Twój cień - Jeffery Deaver - ebook

Twój cień ebook

Jeffery Deaver

4,2

Opis

Agentka specjalna Kathryn Dance zmierzy się z obłąkanym stalkerem, prześladującym piękną wokalistkę country.

Kayleigh Towne to śliczna dziewczyna o głosie, który zapewnił jej pierwsze miejsca na listach przebojów country. Piosenkarka przyjmuje sławę z radością – do chwili gdy niewinna wymiana zdań z jednym z fanów otwiera przed nią mroczne, przerażające rejony. Wkrótce ludzie otaczający Kayleigh zaczynają ginąć. Agentka specjalna Kathryn Dance musi skorzystać ze swojej znajomości mowy ciała i talentu do prowadzenia przesłuchań, by powstrzymać szaleńca – ale wkrótce przekonuje się, że jak większość gwiazd, Kayleigh ma niejednego wroga. „Twój cień” to typowa dla Deavera szalona karuzela licznych wątków. Nic nie jest tym, czym się z pozoru wydaje.

Fani makabrycznych maratonów Deavera będą z zapartym tchem chłonąć odsłaniające się przed nimi kolejne warstwy zdrady, oszustwa i potrójnych znaczeń.

„Kirkus Reviews”

Piekielna plątanina zagadek, jaką stworzył Deaver, nieodmiennie przywołuje na myśl słowa w rodzaju „demoniczny”, „diaboliczny” i „dramatyczny”. Wszystkie one znakomicie opisują książkę „Twój cień”. To najtrudniejsza z dotychczasowych spraw Dance i jedna z najlepszych powieści Deavera.

„The New York Times”

Jeffery Deaver – z wykształcenia dziennikarz i prawnik, autor bestsellerowych thrillerów. Zaliczany jest do grona najbardziej poczytnych i nagradzanych pisarzy amerykańskich. Światową sławę przyniósł mu bestsellerowy „Kolekcjoner Kości”, w którego ekranizacji wystąpili Denzel Washington i Angelina Jolie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 469

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (34 oceny)
17
8
8
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

Od autora

Teksty wszystkich piosenek z Twojego cienia, albumu muzyki country, o którym wspominam w powieści, znajdują się na końcu książki. Wzmianki o nich rozsiałem w całej książce i mogą one zawierać pewne wskazówki co do przyszłych wydarzeń. Jeśli chcielibyście posłuchać piosenki tytułowej i innych numerów z niedawno nagranego w Nashville albumu, znajdziecie je na stronie www.jefferydeaver.com i tam też dowiecie się, jak je ściągnąć.

Dla większości słuchaczy piosenka tytułowa Twój cień to po prostu miłosna ballada.

Ale niektórzy uważają inaczej.

E-mail 1

Temat: Re: Rządzisz!!!

Od: [email protected]

Do: [email protected]

2 stycznia 10:32

Cześć, Edwin

Dzięki za e-maila! Bardzo się cieszę, że podoba ci się mój najnowszy album. Twoje zdanie bardzo wiele dla mnie znaczy. Wejdź na moją stronę i zarejestruj się, żeby otrzymywać biuletyn, wiadomości o nowych piosenkach i koncertach. Serdecznie zachęcam także do śledzenia moich wpisów na Facebooku i Twitterze.

I sprawdzaj pocztę. Wysłałam ci to zdjęcie z autografem, o które prosiłeś!

XO,

Kayleigh

E-mail 2

Temat: Niewiarygodne!!!!!

Od: [email protected]

Do: [email protected]

3 września 5:10

Cześć, Kayleigh

Jestem w totalnym szoku. Odebrało mi mowę. A znasz mnie już dość dobrze i wiesz, że odebrać mi mowę to jest dopiero wyczyn! No dobra, powiem, o co chodzi: wczoraj wieczorem ściągnąłem twój nowy album i odsłuchałem „Twój cień". Nooooo! To bez wątpienia najlepsza piosenka. Świata. Podoba mi się nawet bardziej od „Tym razem będzie inaczej". Mówiłem ci, że nikt lepiej od ciebie nie potrafi wyrazić mojej samotności i tego, co myślę o życiu. A ta piosenka trafia w punkt. Ale ważniejsze jest, że zrozumiałem twój przekaz. To prośba o pomoc. Teraz to jasne. Nie martw się. Nie jesteś sama, Kayleigh!!

Będę twoim cieniem. Już zawsze.

XO, Edwin

E-mail 3

Temat: Fwd: Niewiarygodne!!!!!

Od: [email protected]

Do: [email protected]

3 września 10:34

Szanowny Panie

Pani Alicia Sessions, osobista asystentka naszej klientki Kayleigh Towne i jej ojca Bishopa Towne'a, przekazała nam dziś Pański e-mail. W ciągu dwóch miesięcy, od kiedy skontaktowaliśmy się z Panem, prosząc, by zaprzestał Pan nawiązywania relacji z panią Towne oraz jej przyjaciółmi i rodziną, wysłał Pan jej ponad pięćdziesiąt e-maili i listów. Niezmiernie zaniepokoił nas fakt, że znalazł Pan prywatny adres e-mailowy naszej klientki (który – o czym niniejszym informujemy – już zmieniła), i analizujemy już tę sytuację pod kątem ewentualnego pogwałcenia praw stanowych i federalnych, do jakiego mogło dojść w trakcie pozyskiwania wzmiankowanego adresu.

Raz jeszcze musimy powtórzyć, że w naszym odczuciu Pańskie zachowanie jest całkowicie niestosowne i daje podstawy do postępowania karnego. Z całą stanowczością nalegamy, by wziął Pan sobie to ostrzeżenie do serca. Jak mówiliśmy już wiele razy, ochrona pani Towne oraz miejscowi przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości zostali powiadomieni o Pańskich wielokrotnych, agresywnych próbach nawiązania z nią kontaktu. Jesteśmy w pełni przygotowani do podjęcia kroków koniecznych do ukrócenia tego niepokojącego zachowania.

mec. Samuel King

Kancelaria Adwokacka Crowell, Smith i Wendall

E-mail 4

Temat: Do zobaczenia wkrótce!!!

Od: [email protected]

Do: [email protected]

5 września 23:43

Cześć, Kayleigh

Zdobyłem twój nowy adres. Wiem, co kombinują, ale NIE MARTW SIĘ, wszystko będzie dobrze.

Leżę w łóżku, słuchając twojego głosu. Mam wrażenie, że stałem się dosłownie twoim cieniem… A ty moim. Jesteś przewspaniała!

Nie wiem, czy miałaś czas się nad tym zastanowić – jesteś taaaaaka zajęta, wiem! – ale poproszę jeszcze raz. Byłoby super, gdybyś zechciała mi przysłać kilka swoich włosów. Wiem, że nie obcinałaś ich od dziesięciu lat i czterech miesięcy (to między innymi dzięki nim jesteś taka piękna!!!), ale wystarczą mi te ze szczotki. A jeszcze lepiej – z poduszki. Będę je czcił na wieki.

Nie mogę się DOCZEKAĆ koncertu w przyszły piątek. Dozo!

Twój na zawsze

XO, Edwin

NIEDZIELA

Rozdział 1

Sercem sali koncertowej są ludzie. A kiedy taka wielka przestrzeń stoi mroczna i pusta, tak jak w tej chwili, gęstnieje w niej atmosfera niecierpliwości, obojętności. Nawet wrogości.

No, dobrze, pohamuj wyobraźnię, powiedziała do siebie Kayleigh Towne. Przestań się zachowywać jak dziecko.

Stojąc na rozległej, odrapanej scenie sali koncertowej centrum konferencyjnego we Fresno, jeszcze raz powiodła wokół wzrokiem, oceniając swoim superkrytycznym okiem stan przygotowań do piątkowego koncertu, jeszcze raz analizując ustawienie reflektorów, ruch sceniczny i rozmieszczenie zespołu. Gdzie najlepiej zbliżyć się – choć nie zanadto – do tłumu, by posyłać całusy i dotykać dłoni. Gdzie znajduje się najlepsze miejsce na ustawienie odsłuchu – głośników, przez które członkowie zespołu mogli słyszeć samych siebie bez echa i zniekształceń. Wielu muzyków posługuje się w tym celu słuchawkami, ale Kayleigh wolała tradycyjną metodę.

Musiała jeszcze przemyśleć sto szczegółów. Wierzyła, że każdy koncert powinien być idealny, bardziej niż idealny. Każdy widz zasługuje na coś najlepszego. Na sto dziesięć procent możliwości.

Przecież wychowała się w cieniu Bishopa Towne'a. Niefortunny dobór słów. Będę twoim cieniem. Już zawsze…

Myśleć, myśleć. Ten koncert powinien się różnić od poprzedniego, który dali tu osiem miesięcy temu. Szczególnie ważny był program, ponieważ wielu fanów regularnie zjawiało się na jej występach w rodzinnym mieście, a ona chciała ich czymś zaskoczyć. Na tym między innymi polegała wyjątkowość jej muzyki: jej fani byli może nie nazbyt liczni, ale wierni jak golden retrievery. Znali na pamięć teksty i chwyty gitarowe, znali jej ruch sceniczny i śmiali się z jej żartów, zanim doszła do puenty. Żyli jej występami, chłonęli jej słowa, znali jej życiorys, wiedzieli, co lubi i czego nie znosi. A niektórzy chcieli wiedzieć znacznie, znacznie więcej…

Serce i żołądek zacisnęły się jej spazmatycznie, jakby weszła w styczniu do Jeziora Hensleya. Oczywiście na myśl o n i m.

I nagle zamarła, nie mogąc odetchnąć. Tak, w głębi sali stał ktoś i się jej przyglądał! To nie mógł być nikt z ekipy.

Cienie się poruszały.

A może poniosła ją wyobraźnia? Zawiódł wzrok? Kayleigh miała świetny słuch i głos anioła, ale Bóg uznał, że na tym koniec. Zmrużyła oczy i poprawiła okulary. Była jednak pewna, że w drzwiach do magazynu ktoś się kołysze. Potem ruch ustał.

Uznała, że wcale go nie było. Po prostu drżenie światła, gra cieni. Mimo to dobiegł ją nie wiadomo skąd szereg niepokojących hałasów – stuknięć, trzasków i jęków. Poczuła na plecach zimny dreszcz.

To on… Mężczyzna, który pisał do niej setki e-maili i listów, intymnych, obłąkanych, opisujących ich przyszłe wspólne życie, z prośbami o kosmyk włosów, skrawek obciętego paznokcia. Mężczyzna, który na dziesiątkach koncertów jakoś zdołał się niepostrzeżenie zbliżyć do niej na tyle, by zrobić jej zdjęcie. Mężczyzna, który prawdopodobnie – choć tego nie udowodniono – zakradał się podczas jej trasy do mieszkalnych przyczep i autobusów, by kraść jej ubrania, włącznie z bielizną. Mężczyzna, który wysłał jej dziesiątki własnych zdjęć – kudłaty, gruby, w brudnym ubraniu. Nigdy nie były obsceniczne, ale niepokoiły ją właśnie tą swoją zwyczajnością. Takie zdjęcia mógłby jej przysyłać chłopak.

To on…

Ojciec niedawno wynajął dla niej osobistego ochroniarza – wielkiego chłopa o okrągłej głowie i ze słuchawką w uchu, podkreślającą jego funkcję – ale w tej chwili Darthur Morgan był na zewnątrz, gdzie robił obchód terenu i sprawdzał samochody. Jego metoda opierała się na sprytnym pomyśle: pozostawaniu na widoku, by stalker wolał odejść, niż zaryzykować starcie z mężczyzną ważącym ponad sto dwadzieścia kilogramów i wyglądającym jak wściekły na cały świat raper (którym pewnie był jako nastolatek).

Znowu omiotła wzrokiem zakamarki wielkiej sali – doskonałe miejsce, z którego naprawdę mógł ją obserwować. Potem, zacisnąwszy zęby ze złości na własne tchórzostwo i z powodu porażki w walce z niepokojem, pomyślała: Wracaj. W końcu. Do pracy. I o co się właściwie martwi?

Nie była sama. Zespół jeszcze nie przyjechał – kończyli nagrania w Nashville – ale Bobby stał sześćdziesiąt metrów dalej, przy wypełniającym całą reżyserkę ogromnym mikserze Midas XL8, Alicia porządkowała garderoby, kilku osiłków rozpakowywało ciężarówkę, montując i układając setki skrzyń, narzędzi, rekwizytów, arkuszy dykty, stojaków, kabli, wzmacniaczy, instrumentów, komputerów i tunerów – tony sprzętu potrzebnego nawet takim skromnym zespołom jak oni.

Pewnie któraś z tych osób zdołałaby dobiec do niej, gdyby ten hałas naprawdę zrobił o n. Do diabła, przestań robić z niego jakąś nadludzką istotę! On, on, on, jakbyś bała się wymówić jego imię. Jakbyś, wypowiadając je, mogła go przywołać.

Miała już chwiejnych psychicznie fanów, bardzo wielu. Bo czy istnieje jakaś wielka wokalistka i autorka tekstów obdarzona anielskim głosem, która by nie znalazła wśród swoich wielbicieli kilku przekraczających granice prywatności? Kayleigh otrzymała dwanaście propozycji małżeństwa od mężczyzn, których nigdy nie widziała na oczy, i trzy od kobiet. Dziesięć par chciało ją adoptować, ponad trzydzieścioro nastolatek próbowało stać się jej najlepszą przyjaciółką, około tysiąca mężczyzn zaprosiło ją na drinka lub kolację u Boba Evansa lub w Mandarin Oriental… I miała też mnóstwo ofert wspólnej nocy poślubnej bez nudnych formalności związanych ze ślubem. „Siema, Kayleigh, to weź się namyśl, bo ze mną się zabawisz jak napewno z nikim, a tak generalnie załonczam zdjęcie tego, co się możesz spodziewać, aha, to naprawdę ja, nieźle nie????" (Nawiasem mówiąc, wysyłanie takich zdjęć siedemnastolatce to bardzo głupi pomysł. Tak generalnie.)

Na ogół reagowała na takie zachowania ostrożnym rozbawieniem. Ale nie zawsze i na pewno nie teraz. Na pół świadomie porwała dżinsową kurtkę z krzesła i narzuciła ją na T-shirt, osłaniając się przed ewentualnymi wścibskimi oczami, choć we Fresno jak zwykle we wrześniu panowały upały i w mrocznej sali było duszno.

I ciągle te trzaski i stukoty nie wiadomo skąd.

– Kayleigh?

Odwróciła się szybko, usiłując ukryć drżenie, choć znała ten głos.

Mocno zbudowana kobieta około trzydziestki zatrzymała się w połowie sceny. Miała krótkie rude włosy i tatuaże na rękach, ramionach i plecach, częściowo widoczne dzięki wyciętemu topowi i obcisłym na biodrach czarnym dżinsom. Nosiła ozdobne kowbojskie botki.

– Nie chciałam cię przestraszyć. W porządku?

– Nie przestraszyłaś. Co tam?

Alicia Sessions wskazała głową swój iPad.

– Właśnie przyszły. Projekty nowego plakatu. Jeśli dziś wrzucimy je na maszynę, będziemy je mieli do koncertu. Wyglądają dobrze?

Kayleigh pochyliła się nad ekranem. Oczywiście w dzisiejszych czasach koncerty tylko w części składały się z muzyki. Pewnie zawsze tak było, ale jej wydawało się, że im dużej śpiewa, tym strona marketingowa zajmuje jej coraz więcej czasu. Kayleigh nie interesowała się tymi sprawami i na ogół nie musiała. Jej menedżerem był ojciec, Alicia zajmowała się dokumentami i organizacją dnia, prawnicy czytali kontrakty, wytwórnie płytowe umawiały się ze studiami nagraniowymi, tłoczniami płyt oraz sklepami i stronami internetowymi. Jej stały producent i przyjaciel z BHRC Records Barry Zeigler zajmował się techniczną stroną aranżacji i produkcji, a Bobby i ekipa – koncertów. Dlatego Kayleigh Towne mogła robić to, co potrafiła najlepiej: pisać i śpiewać piosenki.

Interesowało ją tylko jedno: by fani – przeważnie młodzi i niezbyt zamożni – mogli kupić tanie, ale przyzwoite pamiątki, które dodadzą znaczenia temu wieczorowi. Plakaty takie jak ten, podkoszulki, breloczki do kluczy, bransoletki, wisiorki, nuty z chwytami na gitarę, opaski, plecaki… i kubki dla rodziców, którzy ich przywożą na koncert i zabierają z niego, oczywiście kupiwszy im wcześniej bilety.

Przyjrzała się plakatowi. Przedstawiał ją i jej ulubioną gitarę Martin – nie tę wielką, z pudłem typu dreadnought, ale mniejszą, 000-18, z cienką płytą z żółtawego świerku i jedynym w swoim rodzaju brzmieniem. Zdjęcie pochodziło z okładki jej najnowszego albumu Twój cień.

To on… Nie, dość. Znowu zerknęła na drzwi.

– Wszystko dobrze? – spytała Alicia głosem lekko naznaczonym teksańskim akcentem.

– Mhm.

Kayleigh wróciła do propozycji plakatów, przedstawiających to samo zdjęcie, lecz z różnymi czcionkami, sloganami i tłami. Fotografia ukazywała ją en face, tak jak widziała samą siebie: metr pięćdziesiąt pięć – mniej, niżby chciała – trochę zbyt pociągła twarz, za to uderzająco błękitne oczy, nieskończenie długie rzęsy i wargi, które dziennikarzom nasuwały myśl o kolagenie. Akurat… Jej znak rozpoznawczy – złote włosy, długie na metr dwadzieścia i rzeczywiście od dziesięciu lat i czterech miesięcy tylko podcinane na końcach – falowały na sztucznym wietrze z wentylatora. Markowe dżinsy i ciemnoczerwona bluzka ze stójką. Mały krzyżyk z brylantami.

„Musisz oferować fanom cały pakiet" – mawiał Bishop Towne. „A to oznacza także wygląd. Wymogi wobec kobiet i mężczyzn są różne. Będziesz miała kłopoty, jeśli o tym zapomnisz". Chodziło mu o to, że w świecie muzyki country tylko mężczyzna mógł wyglądać jak on: brzuszek, papieros, pobrużdżona zmarszczkami, zarośnięta twarz, wymięta koszula, odrapane botki i spłowiałe dżinsy. Kobieta, tłumaczył – choć tak naprawdę chciał powiedzieć „dziewczyna" – musi być wyszykowana jak na randkę, a w wypadku Kayleigh – jak na spotkanie w kościele. Zbudowała swoją karierę na wizerunku dobrej dziewczyny z sąsiedztwa, to jasne. Jej dżinsy były nieco obcisłe, bluzki i sweterki opinały krągły biust, ale kołnierzyki zawsze sięgały samej szyi. Makijaż był subtelny, w odcieniach różu.

– Mogą być.

– Świetnie. – Alicia wyłączyła urządzenia. Krótka pauza. – Twój ojciec jeszcze tego nie zaakceptował.

– Są w porządku.

– Jasne. Mimo to mu je pokażę. No, bo wiesz.

Teraz to Kayleigh milczała przez chwilę.

– No, dobrze.

– Dobra tu akustyka? – spytała Alicia, która także była wokalistką; miała niezły głos i kochała muzykę, i niewątpliwie dlatego pracowała dla Kayleigh Towne, choć jako rezolutna i rozsądna kobieta mogłaby zarobić dwa razy tyle na stanowisku osobistej asystentki jakiegoś prezesa. Dołączyła do zespołu zeszłej wiosny i jeszcze nigdy nie słyszała, jak Kayleigh tu śpiewa.

– O, dźwięk jest świetny – powiedziała Kayleigh entuzjastycznie, zerkając na brzydkie betonowe ściany. – Kto by pomyślał, nie?

Projektanci tego miejsca, które powstało w latach sześćdziesiątych, dobrze znali swój fach. Zbyt wiele sal koncertowych – nawet tych najlepszych, przeznaczonych do wykonywania muzyki klasycznej – stworzyli ludzie przekonani o tym, że dźwięki instrumentów i głosy mają naturalną zdolność docierania do najdalszych siedzeń bezpośrednio, czyli wprost ze sceny. Architekci obmyślali więc kanciaste powierzchnie i kolumny, by je wzmocnić, i elementy te spełniały swoją funkcję, ale przy okazji wysyłały fale dźwiękowe w stu kierunkach, a wówczas spełniał się akustyczny koszmar każdego wokalisty – pojawiały się dziesiątki ech, zaciemniających obraz dźwięku. Tu zaś, w skromnym Fresno – tłumaczyła Alicii Kayleigh tak, jak kiedyś ojciec tłumaczył to jej – projektanci zaufali mocy i czystości głosu, membran bębnów, płyt rezonansowych, stroików i strun. Już miała poprosić asystentkę, żeby na próbę zaśpiewała z nią drugi głos – Alicia była w tym świetna – kiedy zauważyła jej spojrzenie błądzące gdzieś w głębi sali. Pomyślała, że zanudziła ją swymi opowieściami, ale niepokój w oczach Alicii świadczył o tym, że chodzi o coś innego.

– Co jest? – spytała Kayleigh.

– Myślałam, że jesteśmy tylko my i Bobby.

– Jak to?

– Chyba kogoś widziałam. W tamtych drzwiach. Tam. – Alicia wskazała palcem z pomalowanym na czarno paznokciem dokładnie tam, gdzie dziesięć minut temu pojawił się cień.

Kayleigh – w roztargnieniu obracając w spoconych dłoniach telefon – zapatrzyła się na zmienne kształty na ścianie. Tak… Nie… Po prostu nie wiedziała. Ale potem Alicia wzruszyła szerokimi ramionami – na jednym miała tatuaż z czerwono-zielonym wężem – i powiedziała:

– E, coś mi się zdawało. No, to na razie. W restauracji o pierwszej?

– Pewnie.

Tupot jej botków ucichł, a Kayleigh nadal wpatrywała się w czarny otwór drzwi.

– Edwin Sharp – szepnęła nagle gniewnie. Proszę. Powiedziałam jego imię. – Edwin. Edwin. Edwin. – A skoro już cię przywołałam, to posłuchaj: wypad z mojej sali! Jestem zajęta.

I odwróciła się od mrocznych, ziejących czernią drzwi, z których oczywiście nikt jej nie obserwował. Przeszła na przód sceny, szukając znaczników z taśmy klejącej, oznaczających miejsca, w których miała stanąć podczas koncertu. I właśnie wtedy w głębi sali rozległ się krzyk jakiegoś mężczyzny.

– Kayleigh! – To Bobby poderwał się zza miksera, przewracając krzesło i zrywając z głowy słuchawki. Jedną ręką zamachał do niej, drugą wskazał punkt nad jej głową. – Uważaj! Nie!

Podniosła głowę i zobaczyła reflektor – dwuipółmetrowy colortran – który spadł ze sztankietu i runął w dół, zawieszony na grubym kablu.

Odruchowo cofnęła się o krok i potknęła o stojak na gitarę, o którym kompletnie zapomniała. Straciła równowagę, machnęła rękami, krzyknęła…

Upadła ciężko na kość ogonową. Potężny reflektor śmignął ku niej jak śmiercionośne wahadło, z każdą chwilą coraz większe. Rozpaczliwie usiłowała wstać, ale przewróciła się, oślepiona blaskiem tysiącwatowych żarówek.

A potem ogarnęła ją czerń.

Rozdział 2

Kathryn Dance żyła poczwórnym życiem – owdowiała matka dwojga prawie nastolatków, agentka CBI, Kalifornijskiego Biura Dochodzeniowego, ze specjalnością przesłuchanie i komunikacja niewerbalna oraz odpowiedzialna, choć czasem czupurna i zdesperowana córka mieszkających obok rodziców. Tak wyglądała hierarchia jej obowiązków.

Ale było jeszcze życie numer cztery, niemal tak ważne dla jej zdrowia psychicznego jak trzy pierwsze: to muzyka. Jak Alan Lomax, żyjący w połowie zeszłego wieku, Dance była folklorystką, łowczynią piosenek. Od czasu do czasu brała wolne, wskakiwała do SUV-a – z dziećmi i psami albo tak jak teraz samotnie – i wyruszała na poszukiwanie muzyki, jak myśliwi polowali na jelenie czy indyki.

Teraz jechała autostradą 152 od strony półwyspu Monterey przez na ogół nagą połać Kalifornii do oddalonego o trzy godziny drogi Fresno w Dolinie San Joaquin. Było to rolnicze serce kraju, przez które ciągnęły niekończące się sznury ciężarówek z przyczepami wyładowanymi czosnkiem, pomidorami oraz innymi płodami ziemi. Okoliczne pola były zielone lub, po zbiorach, intensywnie czarne czernią żyznej ziemi. Lecz poza tym okolica wydawała się spieczona i wyschnięta jak zapomniany tost.

Za nissanem kłębił się kurz, a owady ginęły z plaskiem na przedniej szybie. Misją Dance, której postanowiła poświęcić kilka najbliższych dni, było nagranie zespołu meksykańskich muzyków mieszkających we Fresno lub jego okolicach. Większość pracowała w polu, więc przybrali nazwę Los Trabajadores, Robotnicy. Dance zamierzała ich nagrać na cyfrową TASCAM HD-P2, nieco za drogą dla niej, lecz doskonałą, a potem zmontować te piosenki i zamieścić na swojej stronie internetowej Brzmienia Ameryki.

Ludzie ściągali te nagrania za niewielką opłatą, której lwią część wysyłała muzykom, a sobie zostawiała tylko tyle, by móc opłacić utrzymanie serwisu, a czasem wyskoczyć z dziećmi do restauracji. Na tym procederze nikt się nie bogacił, ale niektóre zespoły, odkryte przez nią i jej biznesową partnerkę Martine Christensen, zyskały regionalną, a nawet krajową popularność.

W biurze CBI w Monterey, do którego została przydzielona, skończyła właśnie trudną sprawę i postanowiła trochę odpocząć. Dzieci brały udział w warsztatach muzycznych i obozach sportowych i nocowały u dziadków, mogła więc swobodnie przemierzać okolice Fresno i Yosemite, nagrywać Los Trabajadores i szukać innych talentów w tej bogatej pod tym względem okolicy. Można tu było trafić nie tylko na rytmy meksykańskie, ale i wyjątkową odmianę country powstałą w Bakersfield, mieście oddalonym o kilka godzin drogi na południe od Fresno, która zapoczątkowała wielki przewrót w tym typie muzyki, a zrodziła się w latach pięćdziesiątych w reakcji na nadmiernie, jak uważano, wygładzone produkcje Nashville. Jej twórcami byli tacy wykonawcy, jak Buck Owens i Merle Haggard, a ostatnio powrócili do niej choćby Dwight Yoakam i Gary Allan. Dance upiła łyk sprite'a, skacząc po stacjach radiowych. Początkowo miał to być romantyczny wypad, na który chciała zaprosić Jona Bolinga, ale w ostatniej chwili wypadła mu kilkudniowa konsultacja informatyczna, a ona z jakiegoś powodu poczuła, że woli pojechać sama. Sprawa kidnapingu, którą właśnie zamknęła, sporo ją kosztowała. Dwa dni temu w towarzystwie dwóch ocalonych osób była na pogrzebie trzeciej, której nie zdołali uratować.

Podkręciła klimatyzację. O tej porze roku na półwyspie Monterey panowała przyjemna temperatura (nocami robiło się nawet zimno), a ona ubrała się stosownie do warunków panujących w mieście, do którego jechała. W szarej bawełnianej koszulce z długimi rękawami i dżinsach było jej gorąco. Zdjęła okulary w różowych oprawkach i wytarła je chusteczką, przytrzymując kierownicę kolanami. Po szkłach spłynęły jej strużki potu. Termometr samochodowy wskazywał, że na dworze temperatura wynosi trzydzieści pięć i pół stopnia.

Wrzesień. Myślałby kto.

Dance czekała na tę wycieczkę z jeszcze jednego powodu – chciała się spotkać ze swoją jedyną sławną przyjaciółką Kayleigh Towne, obecnie znaną wokalistką i autorką piosenek. Kayleigh od dawna wspierała stronę internetową Dance, a także lansowanych przez nią miejscowych artystów. Zaprosiła ją na swój wielki koncert w piątkowy wieczór we Fresno. Choć młodsza od Dance o jakieś dziesięć lat, zaczęła występować już jako dziewięcio- czy dziesięciolatka, a jako nastolatka stała się zawodową wokalistką. Zabawna, wyrafinowana i cholernie dobra jako autorka piosenek, była bardzo skromna i dojrzała nad wiek. Dance bardzo ją lubiła. Poza tym Kayleigh była także córką legendy muzyki country, Bishopa Towne'a. Gdy ostatni raz Dance przyszła na jej koncert we Fresno, jej niedźwiedziowaty ojciec wtoczył się do pokoju i momentalnie wypełnił go swoim tysiącwatowym ego z intensywnością kogoś, kto rzuca nałóg z taką samą zaciekłością, z jaką oddawał się uzależnieniu od kokainy i alkoholu. Nawijał o ludzie z Branży – Branży wymawianej z takim naciskiem, że musiała się pisać wielką literą – muzykach, których znał osobiście (liczyli się w setkach), muzykach, od których się uczył (wyłącznie największych), muzykach, dla których był mistrzem (większość obecnych supergwiazd), i muzykach, z którymi się bił (również całkiem spory tłumek). Był przy tym opryskliwy, zuchwały i przesadnie się zgrywał. Dance była nim zafascynowana.

No, ale jego ostatni album się nie sprzedał. Bishop stracił głos i energię, a tego nie zatuszują nawet najbardziej zaawansowane technicznie studia nagraniowe. Nic nie mogło uratować jego trywialnych piosenek, tak bardzo odległych od tych genialnych słów i dźwięków, które przed laty dały mu sławę.

Mimo to nadal miał wiernych fanów i żelazną ręką kontrolował karierę Kayleigh. Biada producentowi, studiu nagraniowemu lub organizatorowi występów, który nie potraktował jej jak należy!

Dance wjechała na teren Fresno. Leżącą sto sześćdziesiąt kilometrów stąd na zachód Dolinę Salinas nazywano Sałatowym Zagłębiem, ale jeszcze obfitsze plony dawała większa od niej Dolina San Joaquin, w której środku znajdowało się Fresno. Było to niewyróżniające się niczym robotnicze miasto, liczące pół miliona mieszkańców. Dochodziło w nim do tych samych przestępstw domowych, kradzieży, zabójstw i nawet aktów terroryzmu co w innych współczesnych miastach w stopniu tylko nieco przewyższającym krajową średnią. Dance podejrzewała, że ten wynik ma związek z bezrobociem, które tutaj oscylowało wokół osiemnastu procent. Na rogach ulic zauważała grupki młodych mężczyzn – żywy dowód na prawdziwość tych statystyk. Ubrani w podkoszulki bez rękawów i obszerne szorty lub dżinsy gapili się na przejeżdżające samochody, gadali, śmiali się i pili z butelek schowanych w papierowych torbach.

Ze spieczonej ziemi biły fale żaru, niosące drobinki pyłu. Psy siedziały na progach domów, spoglądając niewidzącym wzrokiem na jej samochód; w przydomowych ogródkach zauważyła kilkoro dzieci radośnie skaczących nad ciurkającymi zraszaczami, których używanie w wiecznie dręczonej suszą Kalifornii podlegało ograniczeniom, jeśli nie zakazom.

GPS doprowadził ją bez problemów do motelu Mountain View przy autostradzie 41. Nie roztaczał się z niego widok, jakiego można się było spodziewać, ale może to przez unoszącą się w powietrzu mgiełkę. Dance wytężyła wzrok i dostrzegła na wschodzie i północy zarysy łagodnych wzniesień, zapewne forpocztę majestatycznego Yosemite.

Od razu po wyjściu na palący żar zakręciło się jej w głowie. Śniadanie – w towarzystwie swoich dzieci i psów – zjadła bardzo dawno temu. Pokój hotelowy nie był jeszcze gotowy na jej przyjęcie, ale to nie miało znaczenia, bo za pół godziny, o pierwszej, umówiła się z Kayleigh i innymi znajomymi. Zameldowała się, zostawiła bagaże w recepcji i znowu wskoczyła do pathfindera, który przez ten czas rozprażył się jak piekarnik.

Wpisała w GPS nowy adres i posłusznie pojechała tam, gdzie jej kazał. Na czerwonym świetle wzięła komórkę i zerknęła na ekran, sprawdzając, czy ma jakieś nieodebrane połączenia lub SMS-y. Nie. Dobrze. To znaczy, że nikt z biura ani obozu dzieci nie próbował się z nią skontaktować. Ale dziwne, że nie odezwała się Kayleigh, która miała zadzwonić i potwierdzić spotkanie. Bo przecież – co zawsze imponowało Dance – mimo iż była sławna, nigdy nie zaniedbywała drobiazgów. W życiu i na scenie wydawała się z gruntu odpowiedzialną osobą.

Znowu zadzwoniła do Kayleigh.

Przełączyło ją od razu na pocztę głosową.

Kathryn Dance musiała się roześmiać.

Właściciele Kowbojskiego Saloonu mieli poczucie humoru. W tym mrocznym, cudownie chłodnym pomieszczeniu nie było ani jednego rekwizytu kojarzącego się z mężczyznami, które spędzili życie w siodle. Za to wszędzie widziało się kobiety, które jeździły konno, rzucały lassem, znakowały i zaganiały bydło… i robiły efektowne sztuczki z rewolwerami, jeśli wierzyć plakatowi przedstawiającemu westernową wersję Rosie the Riveter, zestrzeliwującą butelki z płotu.

Filmy, okładki książek, pudełka na lunch, zabawki, obrazy i zdjęcia świadczyły o tym, że wszędzie roiło się od dziewcząt z podkręconymi włosami, wybitnymi biustami, w kowbojskich kapeluszach, apaszkach, zamszowych spódniczkach i haftowanych bluzkach, a także najpiękniejszych botkach świata. Kathryn Dance uwielbiała buty i była właścicielką dwóch par Nocona, lecz nie mogły się one równać z tymi noszonymi przez Dale Evans, partnerkę Roya Rogersa z telewizyjnego programu z lat pięćdziesiątych, uwiecznionymi na spłowiałym plakacie.

Dance zamówiła mrożoną herbatę, wypiła ją jednym haustem i poprosiła o następną, a potem usiadła przy okrągłym stoliku o odrapanym i polakierowanym na nowo blacie i zaczęła się przyglądać klientom. Dwie starsze pary, trzech zmęczonych robotników w kombinezonach, którzy pewnie zaczęli pracę o świcie, młody szczupły chłopak w dżinsach i kraciastej koszuli przyglądający się staroświeckiej szafie grającej, kilku biznesmenów w białych koszulach i ciemnych krawatach, ale bez marynarek. Niecierpliwie czekała na Kayleigh i nagranie piosenek Robotników, a także na obiad. Umierała z głodu. I niepokoju.

Było już niemal dwadzieścia po pierwszej. Gdzie jej przyjaciółka?

Rozległa się muzyka z szafy grającej. Dance parsknęła cichym śmiechem. Była to piosenka Kayleigh Towne i to doskonale dobrana do miejsca: Nie jestem kowbojką.

Piosenka opowiadała o kobiecie z przedmieść, która pozornie prowadzi życie bardzo odmienne od życia kowbojek, ale w końcu uświadamia sobie, że może łączy ją z nimi duchowa więź. Jak wszystkie piosenki Kayleigh i ta była pogodna, choć miała głębokie przesłanie.

I wtedy drzwi do restauracji otworzyły się i na odrapane linoleum padł snop rozpalonego światła, w którym zatańczyły geometryczne kształty – cienie wchodzących ludzi. Dance wstała.

– Kayleigh!

Młoda wokalistka weszła do środka i uśmiechnęła się, ale od razu rozejrzała się szybko. Jest zaniepokojona, zauważyła Dance. Nie, bardziej niż zaniepokojona. Kayleigh Towne była przerażona. Najwyraźniej jednak nie znalazła tego, czego się bała, bo odetchnęła, a potem podeszła i mocno uścisnęła Dance.

– Kathryn, cześć! Jak się cieszę!

Miała na sobie dżinsy i kurtkę z grubego dżinsu, choć na zewnątrz panował taki upał. Jej rozpuszczone włosy sięgały niemal ziemi.

– Dzwoniłam kilka razy – powiedziała Dance.

– Miałam… mały problem w sali koncertowej. Ale już dobrze. Słuchajcie, to moja kumpela Kathryn Dance.

Dance uścisnęła dłoń Bobby'ego Prescotta, którego poznała kilka lat temu – kędzierzawego, około trzydziestki, o urodzie aktora, której przeczył tylko nieśmiały uśmiech. Był też pyzaty i wiecznie zawstydzony Tye Slocum o długich rudawych włosach, bardzo potrzebujących przycięcia. Pełnił w zespole funkcję akustyka od gitar i złotej rączki. Poważna muskularna Alicia Sessions, która wyglądała jak wzięta prosto z klubu na Manhattanie, była osobistą asystentką Kayleigh.

Wśród czterech osób towarzyszących Kayleigh znajdował się ktoś jeszcze – czarnoskóry mężczyzna, mierzący ponad dwa metry i ważący pewnie ze sto dwadzieścia kilo. Ochroniarz.

Sam fakt, że Kayleigh miała ochronę, nie wydawał się dziwny, choć Dance z niepokojem zauważyła, że mężczyzna jest w pracy nawet teraz. Uważnie obserwował wszystkich w barze – młodego mężczyznę przy szafie grającej, robotników, biznesmenów i starsze pary oraz barmana, najwyraźniej porównując ich twarze z mentalną bazą danych potencjalnych napastników.

O co w tym wszystkim chodzi?

Osoba, przed którą strzegł Kayleigh, najwyraźniej nie była obecna w barze, więc mężczyzna znowu spojrzał na wokalistkę. Ale się nie rozluźnił – ludzie jego rodzaju nigdy sobie na to nie pozwalali i dlatego byli tak dobrzy. Po prostu przeszedł w stan oczekiwania.

– Chyba w porządku.

Nazywał się Darthur Morgan i witając się z Dance, przyjrzał się jej uważnie. W jego oczach błysnęło światełko rozpoznania. Dance, specjalistka od kinezyki, wiedziała, że nieświadomie roztacza aurę policjantki.

– Zjedz z nami – zaproponowała mu Kayleigh.

– Dziękuję pani. Zaczekam na zewnątrz.

– Nie, jest za gorąco.

– Lepiej tam.

– Więc weź mrożoną herbatę albo jakiś napój. I przyjdź, jeśli będziesz czegoś potrzebować.

Ochroniarz przeszedł powoli, nie zamawiając żadnego napoju, przez mroczną restaurację i rzuciwszy jedno spojrzenie woskowej figurze kowbojki z lassem w dłoni, opuścił lokal.

Zjawił się chudy barman z menu, gorący wielbiciel Kayleigh Towne, która uśmiechnęła się do niego po matczynemu, choć byli rówieśnikami. Zerknęła na szafę grającą, zawstydzona, że to jej głos im towarzyszy.

– No, to co się stało? – spytała Dance.

– Dobrze, powiem.

Kayleigh wyjaśniła, że podczas próby do piątkowego koncertu reflektor – jeden z tych długich, wiszących nad sceną – spadł ze sztankietu.

– Boże! Jesteś cała?

– Tak, nic mi nie dolega. Tylko tyłek mnie boli.

Bobby siedzący obok Kayleigh ścisnął ją za ramię i spojrzał na nią z troską.

– Nie wiem, jak to się stało – powiedział cicho. – To przecież rampy, ich się nie zdejmuje. Były zamontowane na stałe.

– I sprawdziłeś ją – dodał wielki Tye Slocum, unikając kontaktu wzrokowego z zebranymi. – Widziałem. Dwa razy. Wszystkie reflektory. Bobby jest najlepszy w trasie. Jeszcze nigdy nie miał takiego wypadku.

– Gdyby reflektor ją uderzył… – powiedziała Alicia gniewnie. – Cholera, byłoby po wszystkim. Zabiłby ją.

– To tysiąc watów – dodał Bobby. – Gdyby lampy pękły, mógłby wybuchnąć pożar. Na wszelki wypadek wyłączyłem prąd. Kiedy wrócimy, sprawdzę to jeszcze raz. Pojadę do Bakersfield po nowy wzmacniacz i głośnik.

Przestali rozmawiać o wypadku i zamówili jedzenie. Dance po dwutygodniowej sprawie dotyczącej porwań straciła cztery i pół kilo i postanowiła sobie pofolgować. Zamówiła frytki i kanapkę z grillowanym kurczakiem, Kayleigh i Tye – sałatki, Alicia i Bobby – tostady i pomimo upału kawę. Rozmowa zeszła na temat strony Dance, a potem na jej nieudaną próbę zostania wokalistką w San Francisco.

– Kathryn ma wspaniały głos – oznajmiła Kayleigh, zdradzając pięć lub sześć symptomów nieszczerości.

Dance uśmiechnęła się do siebie.

– Przepraszam – rozległ się męski głos. – No, cześć, Kayleigh.

Był to młody mężczyzna, który niedawno stał przy szafie grającej. Z uśmiechem skinął głową Dance i reszcie zebranych, a potem spojrzał na Kayleigh.

– Cześć. – Piosenkarka zmieniła ton na wesoły, lecz zachowała rezerwę.

– Nie chciałem podsłuchiwać, ale rozumiem, że mieliście jakiś problem. Dobrze się czujesz?

– Doskonale, dzięki.

Zapadła chwila ciszy, oznaczającej: „Doceniam twoją troskę, ale możesz już iść".

– Jesteś moim fanem? – spytała Kayleigh.

– No pewnie.

– To dziękuję za wsparcie. I zainteresowanie. Przyjdziesz na piątkowy koncert?

– No pewnie, że tak. Nie przegapiłbym go za nic. Na pewno nic ci się nie stało?

Pauza granicząca z niezręczną ciszą. Może Kayleigh analizowała ostatnie zdanie.

– Jasne.

– No, dobrze, przyjacielu – odezwał się Bobby. – Możesz się już zająć własnymi sprawami. My wracamy do jedzenia.

– Nie poznajesz mnie, prawda? – spytał mężczyzna, jakby go nie słyszał.

– Przykro mi – szepnęła wokalistka.

– Pani Towne potrzebuje chwili dla siebie, jeśli będzie pan tak uprzejmy – oznajmiła twardo Alicia.

– Cześć, Alicio – zwrócił się do niej młody człowiek.

Asystentka drgnęła. Najwyraźniej go sobie nie przypominała i zastanawiała się, skąd zna jej imię. Mężczyzna odwrócił od niej wzrok i znowu się roześmiał, piskliwie i nieco upiornie.

– Kayleigh, to ja! Edwin Sharp. Twój cień.

ROZDZIAŁ 3

Głośny brzęk odbił się echem od ścian restauracji. Wielka szklanka z mrożoną herbatą wyśliznęła się z palców Kayleigh i upadła na podłogę.

Wylądowała dokładnie pod takim kątem, że odgłos jej upadku zabrzmiał jak strzał – był tak łudząco do niego podobny, że ręka Dance odruchowo sięgnęła w miejsce, gdzie zwykle znajdował się jak glock – obecnie zamknięty w domowym sejfie przy łóżku.

Kayleigh – z wielkimi oczami i świszczącym oddechem – wykrztusiła:

– Jesteś… jesteś… Edwin.

Była bliska paniki, ale mężczyzna powiedział z troską:

– Ej, no co ty. Przecież nic się nie stało. Nie przejmuj się.

– Ale… – Dziewczyna zerknęła na drzwi, za którymi stał Darthur Morgan prawdopodobnie z własnym pistoletem.

Dance usiłowała to wszystko poskładać. To nie mógł być ekschłopak Kayleigh, bo rozpoznałaby go wcześniej. Zapewne fan, który pozwolił sobie na zbyt wiele. Kayleigh była dokładnie taką artystką – piękną, samotną, utalentowaną – która mogła przyciągać stalkerów.

– Nie przejmuj się, że mnie nie poznałaś – powiedział Edwin ślepy na zdenerwowanie Kayleigh. – Trochę schudłem od czasu tego ostatniego zdjęcia. No, trzydzieści siedem kilo. – Poklepał się po brzuchu. – Nie pisałem o tym, bo chciałem ci zrobić niespodziankę. Czytam „Country Week" i „EW", widziałem twoje zdjęcia z tymi chłopakami. Wiem, że lubisz szczuplejszych. Pomyślałem, że grubasek ci się nie spodoba. I strzeliłem sobie nowy fryz za dwadzieścia pięć dolarów. Wiesz, niektórzy ciągle mówią, że chcą się zmienić, ale tego nie robią. Tak jak w twojej piosence. Nie chcę być dla ciebie panem Jutrzejszym. Chcę być panem Dzisiejszym.

Kayleigh straciła mowę. Niemal nie mogła oddychać.

Pod pewnymi względami Edwin mógł się wydawać przystojny – bujne ciemne włosy ostrzyżone konserwatywnie jak u polityka i mocno polakierowane, inteligentne, głębokie, brązowe oczy, gładka, choć trochę blada cera. Ale ta twarz była też kanciasta, końska, z nastroszonymi grubymi brwiami jak krechy z sadzy. Ręce miał długie, a dłonie masywne, choć dziwnie – i niepokojąco – różowe.

Bobby Prescott poderwał się z miejsca i stanął przed nim. Bobby też był masywny, ale raczej szeroki niż wysoki, i natręt górował nad nim wzrostem.

– Cześć – powiedział Edwin wesoło. – Bobby. Techniczny. Przepraszam, szef ekipy technicznej. – Potem znowu spojrzał z uwielbieniem na Kayleigh. – Byłbym zaszczycony, gdybyś zechciała napić się ze mną mrożonej herbaty. Tam, w kącie. Mam ci coś do pokazania.

– Skąd…

– Skąd wiedziałem, że tu przyjdziesz? No co, przecież wszyscy wiedzą, że to twoja ulubiona knajpa. Wystarczy spojrzeć na blogi. To tu napisałaś „Nie jestem kowbojką". – Skinął głową w stronę szafy grającej, z której dobiegała piosenka – już po raz drugi, zauważyła Dance.

Ja nie jestem kowbojką, ja tylko po prostu

patrzę prosto w oczy, mówię prosto z mostu.

Nie tracę nigdy czasu na bycie z kłamcami,

z tymi, co nienawidzą, i z fanatykami.

Tak mnie nauczono i tak postępuję,

wiem, jak bliskich, rodzinę i kraj się traktuje.

Nie, nie jestem kowbojką, to fakt, bez wątpienia.

Choć to pewnie zależy od punktu widzenia.

– Kocham tę piosenkę! – wybuchnął natręt. – Po prostu ją kocham. No, ale przecież wiesz. Napisałem ci to chyba ze sto razy.

– Naprawdę… – Kayleigh miała spojrzenie sarny uwięzionej w snopie światła z reflektorów samochodowych.

Bobby położył rękę na ramieniu Edwina. Nie był to całkiem wrogi gest, ale i nie przyjacielski. Dance pomyślała, że to może być początek bójki, i sięgnęła po jedyną dostępną jej broń – komórkę – by w razie potrzeby zadzwonić na policję. Ale Edwin po prostu odsunął się o kilka centymetrów, nie zwracając uwagi na Bobby'ego.

– No, daj się zaprosić na tę herbatę. Wiem, że twoim zdaniem w tym lokalu podają najlepszą w mieście. Ja stawiam. Pan Dzisiejszy, pamiętasz? Rany, piękne te twoje włosy. Dziesięć lat i cztery miesiące.

Dance nie miała pojęcia, co znaczą te słowa, ale najwyraźniej jeszcze bardziej wytrąciły Kayleigh z równowagi. Usta dziewczyny zadrżały.

– Kayleigh chciałaby, żebyś ją zostawił w spokoju – oznajmiła zdecydowanie Alicia, która wydawała się tak samo silna jak Bobby Prescott, ale jej spojrzenie było jeszcze bardziej odstraszające.

– Dobrze się czujesz w zespole? – spytał natręt miło, jakby gawędził na imprezie. – Pracujesz dla niego, zaraz… pięć, sześć miesięcy, tak? I także masz talent. Słuchałem cię na YouTube. Potrafisz śpiewać, super.

Alicia pochyliła się ku niemu złowrogo.

– Co to ma znaczyć, do cholery? Skąd mnie znasz?

– Słuchaj, przyjacielu – wtrącił Bobby. – Pora, żebyś już poszedł.

Tye Slocum powoli odsunął się od stołu i ruszył do drzwi. Edwin spojrzał na niego z tym samym uśmiechem, jaki miał przyklejony do twarzy od pierwszej sekundy tej rozmowy. Ale coś się w nim zmieniło. Jakby naprawdę spodziewał się, że Kayleigh da się zaprosić na herbatę, i nie mógł pojąć, dlaczego się nie zgodziła. Tye, który poszedł po ochroniarza, wyraźnie go rozdrażnił.

– Kayleigh, proszę. Nie chciałem się narzucać, ale nigdy nie odpisujesz na e-maile. Chcę tylko cię odwiedzić. Mamy mnóstwo spraw do obgadania.

– Naprawdę nie mogę.

Zanim Dance zdołała zainterweniować, Bobby znowu dotknął ramienia natręta, ale ten jeszcze raz się cofnął. Wyglądało na to, że nie dąży do zwady, a tym bardziej do bójki.

Błysnęło oślepiające słońce, a potem znowu zrobiło się ciemno. Darthur Morgan wtargnął do restauracji, zdejmując z nosa aviatory. Spojrzał na Edwina. Dance zauważyła drgnięcie mięśni wokół ust – oznakę niezadowolenia z siebie z powodu przeoczenia odchudzonego stalkera.

– Edwin Sharp?

– O, jest i pan Morgan. Tak, to ja.

W obecnych czasach nietrudno zdobyć informacje o ludziach, zwłaszcza mających związki ze sławami. Ale Sharp znał nawet nazwisko ochroniarza!

– Muszę pana prosić o natychmiastowe opuszczenie lokalu. Pani Towne nie życzy sobie pańskiego towarzystwa. Jest pan dla niej zagrożeniem.

– No, nie wiem. W świetle sprawy Giles przeciwko Lohan nie jestem. Nie można mówić nawet o sugestii groźby. W każdym razie z całą pewnością nie chcę nikogo skrzywdzić ani zastraszyć. Pragnę jedynie wyrazić współczucie mojej przyjaciółce, którą spotkało coś nieprzyjemnego. I spytać, czy nie zechciałaby się napić herbaty. Chętnie postawię ją także panu.

– Chyba już dosyć tego – wycedził Morgan niskim głosem.

Edwin patrzył na niego bez emocji.

– Oczywiście jest pan cywilem. Może pan dokonać aresztowania obywatelskiego, ale tylko jeśli popełniłbym przestępstwo. A tego nie zrobiłem. Sprawa wyglądałaby inaczej, gdyby był pan policjantem, lecz…

Ach, więc do tego doszło, pomyślała Dance. Spodziewała się tego. Wstała, pokazując identyfikator CBI.

– O… – Edwin gapił się na legitymację dziwnie długo, jakby uczył się jej na pamięć. – Miałem wrażenie, że pani z wymiaru sprawiedliwości.

– Mogę zobaczyć dokument stwierdzający pańską tożsamość?

– Oczywiście. – Sharp podał jej prawo jazdy wydane przez stan Waszyngton.

Edwin Stanton Sharp. Zameldowany w Seattle. Zdjęcie przedstawiało osobę o wiele tęższą, o długich, strąkowatych włosach.

– Gdzie zamieszkał pan we Fresno? – spytała Dance.

– W domu przy Woodward Park. Jednym z tych nowych. Całkiem niezły. – Uśmiech. – Gorąco w tym Fresno.

– Przeprowadziłeś się tu? – spytała Alicia zdławionym szeptem.

Kayleigh skuliła się ze strachu.

– Nie, wynajmuję. Na jakiś czas. Przyjechałem na koncert. Będzie najlepszy w roku. Nie mogę się już doczekać.

Dlaczego wynajął cały dom, skoro przyjechał na jeden koncert?

– Nie, chciałeś prześladować Kayleigh – rzucił Bobby. – Prawnicy cię ostrzegali.

Prawnicy? – pomyślała Dance z zaskoczeniem. Edwin powiódł wzrokiem po zebranych. Jego uśmiech przygasł.

– Moim zdaniem wasze zachowanie denerwuje Kayleigh. Przepraszam cię – dodał do dziewczyny. – Rozumiem, co przeżywasz. Ale nie martw się, wszystko się ułoży. – Ruszył do drzwi, lecz zanim wyszedł, jeszcze się zatrzymał i obejrzał. – Do widzenia, pani Dance. Niech panią Bóg błogosławi za pani poświęcenia dla mieszkańców tego stanu.

ROZDZIAŁ 4

Ledwie zażądała: „Opowiadajcie", zaczęli mówić. Wszyscy naraz. Dopiero gdy uporządkowała plączące się relacje, zaczęła rozumieć sytuację.

Zeszłej zimy pewien fan zanadto wziął sobie do serca szablon listów i e-maili piosenkarki, podpisywanych „XO, Kayleigh" – czyli „całuję i ściskam, Kayleigh". Ponieważ te słowa idealnie wyrażały jego uczucia, wmówił sobie, że łączy go z wokalistką duchowa więź, i zaczął ją bombardować wiadomościami – przez e-mail, Facebook i Twittera, ręcznie pisanymi listami i prezentami.

Kayleigh i jej asystenci, zgodnie z radą specjalistów, przestali reagować na jego listy. Odsyłali nawet nieotworzone prezenty. Mimo to Edwin Sharp nie ustawał, najwyraźniej przekonany, że jego związek z Kayleigh nie jest na rękę ojcu dziewczyny i jego kompanom, którzy postanowili ich rozdzielić. Dziesiątki razy mówiono mu, żeby przestał. Kancelaria adwokacka reprezentująca Kayleigh i jej ojca wystosowała do niego ostrzeżenie z zapowiedzią podjęcia kroków sądowych i zgłoszenia sprawy na policję, jeśli natręt nie przestanie. A on nie przestał.

– To było obleśne – opowiadała Kayleigh łamiącym się głosem. Upiła łyk herbaty z nowej szklanki, którą przyniósł jej kelner, przysłany do wytarcia podłogi. – Prosił o kosmyk włosów, obcinek paznokcia, kartkę z odciskiem moich umalowanych ust. Robił mi zdjęcia w miejscach, które wydawały mi się puste – w kulisach albo na parkingach.

– To typowe dla takich przestępstw – zauważyła Dance. – Nigdy nie wiadomo, gdzie znajduje się stalker. Może być wiele kilometrów stąd, ale równie dobrze za twoim oknem.

– I ciągle pisał! – ciągnęła Kayleigh. – Setki listów i e-maili. Zmieniałam adres, a kilka godzin później on już go znał.

– Myślisz, że miał coś wspólnego z tym upadkiem reflektora? – spytała Dance.

Kayleigh wyznała, że tego ranka widziała w sali jakiś ruch, ale nie dostrzegła żadnej konkretnej osoby. Alicia Sessions była bardziej zdecydowana:

– Ja też coś widziałam, jestem pewna. – Wzruszyła szerokimi ramionami i spod ubrania wyjrzały fragmenty tatuaży. – Ale nic konkretnego. Ani twarzy, ani sylwetki.

– Czy miejscowy szeryf o nim wie? – spytała Dance.

– O, tak. Wiedzą, że zamierzał się zjawić w piątek na koncercie, choć prawnicy grozili mu zakazem zbliżania się. Nie sądzili jednak, żeby zrobił coś na tyle drastycznego, aby sąd go wydał. Ale szeryf obiecał, że będzie miał na niego oko. I dopilnuje, żeby Sharp poczuł na sobie jego wzrok.

– Zadzwonię do jego biura – oznajmiła Alicia – i powiem, że Sharp tu jest. I gdzie się zatrzymał. Jakoś się z tym nie krył – dodała z zaskoczeniem.

Kayleigh rozejrzała się w rozterce.

– To była moja ulubiona restauracja. Wszystko zepsuł… Już nie jestem głodna. Chciałabym wyjść. Przepraszam.

Wezwała kelnera i zapłaciła rachunek.

– Moment. – Bobby podszedł do drzwi i uchylił je lekko. Zamienił kilka słów z Darthurem Morganem, po czym wrócił do stolika. – Już go nie ma. Darthur widział, jak wsiada do samochodu i odjeżdża.

– Ale wyjdźmy tylnym wyjściem, tak dla pewności – zaproponowała Alicia.

Tye poprosił Morgana, żeby podjechał tuż pod drzwi, a Dance przeszła wraz z resztą towarzystwa przez cuchnący piwem magazyn i koło brudnej toalety. Znaleźli się na parkingu pełnym wyschniętych chwastów, zakurzonych samochodów i kruszącego się asfaltu. Kayleigh zerknęła w prawo i drgnęła. Dance poszła za jej spojrzeniem.

Jakieś pięć metrów dalej stał samochód – ogromny, brudnoczerwony. Za kierownicą siedział Edwin Sharp.

– Hej, Kayleigh! – zawołał przez otwarte okno. – Patrz, jakie mam koła! To nie cadillac, tylko buick. Podoba ci się? – Najwyraźniej nie oczekiwał odpowiedzi. – Nie martw się, nie będę go cenić bardziej od ciebie!

Mój czerwony cadillac był jednym z wielkich przebojów Kayleigh. Opowiadał o dziewczynie, która kocha swój stary samochód i… rzuca każdego mężczyznę niedoceniającego jej wielkiego grata.

– Wypierdalaj stąd, gnoju! – ryknął Bobby Prescott, biegnąc ku niemu. – I nie waż się jechać za nami do mieszkania Kayleigh! Tylko spróbuj, a wezwę gliny.

Edwin skinął głową z uśmiechem i odjechał.

Dance, patrząca pod słońce i nieznająca jeszcze mowy ciała dopiero co poznanego mężczyzny, nie miała pewności, czy rzeczywiście na twarzy stalkera pojawiło się zdziwienie słowami Bobby'ego. Jakby i tak wiedział, gdzie mieszka Kayleigh. Bo dlaczego miałby nie wiedzieć?

ROZDZIAŁ 5

Kalifornia – co nie powinno dziwić – zawsze była ośrodkiem muzyki latynoskiej, czasem salwadorskiej, honduraskiej i nikaraguańskiej, ale przeważnie meksykańskiej. Nie brakowało w niej też popu i rocka, a nawet miejscowej odmiany ska i hip-hopu. Dźwięki te, nadawane przez liczne hiszpańskojęzyczne stacje, płynęły ku domom, firmom i polom, zajmując połowę fal radiowych. Resztę zagarniała muzyka anglojęzyczna i programy religijne, głoszące mało spójne prawdy teologiczne.

Zbliżała się dwudziesta pierwsza, a Dance miała okazję zapoznać się z tą muzyką w dusznym garażu José Villalobosa na peryferiach Fresno. Dwie toyoty rodziny zostały wyeksmitowane z małego wolno stojącego budynku, który na ogół służył jako sala ćwiczeń. Dzisiaj jednak stał się studiem nagraniowym. Sześciu muzyków z Los Trabajadores kończyło właśnie ostatni numer, który Dance miała uwiecznić na swoim cyfrowym sprzęcie. Mężczyźni, liczący od dwudziestu pięciu do sześćdziesięciu lat, grali razem od kilku sezonów zarówno tradycyjną muzykę meksykańską, jak i własny materiał.

Nagranie poszło dobrze, choć muzycy początkowo nie byli skupieni – głównie z powodu gościa, którego przywiozła z sobą Dance: Kayleigh Towne z włosami splecionymi w misterny, upięty na czubku głowy warkocz i ubraną w spłowiałe dżinsy, podkoszulek i dżinsową kamizelkę. Muzycy patrzyli na nią z podziwem. Dwóch pobiegło do domu, skąd wrócili z żonami i dziećmi, prosząc o autograf. Jedna z kobiet wyznała ze łzami w oczach:

– Wiesz, ta twoja piosenka „Wyjazd z domu"... Wszyscy ją uwielbiamy. Niech ci Bóg błogosławi za to, że ją napisałaś.

Była to ballada o starszej kobiecie pakującej swój dobytek i opuszczającej dom, w którym wraz z mężem wychowała dzieci. Słuchacz zastanawia się, czy to dlatego, że owdowiała, czy bank przejął jej dom.

Zaczynam od nowa, raz jeszcze, wytrwale.

Znów życie układam samotna jak palec.

Tak długo już żyję i wiem, nic gorszego,

niż zamknąć na zawsze drzwi domu własnego.

Dopiero na końcu okazuje się, że kobieta nie ma dokumentów i zostaje deportowana, choć całe życie spędziła w Stanach Zjednoczonych. Gdy odstawiają ją samotną na przystanek autobusowy w Meksyku, staruszka śpiewa kodę: Piękną Amerykę po hiszpańsku. Była to najbardziej kontrowersyjna piosenka Kayleigh, wyrażająca jej gniew na tych, którzy nie uznają wyjątków od reformy imigracyjnej. Zyskała ogromną popularność i stała się hymnem latynoskich robotników i zwolenników mniej rygorystycznej polityki przygranicznej.

Kiedy muzycy pakowali instrumenty, Dance wyjaśniała, w jaki sposób umieści piosenki na stronie. Nie mogła zagwarantować efektu, ale zważywszy, że zespół był bardzo dobry, ich piosenka mogła zostać ściągnięta wiele razy. A ponieważ w Stanach Zjednoczonych rosła liczba latynoskich rozgłośni i niezależnych wytwórni płytowych, specjalizujących się w takim brzmieniu, istniała też możliwość, że zwrócą na siebie uwagę producentów lub agencji reklamowych.

Co ciekawe, sława wcale ich nie interesowała. Owszem, nie mieliby nic przeciwko zarobieniu paru groszy, ale tylko za ściągnięte ze strony piosenki.

– No, bo nie chcemy takiego życia: ciągle w drodze – wyjaśnił Villalobos. – My się nie włóczymy. Mamy pracę, rodzinę, bebés. Jesus ma bliźniaki – musi lecieć zmienić pieluchy. – Zerknął na uśmiechniętego przystojnego młodzieńca, który pakował swoją starą gitarę Gibsona hummingbird.

Pożegnali się i Dance razem z Kayleigh wsiadły do ciemnozielonego suburbana piosenkarki. Policjantka zostawiła swojego pathfindera pod hotelem. Siedzący za kierownicą Darthur Morgan ruszył w drogę powrotną. Na przednim siedzeniu leżało sześć lub siedem małych książek w skórzanej oprawie z tytułami, wypisanymi złotymi literami, widniejącymi tylko na grzbietach. Dance podejrzewała, że to literatura klasyczna. Nie widziała jednak ochroniarza czytającego na służbie. Może rozkoszował się lekturą wieczorami. Była to dla niego ucieczka od wiecznego zagrożenia.

Kayleigh wyglądała przez okno na okolicę tonącą w mroku lub ciemnościach.

– Zazdroszczę im – powiedziała.

– Jak to?

– Na twojej stronie jest mnóstwo muzyków, którzy grają wieczorami i w weekendy dla przyjaciół i rodzin. Nie dla pieniędzy. Czasami wolałabym być gorsza. Ha, ale jestem skromna… Ale wiesz, o co mi chodzi. Nigdy nie chciałam być gwiazdą. Marzyłam o mężu i – skinęła głową w stronę domu Villalobosa – dzieciach. Chciałam śpiewać im i przyjaciołom… I wszystko to mi odebrano. – Zamilkła, a Dance przypuszczała, że jest przekonana, że gdybym nie sława, w jej życiu nie pojawiłby się Edwin Sharp.

Po chwili Kayleigh ocknęła się i powiedziała z figlarnym błyskiem w oku:

– No, to mów. Wszystko.

– O mężczyznach?

– No raczej! Wspomniałaś o jakimś Jonie.

– Najwspanialszy facet na świecie. Geniusz. Pracował w Dolinie Krzemowej. Teraz jest nauczycielem i konsultantem. Najważniejsze, że Wes i Maggie go lubią. – Dodała też, że jej syn z trudem godził się z jej randkami. Aż do Bolinga nie lubił żadnego jej chłopaka.

– Oczywiście fakt, że jeden z nich okazał się mordercą, niczego mi nie ułatwił.

– Nie!

– Oj, nic nam nie groziło. Po prostu ścigał tego samego przestępcę co ja. Tylko że ja chciałam go zamknąć, a mój przyjaciel – zabić.

– No, nie wiem – powiedziała Kayleigh złowrogo. – Nawet go rozumiem.

Pewnie znowu myślała o Edwinie Sharpie.

– Ale dzieci uwielbiają Jona. Dobrze się nam układa.

– I?

– I co?

– Powiesz mi w końcu czy nie?

A przecież to ja jestem specjalistką od kinezyki, pomyślała Dance, ostatecznie ustępując:

– No, nic… Ale kto wie, do czego dojdzie? Jestem wdową dopiero kilka lat. Nigdzie mi się nie spieszy.

– Jasne – mruknęła Kayleigh bez przekonania.

Tak, pomyślała Dance, bardzo lubię Jona Bolinga. Hm, może nawet go kocham. Czasami, leżąc obok niego podczas tych nielicznych nocy, jakie udało im się spędzić poza miastem, omal tego nie powiedziała. I wyczuła, że on też tego chce. Był serdeczny, bezpośredni, bardzo dowcipny. Ale był też Michael.

Michael O'Neil był pracownikiem wydziału dochodzeniowego w okręgowym biurze szeryfa w Monterey. Pracował z Dance od lat i jeśli udawało jej się nadawać z kimś na jednych falach, to właśnie z nim. Pracowali w idealnym zestrojeniu, śmiali się, lubili te same potrawy i wino, kłócili się jak diabli, ale nie brali sobie ani słowa z tego do serca. Dance uważała, że Michael jest do niej idealnie dopasowany. Był tylko jeden mały problem: żona. Chociaż w końcu opuściła go i dzieci – ale naturalnie dopiero wtedy, gdy Dance zaczęła się widywać z Jonem Bolingiem. O'Neilowie nie rozeszli się, choć żona Michaela wyprowadziła się do San Francisco. Partner wspomniał, że przygotowuje papiery rozwodowe, lecz daty i plany rysowały się mgliście. Ale ten temat musiał poczekać do kolejnego wieczoru z Kayleigh Towne.

W ciągu dziesięciu minut dojechali do Mountain View i Darthur Morgan zatrzymał samochód przed motelem. Dance pożegnała się z obojgiem. W tej samej chwili zadzwonił telefon Kayleigh, która spojrzała ze zmarszczonymi brwiami na ekranik. Odebrała.

– Halo?… Halo? – Przez chwilę słuchała, a potem rzuciła ostro: – Kim jesteś?

Dance zatrzymała się z ręką na klamce. Kayleigh rozłączyła się i jeszcze raz spojrzała na ekran.

– Dziwne.

– Co?

– Ktoś właśnie zagrał fragment „Twojego cienia". Nie odezwał się, tylko puścił pierwszy wers.

Dance ściągnęła plik i już znała słowa.

Wychodzisz na scenę i śpiewasz piosenki.

Co się może nie udać? Wszyscy uśmiechnięci.

Nawet się nie obejrzysz, a machina ruszy

I każdy zechce dostać cząstkę twojej duszy.

– To… to było nagranie z koncertu.

– Przecież nie wydajesz albumów live – zdziwiła się Dance, pamiętając, że Kayleigh woli kontrolowane środowisko studia.

Wokalistka nadal wpatrywała się w wyświetlacz.

– Słusznie. To nagranie nielegalne. Ale bardzo dobrej jakości… Tylko kto to nadawał i dlaczego?

– Znasz ten numer?

– Nie. To nie jest miejscowy kierunkowy. Myślisz, że to Edwin? – spytała zdenerwowana Darthura Morgana.

Ciemne, nieruchome oczy ochroniarza odbijały się w lusterku wstecznym.

– Ale zaraz, przecież ten numer znają tylko przyjaciele i krewni. Skąd go zdobył? – Skrzywiła się. – Może w ten sam sposób znajduje moje adresy e-mailowe.

– Może to ktoś z zespołu? – spytała Dance. – Taki żarcik?

– Nie wiem. Nikt wcześniej tak nie robił.

– Daj mi ten numer, podzwonię. I sprawdzę Edwina. Jak ma na nazwisko?

– Sharp. Będziesz tak miła?

– Jasne.

Dance zapisała numer i wysiadła. Pożegnali się.

– Lepiej wracajmy do domu – powiedziała Kayleigh do ochroniarza.

Kiedy samochód ruszył, Dance rozejrzała się po pustym parkingu, jakby Edwin Sharp mógł się tu gdzieś czaić.

Poszła do motelu, podśpiewując jedną linijkę Twojego cienia, która nieubłaganie zapętliła się jej w głowie.

Co się może nie udać?… Co się może nie udać?… Co się może nie udać?

ROZDZIAŁ 6

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 7

Dostępne w wersji pełnej.

PONIEDZIAŁEK

ROZDZIAŁ 8

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 9

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 10

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 11

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 12

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 13

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 14

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 15

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 16

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 17

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 18

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 19

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 20

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 21

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 22

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 23

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 24

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 25

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 26

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 27

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 28

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 29

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 30

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 31

Dostępne w wersji pełnej.

WTOREK

ROZDZIAŁ 32

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 33

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 34

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 35

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 36

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 37

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 38

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 39

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 40

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 41

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 42

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 43

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 44

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 45

Dostępne w wersji pełnej.

ŚRODA

ROZDZIAŁ 46

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 47

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 48

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 49

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 50

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 51

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 52

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 53

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 54

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 55

Dostępne w wersji pełnej.

ROZDZIAŁ 56

Kathryn z ulgą wygrzebała się z SUV-a i odetchnęła przyjemnym, żywicznym powietrzem. Mdłości po szalonej jeździe nadal trwały, ale stały się słabsze.

Harutyun podszedł do drzwi i wystukał szyfr na klawiaturze. Zapaliło się zielone światełko. Wszedł do środka i dezaktywował kolejny system alarmowy. Włączył światło, ukazując funkcjonalne anonimowe wnętrze: brązowa kudłata wykładzina, poplamione zdjęcia w tanich plastikowych ramkach, lampy we włoskim stylu i meble ze zbędnymi żaluzjami. Jak chatka do wynajęcia w narciarskiej miejscowości. Brakowało tylko wypchanego niedźwiedzia albo głowy jelenia.

Budynek był duży. Miał jakieś cztery czy pięć sypialni i kilka gabinetów poza salonem i kuchnią. Dance wymieniła się numerami komórek z Timem Raymondem, który został na dworze. Harutyun zamknął drzwi, aktywował system i obszedł dom, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Towarzyszył mu Simesky. Kilka minut później Raymond zadzwonił do Dance i oznajmił, że teren wokół jest czysty.

Agentka rozejrzała się po surowym wnętrzu i spojrzała na Davisa, który teraz, gdy jego żona była bezpieczna, był tylko zirytowany, że ta sprawa odciąga go od kampanii i obowiązków kongresmana. Miał wkrótce spotkać się z robotnikami z farmy, ale najwyraźniej do tego nie dojdzie.

– Muszę przyznać, że to mnie wkurza. – Usiadł i potarł oczy, a potem zaczął przewijać ekran iPhone'a.

Wrócili Simesky i Harutyun.

– Wszystko gra. Okno i drzwi zamknięte, alarm włączony – powiedział zastępca szeryfa i rozdał wodę w butelkach.

– Dzięki. – Davis wypił swoją.

Komórka Dance ćwierknęła, zapowiadając nadejście e-maila. Zamiast przeczytać go na małym wyświetlaczu, agentka otworzyła laptopa i weszła do Internetu. Na widok tytułu uśmiechnęła się pod nosem: „Ptasie gówno". E-maila wysłał Lincoln Rhyme, a dotyczył on dodatkowej analizy śladów pochodzących z terenu przed domem Edwina.

W końcu udało mi się wyodrębnić inny ślad w szczawianie amonu. To fosforany i resztki materiału odzwierzęcego. Czyli ptasie gówno. Nie wiem, jakiego konkretnie gatunku. Nie miałem dość ginu, żeby przeprowadzić badanie genomu, ale mogę stwierdzić, że ów ptak najprawdopodobniej zamieszkiwał rejon wybrzeża. Podstawą jego diety były ryby. Nie wiem, na co się to przyda. Tu jest cała lista. Nie rozumiem, dlaczego nikt w tym wydziale nie pije.

Załączył całą listę dowodów. Dance przeczytała ją raz jeszcze, z rozbawieniem zauważając, że ktoś – pewnie Amelia Sachs – dodał nowe odkrycie, ale oględniej sformułował jego opis.

ŚRODA. DOM EDWINA SHARPA

na zewnątrz:

– odcisk buta, prawdopodobnie kowbojskiego, nie można określić rozmiaru ani stwierdzić, czy należał do kobiety, czy mężczyzny

– żadnych śladów opon samochodowych

– unikatowe materiały śladowe:

– tłuszcz trójglicerydowy (smalec)

– temperatura topnienia: 4-14 stopni Celsjusza

– ciężar właściwy: 0,91 przy 40,0 C

– najprawdopodobniej olej kostny stosowany do konserwacji skórzanego sprzętu sportowego, uprzęży i rzemieni broni

– grzyby

– najprawdopodobniej używane zamiast nawozów sztucznych

– chemikalia: limonit, getyt, kalcyt

– najprawdopodobniej skała płonna, produkt uboczny wydobycia i przetwarzania rud metalu

– olej mineralny z wapnem siarkowym

– najprawdopodobniej organiczny pestycyd

– wapno w proszku; suplement leczniczy/odżywczy?

– najprawdopodobniej sproszkowane ludzkie kości

– szczawian amonu

– najprawdopodobniej ptasie ekskrementy, zapewne z okolicy wybrzeża

wewnątrz:

– lateksowe rękawiczki, inne od tych znalezionych w miejscu zabójstwa Prescotta

– domowe środki czystości (do usunięcia śladów?)

– brak papierosów, zapalniczek, zapałek i zapachu dymu tytoniowego

Potem przeczytała listę jeszcze kilka razy. A potem: od A do B, od B do Z… Zamknęła oczy i pozwoliła sobie na swobodny lot myśli. Weszła na stronę internetową, którą sprawdzali wcześniej i na której znalazła się pogróżka pod adresem Davisa. Przejrzała posty.

– Jakaś informacja na temat Edwina? – spytał Harutyun.

– Może – mruknęła z roztargnieniem.

Simesky westchnął.

– Czy ten facet wie, że jeśli zabije kongresmana, zostanie aresztowany i zgodnie z prawem tego stanu skazany na śmierć?

– To nie ma dla niego znaczenia – wyjaśniła, nie odrywając oczu od ekranu. Po chwili zerknęła na Davisa. – Zabijając go, odda jej cześć.

Kongresman roześmiał się gorzko.

– Czyli jestem kozłem ofiarnym, którego on darowuje swojej bogini.

Całkiem trafne, pomyślała Dance i wróciła do czytania.

ROZDZIAŁ 57

Planuj swoje działanie i działaj zgodnie z planem. Analityczny umysł Petera Simesky'ego nadal obliczał, na ile szybko posuwa się jego plan. Ogólnie mówiąc, wszystko rozwijało się zgodnie z tym, nad czym pracował z Myrą Babbage od dziesięciu miesięcy. Teraz stał w gabinecie za salonem, przeglądając wiadomości na jednym ze swoich anonimowych i niemożliwych do wykrycia kont. Zerknął na salon, w którym siedziała ta irytująco inteligentna Kathryn Dance, kongresman Davis i zastępca szeryfa Dennis Harutyun. Oglądali w telewizji jakiś mecz. Davis nie był zadowolony, ale nie wyglądał na szczególnie przestraszonego.

Simesky odwrócił się i poszedł do kuchni na tyłach domu. Plan… Jego cel przedstawiał się całkiem prosto: wyeliminować zdrajcę kraju kongresmana Williama Garretta Davisa, polityka gotowego sprzedać swój kraj ludziom, który nie mieli tu prawa wstępu, którzy go wykorzystywali, którzy gardzili amerykańskimi ideałami, ale chętnie okradali ten wspaniały naród. Trudno mu było udawać podziw i niegasnące oddanie dla Davisa, żeby zdobyć zajęcie w jego sztabie, a potem znaleźć się w grupce jego najbardziej zaufanych współpracowników. Ale udało mu się i dał z siebie wszystko. Poświęcił Davisowi więcej godzin niż ktokolwiek z jego zespołu, żeby zdobyć informacje, jakich potrzebował, aby pokrzyżować szyki zdrajcy.

Jakiś rok temu, kiedy popularność Davisa zaczęła rosnąć, Simesky pracował w jego sztabie w Teksasie z filiami w Waszyngtonie, Nowym Jorku, Chicago i Los Angeles. Był to nieformalny związek bogatych biznesmenów ze środkowego zachodu i południa, prezesów firm, organizacji typu non profit i nawet kilku uniwersytetów. Grupę tę tworzyli niemal wyłącznie mężczyźni, nawiasem mówiąc, biali. Nie miała ona oficjalnej nazwy, lecz nieoficjalnie posługiwała się tą, którą wymyślił dla niej jakiś liberalny dziennikarz z piekła rodem. Określił ich pogardliwie Klucznikami, ponieważ według niego wierzyli, że posiadają klucz do rozwiązania wszystkich problemów kraju.

Ta nazwa ich zachwyciła. Klucznicy przeznaczyli ogromne sumy na wsparcie tych kandydatów, którzy ich zdaniem wyznawali właściwe ideały: ograniczenie władzy rządu federalnego, podatków, minimalne uczestnictwo w światowej polityce i, co najważniejsze, eliminacja dosłownie wszystkich imigrantów. Co dziwne, Klucznicy nie mieli cierpliwości wobec tego, co według nich było trwonieniem czasu i dowodziło prostactwa umysłowego, jak religijna prawica i wszyscy protestujący przeciwko aborcji i homoseksualizmowi. Nie, dla Kluczników liczyły się tylko dwa problemy: socjalizm zagrażający amerykańskiej niezależności i skażenie czystej krwi mieszkańców kraju za sprawą imigrantów. Tacy przywódcy jak Bill Davis mogli szybko doprowadzić kraj do bankructwa i moralnego rozkładu.

Generalnie Klucznicy zapewniali finansowe wsparcie dla kandydatów, reklamę, organizację kampanii dezinformacyjnych przeciwko zdradzieckim politykom i dziennikarzom, rzucanie pomówień, snucie intryg. Ale czasem sytuacja wymagała czegoś więcej. I właśnie wtedy do Petera Simesky'ego zadzwonił ktoś, by poprosić go o pomoc w szczególnie ważnej sprawie. Dowolnymi środkami.

Klucznicy wiedzieli, że bez względu na zadanie Simesky zawsze obmyśli skuteczny i ostrożny plan. Teraz śmierć oczerniającego ich liberalnego dziennikarza będzie wyglądać na całkiem przypadkową i wszystko będzie wskazywać, iż działacz ekologiczny popełnił samobójstwo, a skłonny do reform kongresman został zabity przez stalkera obłąkanego przez miłość do sławnej wokalistki.

Lecz te sprytne plany często wymagały kozła ofiarnego.

Witaj więc, Edwinie.

Wykorzystanie stalkera przyszło mu do głowy zimą, kiedy wraz z Myrą Babbage – swoją biznesową i czasem seksualną partnerką – przeniknęli w szeregi Davisa. Robiąc jak zwykle dokładne rozpoznanie, Peter Simesky dowiedział się, że Davis jest wiernym fanem Kayleigh Towne i wykorzystywał nawet piosenkę tej suki na swoich mityngach i w reklamach kampanii. Potem przejrzał strony dotyczące Kayleigh i dowiedział się o istnieniu opętanego obsesją jej fana Edwina Sharpa, który zamieszczał setki komentarzy o piosenkarce i był określany przez innych jako świr.

Idealnie.

Klucznicy mieli znaczne środki i wystarczył jeden dzień, żeby dotrzeć do właścicieli serwerów z kontami e-mailowymi Kayleigh Towne i Edwina. Niestety, listy i posty chłopaka nie zawierały nic szczególnie niepokojącego. Ale najwyraźniej był niespełna rozumu i niepokojąco nachalny – i to wystarczyło. Simesky i Myra wysyłali do Edwina e-maile, podszywając się pod Kayleigh. Pisali w nich, że cieszy ją jego uczucie, a nawet sugerowali, że mogłaby się z nim spotkać. Musiała jednak zachować ostrożność i udawać obojętność – w przeciwnym razie jej ojciec narobiłby strasznych problemów. „Wykasuj wszystkie moje e-maile i spal moje listy. Musisz, Edwinie. Bardzo się boję ojca!" Z wiadomości tych wynikało także, że bez względu na to, co powie publicznie, cieszy ją, że zobaczy go na piątkowym koncercie. Jeśli to możliwe, chciałaby się też z nim spotkać później. Sam na sam, jeśli się zgodzi. „Edwinie, myślałam o tobie w nocy. Wiesz, że dziewczyny też mają takie myśli…" – ten tekst wymyśliła Myra Babbage. A Edwin zrobił dokładnie to, o co im chodziło – wkroczył do Fresno w pełnej krasie swojego obłędu, o wiele bardziej niebezpieczny, niż się spodziewali.