Przywróceni do życia. Pokonać samobójstwo - Halszka Witkowska, Monika Tadra - ebook + audiobook

Przywróceni do życia. Pokonać samobójstwo ebook

Halszka Witkowska, Monika Tadra

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwsza na polskim rynku wydawniczym książka zawierająca relacje osób, które przeżyły kryzys samobójczy.

Co wpływa na decyzję o samobójstwie? Jak wyglądają minuty przed jej podjęciem? Czym jest życie po przeżyciu? Co decyduje, że po jednej próbie człowiek podejmuje następną?

Trzynaście poruszających rozmów z osobami, które z cierpienia, samotności i bezsilności były o krok od odebrania sobie życia.

Monika Tadra pyta o to, co czuje człowiek, który dąży do śmierci. Chce też wiedzieć, co powoduje, że mimo wszystkich trudności może on znaleźć siłę, by żyć dalej. Dr Halszka Witkowska, jedna z najwybitniejszych w kraju specjalistek w dziedzinie suicydologii, poszukuje wyjaśnienia tych dramatycznych decyzji, pokazując, że całe życie człowieka wpływa na podjęcie decyzji o samobójstwie.

Halszka Witkowska – suicydolog, konsultantka kryzysowa, a także pomysłodawczyni i koordynatorka pierwszego w Polsce serwisu edukacyjno-pomocowego dla osób w kryzysie samobójczym i ich bliskich Życie warte jest rozmowy. Za swoją misję uważa upowszechnianie wiedzy na temat zapobiegania samobójstwom, co czyni zarówno w swych badaniach naukowych, a także jako wykładowca na Uniwersytecie Warszawskim. Jest wiceprezesem Polskiego Towarzystwa Suicydologicznego i ekspertem Ministerstwa Zdrowia. Dotąd opublikowała między innymi dobrze przyjętą pracę naukową „Samobójstwo w kulturze dzisiejszej. Listy samobójców jako gatunek wypowiedzi i fakt kulturowy” (2021) oraz była jednym z redaktorów naukowych publikacji „Autodestrukcja. Sytuacje graniczne we współczesnej kulturze” (2020), „Nikt nie chce umierać. Autodestrukcja w perspektywie kulturowej” (2022), „Nie mam siły żyć. Autodestrukcja w kulturze” (2024). Szeroko dyskutowana była jej książka „Życie mimo wszystko. Rozmowy o samobójstwie”(2022) oraz „Niewysłuchani. O śmierci samobójczej i tych, którzy pozostali”(2024, współautorka Monika Tadra). Trenuje jeździectwo, uczestniczy w zawodach WKKW.

Monika Tadra – absolwentka Szkoły Głównej Handlowej. Od 2020 r. prowadzi stronę internetową Świat Spotkań, gdzie zamieszcza zapisy rozmów z takimi osobami, jak Katarzyna Karpowicz, Agata Tuszyńska, Justyna Dąbrowska, Joanna Heidtman, Marcin Kydryński czy Mikołaj Grynberg. Jej pierwsza książka „To nie nasza wina”(2023) stanowi zapis jedenastu rozmów z dorosłymi wychowankami domów dziecka. Wierzy w moc słowa oraz sens podejmowania trudnych, ważnych społecznie tematów, a największe zainteresowanie wzbudza w niej człowiek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 422

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Halszka Witkowska, Monika Tadra, 2025

Projekt okładki

Michał Poniedzielski

Redaktor inicjujący

Michał Nalewski

Redaktor prowadzący

Anna Kubalska

Konsultacja psychologiczna

dr hab. Justyna Ziółkowska,

prof. Uniwersytetu SWPS

Redakcja

Joanna Serocka

Korekta

Barbara Szymanek

Sylwia Kozak-Śmiech

ISBN 978-83-8391-820-4

Warszawa 2025

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

[email protected]

Ubierz żal w słowa; ból, który nie mówi,

Szepcze do serca i każe mu pęknąć.

William Shakespeare,

Tragedia Macbetha (IV, 3)1

1W. Shakespeare, Tragedia Macbetha, przeł. M. Słomczyński, Kraków 1980, str. 119.

PRZYWRÓCIĆ ŻYCIU SENS

Rozmowa o samobójstwie to rozmowa o życiu. Właściwe pytanie nie powinno brzmieć: dlaczego ludzie odbierają sobie życie?, tylko: co powoduje, że wbrew przeciwnościom losu dalej mają siłę o nie walczyć? To bardzo indywidulana walka. Inna jest bowiem za każdym razem droga, jaką przebywa osoba w kryzysie samobójczym. Zawsze jest to jednak proces. O tym, jak dochodzi do podjęcia decyzji o odebraniu sobie życia, ale także o tym, co na nią wpływa, mówią bohaterowie tej książki.

Historie, które odsłonią się przed czytelnikami na kolejnych stronach, są autentyczne. Chciałam oddać głos osobom, które stanęły przed decyzją o odebraniu sobie życia i pomimo całego bólu, jaki im towarzyszył, przeżyły. Żeby jednak zrozumieć nie tylko te pojedyncze historie, ale i całe zjawisko, jakim są zachowania samobójcze, istotny jest komentarz. Dlatego podjęłam decyzję, aby po każdej opowieści pojawiło się odniesienie do problemów poruszanych przez daną osobę. Gdy pisałam te komentarze, zależało mi na tym, aby nie stać się specjalistką od ludzkiej tragedii. Nie chcę bowiem oceniać bohaterów, razi mnie też możliwość rozkładania na czynniki pierwsze każdej z tych intymnych opowieści. Byłoby to niczym operowanie żywego organizmu w celach naukowych, przykładanie lupy, pobieranie próbek do badań pod mikroskopem – bez uwzględnienia ludzkiego bólu stojącego za tymi historiami. Darzę ogromnym szacunkiem każdego z bohaterów tych opowieści i dlatego nie mam zamiaru z zimną perspektywą badacza przystawiać szkiełka i oka do ludzkiego cierpienia. Zdecydowałam się nie analizować każdej historii osobno. Jest to bardzo bliskie mojemu podejściu do suicydologii, czyli nauki o zjawisku, jakim jest samobójstwo. Tworzenie kolejnych teorii opartych na kategoryzacji i szufladkowaniu, co w podejściu badawczym często się zdarza, budzi mój ogromny sprzeciw.

Wystarczy spojrzeć chociażby na wybitne dzieło Émile’a Durkheima Le suicide, które stało się podwaliną współczesnej socjologii. Autor dzieli samobójstwa na fatalistyczne, altruistyczne, egoistyczne i anomiczne. I jakkolwiek podział ten jest ciekawy, a badania Durkheima wiele wniosły do nauki, za każdym razem, gdy dochodzi do takiej kategoryzacji w przypadku ludzkiej tragedii, mam wrażenie, że coś istotnego nam umyka. Dzieląc samobójstwo na kolejne typy, nazywając je i porządkując, prędzej czy później odczujemy potrzebę dopasowania kolejnych przypadków do wyodrębnionych przez nas form. Na koniec nie staramy się już docenić wyjątkowości poszczególnych historii, lecz na siłę dopasowujemy je do naszych modeli.

Dlatego w swoim podejściu do problematyki zachowań samobójczych staram się nie tworzyć podziałów na poszczególne typy czy rodzaje, nie dzielę listów pożegnalnych na miłosne lub agresywne, nie dzielę osób podejmujących próby samobójcze na te, które wołają o pomoc, i te, które pragną odzyskać sprawczość. Wychodzę z innego założenia – chcę znaleźć wspólne mianowniki dla tak bardzo różnych od siebie i niepowtarzalnych historii. Sprawdzić, co łączy osoby, które straciły siłę do życia.

U źródeł powstania suicydologii tkwiła zarówno chęć poznania przyczyn zachowań autodestrukcyjnych człowieka, jak i próba znalezienia rozwiązań, aby temu zjawisku zapobiec. Głęboko wierzę, że znalezienie punktów wspólnych i ich zrozumienie pomoże nam jeszcze lepiej wspierać osoby mierzące się z kryzysem samobójczym. I o tych łączących się w bólu wątkach postaram się jak najlepiej opowiedzieć.

Od kilkunastu lat tematem zachowań samobójczych zajmuję się z perspektywy badawczej, pomocowej, organizacyjnej i instytucjonalnej. Pracuję ze specjalistami, psychologami, terapeutami, psychiatrami, a także z dziennikarzami. W swojej pracy dość szybko zdałam sobie sprawę, jak ważny dla tematyki zachowań samobójczych jest język. To właśnie język zmienia rzeczywistość. Z jednej strony siłę performatywną zmieniającą świat odbiorcy będą mieć słowa pojawiające się w listach pożegnalnych, to one często zostają do końca życia w głowie bliskiego, któremu dane było je przeczytać. Z drugiej strony to, jak konstruujemy zdanie i jakich określeń używamy w rozmowie z osobą w kryzysie, ma ogromne znacznie. Zwroty typu: „Będzie dobrze” albo „Inni mają gorzej” wielu osobom z pewnością nie pomogły. Istnieje jednak jeszcze trzeci obszar, w którym słowa mają wielką moc. To media, książki, filmy, które docierają do szerokiego grona odbiorców – wszelkie przekazy, gdzie podejmowany jest wątek zachowań samobójczych. Od formy i sposobu podejmowania tego wątku zależy, czy ktoś sięgnie po pomoc, czy nie. Tworząc treści do publikacji, w których podjęto wątek zachowań samobójczych, zawsze należy mieć na uwadze trzy grupy: osoby z myślami samobójczymi, osoby po próbie samobójczej i tych, którzy są w żałobie po samobójczej śmierci bliskiego. To właśnie te grupy odbiorców są najbardziej wrażliwe. Tym, co opublikujemy, możemy pogorszyć ich stan psychiczny, ale możemy też sprawić, że zaczną szukać pomocy i wyjścia z trudnej sytuacji. Dowodem na to, że słowa mają ogromną moc w zapobieganiu samobójstwom, są badane od lat efekt Wertera i efekt Papagena. Oba zjawiska są związane z tym, jak w przestrzeni publicznej, w mediach i popkulturze przedstawiamy autodestrukcję. Jeśli zrobimy to nieprawidłowo, upubliczniając sposoby na odebranie sobie życia, gloryfikując i romantyzując samobójstwo, możemy przyczynić się do zwiększenia liczby zachowań samobójczych. Za sprawą dowodów naukowych na istnienie efektu Wertera Światowa Organizacja Zdrowia przygotowała rekomendacje dla dziennikarzy, osób wypowiadających się w mediach oraz twórców kultury dotyczące tego, jak prawidłowo poruszać ten wyjątkowo wrażliwy społecznie temat. Rekomendacje te mamy także w języku polskim, przystosowane do naszej rzeczywistości społecznej, opracowane w ramach Krajowego Programu Zapobiegania Zachowaniom Samobójczym, realizowanego przez Ministerstwo Zdrowia. Warto jednak pamiętać, że pisanie o zachowaniach samobójczych, oprócz ryzyka, ma także ogromny potencjał – pozwala nieść pomoc na dużo większą skalę.

Austriacki naukowiec Thomas Niederkrotenthaler w swoich badaniach wielokrotnie udowadnia, że poruszając temat samobójstw w kulturze popularnej czy przekazach medialnych, możemy wywołać nie tylko efekt Wertera, ale także efekt Papagena. To zjawisko, które powstaje w wyniku publikowania treści związanych z zachowaniami samobójczymi w sposób prawidłowy, co przekłada się na zmniejszenie liczby prób samobójczych i samobójstw. Wystarczy, że nie są łamane rekomendacje Światowej Organizacji Zdrowia, a dodatkowo podkreśla się możliwość uzyskania pomocy, obalane są mity związane z tą problematyką, a także pokazywana jest droga obrana przez osoby, które poradziły sobie z kryzysem samobójczym. Nasza książka ma przyczynić się do efektu Papagena, na czym bardzo nam zależy. Dlatego, drodzy czytelnicy, nie znajdziecie w niej opisu metod, sposobów, w jaki nasi bohaterowie podejmowali próby samobójcze. Nie będą opisywane narzędzia oraz szczegółowe okoliczności. I choć może to być drażniące, bo zostaną miejsca niedopowiedziane, to bezpieczeństwo osób będących w kryzysie, które sięgną po tę książkę, jest dla nas najważniejsze.

Podczas pisania książki, w której znalazły się prawdziwe historie, należy wziąć pod uwagę wpływ, jaki publikacja i jej odbiór mogą wywrzeć na ludzi dzielących się swoimi, często bardzo intymnymi, opowieściami. Z tego powodu zdecydowałyśmy się nie zapraszać do projektu rozmówców poniżej dwudziestego pierwszego roku życia ani osób będących aktualnie w kryzysie samobójczym. W przypadku pierwszej grupy ryzyko możliwych intensywnych reakcji emocjonalnych po ukazaniu się książki, na przykład nawrotu myśli samobójczych, jest wysokie, zwłaszcza gdy od próby minęło stosunkowo niewiele czasu. Jeśli zaś chodzi o osoby w kryzysie, to zbyt dużym obciążeniem mogłoby być dla nich dzielenie się swoją historią. Dlatego też w książce prezentowanej czytelnikowi znajdują się historie osób, które przeszły kryzys samobójczy i poradziły sobie z nim, a opowieści tych, którzy przegrali walkę o życie, możemy usłyszeć tylko w listach pożegnalnych2.

Od lat zajmuję się problematyką samobójstw i zawsze wiedziałam, że jest objęta tabu. Wielokrotnie mówiłam o tym w mediach, na konferencjach czy w prywatnych rozmowach. Kiedy razem z Moniką Tadrą pisałyśmy Niewysłuchanych. O śmierci samobójczej i tych, którzy pozostali, mierzyłyśmy się z samotnością i wstydem, którego doświadczali nasi bohaterowie. Przy czym znalezienie osób, które zechciały się podzielić tym ogromnie trudnym doświadczeniem, jakim jest żałoba po śmierci samobójczej, okazało się dość trudnym zadaniem.

Nie zdawałyśmy sobie jednak sprawy, że w kolejnej książce zmierzymy się z wyzwaniem jeszcze trudniejszym. Okazało się, że żałoba, przez to, że samobójstwo jest „zapośredniczone” przez bliską osobę, nie dotyka nas samych, jest łatwiejsza do opisania i związana mimo wszystko z mniejszym lękiem przed obnażeniem. Tymczasem po kilku miesiącach od rozpoczęcia pracy nad tą książką miałyśmy tylko trzech bohaterów, a właściwie bohaterki, bo mężczyźni nie chcieli wziąć w tym projekcie udziału. Byłyśmy załamane. Pamiętam, jak mówiłam wtedy studentom na swoich zajęciach: „Wiedziałam, że to jest temat tabu, ale nie wiedziałam, że aż tak”.

Zdecydowałyśmy się na ryzykowny krok i opublikowałyśmy w mediach społecznościowych, na profilu Życie warte jest rozmowy, informację, że szukamy bohaterów do książki. Dlaczego opisuję ten krok jako ryzykowny? Bałyśmy się bowiem nie tylko reakcji społeczności internetowej, ale także liczby zgłoszeń, które przyjdą. Nie chciałyśmy też zawieść oczekiwań osób, które zgłoszą się do projektu, a ich historie nie zostaną w nim uwzględnione.

Odezwało się ponad czterdzieści osób. Część z nich, pomimo zadeklarowanej chęci udziału w projekcie, zrezygnowała na kolejnych etapach. Jeden z bohaterów przyznał, że nie jest w stanie rozmawiać na ten temat, dlatego swoją historię może jedynie sam spisać. Okazało się, że mówienie o próbie samobójczej i myślach samobójczych jest naprawdę ogromnym wyzwaniem, mimo że publikowane historie podlegają anonimizacji i autoryzacji. Około 90 procent zgłoszeń pochodziło od kobiet. Dlatego w książce przeważają kobiece narracje. O tym, co wpływa na taki obraz sytuacji, opowiem w kolejnych rozdziałach.

Natomiast we wstępie zależało mi na tym, aby nie tylko wprowadzić czytelników w złożoną problematykę tej publikacji, ale także wytłumaczyć wybory, które zostały podjęte przy jej tworzeniu. Najważniejsze jest to, że znalazłyśmy trzynaście wspaniałych osób, które zechciały podzielić się swoimi historiami, i pomimo wielkich obaw, a także presji społecznej, jakich przy tym temacie doświadczały, opowiedziały nam o najbardziej intymnych przeżyciach i emocjach. Wraz z bohaterami tej książki mamy ogromną nadzieję, że pomoże ona osobom doświadczającym kryzysu oraz tym, które chcą lepiej zrozumieć zachowania samobójcze i pomóc tym, którzy tego potrzebują.

Halszka Witkowska

2 Halszka Witkowska, Samobójstwo w kulturze dzisiejszej. Listy samobójców jako gatunek wypowiedzi i fakt kulturowy, Wydawnictwo Uniwersytetu Warszawskiego, 2021.

W książce Niewysłuchani spisałam historie ludzi, których bliscy odeszli w wyniku śmierci samobójczej. Później bardzo naturalnie pojawił się pomysł oddania głosu tym, którzy znaleźli się na granicy życia i śmierci, ale odkryli w sobie siłę, by zostać po stronie życia. Jakie doświadczenia doprowadziły ich do momentu, w którym rozważali albo decydowali się na odebranie sobie życia? Dlaczego w ostatniej chwili powstrzymali się od realizacji decyzji? Co sprawiło, że niektórzy podjęli tylko jedną próbę samobójczą, a inni próbowali wielokrotnie? Jak znaleźli i wciąż znajdują siłę, by żyć? Między innymi na te pytania szukałam odpowiedzi, spotykając się z moimi rozmówcami.

Chęć rozmowy na potrzeby tej publikacji wyraziło ponad czterdzieści osób, którym bardzo dziękuję za uczynienie tego kroku. Wiem, że gotowość podzielenia się swoją historią wymagała siły i odwagi. Niestety, nie mogłam wysłuchać wszystkich. Każdy wybór jest trudny. Każdy inny niż ten dokonany sprawiłby, że książka Przywróceni do życia byłaby inna.

Trzynaście osób. Dziewięć kobiet i czterech mężczyzn. Ludzie w różnym wieku i z różnym bagażem doświadczeń. Niektórzy mają za sobą jedną lub kilka prób samobójczych, inni zdążyli zejść z cienkiej linii dzielącej ich od samobójstwa. Trzynaście opowieści o cierpieniu, samotności i bezsilności. Ale również, a może głównie, o sile, odwadze i nadziei. Życie moich rozmówców składa się z wielu trudnych i bolesnych doświadczeń, ale jest dowodem na to, że można wydostać się z najgłębszego mroku. „We wszystkim jest szczelina, którą dostaje się światło”, jak pisał Leonard Cohen w utworze Hymn. Tym światłem może okazać się bycie wysłuchanym, rozmowa z drugim człowiekiem, telefon dzwoniący w odpowiedniej chwili, odebrany esemes czy zwierzę tulące się do nóg. Światło życia podtrzymać mogą troska o siebie, praca, relacje z bliskimi albo poczucie bycia potrzebnym.

Bohaterowie Niewysłuchanych chcieli rozmawiać ze mną „na żywo”. Tym razem było inaczej. Niektórzy moi rozmówcy mieli potrzebę „schowania się” za monitorem komputera, a nawet za telefonem. Jeden z bohaterów w ogóle nie chciał ze mną rozmawiać, więc przysłał mi spisaną historię swoich doświadczeń. To pokazuje, jak trudne jest mówienie o myślach i próbach samobójczych, mimo że wszystkie rozmowy przytoczyłam anonimowo i padające w nich imiona zostały zmienione. Niejednokrotnie doświadczenia moich rozmówców łączyły się nie tylko z bólem, ale również z poczuciem winy i wstydu oraz strachem przed stygmatyzacją.

Jestem niezwykle wdzięczna bohaterom za zaufanie i uchylenie drzwi do swojego życia. Dziękuję za otwarte i bardzo osobiste rozmowy, które niejednokrotnie wywoływały smutek i przykre wspomnienia. Te spotkania były dużym wyzwaniem, w czym utwierdzałam się wielokrotnie, słuchając nagranych rozmów i spisując ich treść. Dziękuję również tym, którzy mimo zgłoszenia chęci spotkania ze mną później się z niej wycofali. Doceniam podjęcie próby i wiarę w to, że rozmowa o zachowaniach samobójczych ma sens i może pomóc innym.

Wierzę w siłę człowieka i moc słów. Jestem przekonana, że nasza obecność, uważność i czułość mogą uratować niejedno życie. Ufam, że słowa bohaterów książki oraz komentarze Halszki Witkowskiej mają dużą moc i staną się wsparciem dla osób w kryzysie psychicznym, dla ich bliskich oraz tych, którzy chcą nieść im pomoc. Dla nas wszystkich mogą być wskazówkami, dzięki którym lepiej zrozumiemy osoby w kryzysie i bardziej świadomie będziemy mogli im towarzyszyć. Te słowa dowodzą, że można poradzić sobie z bólem, znaleźć nową drogę i odzyskać sens życia.

Monika Tadra

NIE PO TO KOŃCZYŁAM MEDYCYNĘ, ŻEBY RATOWAĆ SAMOBÓJCÓW

Styczeń 2025 roku

Nasze spotkanie odbyło się w mieszkaniu bohaterki.

Od czego według Pani powinnyśmy rozpocząć naszą rozmowę?

Od mojego domu rodzinnego, trochę nietypowego, bo kiedy się urodziłam, moja siostra miała dwadzieścia lat, a moi rodzice ponad czterdzieści. Byłam oczkiem w głowie całej rodziny. Dzieciństwo wspominam jako dobry czas. W pewnym sensie dorastałam jak jedynaczka i dostawałam bardzo dużo uwagi. Moje dzieciństwo skończyło się w trzeciej klasie szkoły podstawowej, kiedy babcia, z którą mieszkaliśmy, zachorowała na alzheimera i stała się ponownie dzieckiem. W tej trudnej sytuacji rodzeństwo nie wspierało mojej mamy. Wprawdzie kiedy babcia złamała nogę i miała gips od kostki do uda przez sześć tygodni, przyjechała ciocia, żeby pomóc, ale wytrzymała tylko kilka dni. Widząc dramat mamy, postanowiłam być dzielna i silna. Rodzice zatrudnili opiekunkę, co było sporym obciążeniem dla budżetu domowego. Słyszałam ich rozmowy o problemach finansowych, więc zaproponowałam, że po powrocie ze szkoły będę zwalniać opiekunkę i sama zajmę się babcią.

Co na to rodzice?

Trochę bezrefleksyjnie się zgodzili. Byli zadowoleni, że mają dojrzałe dziecko. Babcia nie chciała jeść, pluła jedzeniem, biła kogo popadło. Do swojej córki mówiła „mamo”. Karmiłam ją i zmieniałam jej pampersy. W mojej obecności dostała zawału. Starałam się być silna, ale jednocześnie zaczęłam się w sobie zamykać. Rodzicom się wydawało, że normalnie funkcjonuję, bo przynosiłam dobre oceny i pozornie nic złego się nie działo. Było im ciężko, więc ja uciekłam w internet. Babcia umarła, kiedy byłam w pierwszej klasie gimnazjum. Bardzo cierpiałam. To ona mnie w dużym stopniu wychowywała. Moja siostra wyjechała na studia, więc babcia się mną zajmowała, odprowadzała do szkoły i tym podobne. Byłam z nią mocno zżyta. Wtedy też małżeństwo rodziców przechodziło kryzys. A ze mną zaczęły się dziać złe rzeczy.

Co się działo?

Zaczęłam się ciąć. Wydaje mi się, że rodzice zdawali sobie sprawę, że coś jest nie tak, ale chyba nie wiedzieli, jak sobie z tym poradzić, co zrobić. Mówimy o różnicy pokoleniowej – moja mama mogłaby być moją babcią. Opowiadały mi z siostrą, jak we dwie chodziły ze mną do lekarza i w przychodni do mamy mówili: „Babcia może poczekać na zewnątrz”, a moją siostrę brali za moją mamę.

Kiedyś na języku polskim kazano uczyć się wierszy i recytować je przed klasą. Byłam dzieckiem wygadanym i elokwentnym. Uwielbiałam konkursy recytatorskie, nie miałam problemów z wychodzeniem na scenę. Do czasu. Nie pamiętam, kiedy to się zaczęło, ale nie byłam w stanie stanąć i wypowiedzieć nic na forum klasowym. Koleżanki mówiły, że na początku głos mi się łamał, jakbym się miała rozpłakać, a potem po prostu milkłam.

Czy wiek rodziców był dla Pani problemem?

Trochę. Czułam też, że to dyskomfort dla mojej mamy. Uważam, że taka różnica wieku nie jest dobra. Teraz trochę się zmieniło, ale w latach dziewięćdziesiątych to była przepaść. Rodzice wielu rzeczy nie rozumieli, nie umieli ze mną rozmawiać, bo sami zostali wychowani zupełnie inaczej. Od małego słyszałam o moich narodzinach, o tym, że dostałam jeden punkt w skali Apgar, bo urodziłam się w zamartwicy. Wydaje mi się, że nie powinno się mówić takich rzeczy małemu dziecku. Pamiętam, że w podstawówce opowiadałam o tym koleżankom. Wiedziałam też, że mama bała się powiedzieć rodzinie o ciąży, więc moja siostra to zrobiła. Mama jest bardzo zamknięta, wycofana. Zawsze taka była. Pracowała jako woźna w przedszkolu, przychodziła pierwsza i wychodziła ostatnia, praca była dla niej wszystkim. Bardziej w moim życiu uczestniczył tata, to on przychodził na wywiadówki. Dzieciaki mi dokuczały, że to mój dziadek.

Wstyd mamy przeniósł się na Panią?

Tak. Kilkukrotnie nawet powiedziałam rodzicom w nerwach, że nie trzeba było mnie robić. Z jednej strony wspaniale wspominam dzieciństwo, szczególnie święta, kiedy w domu było mnóstwo ludzi. To był dobry czas, do którego często wracam myślami i czuję się bezpiecznie, bo czułam się bardzo kochana. Z drugiej strony, kiedy wszyscy zaczęli zakładać rodziny i jednocześnie zachorowała babcia, to zainteresowanie mną i wsparcie bardzo zmalały, co było dla mnie trudne. Potem babcia zmarła, o czym dowiedziałam się, kiedy byłam sama w domu. Zadzwoniła pielęgniarka i powiedziała, że babcia nie żyje. To ja poinformowałam o tym moją mamę. Później było jeszcze trudniej.

Co Pani ma na myśli?

Babcia zmarła w grudniu. W styczniu w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie zorganizowano zlot fanów serialu Kryminalni. Byłam wtedy zakochana w Macieju Zakościelnym i tata, żeby zrobić mi przyjemność, zabrał mnie na to wydarzenie. Chciał, żebym choć na chwilę zapomniała o śmierci babci. Pojechaliśmy do Warszawy i to był cudowny dzień. Kiedy wracaliśmy pociągiem, wydarzyło się coś okropnego. Było już po dwudziestej drugiej. Tata spał naprzeciwko mnie, ja byłam przykryta jego kurtką. Obok taty siedziały dwie panie, a wolne miejsce obok mnie zajął jakiś mężczyzna. W przedziale było zgaszone światło. Ja też spałam i nagle poczułam rękę w majtkach. To było takie nierealne. Nie wydałam z siebie żadnego dźwięku. W tamtym momencie czułam się tak, jakbym opuściła swoje ciało. Ten mężczyzna wysiadł, a ja do końca podróży nie wykonałam żadnego ruchu, byłam jak zamrożona. Wróciliśmy do domu. Rodzice nie wiedzieli, że coś się stało.

Komuś Pani o tym wtedy powiedziała?

Tylko kilku koleżankom w szkole. Nie mówiłam o tym ze wstydu. Poza tym uznałam, że nikt mi nie uwierzy, bo przecież tam byli inni ludzie i ktoś musiałby to zauważyć. Chciałam uniknąć pytań, dlaczego nie krzyczałam. Długo nawet przed sobą zaprzeczałam, że to się wydarzyło. Jednocześnie stałam się bardzo lękliwa. Kiedy ktoś podchodził do mnie z tyłu albo rozlegał się głośny, niespodziewany dźwięk, to się wzdrygałam. Tak mam do tej pory.

W tamtym czasie zaangażowałam się w wolontariat szkolny. Nauka szła mi trochę gorzej. Cięłam się, o czym wiedział jeden z nauczycieli, ale szkoła nie do końca temu sprostała. Miałam może dwie rozmowy z pedagogiem. Mój tata został wezwany na spotkanie, gdzie ustaliliśmy, że będę chodzić na terapię grupową. Pamiętam, jak jechaliśmy z tatą autobusem na terapię i przekonałam go, że już nie będę się ciąć, że nic złego się nie dzieje, to się zdarzyło ledwie kilka razy. Zamiast na terapię pojechaliśmy do galerii kupić mi buty. Do dzisiaj pamiętam, jak wyglądały – piękne, kolorowe. I to się rozmyło. W ostatniej klasie byłam przewodniczącą rady wolontariatu. Chociaż cięłam się dalej, lepiej to ukrywałam, bo omijałam ręce. Poszłam do liceum, w którym nie mogłam się odnaleźć. Do podstawówki i gimnazjum chodziłam blisko domu, a do liceum w innej dzielnicy miasta musiałam dojeżdżać. O ile proces przejścia z podstawówki do gimnazjum był płynny, bo chodziłam do klasy z tymi samymi osobami, to tam nie znałam nikogo i było mi trudno. Ponadto już wtedy miałam lęki i problemy z poznawaniem nowych osób.

Przyjaźniłam się tylko z Ewą i jej chłopakiem. Przyszedł listopad. Pewnego dnia pokłóciłam się z mamą i poczułam, że mam dość. Nie mogłam już znosić tego wszystkiego, straty babci, historii z pociągu. Nie miałam z kim o tym porozmawiać. Wtedy podjęłam decyzję, że to już nie ma sensu. Ewa się zorientowała, że coś jest nie tak, i dzięki niej mnie uratowali. Przyjechała z panią pedagog ze szkoły, potem mama i karetka.

To było w Pani domu?

Tak. Pamiętam, że nikogo nie chciałam do siebie dopuścić oprócz Ewy. Zabrali mnie do szpitala. O ile panowie z karetki byli cudowni, o tyle pani na oddziale ratunkowym już nie. Powiedziała mi, że nie po to kończyła medycynę, żeby ratować samobójców. Spędziłam na toksykologii tydzień i nie przyszedł do mnie żaden psycholog. Raz był psychiatra, starszy pan, który nie miał w sobie za grosz empatii, i rozmowa z nim nie była dla mnie wspierająca. Polegała na zrzuceniu winy na mnie, poza tym jego nie interesowało, co mam do powiedzenia i co mnie boli. Stwierdzono, że potrzebuję hospitalizacji w szpitalu psychiatrycznym na oddziale dziecięco-młodzieżowym.

Byłam tam jedną z najstarszych osób. Miałam prawie osiemnaście lat, a tam przebywały dzieci z pierwszej klasy podstawówki i bardzo dużo dzieciaków z domów dziecka. Zamiast skupić się na swoim leczeniu, zajmowałam się nimi. Poznałam tam cudowną terapeutkę, z którą potem pracowałam przez wiele lat. Na oddziale spędziłam kilka tygodni. Rodzice przyjeżdżali do mnie codziennie po pracy mimo dużej odległości. Na weekendy dostawałam przepustki, więc mogliśmy razem wychodzić na miasto. Kiedy opuściłam szpital, postanowiono, że będę mieć nauczanie indywidualne, ale nie w domu. Jeździłam do swojej szkoły, gdzie odbywały się lekcje jeden na jeden z nauczycielem. W teorii miało mi to umożliwić kontakt z rówieśnikami, ale tego kontaktu nie było. Teraz jako osoba dorosła uważam, że taki tryb nauczania nie sprawdził się w moim przypadku.

Kto wpadł na taki pomysł? Dyrekcja, nauczyciele, psychiatra?

Psychiatra. Ta sytuacja była dla mnie trudna, bo czułam się wyobcowana. A już wcześniej nie należałam do osób bardzo kontaktowych. Przypuszczam, że uczniowie nie wiedzieli, co się stało, że nikt z nimi nie porozmawiał na ten temat. Moja długa nieobecność i nagły powrót do szkoły były dla nich trochę dziwne. Tylko Ewa i jej chłopak przychodzili do mnie na przerwach, żebym nie była sama. Ale im też było trudno, bo widzieli mnie w tamtej sytuacji. Przyjeżdżali do szpitala, kiedy leżałam pod kroplówką, chodzili ze mną do łazienki i tym podobne.

Do końca liceum uczyła się Pani w ten sposób?

Tak, prawie dwa lata. Na maturze nie zdałam matematyki. Poprawiłam ją w pierwszym terminie, ale już na studia nie poszłam, mimo że od zawsze chciałam zostać lekarką. To moje wielkie marzenie, do dzisiaj niespełnione. W tamtym czasie skończyłam terapię i odstawiłam leki, więc byłam już zdrowa. Nadal mieszkałam z rodzicami i od razu po szkole poszłam do pracy. Pracowałam w różnych branżach, między innymi w hurtowni farmaceutycznej, gdzie poznałam swojego męża. Nasza znajomość miała szybkie tempo – poznaliśmy się w lipcu, w październiku już byliśmy parą. W grudniu on się do nas przeprowadził, z inicjatywy mojego taty. W kwietniu się oświadczył i ślub wzięłam w wieku dwudziestu jeden lat. Bardzo się cieszyłam, bo miałam poczucie, że udało mi się po tych wszystkich przejściach wyjść na prostą. Dzień ślubu miał być moim wielkim dniem, oczekiwałam od rodziny pozytywnych emocji i radości z naszego szczęścia. Niestety, trwało to krótko.

Dlaczego?

Na weselu mąż mojej siostry za dużo wypił i ją uderzył. Wszyscy skupili się na niej, a ja siedziałam w sukni ślubnej, w marynarce mojego męża i ryczałam. Nikt do mnie nie przyszedł. Bardzo się wstydziłam przed rodziną męża. Miałam wtedy straszną gonitwę myśli i wszystko zaczęło do mnie wracać. Następnego dnia na obiedzie u rodziców zjawiła się część mojej rodziny, ale siostra nie przyszła. Byłam tego dnia naprawdę rozgoryczona. Usłyszałam od kuzynki, że przyjechali dla mnie, a ja jestem obrażona. Nikt nie pomyślał o tym, co czuję, że to miał być mój dzień, a został zrujnowany. Co mogliśmy zrobić z mężem prócz pokazania swojej złości? Miałam ochotę wstać i wykrzyczeć, że nikt nie patrzy na to, że miałam nie żyć, a jednak jestem, wyszłam za mąż i ktoś rozwalił mi dzień, którego nie da się powtórzyć. Oni wszyscy są sporo starsi ode mnie, ale nie są nauczeni rozmawiać. My tej sytuacji do dzisiaj nie przegadaliśmy, spotykamy się, ale nigdy o tym nie mówimy. Mój szwagier raz zadzwonił w święta, żeby przeprosić mnie i moją mamę. Z moim mężem na ten temat nie rozmawiał i mam poczucie, że wszyscy udajemy, bo we mnie dalej to pracuje. Choroba wiele mi zabrała. Kiedy wszyscy chodzili do klubów i świętowali osiemnastki, ja akurat wyszłam ze szpitala i nikt mnie nie zapraszał na imprezy. Ze studniówki sama zrezygnowałam. Maturę mogłam napisać znacznie lepiej, wiem, że miałam predyspozycje, ale mój stan psychiczny mi na to nie pozwolił. Ślub to było pierwsze wydarzenie z tak dużym, ale pozytywnym ładunkiem emocjonalnym. Bardzo to przeżywałam, cieszyłam się tym. I nawet to mi odebrano.

Wspomniała Pani o chorobie. Co zdiagnozowano u Pani po próbie samobójczej?

Pierwsza diagnoza brzmiała: umiarkowane epizody depresyjne. Wtedy tłumaczono mi, że jeśli będę brać leki i chodzić na terapię, to minie. I faktycznie przez pewien czas było lepiej. Mój mąż poznał mnie jako osobę zdrową, która właśnie skończyła terapię. Był pierwszym mężczyzną, którego dopuściłam do siebie, i wiele ze mną przeżył. Kilka razy dostał w twarz, bo zapomniał, że nie może podejść i objąć mnie w talii od tyłu. Byliśmy bardzo młodzi, do końca nie wiedzieliśmy, jak będziemy reagować w pewnych sytuacjach, właściwie zostaliśmy z tym sami. Z mamą miałam dość sztywne relacje. Rodzice nie wiedzieli, co się stało w pociągu. Kiedy mama się dowiedziała, że się tnę, zapytała, czy ktoś mi zrobił krzywdę. Zaprzeczyłam.

Nigdy Pani z nimi o tym nie rozmawiała?

Wykrzyczałam im to następnego dnia po ślubie, kiedy już wszyscy poszli. Krzyczałam, że ktoś mi zrobił potworną krzywdę. Ale o nic nie zapytali, więc do dzisiaj nie wiedzą, co się dokładnie stało i kiedy. Mój mąż wie, ale prawie o tym nie rozmawiamy. Dopiero na terapii, na którą teraz chodzę, zaczynam o tym mówić i przeżywać to na nowo.

Co się wydarzyło, że podjęła Pani znowu terapię?

Wyprowadziliśmy się od moich rodziców, pracowałam, ale w pewnym momencie poczułam, że coś złego zaczyna się dziać. Wróciłam świadomie do psychiatry i do terapeutki, których znałam ze szpitala, którzy zadecydowali o zakończeniu leczenia. Wcześniej pracowałam przez dwa lata w jednej ze znanych firm jubilerskich, ale świadomie odeszłam ze względu na wiele nadużyć, do których tam dochodziło, i zatrudniłam się w miejscu, w którym pracował mój mąż. Właśnie wtedy podjęłam decyzję, że wracam na terapię. Później, tuż przed pandemią, stwierdziłam, że praca w biurze mi nie pasuje, brakuje mi obsługi klienta, i wróciłam do poprzedniej pracy.

Coś wskazywało na to, że sytuacja w firmie zmieniła się na lepsze?

Nie wiem, co sobie wyobrażałam, wracając tam. Myślałam, że mam doświadczenie i że trafię do nowego zespołu, więc na pewno będzie inaczej. Ale tam jest się po prostu tabelką, którą codziennie się uzupełnia. Ile sprzedasz, tyle jesteś wart. Ma duże znaczenie, jak wyglądasz, jak się malujesz, jak się ubierasz. Wszystko jest określone, nawet kolory, na które można pomalować paznokcie. Mam nadwagę, co nie do końca pasowało mojej kierowniczce, i dodatkowo łuszczycę skóry głowy, a w tej firmie trzeba się ubierać na czarno. Czasem można chodzić w białych koszulach, ale trzeba się wtedy umawiać, bo sprzedawcy muszą być ubrani jednakowo. Dużo przykrych słów słyszałam na temat swojej choroby. Sypało mi się z głowy, a im częściej zwracano mi uwagę, tym było gorzej, bo w stresie łuszczyca się nasila. Nie byłam złym sprzedawcą, ale ciągle wysłuchiwałam uwag dotyczących mojego wyglądu.

Mimo że chodziłam na terapię, to był trudny czas, dodatkowo obciążony dużym strachem o rodziców z powodu pandemii. Ponadto dopiero co rozpoczęłam nową pracę i zamknęli galerię handlową, bo zaczął się lockdown. Później klienci obrzucali nas obelgami, gdy zwracałyśmy im uwagę, że muszą nosić maseczki. Nazywali nas nawet „gestapo”. Nawarstwiło się wtedy sporo spraw. Staraliśmy się o dziecko, ale pojawił się problem niepłodności. Miałam też kompleks braku studiów. Stwierdziłam, że dziękuję, wypisuję się z tego wszystkiego.

I co Pani zrobiła?

No i tak się wypisałam, że znalazł mnie mąż, już w ostatnim momencie. Wezwał pogotowie. Podróży karetką w większości nie pamiętam. Wiem, że ratownik bardzo chciał ze mną rozmawiać, ale odpływałam. Pamiętam, jak przerzucili mnie z jednego łóżka na drugie, podpięli pod maszyny i nikt się mną nie zajmował przez dłuższy czas. Dziewczyna, która robiła EKG, podciągała mi bluzkę i uderzyła mnie w twarz. Nic nie powiedziała. Nie zrobiła tego celowo, ale mogła chociaż powiedzieć „przepraszam”. Wykonywano przy mnie dużo różnych czynności, a jednocześnie nikt się nie odzywał. Na oddziale intensywnej terapii była cudowna pielęgniarka, która do mnie przychodziła i rozmawiałyśmy. Bardzo dużo mówiła o wierze. Nie jestem wierząca, ale to była jedyna osoba, która okazała mi jakąkolwiek troskę, empatię i zainteresowanie. Od całej reszty słyszałam, że jestem młoda, mam męża, mogę mieć dzieci, że wymyślam.

Jak długo była Pani w szpitalu?

Spędziłam chyba dwa dni na oddziale intensywnej terapii i dwa tygodnie na toksykologii. Lekarz prowadzący w ogóle nie był zainteresowany moją sytuacją. Tylko raz przyszedł do mnie, jak w przypadku pierwszej próby, starszy psychiatra. Rozmowa z nim to była po prostu kwalifikacja, czy muszę iść do szpitala, czy nie. Podczas obchodu nikt się nie interesował moim samopoczuciem ani potrzebami. W pandemii nie było odwiedzin. Leżałam w sali dwuosobowej z dziewczyną, która była głucha, i do niej przychodziła mama. Widząc, co się ze mną dzieje, powiedziała, że jej mama napisała prośbę do pani dyrektor i dostała zgodę na wizyty. Dzięki niej, dzięki temu, że powiedziała o takiej możliwości, mój mąż mógł mnie odwiedzać. Nikt nawet tego nie zaproponował, nie zastanowił się, że ja nie powinnam być sama. Dla mojego męża to też było bardzo trudne, bo poznał mnie jako osobę zdrową i myślał, że choroba już nie wróci. Powiadomił moją firmę, że jestem w szpitalu i nie wiadomo, kiedy wyjdę. Kierowniczka dzwoniła z pretensjami. Przyparta do muru wyznałam jej prawdę, na co odparła, że samobójcy są słabi.

Później moja psychiatra załatwiła mi miejsce na oddziale w szpitalu psychiatrycznym, gdzie była ordynatorem. Nie spodziewałam się tego, co tam zastałam.

Proszę opowiedzieć, jak tam było.

Pamiętałam oddział dla dzieci i młodzieży, gdzie były ładnie wymalowane ściany, przyjemny personel, było czysto. Już samo przyjęcie do szpitala wyglądało kompletnie inaczej. Sanitariusze przeglądali moje rzeczy i mieli pretensje, że mam ich tak dużo i nie będą tego dźwigać, chociaż ich o to nie prosiłam. W sali obserwacyjnej stało osiem łóżek, dosłownie jedno przy drugim. Choroba pacjenta nie miała tu znaczenia. Osoby po próbach samobójczych, z dwubiegunową, ze schizofrenią, w stanach maniakalnych – wszyscy wrzuceni do jednego worka musieli ze sobą koegzystować. To był dla mnie trudny pobyt również ze względu na warunki. Oczywiście nie oczekiwałam pięciogwiazdkowego hotelu, ale jeżeli idę pod prysznic i leci na mnie tynk z sufitu, to nie jest w porządku. W zaburzeniach psychicznych okres dochodzenia do zdrowia wygląda zupełnie inaczej niż w chorobach somatycznych. Pobyt w szpitalu polega na tym, że większość życia spędza się na oddziale i trzeba sobie ten czas w znacznej mierze samemu organizować. A leżąc na obskurnym łóżku, oglądając brudne ściany, pajęczyny, porozdzierane poszwy na pościel, człowiek czuje się jeszcze gorzej. I tak jest źle, bo moment po próbie samobójczej, która się nie udała, jest trudny. Niestety wciąż żyjesz i nie wiesz, co będzie. Dodatkowo pielęgniarki traktują cię jak osobę, która wymyśla. Mówią do ciebie po imieniu, mimo że jesteś dorosła. Ktoś otwiera twoją szafkę i zabiera twoje rzeczy osobiste. Przychodzi trzech rosłych panów, którzy nie są w stanie utrzymać wyrywającej się osoby, więc ciągną ją za włosy po podłodze, rzucają na łóżko i zapinają w pasy. Ciężko jest się odnaleźć. Są tam zajęcia pod nazwą „Społeczność”, i to jest dobre określenie, bo przez kilka tygodni hospitalizacji ta społeczność w jakiś sposób się buduje i trzeba w niej odnaleźć swoje miejsce. Nie ma odrobiny prywatności. To jest odzieranie z godności do samych kości, dosłownie. Idziesz pod prysznic i przychodzi pielęgniarka zobaczyć, co się dzieje, bo za długo tam jesteś, albo przychodzi inna osoba i patrzy na ciebie gołą. Drzwi w toalecie oczywiście nie mają zamków, pozbawione są klamek. I jest okienko, żeby można było zobaczyć, jak sr*sz.

Ile czasu spędziła Pani w tym miejscu?

Początkowo chyba trzy tygodnie. Miałam też zaplanowaną hospitalizację na oddziale endokrynologicznym, więc mnie wypuścili, by po chwili przyjąć ponownie. Łącznie spędziłam tam kilka tygodni. Z każdym kolejnym było łatwiej odnaleźć się w tej rzeczywistości. Nadal była pandemia, więc nikt nie mógł mnie odwiedzić i chyba powinnam za to dziękować, bo moi rodzice by nie przeżyli, gdyby zobaczyli warunki, w jakich przebywałam. Mąż przywoził mi rzeczy. Jak była fajna pielęgniarka, to się zgadzała, żebym mogła mu pomachać. Jak była jeszcze fajniejsza, to mogłam chociaż podejść na chwilę i się przytulić. Paweł przyjeżdżał też przed szpital z psem. Wtedy patrzyliśmy na siebie przez okno, wołałam psa po imieniu i on się bardzo cieszył.

Wiele osób nie zdaje sobie sprawy, czym jest przyjęcie na oddział psychiatryczny. Tam chodzi przede wszystkim o zapewnienie pacjentowi bezpieczeństwa. Jego rzeczy zawsze są przeglądane, wielu przedmiotów nie można mieć, na przykład słoików czy perfum. Maszynki do golenia są wydawane tylko za zgodą psychiatry. Pielęgniarka udostępnia je na czas określony i trzeba się wyrobić, jednocześnie licząc się z tym, że ona kilka razy przyjdzie i sprawdzi, co się dzieje. Paczki od męża za każdym razem przeglądano, a telefony zabierano na noc. Wieczorem wszyscy ustawiają się jak w wojsku i są wydawane leki. Dają wtedy mało wody do popicia i każą otwierać buzię, żeby sprawdzić, czy leki zostały połknięte. Nawet nie mogłam wyjść z grupą na dwór, bo mąż zabrał kurtkę, a bez niej mi nie pozwalano. Trzeba się dostosować do tych zasad i mimo że pacjenci są dorośli, w pewnym sensie odbiera się im decyzyjność i możliwość stanowienia o sobie.

Jak wyglądały relacje między pacjentami na oddziale?

Często wieczorem przed wydaniem leków siadałyśmy na podłodze i śpiewałyśmy albo opowiadałyśmy sobie różne historie. Każdy ma inne przeżycia i jest tam duży wachlarz trudnych emocji, ale czasem śmiałyśmy się, również z siebie, na przykład nazwałyśmy się wariatkami. Oprócz jednej z pacjentek, która oburzyła się, że nie jest wariatką. Często starałyśmy się wyśmiewać różne sytuacje, żeby sobie z nimi poradzić, i chwilami było jak na obozie harcerskim.

Pacjenci są tam dla siebie większym wsparciem niż personel. Koleżanka podjęła próbę samobójczą pod prysznicem. Wybrała bardzo dobry moment, kiedy pielęgniarki się zmieniały i paliły papierosy w kantorku. Siedziałyśmy po kąpieli, kiedy dziewczyna z mojej sali przyszła i powiedziała, że poszła pod prysznic, ale w sąsiednim ktoś dziwnie charczy. Pamiętam to jak klatki z filmu – wstałam, przebiegłam przez oddział, znalazłam ją pod prysznicem i narobiłam rabanu. Zaraz przybiegły inne dziewczyny i uratowałyśmy ją. Pielęgniarki miały do niej pretensje. Mną i koleżanką nikt się nie zainteresował. Następnego dnia miałam planową wizytę u pani ordynator i powiedziałam jej, że jest mi ciężko po tym, co się wydarzyło. Okazało się, że nikt jej nie powiedział, że dziewczyna była ratowana przez inne pacjentki, więc przypuszczam, że pielęgniarki po prostu bały się do tego przyznać.

Wie Pani, jak potoczyły się losy tej uratowanej dziewczyny?

Jej przykład pokazuje, że można sobie świetnie poradzić. Wróciła na studia, pracuje, schodzi już z leków. Ludzie, których spotyka się w najgorszym momencie swojego życia, nierzadko są dużo większym wsparciem niż bliscy, bo lepiej rozumieją, co się z nami dzieje. Nawet my często nie rozumiemy tego, co czujemy i czego potrzebujmy. I nie chodzi mi o słowa. Nie oczekuje się słów, tylko obecności – żeby ktoś usiadł, wziął cię za rękę i zwyczajnie z tobą pomilczał. My zawsze wiedziałyśmy, kiedy któraś tego potrzebuje, rozpoznawałyśmy swoje potrzeby i nawzajem zapewniałyśmy sobie wsparcie. I nawet jeśli któraś mówiła: „Dajcie mi spokój”, to nie odpuszczałyśmy, tylko byłyśmy z nią i trzymałyśmy za rękę.

Wiem, że jeżeli zadzwonię, to dziewczyny zjawią się i zawsze mi pomogą. Z kilkoma utrzymuję kontakt. Mamy swoją grupę na Facebooku, do której należała też Ola. Była znacznie bardziej chora ode mnie, ale miała inną jednostkę chorobową. Doszło do jakiegoś nieporozumienia i odeszła z tej grupy, ale pisałyśmy do siebie. Potem kontakt się urwał. Któregoś dnia odwiedziło mnie kilka dziewczyn ze szpitala i zastanawiałyśmy się, co u niej słychać. Napisałam do niej, dzwoniłam, ale numer nie odpowiadał, więc odnalazłam kilkoro jej znajomych z mediów społecznościowych i zapytałam, czy mają z nią kontakt. I jeden chłopak odpisał, że Ola odeszła. Już wiedziałam, co się stało. Długo nie mogłam się uspokoić, po prostu wyłam.

Co się z Panią działo po opuszczeniu szpitala?

Nie wróciłam do pracy, bo dostałam skierowanie na oddział dzienny leczenia nerwic. Tam byłam w terapii grupowej wśród nowych dla mnie osób z różnymi chorobami i problemami, w różnych momentach życia. Terapia polegała na tym, że przez pięć dni w tygodniu przychodziliśmy o określonej godzinie i siadaliśmy w kole. To wyglądało dokładnie tak jak spotkania anonimowych alkoholików pokazywane w telewizji. Pierwsze zajęcia to był jakiś kosmos. Widzieliśmy się po raz pierwszy. Były dwie terapeutki, które wcześniej kwalifikowały nas do przyjęcia na oddział. Siedziały z nami w kole, a poza okręgiem był lekarz psychiatra, który miał funkcję obserwatora. Powiedzieliśmy sobie „dzień dobry” i zapadła cisza. Długo patrzyliśmy na siebie i nie wiedzieliśmy, o co chodzi, aż w końcu jeden chłopak się przełamał, a potem wszyscy mówili coś o sobie. Nikt z nas się nie spodziewał, że tak to będzie przebiegało, raczej oczekiwaliśmy inicjatywy terapeutek. I cała terapia tak wyglądała, że one były tłem, a my rozmawialiśmy o bardzo trudnych sprawach, wspólnie dochodziliśmy do różnych wniosków i mogliśmy skonfrontować to, co myślimy o sobie albo wmawiamy bliskim na swój temat, z tym, jak widzą nas inni. Dobrze wspominam terapię. Ale końcówka była trudna, bo okres leczenia szpitalnego jest odcięciem się od świata, schowaniem pod kloszem. W pewnym momencie trzeba wrócić do życia i ten powrót do rzeczywistości jest szokiem. Nie ma okresu przejściowego. Świat zewnętrzny często nie wie, co się wydarzyło i czego doświadczyliśmy. Dla świata sprawa jest prosta: wracasz po leczeniu, czyli jesteś zdrowa. Ale to nie jest tak jak z usunięciem wyrostka. To cały czas pracuje w człowieku.

Dla Pani to był duży szok?

Tak, tym bardziej że nie wiedziałam, co z moją pracą. Gdy byłam w szpitalu, dzwonili do mnie i pytali, jak długo jeszcze będę chorować. Na terapii grupowej podjęłam decyzję, że tam nie wracam, co trochę ma związek z Olą, która odeszła. Po jej śmierci natknęłam się przypadkiem na ogłoszenie o posadzie recepcjonistki w klinice weterynaryjnej. Zgłosiłam się, ale długo nie dostawałam informacji zwrotnej. Pamiętam, że poszłyśmy na grób Oli, a dzień później odebrałam telefon, że dostałam tę pracę, i przypisuję ten sukces Oli. Kiedy jest mi źle, rozmawiam z nią i to mi bardzo pomaga. Wiem, że ona tam jest, pamięta o mnie i czuwa, bo chce, żeby mi się udało.

Jak się Pani czuje w tej klinice? Napisała Pani w mai­lu do mnie, że rozumie, dlaczego lekarze weterynarii są grupą zawodową w największym stopniu zagrożoną śmiercią samobójczą.

To niezwykle trudna praca, obciążona dużym ładunkiem emocjonalnym. Pacjentami są zwierzęta, ale w ich imieniu mówią właściciele. Potrafią w płaszcz troski ubrać swoje negatywne emocje. Obrażają lekarzy, wyzywają, nawet grożą im śmiercią. Rzucają mocnymi słowami i nie zastanawiają się nad tym, że drugi człowiek z tym zostaje. Jednocześnie zdarza się, że uniemożliwiają leczenie zwierząt. W naszej klinice całodobowej mamy zaplecze szpitalne i diagnostyczne. Bywa, że przyjmujemy ponad pięćdziesięciu pacjentów dziennie. W nocy dyżur mają tylko jeden lekarz i jeden technik. Nie zawsze można uratować chore zwierzę i najlepszym rozwiązaniem jest umożliwienie mu godnego odejścia. Właściciele bardzo często tego nie rozumieją. Nie umieją też czekać, właściwie nie chcą, bo przecież płacą. Dynamika pracy w takim miejscu jest trudna zarówno dla lekarzy, jak i dla pozostałego personelu. Recepcjonistki niejednokrotnie są uważane przez rozemocjonowanych właścicieli za złe, nieżyczliwe. Mamy też do czynienia z lekarzami, którzy przeciążeni obowiązkami bywają niemili, a my musimy sobie z tym poradzić. Praca na recepcji zaczęła mnie przytłaczać, nasiliły mi się lęki przed ludźmi i ich oceną. Dlatego teraz głównie odbieram telefony lub dzwonię, i w takiej roli czuję się najlepiej. Tak jest mi łatwiej, niż stanąć twarzą w twarz z klientem.

Chciałabym nauczyć się nie chować pod kloszem, który zapewnia mi bezpieczeństwo. Zakładam go i tam czuję się najlepiej. Są nawet momenty, kiedy myślę, że dobrze byłoby wrócić do szpitala, żeby się odciąć od codzienności. Tam czas płynie inaczej. Można na chwilę zapomnieć o tym wszystkim, co się dzieje wokół. I bywa, że tego mi brakuje.

Chciałabym jeszcze wrócić do Pani prób samobójczych. Czy w tym poważnym stanie po próbie przewijało się Pani, klatka po klatce, życie przed oczami?

Nie. Przy drugiej próbie miałam uczucie, że przestaje bić mi serce. Rozmawiałam o tym z lekarzem i wiem, że w teorii nie jest to możliwe, ale miałam uczucie, jakbym miała świadomość, ale serce mi nie biło. I pamiętam ból. Spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Nie przypuszczałam, że to będzie boleć, a bolało potwornie. I widziałam babcię, która powiedziała: „Nie idź za mną”. Chwilę potem przyszedł mąż. Potem przyjechała karetka.

Tytuł książki – Przywróceni do życia – na której potrzeby teraz rozmawiamy, wydaje mi się bardzo trafny, bo trochę tak jest, jakby się umarło i urodziło na nowo. Mam teraz trzy daty urodzin: dzień, kiedy faktycznie się urodziłam, i dwa, kiedy dostałam kolejne szanse. To jest trudne, bo trzeba na nowo znaleźć sens, który wcześniej kompletnie się straciło. Znalezienie tego sensu nie przychodzi od razu, a czasami naprawdę trzeba się naszukać. Jednak on jest i staram się to postrzegać właśnie jako szansę.

Znalazła Pani ten sens?

Chyba jestem coraz bliżej. Na pewno już wiem, że nie ma sensu planować przyszłości. Trzeba się skupiać na codzienności, a przede wszystkim na ludziach wokół. Po mnie wiele osób nie spodziewałoby się takich zachowań, że dzisiaj jestem, a jutro może mnie nie być. I to uczy uważności na innych. Jednocześnie niesie ze sobą trochę rozczarowań, bo przecież znalazłam pracę, czułam się dobrze i myślałam, że już nic złego mnie nie spotka. A jednak znowu jestem w terapii. W zeszłym roku byłam przez dwa i pół miesiąca na zwolnieniu, ale się nie poddałam, zawalczyłam o siebie. Poszłam po pomoc w momencie, w którym tego potrzebowałam. Dałam sobie radę i wróciłam do pracy. I uważam to za swój sukces.

Co Pani najbardziej pomogło w tym, żeby się nie poddać, tylko zawalczyć o siebie?

Moją największą motywacją jest mąż i myśl, że nie mogę mu tego zrobić. Są też rodzice, którzy przechodzili przez to dwa razy. Może nie do końca właściwe jest mówienie, że robi się to dla kogoś, bo najlepiej byłoby walczyć dla siebie. Ale myślę, że to przychodzi po pewnym czasie. Na początku trzeba znaleźć coś i tego bardzo mocno się trzymać. Ja na ten moment robię to dla męża i rodziców.

Sytuacja, kiedy miałam kryzys, ale się nie poddałam, pokazała mi, jakich mam cudownych ludzi przy sobie. Oprócz męża mam przyjaciela, którego znam od lat, ale nasza relacja opierała się głównie na esemesach. Spodziewałabym się wsparcia z innej strony, a nie z tej. Tymczasem to właśnie on przyjeżdżał do mnie razem ze swoją małą córą i po prostu pił ze mną herbatę. Nie ma nic piękniejszego, kiedy wiesz, że możesz na kogoś liczyć.

Jeszcze w zeszłym roku skupiałam się na tym, że nie posiadamy własnego mieszkania, że mamy nie do końca sprawny samochód, który często ląduje u mechanika. Myślałam, że nie stać nas na kredyt. Dzisiaj ma to już dużo mniejsze znaczenie. Jasne, że fajnie jest mieć rzeczy materialne, one na pewno sporo ułatwiają. Ale z drugiej strony można mieszkać w wielkim domu i być nieszczęśliwym.

Co jest zatem najważniejsze w życiu?

Myślę, że relacje z ludźmi. Bardzo się przywiązuję do ludzi i trudno mi jest, kiedy oni na pewnych etapach życia i z różnych przyczyn odchodzą. Usłyszałam niedawno, że życie jest jak pociąg. Wsiadając do niego, spotykamy osoby, które wchodzą, potem wysiadają i przychodzą inne. Na danym etapie ktoś mógł być dla nas ważny, ale potem po prostu coś się zmieniło. I nad tym teraz pracuję, choć to jest trudne, tym bardziej że mam poczucie, że przez chorobę straciłam kilka cennych dla mnie osób. Mam poczucie, że dużo czasu przeleciało mi przez palce. Często myślę o tym, ile zabrała mi ta choroba. Pozwoliłam jej na to, ale więcej już tego nie zrobię.

Staram się jak najwięcej rozmawiać na temat kryzysów psychicznych i tłumaczyć, że to naprawdę nie chodzi o atencję, o bycie w blasku fleszy, tylko o to, żeby czasami poczuć, że jest się dla kogoś ważnym. I poczuć wsparcie, a nie wyrzuty, że wymyślam, bo to najczęściej można usłyszeć, albo zdanie, że ktoś nie rozumie, że chciałam się zabić, i nie wie, jak ma mi pomóc. W pewnym sensie chory jest mózg i naprawdę nie jest łatwo powiedzieć sobie, że od dzisiaj będzie dobrze.

Myślę, że często czujemy się bezsilni i bezradni. Nie wiemy, jak pomóc, jak się zachować, co powiedzieć.

Jest chociażby serwis Życie warte jest rozmowy, są treści publikowane na Facebooku czy Instagramie. Jednak mam poczucie, że nic się nie zmienia. Może mówimy o tym więcej, jest trochę mniejsze tabu wokół tego tematu, ale w kontekście wsparcia, zrozumienia i uznania, że to choroba, a nie wymysły, nie widzę wielu zmian.

W tym temacie zostało dużo do zrobienia, między innymi w szkołach. Moje nie zdały egzaminu. W gimnazjum jeden nauczyciel zainteresował się moją sytuacją, ale był sam i nie wiedział, jak się tym zająć. W liceum oprócz tego, że mnie uratowali dzięki koleżance, nie zadziało się nic. Ona też nie dostała wsparcia. Uważam, że problemem jest również to, że osoby po wyjściu ze szpitala niejednokrotnie nie mają się do kogo zwrócić. To są bardzo często młodzi ludzie, u progu dorosłości, z domów patologicznych, którzy wracają do tego samego środowiska. Te tematy są za mało nagłaśniane w mediach. To nie jest temat, który się dobrze klika, bo ludzie się go boją i udają, że ich nie dotyczy.

Stawiam sobie za cel uświadamianie innych, choć zdarzyło mi się usłyszeć, że zasiedziałam się w tym. Dużo czytam na ten temat, może również po to, żeby znaleźć dla siebie drogę. Pomaga mi to, że komuś się udało.

Monika Tadra

DZIECIŃSTWO A ZACHOWANIA SAMOBÓJCZE W DOROSŁOŚCI

Kiedy myślę o roli dzieciństwa w naszym życiu, to nieustannie mam przed oczami następujący obraz. W pewien słoneczny piękny dzień mój tata naprawiał fragment podwórka, zalewając uszkodzony element betonem. Po skończonej pracy z zadowoleniem odszedł, by zająć się czymś innym. Ja bawiłam się z psem i zobaczyłam, jak przez ten świeżo zalany beton przebiegł przepłoszony naszą zabawą kot, zostawiając po sobie odbicia puszystych łap. Te ślady zostały na podwórku już na zawsze. I choć nie uszkodziły go na tyle, że trzeba było wykonywać pracę od nowa, stały się jego charakterystyczną częścią. I tak też jest z naszym dzieciństwem. To, co się wówczas wydarza, często zostawia w nas ślad na zawsze. Nie jestem skłonna podążać drogą, w której mówi się, że doznane w dzieciństwie krzywdy i trudne przeżycia determinują całe nasze życie i skazują nas na porażkę. Jednak silnie wierzę w to, że nadają mu pewien charakterystyczny rys. Tworzą blizny utrudniające nam funkcjonowanie, ale z drugiej strony pozwalają zyskać zupełnie inną perspektywę.

Są jednak zdarzenia, po których rany wyjątkowo trudno się goją, a powstałe blizny mimo upływu czasu nadal sprawiają ból. Wśród historii opowiedzianych w tej książce znajdziemy wiele takich trudnych przeżyć. Pojawi się z pewnością przemoc, zarówno psychiczna, jak i fizyczna, ale także ta bardzo trudna do opowiedzenia, bo obarczona poczuciem wstydu przemoc seksualna. Erwin Ringel, jeden z ojców światowej suicydologii, zwracał uwagę na ogromny wpływ dzieciństwa na zachowania samobójcze. Jeśli nawet dziecko poradzi sobie z trudnymi doświadczeniami, to nie znaczy, że w dorosłości nie dadzą one o sobie znać. Bessel van der Kolk, wybitny amerykański traumatolog holenderskiego pochodzenia, w swojej książce Strach ucieleśniony zwraca uwagę, że traumatyczne dzieciństwo może powodować zaburzenia, a nawet choroby psychiczne, a już z pewnością utrudniać funkcjonowanie w doros­łym życiu. Autor stawia tezę, że mamy do czynienia z przemilczaną epidemią amerykańskiego społeczeństwa – problemem, o którym wciąż mówi się zbyt rzadko i z dużymi oporami.

Bycie bezbronnym świadkiem

W dzieciństwie jesteśmy bezbronni i w tej bezbronności często osamotnieni, bo dorośli bardzo szybko zapominają, jak to jest być widzem, który ma tak niewielki wpływ na rzeczywistość. Dziewięciolatka patrząca, jak ojciec bije matkę i wlecze ją po podłodze, nie może nic zrobić. Zostają jej tylko płacz i krzyk. Poczucie bezradności zalewa całe jej ciało, a serce pęka na małe kawałki rozerwane siłą miłości do rodziców. Dziecko nie rozumie, dlaczego ukochane osoby się krzywdzą, nie wie, czy to, co widzi, skończy się na kilku siniakach, szpitalu, a może na śmierci ciężko pobitej matki. Ze strachu, miłości, bezradności i samotności powstaje emocjonalne tsunami i ono sprawi, że dorosła kobieta, z którą miałam okazję rozmawiać, nie zapomni tych obrazów do końca życia. Po latach wciąż będą w niej mieszkały lęk i bezradność w obliczu przemocy. Kiedy na jej drodze stanie agresywny mężczyzna o złych zamiarach, nie będzie umiała wydusić z siebie słowa, a całe jej ciało zdrętwieje w poczuciu zamrożenia.

Naruszenie granic ciała

Doświadczenie molestowania seksualnego bohaterki, której historia jako pierwsza pojawia się w tej książce, potwierdza przerażający fakt, o którym pisze Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę w swoim raporcie z 2022 roku. Osiemdziesiąt procent dzieci, które doświadczyły molestowania seksualnego i nie powiedziały o tym nikomu w ciągu dwóch tygodni od zdarzenia, prawdopodobnie nie powie o tym już nigdy. To przeżycie zostaje w nich niczym kawałek szkła wbity w stopę i choć niewidoczny, sprawia ból przy każdym kroku. Doświadczenie molestowania seksualnego to przerwanie granic bezpieczeństwa. W ślad za tym idą poczucie uprzedmiotowienia oraz przerażające wrażenie braku kontroli nad swoim ciałem i rzeczywistością. Do tego ten ogromny wstyd. Ofiary gwałtu lub molestowania często mają wrażenie, że to ich wina. Nie powinny pojawić się w danym miejscu albo powinny inaczej się ubrać. U tych osób, które doznają uczucia odrętwienia i nie mogą wykonać ruchu ani wydusić z siebie słowa, często pojawia się złość skierowana do wewnątrz za brak stosownej reakcji. Z czasem dochodzi do pogłębionej nienawiści wobec siebie samej lub siebie samego, chęć ukarania siebie, a także ogromny spadek samooceny. Brak możliwości rozmowy na ten temat powoduje zatapianie się w samotności i rozwijanie w głowie myśli, w których osoby te nieustannie się karcą.

Jednym z najtrudniejszych doświadczeń jest przeżycie gwałtu lub molestowania seksualnego ze strony kogoś bliskiego, członka rodziny lub przyjaciela. Dochodzi wtedy do nieodwracalnego naruszenia bariery bezpieczeństwa i zaufania. Ktoś, kto miał nas kochać i chronić, staje się przyczyną bólu i wstydu. Sprawia, że nasze ciało przestaje być nasze. Najgorsze w tych przypadkach dodatkowo jest to, że dzieci doświadczające tego typu przemocy często są niewysłuchane, a rodzice z różnych przyczyn im nie wierzą. Matka nie chce bowiem przyjąć do wiadomości, że jej nowy partner, z którym właśnie wspaniale układa sobie życie, wieczorami molestuje jej córkę. Uświadomienie sobie tego nie tylko zrujnuje jej nowe życie, ale także podważy jej kobiecość i miłość partnera. Ten rodzaj zaprzeczenia i braku zaufania do dziecka pozostawia w nim blizny, które bardzo często utrudniają nie tylko zbudowanie silnej tożsamości, ale też wiary w relacje międzyludzkie.

Odpowiedzialność, która przychodzi za szybko

Zdarza się też tak, że dzieciństwo trwa bardzo krótko. Jego koniec wyznaczają zdarzenia, które zmuszają do ekspresowego przejścia w dorosłość i przejęcia odpowiedzialności, na którą dziecko nie jest gotowe. Do takich przeżyć należy opieka nad chorym bliskim. Codzienne doglądanie takiej osoby, uczestniczenie w rozpadzie psychiki oraz ciała, zamartwianie się o wciąż pogarszający się stan zdrowia uniemożliwiają spędzanie beztroskich dni w towarzystwie rówieśników.

I choć śmierć nie zawsze jest przez dziecko odbierana w swojej całej dosłowności i ostateczności, to powoduje, że z dnia na dzień dochodzi do przewartościowania codziennych czynności. Jak tu bawić się z rówieśnikami, gdy w domu czeka na nakarmienie chora na alzheimera babcia? Jak śmiać się z koleżanką z nierówno pomalowanych paznokci, jeśli nie wiemy, czy nasz bliski wróci dziś ze szpitala, czy będzie musiał zostać tam na dłużej? I w końcu najważniejsze, narzucona dziecku odpowiedzialność niedostosowana do wieku męczy i wyczerpuje. Jest bowiem za ciężka, nieadekwatna do jego siły psychicznej i emocjonalnej. Dziecko nie ma rozwiniętych narzędzi do oceny sytuacji, często brakuje mu dystansu, którego nabiera się z wiekiem. A właśnie z takich składników budowana jest odpowiedzialność. Innymi słowy, jest to zadanie, które przerasta małego człowieka. Sytuacje kryzysowe, najczęściej niezapowiedziane, mają to do siebie, że nie tylko podważają wszelki porządek, w jakim żyjemy, ale także nie dają czasu na odpowiednie przygotowanie.

Rodzice mierzący się z chorobą własnego rodzica lub z kryzysem ekonomicznym albo rozwodem często są tak skupieni na radzeniu sobie z rzeczywistością, że tracą z pola widzenia syna lub córkę oraz rolę, jaką dzieci muszą przyjąć w tak trudnej dla wszystkich sytuacji. Dorośli często zapominają o tym, że dziecko, słysząc ich kłótnie, traktuje je bardzo poważnie, w dodatku interpretuje to po swojemu. Kiedy kłótnie dotyczą kwestii finansowych, jak w przypadku bohaterki pierwszej rozmowy, w dziecku często budzi się naturalna chęć pomocy rodzicom. Będzie chciało ich odciążyć, nie biorąc pod uwagę własnego przeciążenia. Kiedy zabraknie uważności ze strony dorosłych, mały duży człowiek może wziąć na swoje barki ciężar nie do udźwignięcia. Efektem tego obciążenia będzie po latach poczucie wyczerpania.

Nie raz zdarzyło mi się usłyszeć od dwudziestoparolatków, że są potwornie wyczerpani. W opowieściach o ich dorastaniu często pojawiał się motyw zbyt szybko wziętej na swoje barki odpowiedzialności. To trochę tak, jakby zbyt młody sportowiec przyjął w trakcie swojego treningu za duże ciężary. Jego nierozwinięte do końca ciało może ulec kontuzjom, które osłabią go w dorosłym życiu i staną się przeszkodą w uzyskaniu optymalnej formy. Zmęczone dzieci to te, których dzieciństwo zamiast beztroski przepełnione było poczuciem obowiązku, lękiem, obawami o kolejny dzień, strachem przed tym, że komuś bliskiemu albo im samym stanie się krzywda. Wszystkie te emocje zabierają energię, którą z czasem coraz trudniej jest odbudować.

Śmierć bliskiego

Żałoba w dzieciństwie nie jest oczywista. Wielu badaczy spiera się o to, czy okres po śmierci bliskiej osoby można z perspektywy dziecka nazwać żałobą. I choć dziecko zyskuje dość wcześnie świadomość, czym jest śmierć, to nadal nie ma dostępnych narzędzi intelektualnych, aby to przepracować. Wspomniany już Ringel doświadczenie nieprzepracowanej w dzieciństwie żałoby nazywa wnoszeniem w dorosłość „trupa w szafie”. Nigdy bowiem nie wiadomo, kiedy z tej szafy wypadnie, a jego rozkładające się ciało będzie nam przypominało o sobie i nie pozwoli normalnie funkcjonować. W wierszach wybitnej amerykańskiej poetki Sylvii Plath wątek śmierci ojca, który zmarł, kiedy była małą dziewczynką, przewijał się przez całą jej twórczość. Stale towarzyszyło jej nieodparte wrażenie długu wobec życia. Niejednokrotnie wspominała, że kolejne próby samobójcze są dla niej grą, dzięki której może opłacić dalsze życie. Niestety, za którymś razem ta tragiczna rozgrywka skończyła się dla niej śmiercią.

Śmierć bliskiego zostawia w psychice dziecka trwałe piętno. Pamiętam historię pewnej kobiety, która w młodym wieku straciła ojca. Jej matka nie radziła sobie z tą sytuacją. W trudnych momentach, kiedy nie panowała nad emocjami, straszyła córkę, że wkrótce umrze, bo nie daje sobie z nią rady, a dziewczynka trafi do domu dziecka. Historię tę usłyszałam od pięćdziesięcioletniej już kobiety, która ze łzami w oczach wyznała mi, że ten strach tkwi w niej do dziś. Strach przed tym, że zostanie zupełnie sama.

Siła usłyszanych w dzieciństwie słów

Metafora o śladach w betonowej wylewce ma jeszcze jedno ważne znaczenie. Słowa usłyszane w dzieciństwie często zostają w nas na całe życie. Zasiane, rozwijają się, a ich korzenie mocno wrastają w pamięć. „Jesteś kretynem”, „Nic z ciebie nie będzie”, „Jesteś śmierdzącym leniem”, „Jesteś egoistką, przejdziesz po trupach, aby osiągnąć to, co chcesz” – to tylko kilka przykładów, słów ziaren, które rodzice lub inni ważni dla dziecka dorośli zasadzają w nierozwiniętym do końca sercu. „Dziecko jest w stanie uwierzyć we Wróżkę Zębuszkę, więc tym bardziej uwierzy w to, że jest głupie lub do niczego się nie nadaje” – mówiła moja znajoma szkolna pedagog. Sama do dziś pamiętam słowa mojej nauczycielki polskiego, która była przekonana, że nie zdam matury. Wmawiała mi, że mam pretensjonalny styl i nigdy nie będę potrafiła nic napisać. Oczywiście dziś wspominam to z uśmiechem i satysfakcją, patrząc z miejsca, w którym jestem, ale wtedy było to dla mnie bardzo trudne przeżycie.

Doktor Agnieszka Kozak w książce Uwięzieni w słowach rodziców zwraca uwagę na to, jak ogromny wpływ na dorosłe życie mają „zaklęcia”, które stosowali nasi rodzice: „Chłopaki nie płaczą”, „Nie mów nikomu, co dzieje się w domu”, „Nie bądź jak ojciec”, „Bo pan cię zabierze” czy tak dobrze znane: „Co ludzie powiedzą?”. To właśnie te, a także inne „magiczne zwroty” osadziły się głęboko w naszym umyśle i choć z perspektywy czasu umiemy ocenić, że są niemądre i krzywdzące, to często podświadomie, zwłaszcza w komunikacji z innymi, nadal w nas rezonują. Zdarza się też, że oceny naszego zachowania czy wyglądu, które wygłosili kiedyś nasi rodzice, determinują nasze myślenie o sobie w dorosłym życiu. Pewien mężczyzna miał obsesję na punkcie swojej wagi. Podejmował kolejne mniej lub bardziej udane próby odchudzania. I choć jego otyłość nie była chorobliwa i nie zagrażała jego zdrowiu, prowadził tytaniczną walkę, by zmienić swój wygląd. Po latach zdał sobie sprawę, że brak akceptacji nie wynikał z wygórowanych wyobrażeń na temat ideału męskości, tylko ze słów matki, które słyszał w dzieciństwie, a które do dziś dźwięczały mu w uszach: „Jak będziesz taki tłuściutki, to nikt cię nie będzie lubił i oddam cię czarownicy na obiad”. Choć dziś to „zaklęcie” brzmi dla niego abstrakcyjnie, to emocje z nim związane ugrzęzły w jego umyśle na lata.

Stary malutki, stara malutka

Część dzieci bardzo szybko rozwija się intelektualnie. Ma na to wpływ otoczenie, w którym dorastają. Jeśli dookoła są głównie dorośli i relacje z nimi zastępują w dużej mierze relacje z rówieśnikami, to dziecko chcące się dopasować do ich wymagań szybko spróbuje ich naśladować i nadganiać elokwencją własne braki związane z młodym wiekiem. Rodzicom często to imponuje. Ludzie nazwą takie dziecko „starym malutkim”. Jednak efektem ubocznym będzie przepaść, jaka utworzy się między tym dzieckiem a jego rówieśnikami. Trudno jest wrócić ze świata dorosłych do świata dzieci, zachowując w sobie otwartość i naiwność potrzebne do nawiązywania relacji rówieśniczych. Pojawiają się komentarze niezrozumiałe dla kolegów, odmienne słownictwo, rozmowy o tematach spoza obszaru ich zainteresowania. I znowu przychodzi samotność. Bo z jednej strony obcowanie z dorosłymi daje dziecku wiele satysfakcji, ale z drugiej – z przyczyn oczywistych nie może ono funkcjonować w tym świecie na równych prawach we wszystkich płaszczyznach. Zostanie wykluczone z wielu tematów czy form spędzania czasu, nieadekwatnych dla młodego wieku. Natomiast wśród rówieśników też nie znajdzie już pełnego zrozumienia ani poczucia swobody, jaką mają inne dzieci w tym wieku. Najważniejsze jest jednak to, że nawet te dzieci, które szybko rozwijają się intelektualnie, często emocjonalnie nie nadążają za tym rozwojem. Tym samym, choć na coraz więcej tematów potrafią rozmawiać, to wciąż wiele spraw jest dla nich za trudnych. Przenosi się to także na sytuacje życiowe, gdy rodzice takich „starych malutkich” dzieci wymagają od nich zachowań odpowiedzialnych, wykraczających poza ich wiek i możliwości rozwojowe.

O internecie i jego wpływie na dzieciństwo

Oprócz indywidualnego rozwoju każdego dziecka, jego odmiennej charakterystyki i kształtującej się tożsamości musimy brać pod uwagę również wpływ świata zewnętrznego oraz środowiska na dorastanie. Badając etiologię zachowań samobójczych wśród dzieci i młodzieży, z ogromną uwagą przyglądałam się dynamice zachowań samobójczych młodzieży w Polsce w latach 2020–2024. Według danych Komendy Głównej Policji pomiędzy rokiem 2020 a 2021 doszło do 86-procentowego wzrostu prób samobójczych w przedziale wiekowym 7–19. Kiedy porównamy kolejny rok, 2021, do 2022, wzrost nadal jest wysoki, bo aż 46-procentowy. W latach 2023–2024 nie odnotowaliśmy już tak dużego skokowego wzrostu, ponieważ był on na poziomie 3 procent, ale nadal liczba prób samobójczych wśród młodzieży oscylowała około dwóch tysięcy. Wciąż pojawiały się pytania dziennikarzy, specjalistów, rodziców – co spowodowało tak duży wzrost? Pandemia, covid, izolacja? Oczywiście, wirus COVID-19 i związane z nim konsekwencje społeczne miały na to wpływ, ale to nie wirus wywołał wzrost prób.

Izolacja, a także wymuszone przez nią zmiany wzmocniły wcześniejsze problemy, z jakimi zmagały się dzieci. Jeśli w domu była przemoc domowa, to izolacja i stres związany z niepewnością jutra tylko ją nasiliły. Podobnie przedstawiała się sytuacja z chorobą alkoholową jednego rodzica lub obojga – sposobem na narastające napięcie dookoła mogła być jeszcze większa niż zwykle ilość alkoholu. Zmianę nauczania stacjonarnego na online i odwrotnie dzieci nieradzące sobie z nauką i rówieśnikami odczuły bardzo dotkliwie.

Jeden fakt szczególnie zwraca moją uwagę. Według raportu Nastolatki 3.0 przygotowanego przez ekspertów i naukowców NASK w 2023 roku, średni czas spędzony przez dzieci w internecie wynosi dziennie pięć godzin i trzydzieści sześć minut. Internet nie jest już dla nich narzędziem, jest nowym środowiskiem, w którym funkcjonują. Nawiązują relacje, przeżywają pierwsze miłości, ale są także narażone na hejt, przemoc fizyczną, psychiczną i seksualną. Mają one jednak inny wymiar niż ten, do którego przywykło pokolenie rodziców. Maciej Dębski, ekspert od higieny cyfrowej i charyzmatyczny mówca, często podkreśla fakt, że w 2026 roku będziemy obchodzić trzydziestolecie internetu w Polsce. To znaczy, że trzydziestoparolatkowie pamiętają jeszcze czasy bez internetu, ale młodsze pokolenia już sobie tego nie wyobrażają.

Na początku 2024 roku na platformie streamingowej Netflix pojawił się miniserial Dojrzewanie. W internecie rozgorzała gorąca dyskusja. Głównym wątkiem tego dramatu było morderstwo dokonane przez trzynastolatka. Obejrzałam jednego wieczoru wszystkie cztery odcinki. Następnego dnia przeczytałam kilka recenzji o tej produkcji. Nasycona różnymi opiniami zdecydowałam się zabrać głos w mediach społecznościowych. Głos ten w dużej mierze nie dotyczył jednak serialu, tylko spraw, o których mówiłam od kilku lat na konferencjach i spotkaniach edukacyjnych wokół tematyki zachowań samobójczych dzieci i młodzieży.

Jesteśmy świadkami wyrwy międzypokoleniowej. Owszem, między pokoleniami zawsze były różnice, i to jest całkowicie normalne. Wojny pokoleń opisywał chociażby Szekspir w swoim genialnym Królu Learze. Starsze pokolenie narzeka na młodsze, wypomina, że jest słabsze, mniej zdolne, leniwe. Takie zjawisko nie jest niczym nowym w historii ludzkości. Jednak to, co aktualnie się dzieje w relacji dorośli – nastolatkowie, moim zdaniem nie jest znanym nam dobrze konfliktem pokoleń. To nie jest różnica wieku i perspektywy. Mamy do czynienia z wyrwą międzypokoleniową. Przestaliśmy się rozumieć. Technologia sprawiła, że pojawił się między nami mur, z jakim nie mieliśmy wcześniej do czynienia. Mur, który oddzielił nasze światy. Nigdy nie było przyspieszenia na taką skalę. Nie wiemy, co robią dzieci w internecie, przede wszystkim dlatego, że nas to nie interesuje. I nie chodzi mi głównie o treści patologiczne. Nie wiemy, jakiej muzyki słucha nastolatek, kto jest jego idolem, kogo podziwia i chce naśladować. A potem słyszę z ust rodzica: „Moja córka nie chce ze mną rozmawiać”. Nie chce, bo nie ma o czym. Dzieci często nie mają ochoty rozmawiać z rodzicami, ponieważ czują się niezrozumiane. Nie mamy bowiem wspólnego języka. Nie wypracowaliśmy go.

Kiedy mówię na konferencjach o związku pornografii cyfrowej z zachowaniami samobójczymi, na sali często słyszę szmer niedowierzania. Kiedy cytuję wyniki najnowszego raportu Internet dzieci Magdaleny Bigaj i Konrada Ciesiołkiewicza, w którym autorzy pokazali, że w dziesiątce najczęściej odwiedzanych stron internetowych przez dzieci w przedziale wiekowym 7–14 lat jest strona pornograficzna, słyszę: „To niemożliwe”. Kiedy wspominam, że higiena cyfrowa to nie ekstrawagancja, lecz podstawa, o czym przekonuje Maciej Dębski, to widzę pobłażliwe uśmiechy. Mam wrażenie, że uparcie patrzymy przez palce. Udajemy, że dzieci wciąż żyją w różowych bańkach, a dzieciństwo to najwspanialszy etap życia. Osobiście uważam, że nie ma już dzieciństwa. Przebodźcowani, wrzuceni w wir przemocy i brutalnego seksu nastolatkowie są narażeni na przyswajanie treści i obrazów, na które mimo rozwoju intelektualnego nie są gotowi emocjonalnie. I są tam sami. Całkiem sami. Każdego dnia do naszego serwisu www.zwjr.pl piszą dzieci. Piszą o tym, że są samotne, beznadziejne, niezrozumiane. I nie chodzi o to, by odciąć dzieci zupełnie od technologii. W dzisiejszych czasach to niemożliwe. Chodzi o to, aby światy nam się nie rozjeżdżały. Chodzi o to, byśmy w tym nowym środowisku, jakim jest internet, byli razem. Poznawali swoje nowe otoczenie i dawali wsparcie, kiedy zaczyna być niebezpiecznie. A każdy z nas wie, że niebezpieczeństw jest wiele.

Niepokojąca liczba prób samobójczych wśród dziewcząt

Nie możemy pozostać też obojętni na fakt, że za prawie cały wzrost liczby prób samobójczych w Polsce w przedziale wiekowym 7-19 lat odpowiada wzrost prób samobójczych wśród dziewcząt. Między rokiem 2020 a 2023 liczba takich prób wśród dziewcząt wzrosła o 315 procent! I jeśli miałabym szukać przyczyn, to jednej z nich z pewnością upatrywałabym nie tylko w przemocy, na jaką narażone są w internecie. Zwróciłabym też uwagę na to, jakiej presji są poddawane za sprawą mediów społecznościowych. Idealna figura, piękna cera, markowe ubrania – część z tego w realnym świecie nie istnieje. Ubrania są wypożyczone, na skórze jest filtr, a sylwetka także jest spreparowana. Ale to nie jest ważne, bo obecnie młodzi ludzie nie dzielą już świata na offline i online. Dla nich to jeden świat, tylko różne środowiska. I coraz częściej to właśnie w tym internetowym bardziej zależy im na uznaniu, a emocje, które tam są przeżywane, mają dla nich największe znaczenie.

Zaniedbanie emocjonalne

Dla współczesnych suicydologów na całym świecie do podstawowych kwestii należy odpowiedź na pytanie, co powoduje, że pewne osoby z myślami samobójczymi podejmują próbę samobójczą, a inne nie. Co stoi za tym, że myśli i słowa przeradzają się w czyny? Zimą 2023 roku byłam na konferencji organizowanej przez Warszawski Uniwersytet Medyczny i panelu poświęconym zachowaniom samobójczym. Młody psychiatra z Gdańska opowiadał o swoich badaniach przeprowadzonych w jednym z gdańskich szpitali psychiatrycznych na oddziale dziecięcym. Jego główne pytania badawcze brzmiały: „Co różni młodych pacjentów z myślami samobójczymi od tych, którzy podejmują próby samobójcze? Co jest tym czynnikiem spustowym? Jaka jest różnica między tymi dziećmi?”. W trakcie wykładu, z zastrzeżeniem, że próba badawcza dotyczyła tylko jednego szpitala, zwrócił uwagę na to, że próby samobójcze znacznie częściej są podejmowane przez dzieci doświadczające zaniedbania emocjonalnego. Jego wniosek pokrywa się z wnioskami raportu Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę z 2023 roku.

Zaniedbanie emocjonalne to jeden z poważniejszych czynników ryzyka zachowań samobójczych wśród dzieci i młodzieży. Czym ono jest? Są domy, w których dziecko nie słyszy ani „kocham cię”, ani „jesteś dla mnie ważny”. Na co dzień jest świadkiem kłótni między rodzicami, którzy nierzadko wypominają sobie wzajemnie brak czasu na opiekę nad potomstwem. W takim domu mały człowiek czuje się zbędny, niepotrzebny, nie otrzymuje wsparcia ani uwagi.

Bardzo się denerwuję, kiedy na konferencjach podchodzą do mnie nauczyciele i pytają z uśmiechem: „Pani doktor, ale tak między nami, to te próby samobójcze wśród młodzieży to taka moda, prawda?” albo mówią: „Ona chce zwrócić na siebie uwagę”. Lekko podminowana odpowiadam wtedy: „A według pani, co się musi dziać w życiu tego młodego człowieka, żeby musiał użyć próby samobójczej jako formy komunikacji, by ktoś w końcu zauważył jego ból?”. Tu otwiera się kolejny wątek. Ciągle się zastanawiam, dlaczego zwrot: „Zwrócić na siebie uwagę” jest traktowany jako pejoratywny. Przecież to, że osoba odczuwająca ból chce zwrócić naszą uwagę, jest całkowicie normalne, tym bardziej jeżeli mówimy o bólu psychicznym, często niewidocznym dla otoczenia. Jeśli boli, chcę, by ktoś mi pomógł, chcę, by ktoś zwrócił na mnie uwagę. Nie ma w tym nic złego, to naturalny odruch. Dzieci, na które nikt nie zwraca uwagi, dzieci zaniedbane emocjonalnie, często są ze swoimi problemami zupełnie same. Kiedy pojawia się w ich życiu trudna sytuacja albo kryzys, nie mogą o tym porozmawiać z rodzicami. Nie dostają tym samym wsparcia i nikt nie pomaga im wykształcić odpowiednich narzędzi do rozwiązywania ich problemów. Uczą się wtedy rozwiązywać je na własną rękę. Nie zawsze w dobry sposób. Niezauważane, niesłyszane, odtrącone – podejmują próby samobójcze, żeby w końcu ktoś je zauważył.