Pogrzebani - Jeffery Deaver - ebook

Pogrzebani ebook

Jeffery Deaver

4,0

Opis

Dziewięcioletnia dziewczynka jest świadkiem porwania na ulicy Manhattanu: w biały dzień jakiś mężczyzna zostaje obezwładniony, wepchnięty do bagażnika samochodu i uprowadzony, a sprawca zostawia w miejscu zdarzenia swoistą wizytówkę, miniaturowy stryczek zrobiony ze struny instrumentu. W internecie pojawia się film przedstawiający ofiarę z pętlą na szyi, bliską śmierci, na tle muzyki z wplecionym w nią ciężkim oddechem umierającego mężczyzny; autor wideo przedstawia się jako Kompozytor. Badający sprawę Lincoln Rhyme i Amelia Sachs wkrótce się dowiadują, że do bliźniaczo podobnego przestępstwa doszło we Włoszech, w niewielkiej miejscowości pod Neapolem, gdzie porwano uchodźcę z Libii. Wyruszają za Atlantyk, by pomóc w śledztwie włoskiej policji, która nie przyjmuje ich wsparcia tak przychylnie, jak się spodziewali. Pościg za porywaczem zmienia się w sprawę o wymiarze międzynarodowym, a Rhyme i Sachs odkrywają, że uczestniczą w rozgrywce między tajemniczymi grupami interesu z różnych stron świata, która toczy się na tle problemu fali uchodźców zalewających Europę.

Powieść "Pogrzebani" trzyma czytelników w niepewności. Historia, obfitująca w zwroty akcji, których Deaver jest mistrzem, zwodzi czytelnika, każąc mu się domyślać, komu ma wierzyć i jakie motywy kierują porywaczem. Rhyme i Sachs działają na nieznanym terenie, co pozwala ukazać zupełnie inne cechy ich osobowości. Dodatkową atrakcją opowieści jest fakt, że od tego, czy bohaterom uda się pokonać liczne przeszkody, zależy utrzymanie międzynarodowego pokoju.
Marilyn Stasio, Associated Press

Największym atutem Jeffery’ego Deavera jest umiejętność budowania skomplikowanej zagadki, a w "Pogrzebanych" historia jest tak piekielnie zawikłana, że niemal czuje się opary siarki… Deaver śmiałym ruchem wplata prowadzone przez Rhyme’a dochodzenie w szerzej zakrojone śledztwo w sprawie humanitarnego wyzwania dla całego świata. A to wymaga odwagi.
"New York Times Book Review"

"Pogrzebani" są kolejnym dowodem pisarskiego kunsztu Jeffery’ego Deavera. W powieści, już trzynastej z cyklu o Lincolnie Rhymie i Amelii Sachs, bohaterowie opuszczają Nowy Jork, a nowe miejsce wydaje się ożywiać autora i fabułę. Deaver tworzy powieści od wielu lat i jeszcze nigdy mnie nie rozczarował. Frapująca, bogata w szczegóły historia.
"Huffington Post"

Jeden z najbardziej konsekwentnych twórców inteligentnych i pasjonujących thrillerów, które często pobudzają do refleksji.
Simon Kernick, autor powieści sensacyjnych

Deaver jest mistrzem zwrotów akcji, a w tej powieści jest ich mnóstwo… to jej istota.
"Daily Mail"

Fabułę pochłania się jak talerz gorącego spaghetti.
"Sun"

Jeffery Deaver - z wykształcenia dziennikarz i prawnik. Przez kilka lat współpracował z dziennikami "New York Times" i "Wall Street Journal". Był także doradcą prawnym jednej z większych firm na Wall Street. Zaliczany jest do grona najbardziej poczytnych pisarzy amerykańskich. Światową sławę przyniósł mu "Kolekcjoner Kości" - pierwsza powieść, w której pojawiła się para detektywów Lincoln Rhyme i Amelia Sachs. Książkę zekranizowano, a w głównych rolach wystąpili Denzel Washington i Angelina Jolie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 546

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (100 ocen)
40
31
20
6
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
leszekbuczak

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle - mnóstwo ciekawych informacji i wciągający wątek kryminalny.
00

Popularność




 

Tytuł oryginału

THE BURIAL HOUR

Copyright © Gunner Publications, LLC 2017

All rights reserved

Projekt serii

Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce

© Mariusz Banachowicz

Redaktor prowadzący

Joanna Maciuk

Redakcja

Joanna Habiera

Korekta

Katarzyna Kusojć

Grażyna Nawrocka

ISBN 97-83-8169-538-1

Warszawa 2018

Wydawca

 

Pamięci mojego przyjaciela Giorgia Falettiego.

Świat za Tobą tęskni.

 

OD AUTORA

Włoskie organa ścigania, występujące w tej powieści, są prawdziwe i mam nadzieję, że wspaniali funkcjonariusze tych służb, których miałem szczęście poznać osobiście i spędzić w ich towarzystwie miłe chwile, wybaczą mi, że pozwoliłem sobie wprowadzić nieznaczne modyfikacje procedur ich działania oraz odrobinę zmienić miejsca akcji, kiedy wymagała tego fabuła.

Chciałbym też szczególnie podziękować muzykowi, pisarzowi i niezrównanemu tłumaczowi Sebie Pezzaniemu – bez jego przyjaźni, pracowitości i oddaniu swojemu rzemiosłu ta powieść by nie powstała.

 

Dmie wiatr zimowy i mrok wokoło;

Wśród lip gałęzi słychać jęki.

W ciemności nocy bieleją szkielety,

Co drżą i suną spowite w całuny.

Henri Cazalis, Danse macabre

 

I

PONIEDZIAŁEK, 20 WRZEŚNIA

KATOWSKI WALC

 

ROZDZIAŁ 1

– Mamusiu.

– Chwileczkę.

Szybkim krokiem maszerowały cichą ulicą na Upper East Side, w chłodzie jesiennego ranka i świetle niskiego słońca. Z rzadkich gałęzi drzew opadały czerwone i żółte liście.

Matka i córka, objuczone bagażem, który dzieci musiały dziś przydźwigać do szkoły.

Za moich czasów…

Claire zawzięcie pisała wiadomości. Jej pomoc domowa – nie do wiary – zachorowała, nie… być może zachorowała, akurat w dzień przyjęcia! I to właśnie tego przyjęcia. Alan musiał natomiast dłużej zostać w pracy. Być może musiał.

Jak gdybym kiedykolwiek mogła na niego liczyć.

Dzyń.

Odpowiedź od przyjaciółki.

Przeprasz Carmella dzisiaj zajęta.

Jezu. Informacji towarzyszył emotikon z zapłakaną buźką. Czemu „przeprasz”, po co ucinać całą sylabę? Żeby zaoszczędzić cenną milisekundę? Może byłoby miło pamiętać o przecinku?

– Ale mamusiu… – Dziewięciolatka nie dawała za wygraną.

– Chwileczkę, Morgynn. Słyszałaś, co mówiłam. – Głos Claire, choć monotonny, brzmiał łagodnie. Ani cienia złości, rozdrażnienia ani opryskliwości. Myślała o swoich cotygodniowych sesjach terapeutycznych: siedząc na krześle – poczciwy doktor nawet nie miał kozetki – Claire atakowała swoich najgroźniejszych wrogów, złość i niecierpliwość, i pilnie pracowała, by wystrzegać się krzyku i burkliwego tonu, kiedy córka ją denerwowała (nawet gdy robiła to celowo, co według obliczeń Claire trwało na ogół jedną czwartą dnia).

I fantastycznie udaje mi się panować nad sobą.

Rozsądna. Dojrzała.

– Chwileczkę – powtórzyła, wyczuwając, że dziewczynka chce coś powiedzieć.

Claire zwolniła i przystanęła, przeszukując listę adresów w telefonie, bezradna w obliczu nadciągającej katastrofy. Wprawdzie było jeszcze wcześnie, ale dzień szybko minie i przyjęcie ruszy na nią jak czyhający nieopodal samochód Ubera. Czy na całym Manhattanie nie ma nikogo, kto mógłby jej wypożyczyć rozgarniętą pomoc domową, aby podawała na przyjęciu? Też mi przyjęcie, na dziesięć osób! Tyle co nic. To takie trudne?

Wahała się. Poprosić siostrę?

Nie. Nie została zaproszona.

Sally z klubu?

Odpada. Wyjechała. Poza tym to wredna jędza.

Morgynn też zwolniła i Claire zauważyła, że dziewczynka się odwraca. Coś upuściła? Prawdopodobnie. Pobiegła to coś podnieść.

Lepiej, żeby to nie był telefon. Jeden już zniszczyła. Naprawa ekranu kosztowała sto osiemdziesiąt siedem dolarów.

Naprawdę. Te dzieci.

Claire wróciła do przeszukiwania numerów i adresów, modląc się o zbawienie w postaci kelnera czy kelnerki. Tyle tu nazwisk. Muszę wyczyścić tę cholerną listę kontaktów. Nie znam połowy tych ludzi. Z pozostałych większości nie lubię. W eter popłynęła następna błagalna wiadomość.

Córka wróciła do niej.

– Posłuchaj, mamusiu… – powiedziała stanowczym tonem.

– Ciii – syknęła. Przecież nie ma nic złego w tym, że człowiek od czasu do czasu się zirytuje, powiedziała sobie. To forma edukacji. A dzieci muszą się uczyć. Nawet najbardziej rozkosznemu szczeniaczkowi trzeba czasem mocniej szarpnąć smycz.

Znowu rozległ się sygnał iPhone’a.

Następna odmowa.

Niech to szlag.

Hm, a może ta kobieta, którą wzięła do pomocy Terri z jej biura? Latynoska czy Iberoamerykanka… wszystko jedno, jak oni się teraz nazywają. Była wesoła i błyszczała na przyjęciu córki Terri z okazji ukończenia szkoły.

Claire znalazła numer i zadzwoniła.

– Halo?

– Terri! Tu Claire. Co u ciebie?

– Cześć, co słychać? – powiedziała Terri po chwili wahania.

– Właśnie…

W tym momencie Morgynn wtrąciła się jeszcze raz:

– Mamusiu!

Trach. Claire obróciła się na pięcie i spiorunowała wzrokiem drobną blondynkę z warkoczykami, ubraną w różową obcisłą skórzaną kurteczkę Armani Junior.

– Rozmawiam przez telefon! – wrzasnęła. – Ślepa jesteś? Pamiętasz, co ci mówiłam? Kiedy rozmawiam przez telefon? Co jest tak chole… – Uważaj, żeby się nie wyrażać, upomniała się w duchu. Z trudem przywołała na twarz uśmiech. – Co jest takie… ważne, skarbie?

– Właśnie próbuję ci powiedzieć. Jakiś człowiek tam… – Dziewczynka wskazała ruchem głowy w głąb ulicy. – Podszedł do drugiego człowieka i chyba go uderzył, a potem wepchnął do bagażnika.

– Co?!

Morgynn odrzuciła z ramienia warkocz z małą spinką ozdobioną króliczkiem.

– Zostawił to na ziemi i odjechał. – Pokazała kawałek sznurka czy linki. Co to jest?

Claire stłumiła okrzyk. Jej córka ściskała w drobnej rączce miniaturowy stryczek.

– Właśnie to było takie… – Urwała, a jej wargi rozchyliły się w uśmiechu. – Takie ważne.

 

ROZDZIAŁ 2

Na Grenlandię.

Lincoln Rhyme patrzył przez okno w salonie swojego domu przy Central Park West. W jego polu widzenia znajdowały się dwa obiekty: skomplikowany chromatograf gazowy Hewlett-Packard, a po drugiej stronie dużego, dziewiętnastowiecznego okna sokół wędrowny. Drapieżne ptaki zadomowiły się w tym mieście, gdzie miały pożywienia pod dostatkiem. Rzadko jednak gniazdowały tak nisko. Mimo że Rhyme’owi sentyment był obcy jak każdemu naukowcowi – zwłaszcza ekspertowi kryminalistyki – to obecność tych stworzeń sprawiała mu dziwną przyjemność. W ciągu wielu lat dzielił dom z kilkoma pokoleniami sokołów. W tym momencie na oknie siedziała matka, o wspaniałym brązowo-szarym upierzeniu, której dziób i szpony lśniły jak spiż.

– Nie. – Rozbawiony głos mężczyzny przerwał ciszę. – Nie możecie z Amelią jechać na Grenlandię.

– Dlaczego? – zapytał poirytowany Rhyme. Thom Reston, szczupły, lecz silny mężczyzna, był jego opiekunem, odkąd sokoły mieszkały na parapecie starego budynku. Rhyme był tetraplegikiem, sparaliżowanym niemal całkowicie od ramion w dół, a Thom był jego rękami, nogami i czymś znacznie więcej. Rzucał pracę prawie tyle samo razy, ile z niej wylatywał, ale wciąż trwał przy swoim podopiecznym i obaj w głębi duszy wiedzieli, że przy nim zostanie.

– Bo musicie się wybrać w jakieś romantyczne miejsce. Na Florydę albo do Kalifornii.

– Banał, banał, banał. Równie dobrze moglibyśmy pojechać nad Niagarę. – Rhyme nachmurzył czoło.

– Cóż w tym złego?

– Nie chce mi się nawet odpowiadać.

– Co na to Amelia?

– Zostawiła wybór mnie. Denerwujące. Wydaje się jej, że mam za dużo czasu?

– Wspominałeś wcześniej o Bahamach. Mówiłeś, że chciałbyś tam wrócić.

– Wtedy chciałem. Ale już nie chcę. Można chyba zmienić zdanie? To nie przestępstwo.

– A co tak naprawdę przemawia za Grenlandią?

Twarz Rhyme’a – o wydatnym nosie i oczach przypominających wylot lufy pistoletu – wyglądała drapieżnie i przywodziła na myśl ptaki za oknem.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Może za twoją chęcią wyjazdu na Grenlandię kryje się jakiś szczególny powód? Zawodowy? Praktyczny?

Rhyme zerknął na butelkę whisky stojącą poza jego zasięgiem. Owszem, był w znacznym stopniu sparaliżowany. Ale dzięki operacji i codziennej porcji ćwiczeń odzyskał część władzy w prawej ręce i dłoni. Pomógł mu także los. Belka, która przed laty spadła mu na szyję podczas oględzin miejsca zdarzenia i przerwała lub zmiażdżyła wiele nerwów, oszczędziła jednak kilka dalszych włókien, choć zostały uszkodzone i pozbawione orientacji. Potrafił brać do ręki przedmioty – choćby butelki szkockiej, by nie szukać daleko – ale nie mógł wstać ze swojego skomplikowanego wózka, żeby je wziąć, jeśli jego niania, czyli Thom, stawiała je tak daleko.

– Jeszcze nie pora koktajlu – oznajmił opiekun, widząc przedmiot zainteresowania szefa. – No, gadaj. Czemu akurat Grenlandia?

– Bo jest niedoceniana. Nazwano ją „zieloną krainą”, chociaż w przeważającej części to pustkowie. Pozbawione roślinności. W porównaniu z Islandią – dość zieloną „krainą lodu”. Ciekawy paradoks.

– Nie odpowiedziałeś na pytanie.

Rhyme westchnął, zirytowany, że nie umie niczego ukryć; szalenie nie lubił, kiedy go na tym przyłapywano. Postanowił powiedzieć prawdę.

– Podobno Rigspolitiet, duńska policja, prowadzi na Grenlandii badania nad nowym systemem analizy spektrograficznej w ogrodnictwie. W laboratorium w Nuuk. To stolica Grenlandii. Można zlokalizować próbkę w znacznie węższym rejonie geograficznym niż przy użyciu standardowych systemów. – Rhyme bezwiednie uniósł brwi. – Niemal na poziomie komórkowym. Pomyśl tylko! Wszyscy sądzimy, że rośliny są takie same…

– Mnie o to nie posądzaj.

– Wiesz, o czym mówię – fuknął Rhyme. – Ta nowa technika może zawęzić obszar poszukiwań do trzech metrów! Pomyśl tylko.

– Staram się. Grenlandia odpada. Amelia naprawdę pozwoliła ci wybrać?

– Pozwoli. Kiedy jej powiem o spektrografii.

– A co byś powiedział na Anglię? Amelia byłaby zachwycona. Nadają jeszcze ten jej ulubiony program? Top Gear? Oryginalny chyba przestali produkować, ale podobno jest nowa wersja. Byłaby w nim świetna. Wypuszczają ludzi na tor wyścigowy. Ciągle mówi, że pojeździłaby lewą stroną drogi trzysta na godzinę.

– Anglia? – prychnął kpiąco Rhyme. – Właśnie obaliłeś własny argument. Grenlandia i Anglia prezentują ten sam poziom romantyzmu.

– Nie wszyscy przyznają ci rację.

– Ale Grenlandczycy na pewno.

Lincoln Rhyme rzadko podróżował. Jego niepełnosprawność komplikowała każdy wyjazd od strony technicznej, ale pod względem fizycznym zdaniem lekarzy nie było żadnych przeciwwskazań do wojaży. Płuca miał w dobrym stanie – już wiele lat wcześniej odłączono go od respiratora, po którym została ledwie widoczna blizna na piersi – i jeśli tylko zadbano o takie kwestie jak zabiegi gówno-moczowe (jak je nazywał) oraz ubranie, które nie drażniło skóry, ryzyko wystąpienia zmory każdego tetraplegika, dysrefleksji autonomicznej, było niewielkie. Duża część świata była dostosowana do potrzeb niepełnosprawnych i większość miejsc publicznych, takich jak restauracje, bary i muzea, wyposażono w podjazdy i specjalne toalety. Rhyme i Sachs uśmiechnęli się kiedyś, gdy Thom pokazał im w gazecie artykuł o szkole, która niedawno zainstalowała podjazd i dostosowała sanitariaty do potrzeb niepełnosprawnych, a uczono tam tylko jednej umiejętności: stepowania.

Niechęć Rhyme’a do podróżowania i skłonność do samotnictwa wynikały z jego natury, po prostu lubił być sam. Praca w laboratorium – czyli w salonie wyposażonym w odpowiedni sprzęt – wykłady i pisanie artykułów do naukowej pracy pociągały go znacznie bardziej niż wyświechtane widoki, wygładzone z myślą o turystach.

Zważywszy na to, co mieli z Sachs w programie na kilka następnych tygodni, opuszczenie Manhattanu było jednak konieczne; nawet Rhyme musiał przyznać, że nie można spędzać miesiąca miodowego w rodzinnym mieście.

Plany wyjazdu do laboratoriów specjalizujących się w spektrometrii w ogrodnictwie i miejsc wymarzonych dla wzdychających do siebie romantyków na razie jednak zeszły na dalszy plan; rozległ się dzwonek u drzwi. Rhyme zerknął na monitor kamery przed wejściem.

– No, no – mruknął pod nosem.

Thom wyszedł na korytarz i po chwili wrócił w towarzystwie mężczyzny w średnim wieku, ubranego w żółtobrązowy garnitur, który wyglądał, jakby jego właściciel w nim spał. Poruszał się wolno, ale już prawie pewnie, i Rhyme pomyślał, że niebawem będzie mógł wyrzucić laskę, która stanowiła skądinąd elegancki dodatek. Czarna ze srebrną główką w kształcie orła.

Przybysz rozejrzał się po laboratorium.

– Cicho tu.

– Cicho. Ostatnio mam parę małych prywatnych zleceń. Nic ciekawego. Żadnej zabawy, żadnej przyjemności. Nic większego od sprawy Pocałunku stali. – Miał na myśli zabójcę, który przejmował kontrolę nad urządzeniami domowymi i publicznymi środkami lokomocji, co przynosiło tragiczne, nierzadko makabryczne skutki.

Detektyw wydziału specjalnego policji nowojorskiej, Lon Sellitto, był kiedyś jego partnerem, zanim Rhyme awansował na kapitana i objął szefostwo wydziału kryminalistyki. Teraz Sellitto od czasu do czasu zatrudniał Rhyme’a jako konsultanta w sprawach wymagających specjalistycznej wiedzy kryminalistycznej.

– Co tak patrzysz? Miałem tylko beżowy. – Sellitto pokazał na swój garnitur.

– Zamyśliłem się – odparł Rhyme. – Nie patrzyłem na nic konkretnego.

To prawda, nie przyglądał się ani dziwnej barwie, ani straszliwym zagnieceniom garnituru, lecz z satysfakcją stwierdzał, że Sellitto szczęśliwie dochodzi do siebie po otruciu, które spowodowało poważne uszkodzenie nerwów i mięśni – przez co musiał chodzić o lasce. Mimo że detektyw zawsze walczył z nadwagą, zdaniem Rhyme’a wyglądał znacznie lepiej, gdy miał bardziej krągłą sylwetkę. Widok wychudłego Lona Sellitta o ziemistej twarzy był naprawdę niepokojący.

– Gdzie Amelia? – spytał detektyw.

– W sądzie. Zeznaje w sprawie Gordona. Jest na początku wokandy, więc niedługo powinna skończyć. Potem wybierała się na zakupy. Przed wyjazdem.

– Kupuje sobie wyprawę? Co to w ogóle jest?

Rhyme potrząsnął głową.

– Coś związanego ze ślubem, ubrania. Nie wiem. Ale sukienkę już ma. Jakąś falbaniastą. Niebieską. A może różową. Dzisiaj chciała kupić coś dla mnie. Co cię tak cholernie bawi, Lon?

– Wyobrażam sobie ciebie w smokingu.

– Po prostu dres i koszula. Może krawat. Sam nie wiem.

– Krawat? I nie narzekałeś?

Rzeczywiście, Rhyme’a drażniły wszelkie przejawy pretensjonalności. Ale to była szczególna okazja. Mimo ciągłego napięcia i podminowania, zamiłowania do prędkości, broni palnej i akcji szturmowych Sachs odkryła w sobie duszę nastolatki i świetnie się bawiła podczas planowania ślubu. Cieszyło ją kupowanie wyprawy, cokolwiek to oznaczało, romantyczny miesiąc miodowy, a jeżeli to jej sprawiało przyjemność, to Bóg mu świadkiem, Rhyme z radością był gotów się dostosować.

Chociaż miał wielką nadzieję, że uda mu się namówić ją na Grenlandię.

– To przekaż jej, żeby odłożyła zakupy na później. Musi mi zrobić oględziny miejsca. Mamy problem.

W głowie Rhyme’a rozległ się sygnał jak dźwięk sonaru łodzi podwodnej, gdy napotka nieoczekiwaną przeszkodę na kursie.

Wysłał do Sachs wiadomość, ale nie odpisała.

– Może jeszcze zeznaje. Zdradź więcej szczegółów.

W drzwiach pojawił się Thom – Rhyme nie zorientował się nawet, że opiekun wyszedł z pokoju.

– Napijesz się kawy, Lon? – zapytał. – Masz ochotę na ciastka? Właśnie upiekłem. Jest kilka rodzajów. Jeden to…

– Tak, tak, tak – przerwał Rhyme. – Przynieś mu coś. Sam zdecyduj. Chcę posłuchać, co się stało.

Problem…

– Mów – ponaglił Sellitta.

– Coś z czekoladą! – zawołał detektyw za Thomem.

– Da się zrobić.

– Porwanie, Linc. Na Upper East Side. Podobno jakiś mężczyzna uprowadził innego.

– Podobno? Co tu wymaga interpretacji?

– Jedynym świadkiem jest dziewięcioletnia dziewczynka.

– Ach, tak.

– Sprawca łapie ofiarę, wrzuca do bagażnika samochodu. Odjeżdża.

– Mała jest tego pewna? Może to wytwór bujnej wyobraźni pobudzonej nadmierną dawką telewizji, niszczących paluszki gier wideo oraz lektury książeczek Hello Pony?

– Hello Kitty. Pony to inna bajka.

– Mamusia albo tatuś potwierdzili?

– Widziała to tylko Morgynn, tak ma na imię dziewczynka. Ale wydaje mi się, że można jej wierzyć. Znalazła wizytówkę, którą zostawił porywacz. – Sellitto pokazał mu zdjęcie na ekranie telefonu.

Dłuższą chwilę Rhyme wpatrywał się w fotografię i ciemny, cienki kształt leżący na chodniku.

– To…

– Stryczek. – Rhyme wszedł mu w słowo.

– Zgadza się.

– Z czego zrobiony?

– Nie wiadomo. Dziewczynka powiedziała, że położył go w miejscu, z którego uprowadził ofiarę. Wzięła stryczek, ale wezwany patrol odłożył go z powrotem mniej więcej w tym samym miejscu.

– Wspaniale. Jeszcze nigdy nie pracowałem nad śladami zanieczyszczonymi przez dziewięciolatkę.

– Spokojnie, Linc. Tylko go podniosła. A patrol miał rękawiczki. Miejsce jest zabezpieczone i czeka na kogoś, kto je obejrzy. Kogoś, czyli Amelię.

Stryczek zrobiono z ciemnego materiału, sztywnego, ponieważ jego poszczególne części nie przylegały płasko do betonu, jak byłoby w przypadku miękkich włókien. Sądząc po wymiarach płyty chodnikowej, stryczek mógł mieć około trzydziestu, trzydziestu pięciu centymetrów, a pętla mniej więcej jedną trzecią tej długości.

– Świadek ciągle jest na miejscu. Z mamusią. Która jest niezadowolona.

Podobnie jak Rhyme. Mogli się opierać jedynie na zeznaniu dziewięcioletniej dziewczynki o zmyśle obserwacji… dziewięcioletniej dziewczynki.

– A ofiara? Ktoś zamożny, aktywny politycznie, powiązany z przestępczością zorganizowaną, karany?

– Jeszcze niezidentyfikowana – odparł Sellitto. – Nie zgłoszono żadnego zaginięcia. Kilka minut po uprowadzeniu ktoś zauważył, że z przejeżdżającego samochodu – ciemnego sedana – wyrzucano telefon, ale nic więcej nie wiemy. Na Trzeciej Alei. Sprawdzają to chłopcy Dellraya. Kiedy się dowiemy kto, dowiemy się dlaczego. Może jakiś interes się nie udał, ofiara ma informacje, które są komuś potrzebne, a może to przypadkowy człowiek i chodzi o stary dobry okup.

– Albo psychopata. Przecież zostawił stryczek.

– Fakt – przyznał Sellitto. – A ofiara akurat znalazła się w NMNC.

– Co takiego?

– W niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie.

Rhyme znowu zmarszczył czoło.

– Lon?

– Taki skrót krąży po wydziale.

– Po wydziale krążą wirusy grypy, a nie idiotyczne wyrażenia. W każdym razie nie powinny.

Sellitto dźwignął się na nogi i, wsparty na lasce, skierował korpulentną postać w kierunku tacy z ciastkami, którą Thom stawiał na stoliku jak pośrednik handlu nieruchomościami, kuszący potencjalnych nabywców podczas dnia otwartego w apartamentowcu. Detektyw zjadł jedno ciastko, drugie, następne i z aprobatą pokiwał głową. Ze srebrnego dzbanka nalał sobie kawy, dodając sztucznego słodziku, ponieważ jego jedynym ustępstwem na rzecz walki z kaloriami było poświęcenie cukru w zamian za słodkie wypieki.

– Dobre – ocenił z pełnymi ustami. – Chcesz jedno? A kawy?

Oczy kryminalistyka instynktownie powędrowały w stronę nęcącego złota glenmorangie w butelce na wysokiej półce.

Lincoln Rhyme podjął jednak decyzję: nie. Chciał zachować jasny umysł. Miał wrażenie, że dziewczynka uważnie obserwowała całą sytuację, że porwanie miało dokładnie taki przebieg, jak opisała, a makabryczna wizytówka jest szyderczą zapowiedzią rychłej śmierci.

Może też czegoś więcej.

Wysłał kolejną wiadomość do Amelii Sachs.

 

ROZDZIAŁ 3

Woda kapała z sufitu na podłogę.

Z wysokości trzech metrów.

Co cztery sekundy.

Kap, kap, kap.

Spadającym kroplom nie towarzyszył jednak plusk. Podłogę w tej starej i opuszczonej fabryce pokrywały szramy, które pozostawiły przesuwane metalowe i drewniane przedmioty, woda nie zbierała się więc w kałużach, ale ściekała rysami i szczelinami, tworzącymi wzory jak bruzdy na twarzy starca.

Kap, kap.

Słychać też było jęki, gdy chłodny podmuch wiatru uderzał w wyloty przewodów, kanałów i rur, wydając dźwięk jak przy dmuchaniu w szyjkę butelki, by wydobyć z niej huczący odgłos. Rzadko dziś spotykana melodia. Kiedyś dzieciaki wykorzystywały do tego szklane butelki po napojach, ale dziś szkło zamienił plastik, który w ogóle się nie nadawał. Można dmuchać w butelki po piwie, ale dorosłym buczące tony nie sprawiały żadnej frajdy.

Stefan stworzył kiedyś kompozycję na butelki po napoju Mountain Dew – w każdej był inny poziom wody – aby wydawały dwanaście półtonów w skali chromatycznej. Miał wtedy sześć lat.

Fabryka grała teraz dźwięki cis, f, g. Bez rytmu, ponieważ wiatr wiał nieregularnie.

Z oddali dobiegał szum ulicznego ruchu. Nieustanny.

Jeszcze dalej w tle brzmiał wizg silników odrzutowców.

Całkiem niedaleko: szelest przemykającego szczura.

I oczywiście najbardziej urzekający odgłos: chrapliwy oddech mężczyzny siedzącego na krześle w kącie ciemnego magazynu. Miał związane ręce. I nogi. Na szyi stryczek. Struna, którą Stefan zostawił na chodniku jako makabryczną wiadomość o porwaniu, pochodziła z wiolonczeli; ten stryczek powstał natomiast z dwóch dłuższych, związanych ze sobą strun – najniższych i najgrubszych strun kontrabasu, jednego z instrumentów, które z powodzeniem przeniknęły z muzyki klasycznej do jazzu. Wykonane z błony surowiczej – warstwy pokrywającej owcze jelito – były najdroższe ze strun na rynku. Każda kosztowała sto czterdzieści dolarów. Wydawały najbardziej pełny i głęboki ton i wielu światowej klasy skrzypków, wiolonczelistów i kontrabasistów nie wyobrażało sobie wykonania barokowego utworu na czymś innym. Struny jelitowe były bardziej kapryśne od metalowych i nylonowych i mogły ulec rozstrojeniu pod wpływem najlżejszej zmiany temperatury lub wilgotności.

Nietolerancja strun na wilgoć nie miała jednak w tym momencie żadnego znaczenia dla Stefana; do powieszenia człowieka nadawały się znakomicie.

Pętla wisiała luźno na szyi mężczyzny, koniec stryczka leżał na podłodze.

Stefan zadrżał z podniecenia jak pielgrzym na początku wędrówki. Zadrżał też z zimna, mimo solidnych warstw naturalnej i sztucznej izolacji: miał krępą sylwetkę, gęste i kręcone włosy sięgające ramion, brodę oraz delikatny meszek na piersi i rękach. Prócz tego był opatulony w ciepłe rzeczy: biały podkoszulek, grubą, ciemnoszarą koszulę roboczą, czarną kurtkę nieprzemakalną oraz ogrodniczki, też ciemnoszare. Spodnie przypominały bojówki, ale bojówek nie nosił, ponieważ w miejscu, w którym do niedawna mieszkał, nie pozwalano nikomu mieć kieszeni. Stefan miał trzydzieści lat, ale dzięki gładkiej, dziecięcej cerze wyglądał młodziej.

Pomieszczenie, w którym znajdowali się mężczyźni, było usytuowane w głębi rozległego kompleksu. Stefan przygotował je wczoraj, wniósł tu stół i krzesła z innej części fabryki. Postawił tu też małą lampę na baterie. I swój sprzęt muzyczny, audio i wideo.

Zegarek na jego przegubie pokazywał godzinę dziesiątą piętnaście. Powinien już zaczynać. Starał się zachować ostrożność, ale z policją nigdy nic nie wiadomo. Czy ta dziewczynka widziała więcej, niż mu się zdawało? Tablica rejestracyjna była wprawdzie zabłocona, ale ktoś mógł zauważyć dwie pierwsze litery. Może to by wystarczyło, aby ustalić, że do wczoraj samochód stał na długoterminowym parkingu przy lotnisku Kennedy’ego? Przy użyciu algorytmów, dedukcji, technik przesłuchiwania… mogliby go zidentyfikować.

Nie możemy sobie na to pozwolić, prawda? Musimy być ostrożni.

Jestem ostrożny, nie bój się.

Stefan przypuszczał, że mógł wypowiedzieć te słowa na głos. Czasami nie był pewien, czy mówił do Niej w myślach, czy naprawdę. Nie był też pewien, czy rzeczywiście słyszy Jej odpowiedzi.

Rozstawił przed sobą sprzęt, sprawdził klawiatury, komputer, przewody i wtyczki. Pstryknęły wyłączniki. Zaszumiały twarde dyski, dodając kolejny dźwięk do tła.

Kap.

Jęk.

Szum.

Dobrze.

Aha, jeszcze szczur.

Szelest.

Dopóki brzmiały dźwięki, które nęciły i odwracały uwagę, Stefan miał duże szanse nie dopuścić do głosu Dzikich Wrzasków.

Na razie wszystko szło zgodnie z planem.

Pojawił się jeszcze jeden dźwięk, wytworzony przez niego. Stefan zagrał na casio melodię. Nie był wybitnie uzdolnionym muzykiem, ale zważywszy na jego zamiłowanie, jego uzależnienie, jego obsesję, radził sobie z klawiszami. Kiedy skończył, powtórzył utwór od początku. Całkiem udana interpretacja. Spróbował jeszcze raz.

Stefan nie modlił się w ścisłym znaczeniu tego słowa, ale wysłał Jej dziękczynną myśl za inspirację, by wybrać akurat tę kompozycję.

Po chwili wstał i podszedł do człowieka z opaską na oczach, ubranego w czarne spodnie od garnituru i elegancką białą koszulę. Marynarka leżała na podłodze.

Stefan miał w ręku cyfrowy dyktafon.

– Nic nie mów.

Mężczyzna w milczeniu skinął głową. Stefan chwycił koniec stryczka i mocno napiął struny. Drugą ręką podsunął dyktafon pod usta mężczyzny. Charczące, rzężące odgłosy wydobywające się z jego ust brzmiały cudownie. Skomplikowane, zróżnicowane pod względem tonu i modulacji.

Można powiedzieć, że prawie melodyjne.

ROZDZIAŁ 4

Porwania i dochodzenia w innych poważnych sprawach na ogół prowadzi wydział specjalny nowojorskiej komendy głównej, w której nijakim budynku niedaleko ratusza na Dolnym Manhattanie było kilka sal konferencyjnych przeznaczonych dla zespołów prowadzących takie śledztwa. Bez nowoczesnej techniki, sexy gadżetów, bajerów z seriali telewizyjnych, które ogląda się po kilka odcinków z rzędu. Po prostu zwykłe pokoje.

Ponieważ jednak do sprawy zaangażowano Lincolna Rhyme’a, któremu niepełnosprawność utrudniała dojazd do siedziby policji, centralę ekipy prowadzącej dochodzenie w sprawie porwania urządzono w jego salonie, nie w budynku komendy.

Wiktoriański dom tętnił życiem.

Do Lona Sellitta dołączyły jeszcze dwie osoby. Szczupły mężczyzna w średnim wieku, o aparycji naukowca, w granatowym, tweedowym ubraniu, które w najlepszym razie można było nazwać staroświeckim. Mel Cooper miał bladą cerę, przerzedzone włosy na ciemieniu i nosił okulary, które stały się modne tylko dzięki popularności Harry’ego Pottera. Chodził w butach Hush Puppies. Beżowych.

Drugi nowo przybyły, Fred Dellray, agent specjalny biura okręgu południowego FBI. Wyjątkowo smukły mężczyzna o skórze barwy mahoniowego biurka, o które się właśnie opierał, na wpół na nim siedząc, ubrany w stylu… niespotykanym nigdzie indziej. Jego strój składał się z ciemnozielonej marynarki, pomarańczowej koszuli i krawata w kolorze bardziej kanarkowym niż prawdziwy kanarek, co przyznałby każdy miłośnik ptaków. W kieszonce tkwiła fioletowa poszetka. Spodnie w stonowaną granatową pepitkę prezentowały się natomiast znacznie skromniej.

Podczas gdy Cooper cierpliwie siedział na stołku laboratoryjnym w oczekiwaniu na dowody, które Sachs miała niebawem przywieźć, Dellray odszedł od biurka, by, spacerując po salonie, prowadzić dwie rozmowy telefoniczne naraz. Granice między kompetencjami służb stanowych i federalnych są mętne jak wody East River w marcu, ale w przypadku porwania bezdyskusyjnie zwierają szeregi. W wypadku tego przestępstwa rzadko dochodzi do kłótni o pierwszeństwo. Zadanie ocalenia życia uprowadzonej osobie skutecznie hamuje rozbuchane ego.

Dellray zakończył jedną rozmowę, a potem drugą.

– Możliwe, że dało się zidentyfikować ofiarę – oznajmił. – Trzeba się było deczko nagimnastykować, żeby połączyć część A z częścią B. Ale wszystko zaczyna się składać na prawdopodobieństwa.

Dellray skończył studia – między innymi psychologię i filozofię (owszem, można filozofować hobbystycznie) – ale w mowie potocznej używał gwary ulicznej własnego autorstwa, nie slangu gangsterów ani dialektu Afroamerykanów. Podobnie jak ubiór i zamiłowanie do czytania dzieciom Heideggera i Kanta, był to czysto dellrayowski styl.

Wspomniał o telefonie, o którym Sellitto mówił Rhyme’owi, podobno wyrzuconym przez porywacza z okna samochodu, kiedy z ofiarą w bagażniku uciekał z miejsca zdarzenia.

– Spece techniczni strasznie się napalili, kiedy usłyszeli, że mają się włamać do tego telefonu – taka łamigłówka od Apple’a to zawsze wyzwanie. Dla naszych ludzi to jak gra w Angry Birds. A tu patrzą, bęc, nie ma hasła! W dzisiejszych czasach! Zaczynają buszować w rejestrach połączeń, a komórka, wyobraźcie sobie, dzwoni. Jakiś gość głosem biznesmena mówi, że czeka na właściciela telefonu ze śniadaniem i żeby się pospieszył, bo grejpfrut się grzeje i owsianka stygnie.

– Fred?

– Ojoj, jacy to dzisiaj z rana jesteśmy niecierpliwi. Telefon należy do niejakiego Roberta Ellisa, szefa tyciego start-upu – to moje określenie – z San Jose. Przyjechał do miasta szukać kapitału. A kiedy mówię „start-up”, nie wyobrażajcie sobie Facebooka, szajs-chata, żadnej intratnej sexy firmy. Facet spec-ja-li-zu-je się w zakupie miejsca i czasu w mediach. Czyli raczej nie wygląda na to, żeby porwał go ktoś z konkurencji.

– Porywacz kontaktował się ze wspólnikami albo rodziną? – spytał Sellitto. – W sprawie okupu?

– Otóż nie. W spisie połączeń są rozmowy z numerem komórki zarejestrowanej na kobietę, która mieszka pod tym samym adresem. Czyli można domniemywać, że to jego dziewczyna. Ale operator twierdzi, że jej telefon jest ni mniej, ni więcej, tylko w Japonii. Przypuszczalnie w towarzystwie rzeczonej damy, niejakiej Sabriny Dillon. Wiceszef mojego biura zadzwonił do niej, ale nie odebrała i dotąd nie dała znaku życia. Pozostałe numery na liście są niewarte uwagi. Telefony faceta, który służbowo przyjechał do miasta. Jeżeli chodzi o rodzinę, nie znaleźliśmy żadnych bliskich krewnych.

– Spięcia w domu? – spytał Mel Cooper. Wprawdzie specjalizował się w analizach laboratoryjnych, ale był też detektywem, który przez wiele lat prowadził śledztwa.

– Nie wykryto – odparł Dellray. – Chociaż gdyby nawet, to wydaje mi się, że numerek na boku to jeszcze nie powód, żeby pakować gościa do kufra.

– Fakt – przytaknął Sellitto.

– Żadnych związków z przestępczością zorganizowaną? – zapytał Rhyme.

– Koleś nie jest gangsterem, chyba że teraz uczą tego na uniwerku w Los Angeles. UCLA to jego Alma Mater.

– Czyli skłaniamy się ku wersji ze świrem w roli głównej – orzekł Sellitto.

Przecież zostawił stryczek…

– Jestem skłonny się z tobą zgodzić, Lon – przyznał Dellray.

– Domysły – zrzędliwym tonem burknął Rhyme. – Tracimy czas.

Gdzie, do cholery, jest Sachs i zespoły techników zabezpieczające ślady?

Komputer Coopera wydał radosny dźwięk i detektyw zerknął na ekran.

– Od twoich śladołapów, Fred.

Rhyme podjechał wózkiem do monitora. Federalni technicy kryminalistyki – z zespołu zabezpieczania i analizy śladów – dokładnie zbadali telefon i nie znaleźli na nim odcisków palców. Sprawca, zanim wyrzucił aparat z samochodu, starannie go wytarł.

Zespół znalazł jednak inne ślady – drobiny ziemi oraz wciśnięty za krawędź etui telefonu krótki, jasny włos. Ludzki. Bez cebulki, więc analiza DNA była niemożliwa. Włos był suchy i najprawdopodobniej ufarbowany na platynowy blond.

– Zdjęcie Ellisa?

Kilka minut później Cooper ściągnął fotografię z wydziału komunikacji w Kalifornii.

Trzydziestopięcioletni mężczyzna bez znaków szczególnych. Szczupła twarz. Ciemne włosy.

Z czyjej głowy pochodził jaśniejszy włos?

Porywacza?

Wspomnianej wcześniej Sabriny?

Otworzyły się drzwi i Rhyme już wiedział, że do domu weszła Amelia Sachs. Miała charakterystyczny chód.

– Sachs! Pokaż, co masz! – zawołał, zanim jeszcze pojawiła się w drzwiach.

Stanęła w łukowym wejściu do salonu, przywitała wszystkich skinieniem głowy, następnie przekazała plastikową skrzynkę z torebkami na dowody w ręce Coopera, który odstawił zabezpieczone ślady na bok. Był już w pełnym rynsztunku laboratoryjnym – miał ochraniacze na butach, rękawiczki, czepek i osłonę twarzy, chroniącą zarówno technika, jak i badane dowody.

Cooper rozłożył torebki na stołach laboratoryjnych znajdujących się w oddzielnej części pokoju, z dala od reszty obecnych, którzy mieli na sobie zwykłe ubranie, ustawionych blisko siebie, by nie dopuścić do zanieczyszczenia śladów.

Plony były skromne. Rhyme wiedział o tym, ponieważ „był” na miejscu zdarzenia z Sachs, obserwując oględziny przez łącze wideo, kiedy robiła obchód po siatce. Zabezpieczyła tylko stryczek, parę śladów z miejsca, w którym dokonano uprowadzenia, oraz odcisk buta i bieżnika opony.

Teoretycznie jednak nawet najdrobniejsza ilość znalezionej substancji może prowadzić do drzwi sprawcy.

– No i co? – spytał Sellitto. – Co powiedziała mała?

– Zamieniłabym Morgynn – tak ma na imię ta dziewczynka – na dwie jej matki – odparła Sachs. – Kiedyś będzie politykiem. Może policjantką. Chciała potrzymać mój pistolet. W każdym razie sprawcą był mocno zbudowany biały mężczyzna z długimi, ciemnymi włosami i brodą, w ciemnym roboczym ubraniu i ciemnej czapce bejsbolowej z szerokim daszkiem. Trochę wyższy ode mnie. W tym samym wieku, co jej trener tenisa, pan Billings, który, jak sprawdziłam, ma trzydzieści jeden lat. Nie wiedziała, jakiej marki był samochód, tyle że to nie była tesla, którą jeździ jej ojciec i wszystkim się tym chwali. Morgynn nie zauważyła żadnych znaków szczególnych, ale facet miał niebieskie rękawiczki.

– Cholera – mruknął Rhyme. – Coś jeszcze?

– Nie, ale to był dopiero początek. Jej matka, Claire, zapytała, czy ja albo ktoś z moich znajomych policjantów chciałby sobie dorobić jako kelner czy kelnerka na przyjęciu, które wydaje dzisiaj wieczorem.

– Ile płaci? – zainteresował się Sellitto.

Rhyme nie był w nastroju do żartów.

– Najpierw stryczek. Ślady linii papilarnych? – zapytał.

Cooper zbadał pętlę w komorze cyjanoakrylowej, by ujawnić niewidoczne odciski palców.

– Parę fragmentarycznych – rzekł. – Do niczego.

– Z czego to jest zrobione? – zapytał Dellray.

– Właśnie sprawdzam. – Cooper uważnie obejrzał materiał pod mikroskopem ustawionym na niewielkie powiększenie. Po chwili zajrzał do bazy danych. – Mogę wrzucić do chromatografu, ale to na pewno proteiny – kolagen, keratyna i fibroina. Moim zdaniem jelito, prawdopodobnie katgut.

Sellitto zmarszczył nos.

– Obrzydlistwo.

– Spreparowane – wyjaśnił Cooper. – Włókno z baranich albo kozich jelit.

– Mimo wszystko obrzydliwe – upierał się detektyw.

Technik sprawdził w internecie.

– Katgutu używano do szwów chirurgicznych – ciągnął. – A dzisiaj głównie do wytwarzania strun instrumentów muzycznych. Wprawdzie częściej stosuje się stal i materiały syntetyczne, ale… – wzruszył ramionami – …struny jelitowe również. Można je znaleźć w setce sklepów, sal koncertowych albo szkół w okolicy. Długość wskazuje, że prawdopodobnie pochodzi z wiolonczeli.

– A pętla? – spytał Dellray. – Powinna mieć chyba trzynaście zwojów, nie? Pechowa trzynastka.

Rhyme odrobinę znał się na instrumentach muzycznych, nie znał się na katgucie, ale wiedział co nieco o wieszaniu. Zadanie stryczka nie polegało na zaciśnięciu się jak ruchomy węzeł i zadławieniu skazańca. Śmierć następowała na skutek złamania karku, które owszem, prowadziło do uduszenia, ale nie za sprawą ściśnięcia gardła, lecz przerwania dopływu sygnałów z mózgu do płuc. Szeroki węzeł, umieszczony fachowo za lewym uchem skazańca, przerywał kręgosłup trochę wyżej od miejsca, w którym belka złamała kręgi szyjne Rhyme’a.

– Niektóre mają trzynaście zwojów. Większość katów używała ośmiu – wyjaśnił Rhyme w odpowiedzi na pytanie Dellraya. – Też były skuteczne. Dobra, co jeszcze?

Sachs za pomocą żelatynowej folii traseologicznej i urządzenia do ujawniania śladów metodą elektrostatyczną zabezpieczyła odbitki podeszew butów, prawdopodobnie pozostawione przez sprawcę w miejscach, w których według relacji dziewczynki mężczyzna stał i chodził.

Cooper zajrzał do bazy danych.

– Trampek Converse Cons – powiedział. – Numer dziesięć i pół.

Naturalnie, bardzo popularne buty. Na podstawie samego śladu podeszwy ustalenie konkretnego punktu sprzedaży było niemożliwe. Rhyme wiedział o tym, ponieważ to on stworzył i wciąż pomagał uzupełniać bazę danych obuwia na potrzeby nowojorskiej policji.

Próba zabezpieczenia śladów opon natomiast okazała się bezowocna. Tą samą trasą co sedan porywacza przejechało wiele innych pojazdów, zacierając charakterystyczne ślady bieżnika.

– Trzeba będzie zapytać – rzekł Rhyme. – Co jeszcze dziecko miało do powiedzenia?

Sachs opisała przebieg porwania.

– Kaptur na głowę ofiary. I facet zwiotczał? – spytał Sellitto. – Zaczął się dusić?

– Za szybko – zauważył Rhyme. – Może został odurzony. Na przykład chloroformem – to klasyczny sposób. Albo miksturą domowej roboty.

– Jakiego koloru był ten kaptur? – zapytał Cooper.

– Ciemny.

– Jest włókno – oznajmił technik, patrząc na notatkę przy torebce na dowody. – Bawełna. Amelio, zebrałaś to tuż obok miejsca, w którym zostawił stryczek.

Rhyme spojrzał na monitor z obrazem kłaczka bawełny. Musiał podjąć decyzję. Nietknięte włókno mogło mieć istotną wartość dowodową. Powiedzmy, że znaleźliby u podejrzanego kaptur; gdyby udało się przypisać do niego to włókno (nie byłoby mowy o stuprocentowej identyfikacji, która dotyczy tylko śladów daktyloskopijnych i DNA), podejrzany mógłby zostać powiązany z przestępstwem.

Byłoby to korzystne dla prokuratora przedstawiającego przed sądem materiały dowodowe. Ale włókno w swojej obecnej postaci nie przybliżało ich w żaden sposób do odpowiedzi na pytania, kim jest sprawca, gdzie mieszka i gdzie pracuje. Bawełna była cudownie chłonnym materiałem i ten jej maleńki skrawek mógł kryć cenne wskazówki. Kłopot w tym, że jedynym sposobem ich poznania było zbadanie próbki w chromatografie gazowym, urządzeniu, które izolowało i identyfikowało substancje chemiczne. Analiza wymagała natomiast zniszczenia włókna.

– Spal to, Mel. Chcę wiedzieć, czy coś w tym jest.

Technik przygotował próbkę do aparatu Hewlett-Packard. Cały proces zajmował nie więcej niż dwadzieścia minut.

Tymczasem Sellitto i Dellray skontaktowali się ze swoimi przełożonymi. Wciąż nie nadeszło żądanie okupu, okoliczne kamery monitoringu nie zarejestrowały zdarzenia ani uciekającego samochodu. Uzyskane informacje Dellray wysłał do NCIC, Narodowego Centrum Informacji Kryminalnych, by sprawdzić, czy zgłoszono gdzieś podobne zdarzenia. Nie zgłoszono.

– Zanotujmy na tablicy – zarządził Rhyme.

Sachs przysunęła bliżej białą tablicę i wzięła marker.

– Jak go nazwiemy?

Nieznanemu sprawcy często dawano kryptonim od miesiąca i dnia zdarzenia. Według tej zasady podejrzany powinien zostać mianowany NS 920, dwudziesty września.

Zanim jednak podjęli decyzję o przydomku, Cooper drgnął i spojrzał na ekran komputera chromatografu ze spektrometrem.

– Aha. Miałeś rację, Lincoln. Włókno, przypuszczalnie z kaptura, ma ślady chloroformu. I olanzapiny.

– Prochy nasenne? – spytał Dellray. – Usypiacz dla porywaczy?

Cooper stukał w klawiaturę.

– Generyczny lek przeciwpsychotyczny. Mocna rzecz.

– Z apteczki sprawcy? Czy ofiary? – zastanawiał się Sellitto.

– Człowiek, który zajmuje się kupowaniem czasu w mediach, i psychoza to niezbyt szczęśliwe połączenie – powiedział Rhyme. – Stawiałbym na porywacza.

Cooper wziął próbki ziemi z torebki opatrzonej opisem „Z pobliża butów NS”.

– Też wrzucę do pieca. – Podszedł do chromatografu.

Zadzwonił telefon Dellraya i długi palec agenta stuknął w przycisk ODBIERZ.

– Tak?… Nie… Rzucimy okiem.

– Mój dobry znajomy agent specjalny z Des Moines to bardzo pilny chłopczyk – poinformował obecnych. – Kiedy przeczytał nasze info w NCIC, odebrał telefon od kobiety. Widziała, jak jej synek ogląda YouVid, kojarzycie? Taki serwis wideo? Obrzydlistwa. Filmik na żywo z uduszenia jakiegoś faceta pętlą. Powinniśmy obejrzeć.

Sachs podeszła do laptopa podłączonego grubym kablem HDMI do dużego monitora pod ścianą. Wpisała adres i otworzyła stronę.

Klip przedstawiał mężczyznę w ciemnym pomieszczeniu. Miał zawiązane oczy, ale to mogła być twarz Roberta Ellisa, choć trudno było mieć pewność. Przechylał głowę na bok, ponieważ zadzierzgnięta na jego szyi pętla pociągała ją w górę. Stał na drewnianej skrzyni o wymiarach około pół na pół metra, z nogami skrępowanymi w kostkach taśmą izolacyjną i rękami związanymi albo sklejonymi za plecami.

Makabrycznej scenie towarzyszyła równie koszmarna ścieżka dźwiękowa. Nagrany urywek świszczącego ludzkiego dyszenia był akcentem metrycznym melodii granej na organach czy elektronicznym keyboardzie. Popularnego utworu Nad pięknym modrym Dunajem.

Metrum walca można było liczyć jako wdech, dwa, trzy, wdech, dwa, trzy.

– Chryste – mruknął Sellitto.

Jak długo człowiek może tak stać, zastanawiał się Rhyme, zanim nogi odmówią mu posłuszeństwa albo zemdleje i osunie się na ziemię, a pętla zaciśnie się mu na szyi? Jeśli upadnie z małej wysokości, wtedy stryczek nie złamie mu karku jak w tradycyjnej egzekucji, a mężczyzna będzie dusił się w powolnych męczarniach.

Muzyka stopniowo zwalniała tempo, tak jak rzężenie konającego, nadal zestrojone w idealnym rytmie z coraz wolniejszą melodią.

Obraz mężczyzny także zaczął zanikać, pogrążając się w ciemności.

Pod koniec trzyminutowego filmiku muzyka i rozpaczliwe dyszenie umilkły, a kadr zalała czerń.

Na ekranie pojawiły się ciemnoczerwone litery, układające się w słowo, które przez swoją zwyczajność nabrało niewyobrażalnie okrutnej wymowy.

© Kompozytor

OD AUTORA

I. KATOWSKI WALC

II. NA POLU TRUFLI

III. AKWEDUKT

IV. ZIEMIA BEZ NADZIEI

V. CZASZKI I KOŚCI

VI. DOM SZCZURÓW

VII. BRZMIENIE SENSU

VIII. GARGULEC I WAŻKA

ŚLUBY

PODZIĘKOWANIA