, pól uprawnych i stawów. Prawie wszyscy mieszkańcy Paquenoke żyją po tej stronie rzeki. Z kolei na północ od Paquo ziemia jest niegościnna i zdradliwa. Rozsiadło się tutaj Wielkie Ponure Bagno, które pochłonęło nieliczne domy, tutaj wzniesione. Obfitujące w żmije głębokie trzęsawiska zastąpiły stawy i pola, a lasy, w większości bardzo stare i zaniedbane, wydają się niedostępne dla zwykłych śmiertelników. Po tej stronie rzeki nie mieszka nikt prócz bimbrowników, wytwórców narkotyków i kilku nieszkodliwych wariatów. Nawet myśliwi unikają tej okolicy po wypadku sprzed dwóch lat, kiedy to stado dzików zaatakowało Tala Harpera. I choć ten zastrzelił ponad dziesięć sztuk, pozostałe pożarły go niemal w całości, nim inni myśliwi przybyli mu z odsieczą.

Jak większość mieszkańców okręgu, Lydia Johansson rzadko zapuszczała się na północny brzeg Paquo, a jeśli już, to nigdy na większą odległość. Teraz zrozumiała z rozpaczą, że przekroczyła pewną granicę i znalazła się w miejscu, z którego być może nigdy już nie miała powrócić – nie tylko w sensie geograficznym, ale i duchowym.

Oczywiście bała się tego człowieka, który ciągnął ją za sobą, bała się jego lubieżnych spojrzeń, jego dotyku, bała się, że dostanie udaru słonecznego lub że ukąsi ją żmija – najbardziej jednak przerażała ją świadomość, że zostawiła po drugiej stronie rzeki swe małe, błahe, kruche i wygodne życie. Mogła stracić wszystko; nielicznych przyjaciół i koleżanki z pracy, lekarzy, z którymi wciąż bezskutecznie flirtowała, przyjęcia, książki, lody, bliźniaki swej siostry. Zatęskniła nawet za mniej przyjemnymi aspektami swego życia; za ciągłymi zmaganiami z nadwagą, za samotnymi nocami, za godzinami ciszy, kiedy nadaremnie czekała na telefon od obecnego chłopaka.

W sytuacji, w jakiej się znalazła, nie znajdywała żadnego pocieszenia, niczego, co mogłoby podnieść ją na duchu.

Przypomniała sobie straszliwy widok sprzed chaty myśliwskiej; zastępca szeryfa, Ed Schaeffer, leżący nieruchomo na trawie, jego twarz i ręka pokryte straszliwą opuchlizną od ukąszeń owadów. Garrett mruczał:

– Nie powinien był robić im krzywdy. Szerszenie atakują tylko wtedy, kiedy muszą bronić gniazda. Patrz, co on zrobił. Zniszczył je. To jego wina.

Wszedł powoli do środka, by zabrać mapę, wodę i jakieś opakowania z żywnością. Obwiązał Lydii ręce taśmą, a potem wprowadził ją w las. Od tamtej pory przeszli już co najmniej kilka mil.

Chłopak poruszał się niezręcznie, szarpał nią raz w jedną, raz w drugą stronę. Mówił do siebie. Drapał drobne zaczerwienienia na twarzy. Raz zatrzymał się przy małym stawku i patrzył na jego powierzchnię. Poczekał, aż jakiś pająk wodny odpłynie na bok, a potem zanurzył piekącą twarz w wodzie i opłukał ją. Spojrzał na swoje stopy, zdjął but, który pozostał mu po szarpaninie z Lydią, i cisnął go w las. Potem znowu ruszyli w drogę.

Lydia spoglądała na szczupłe ciało chłopca. Sporo słyszała o Owadzim Królu. Wszyscy w Tanner’s Corner o nim słyszeli. Nigdy jednak nie widziała go z bliska. Była zaskoczona jego siłą, nie wiedziała, że jest tak umięśniony, że ma tak długie, żylaste ręce i wielkie dłonie. Wyraz głębokiej koncentracji, jaki pojawiał się od czasu do czasu na jego twarzy, nadawał mu wygląd idioty, Lydia wiedziała jednak, że to tylko pozory. Garrett był sprytny niczym wąż. Słyszała, jak w zeszłym roku rozprawił się z futbolistą, który bezustannie z niego szydził. Otworzył szafkę chłopca, zostawił w niej naładowany pistolet i powiadomił o tym dyrektora, oczywiście anonimowo. Co więcej, Garrett zadzwonił także do redakcji miejscowej gazety i do reportera z ABC. Media przybyły na miejsce dokładnie w chwili, gdy ochroniarze przeglądali szafkę chłopca; dyrektor nie mógł zatuszować sprawy, choć zapewne zrobiłby to dla dobra szkolnej drużyny futbolowej. Chłopiec został wyrzucony ze szkoły. Nikt nie mógł udowodnić, że to sprawka Garretta, choć wszyscy o tym wiedzieli.

Lydia zerknęła na mapę wystającą z jego kieszeni.

– Dokąd idziemy? – spytała.

– Nie chcę rozmawiać, jasne?

Dziesięć minut później kazał Lydii zdjąć buty i razem przeszli przez płytki, brudny strumień. Kiedy znaleźli się po drugiej stronie, pozwolił jej usiąść pod drzewem, potem sam zasiadł naprzeciwko i spoglądając na nogi i dekolt dziewczyny, osuszył jej stopy wyciągniętą z kieszeni chusteczką higieniczną. Jego dotyk napełniał ją tym samym rodzajem obrzydzenia, które czuła wtedy, gdy kazano jej pobrać fragment tkanki z ciała leżącego w szpitalnej kostnicy. Wreszcie Garrett włożył jej buty i zasznurował je mocno, trzymając jej łydkę dłużej, niż to było konieczne. Potem spojrzał na mapę i wprowadził ją ponownie do lasu.

Pstrykał paznokciami, drapał się w policzek...

Lydia zauważyła, że bagna stają się coraz bardziej rozległe, a woda głębsza. Przypuszczała, że zmierzają w stronę Wielkiego Ponurego Bagna, choć nie miała pojęcia, dlaczego właśnie tam. Kiedy wydawało się, że nie będą już w stanie dłużej lawirować pomiędzy śmierdzącymi trzęsawiskami, Garrett skierował się do gęstego sosnowego lasu, gdzie – ku uldze Lydii – było znacznie chłodniej niż na odsłoniętych mokradłach.

Chłopak szedł teraz wolniej, rozglądał się uważnie dokoła, jakby oczekiwał pościgu. Poruszał głową w gwałtowny, niekontrolowany sposób, który przerażał Lydię i budził w niej odrazę; właśnie tak zachowywali się psychotyczni pacjenci ze skrzydła E szpitala w Tanner’s Corner.

Odszukał inną ścieżkę. Przeszli nią kilkaset jardów i zatrzymali się u stóp stromego wzgórza. Na szczyt prowadziła seria skalnych występów.

– Nie mogę się na nie wspiąć – oświadczyła Lydia. – Musisz rozwiązać mi ręce. Pośliznę się.

– Gówno prawda – mruknął gniewnie, jakby była idiotką. – Masz na nogach obuwie pielęgniarskie. Poradzisz sobie. Popatrz na mnie. Jestem boso, a mogę się wspiąć. Popatrz na moje stopy, patrz! – Podniósł jedną nogę, pokazując jej podeszwę. Była stwardniała i żółta. – A teraz właź na górę. Tylko jak już tam będziesz, nie ruszaj się z miejsca. Słyszysz? Hej, słuchasz mnie? – Kolejne syknięcie, kropla śliny, która spadła na jej twarz, paliła ją niczym żrący kwas.

Boże, jak ja cię nienawidzę, pomyślała.

Lydia skinęła głową i zaczęła się wspinać. Zatrzymała się w połowie drogi i obejrzała za siebie. Garrett obserwował ją uważnie, pstrykając paznokciami. Wpatrywał się w jej nogi obciągnięte białymi rajstopami, przesuwał czubkiem języka po górnych zębach. Potem zajrzał wyżej, pod spódnicę dziewczyny.

Lydia podjęła wspinaczkę. Słyszała jego świszczący oddech, kiedy i on ruszył w drogę.

Na szczycie wzgórza znajdowała się mała polanka; odchodząca od niej ścieżka prowadziła prosto do grupy rozłożystych sosen. Lydia ruszyła w tę stronę, do cienia.

– Hej! – krzyknął za nią Garrett. – Nie słyszałaś mnie? Kazałem ci się nie ruszać!

– Wcale nie próbuję ci uciekać – rozzłościła się Lydia. – Tu jest strasznie gorąco. Chciałam się schować w cieniu.

Chłopak wskazał na ziemię, jakieś dwadzieścia stóp dalej. Pośrodku ścieżki leżało kilka sosnowych gałęzi.

– Mogłaś wpaść do środka – wychrypiał. – Wszystko byś zepsuła.

Lydia przyjrzała się uważniej. Gałęzie maskowały szeroki wykop.

– Co tam jest?

– To śmiertelna pułapka.

– Co jest w środku?

– Niespodzianka dla kogoś, kto nas będzie ścigał – odparł z dumą, uśmiechając się chytrze, jakby uważał to za niezwykle oryginalny pomysł.

– Ale tam może wpaść jakiś niewinny człowiek!

– Gówno – mruknął. – To północny brzeg Paquo. Nie przyjdzie tu nikt prócz tych, którzy nas ścigają. A oni zasługują na wszystko, co ich spotka. Idziemy. – Znów to syczenie. Ujął ją za przegub i poprowadził dokoła pułapki.

– Nie musisz mnie tak ciągnąć – zaprotestowała.

Garrett zwolnił nieco uścisk – choć wydawało jej się, że zrobił to tak, by jego środkowy palec, zakończony długim, brudnym paznokciem, mógł od czasu do czasu dotykać pieszczotliwie jej nadgarstka. Przypominał grubego kleszcza, który szuka okazji, by wbić się w skórę ofiary.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

OD AUTORA

I. NA PÓŁNOC OD PAQUO

ROZDZIAŁ 1

ROZDZIAŁ 2

ROZDZIAŁ 3

ROZDZIAŁ 4

ROZDZIAŁ 5

ROZDZIAŁ 6

ROZDZIAŁ 7

ROZDZIAŁ 8

ROZDZIAŁ 9

ROZDZIAŁ 10

ROZDZIAŁ 11

ROZDZIAŁ 12

II. BIAŁA ŁANIA

ROZDZIAŁ 13

ROZDZIAŁ 14

ROZDZIAŁ 15

ROZDZIAŁ 16

ROZDZIAŁ 17

ROZDZIAŁ 18

ROZDZIAŁ 19

ROZDZIAŁ 20

ROZDZIAŁ 21

III. CZAS PIĘŚCI

ROZDZIAŁ 22

ROZDZIAŁ 23

ROZDZIAŁ 24

ROZDZIAŁ 25

ROZDZIAŁ 26

ROZDZIAŁ 27

ROZDZIAŁ 28

ROZDZIAŁ 29

ROZDZIAŁ 30

ROZDZIAŁ 31

ROZDZIAŁ 32

IV. GNIAZDO SZERSZENI

ROZDZIAŁ 33

ROZDZIAŁ 34

ROZDZIAŁ 35

ROZDZIAŁ 36

ROZDZIAŁ 37

ROZDZIAŁ 38

ROZDZIAŁ 39

ROZDZIAŁ 40

V. MIASTO BEZ DZIECI

ROZDZIAŁ 41

ROZDZIAŁ 42

ROZDZIAŁ 43

ROZDZIAŁ 44

ROZDZIAŁ 45