Przyjaciele, kochankowie i ta Wielka Straszna Rzecz - Matthew Perry - ebook + książka

Przyjaciele, kochankowie i ta Wielka Straszna Rzecz ebook

Perry Matthew

4,5
46,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Niezachwianie szczera, poruszająca i zabawna. To jest książka, na którą wszyscy czekali!

Matthew Perry, gwiazda serialu „Przyjaciele”, przenosi czytelników na scenę najbardziej znanego sitcomu wszechczasów, jednocześnie opowiadając o swoich prywatnych zmaganiach z uzależnieniem. Z typowymi dla siebie poczuciem humoru i szczerością szczegółowo opisuje trwającą całe życie walkę z chorobą i to, co ją napędzało, pomimo posiadania „wszystkiego”.

„Przyjaciele, kochankowie i ta wielka, straszna rzecz” to autobiografia zawierająca najbardziej intymne szczegóły dotyczące utraconej miłości Perry’ego, jego najciemniejszych dni i najlepszych przyjaciół.

„Jeśli chcesz się dowiedzieć, kim naprawdę jest Matthew Perry, nie czytaj brukowców – sięgnij po tę książkę”

Marta Kauffman, współtwórczyni serialu NBC „Przyjaciele”

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 353

Oceny
4,5 (24 oceny)
17
3
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
karolina3131

Nie oderwiesz się od lektury

WcIagajaca i szokująca oraz smutna.... oglądanie przyjaciół już nie będzie takie samo. Polecam przeczytać zwłaszcza fanom. Szkoda, że jego życie nie zakończyło się happy endem.
00
kultulinaria

Nie oderwiesz się od lektury

Łamiącą serce, szczera, nie na poprawę humoru
00
Efcikowa

Nie oderwiesz się od lektury

Jak o rzeczach strasznych pisać z humorem....Cudowna,przerażająca,jedyna w swoim rodzaju.Polecam nie tylko fanom Przyjaciół.
00
annabartkowiak

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i smutna ....
00
aleksandraLex

Nie oderwiesz się od lektury

Wstrząsająca.
00

Popularność




Matthew Perry

PRZYJACIELE, KOCHANKOWIE I TA WIELKA STRASZNA RZECZ

Autobiografia

Przełożyli Jacek Żuławnik, Paweł Bravo, Anna Klingofer-Szostakowska, Natalia Mętrak-Ruda

Tytuł oryginalny: Friends, Lovers, and the Big Terrible Thing

Text Copyright © 2022 by Matthew Perry

Foreword © 2022 by Lisa Kudrow

Published by arrangement with Flatiron Books

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXXII

Copyright © for the Polish translation by Jacek Żuławnik, Paweł Bravo, Anna Klingofer-Szostakowska, Natalia Mętrak-Ruda, MMXXII

Wydanie I

Warszawa MMXXII

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Dla wszystkich, którzy cierpią.

Wiecie, że to o was mowa.

Najlepsze wyjście wiedzie zawsze na wskroś.

Robert Frost, Sługa do sług, przeł. Stanisław Barańczak

Tylko pomóż mi przetrwać jeszcze jeden dzień.

James Taylor

Przedmowa. Lisa Kudrow

„Jak się czuje Matthew Perry?”

Odkąd wiele lat temu zaczęto zadawać mi to pytanie, często bywało ono pytaniem zadawanym mi najczęściej ze wszystkich. Rozumiem, czemu odpowiedź na nie interesuje tak wielu ludzi: kochają Matthew i chcą, żeby czuł się dobrze. Też tego chcę. A jednak zawsze się jeżyłam, kiedy zadawali mi je dziennikarze, bo nie mogłam odpowiedzieć tak, jak chciałam: „To jego historia i nie ja powinnam ją opowiadać, prawda?”. Miałam ochotę powiedzieć: „To bardzo intymne, osobiste sprawy i dopóki nie mówi o nich sam zainteresowany, dopóty są to tylko plotki, a ja nie zamierzam z wami plotkować o Matthew”. Wiedząc, że brak jakiejkolwiek odpowiedzi mógłby mu tylko zaszkodzić, czasem odpowiadałam: „Wydaje mi się, że wszystko w porządku”. To przynajmniej nie zwracało uwagi i być może pozwalało mu zachować nieco prywatności w walce z chorobą. Tak naprawdę jednak sama nie do końca wiedziałam, jak Matthew się czuje. Jak przeczytacie w książce, trzymał to w sekrecie. Minęło sporo czasu, zanim poczuł się na tyle bezpiecznie, żeby opowiedzieć nam nieco o tym, przez co przechodzi. Na przestrzeni lat nie próbowałam interweniować ani się z nim konfrontować, bo o uzależnieniu wiedziałam tyle, że jego trzeźwość nie zależy ode mnie. Czasem zastanawiałam się, czy popełniam błąd, nie próbując zrobić więcej. W ogóle czegoś zrobić. A jednak zrozumiałam, że ta choroba niestrudzenie się nim karmi, zdeterminowana, żeby trwać.

Skupiłam się więc na Matthew, który każdego dnia potrafił mnie rozśmieszyć, a raz w tygodniu potrafił mnie rozśmieszyć tak bardzo, że ze śmiechu płakałam i traciłam oddech. Był tu: Matthew Perry, człowiek błyskotliwy, uroczy, kochany, wrażliwy, bardzo rozsądny i racjonalny. Mimo swojej walki ten facet wciąż tu był. Ten sam Matthew, który na samym początku poprawiał nam humor podczas męczących nocnych zdjęć do otwierającej sceny w fontannie. „Nie pamiętam czasów, kiedy nie byłem w fontannie”. „Czyżbyśmy byli mokrzy?” „Ach, pamiętne chwile, kiedy nie byłem mokry…” (To dzięki Matthew w tej scenie wszyscy tak się śmiejemy).

Po zakończeniu kręcenia Przyjaciół nie widywałam się z Matthew na co dzień i nie mogłam nawet zgadywać, jak się czuje.

To dzięki tej książce dowiedziałam się, czym naprawdę było jego życie z uzależnieniem i przetrwanie go. Matthew trochę mi o tym opowiadał, ale nie tak szczegółowo. Tu bardzo otwarcie i szczerze wpuszcza nas do swojej głowy i serca. Wreszcie nikt nie musi pytać o jego samopoczucie mnie ani nikogo innego. Sam wam wszystko mówi.

Był bliski śmierci tyle razy, że jego przetrwanie wydaje się niemal cudem. Cieszę się, że tu jesteś, Matty. Jak to dobrze. Kocham cię.

Lisa

Prolog

Cześć, mam na imię Matthew, chociaż być może znacie mnie pod innym imieniem. Przyjaciele mówią na mnie Matty.

Powinienem już nie żyć.

Jeśli chcecie, możecie spojrzeć na to, co tu przeczytacie, jak na wiadomość z zaświatów. Z moich zaświatów.

Nadszedł Siódmy Dzień Bólu. Nie mam na myśli takiego bólu, jaki powoduje stłuczenie palca czy oglądanie drugiej części filmu Jak ugryźć 10 milionów. Piszę o Bólu wielką literą, bo był to najgorszy Ból, jakiego kiedykolwiek doświadczyłem – platońska idea Bólu, jego archetyp. Ludzie mawiają, że najbardziej boli poród: a więc był to najgorszy wyobrażalny ból, tyle że pozbawiony perspektywy radości, jaką daje trzymanie noworodka w ramionach.

Jest to nie tylko Siódmy Dzień Bólu, ale też Dziesiąty Dzień Bezruchu. Jeśli łapiecie, o co mi chodzi – od dziesięciu dni się nie wysrałem. Coś było nie w porządku, i to bardzo. To nie był tępy, pulsujący ból przypominający migrenę; nie był to nawet kłujący, przeszywający ból, który czułem, kiedy jako trzydziestolatek miałem zapalenie trzustki. To był inny rodzaj Bólu. Jakby moje ciało miało pęknąć. Jakby moje wnętrzności chciały wydostać się na zewnątrz. Ten Ból się nie pierdolił.

I jeszcze te dźwięki. Mój Boże: te dźwięki. Zazwyczaj jestem dość cichym, introwertycznym gościem. Tamtej nocy jednak wrzeszczałem na cały głos. Czasem po zmierzchu, kiedy wiatr wieje z właściwej strony, a wszystkie samochody już zaparkowały, da się w Hollywood Hills usłyszeć przeraźliwe wycie zwierzęcia rozrywanego na strzępy przez kojoty. Z początku brzmi to jak dobiegający z oddali dziecięcy śmiech, ale potem zdajesz sobie sprawę, że to nie śmiech – to zapowiedź śmierci. Najgorsza jest jednak chwila, kiedy wycie cichnie, bo wiesz, że cokolwiek zostało zaatakowane, już nie żyje. To piekło.

Owszem, piekło istnieje. Nie dajcie sobie wmówić, że to nieprawda. Byłem w nim, istnieje. Koniec dyskusji.

Tamtej nocy tym zwierzęciem byłem ja. Wciąż krzyczałem, rozpaczliwie walcząc o przetrwanie. Cisza oznaczałaby koniec. Nie miałem pojęcia, jak blisko końca się znalazłem.

Mieszkałem wtedy w domu trzeźwości w południowej Kalifornii. Nic w tym dziwnego – pół życia spędziłem w różnych ośrodkach dla uzależnionych i domach trzeźwości. To całkiem dobre rozwiązanie dla dwudziestoczterolatka; gorsze, kiedy masz czterdzieści dwa lata. Ja miałem lat czterdzieści dziewięć i wciąż nie radziłem sobie sam ze sobą.

Na tym etapie wiedziałem o uzależnieniu od alkoholu i narkotyków więcej niż wszyscy trenerzy i duża część lekarzy, których spotykałem w tych ośrodkach. Niestety taka samowiedza nic nie daje. Gdyby droga do trzeźwości wymagała ciężkiej pracy i pogłębionej wiedzy, bestia byłaby dla mnie już tylko złym wspomnieniem. Musiałem zmienić się w zawodowego pacjenta, żeby w ogóle przetrwać. Nie ma co się oszukiwać. W wieku czterdziestu dziewięciu lat wciąż bałem się być sam. Kiedy mój szalony mózg (szalony zresztą tylko w tym obszarze) zostawał sam, zawsze znajdował jakąś wymówkę, żeby zrobić to, co niewyobrażalne: pić i ćpać. Jako że mam za sobą całe dekady życia zniszczone piciem i ćpaniem, przeraża mnie, że mógłbym zrobić to znowu. Nie boję się przemawiać do dwudziestu tysięcy ludzi, ale kiedy wieczorem siadam sam na kanapie przed telewizorem, oblewa mnie zimny pot. Boję się własnego umysłu, własnych myśli; boję się, że mój mózg po raz kolejny każe mi sięgnąć po narkotyki. Wiem doskonale, że mój umysł chce mnie zabić. Wciąż czają się we mnie samotność i tęsknota, wciąż lgnę do przekonania, że coś, co znajduje się na zewnątrz mnie, zdoła mnie naprawić. Ale miałem przecież w życiu wszystko, co mógł mi zaproponować zewnętrzny świat.

Moją dziewczyną jest Julia Roberts. Nieważne, musisz się napić.

Właśnie kupiłem mój wymarzony dom – mam z niego widok na całe miasto! Znajdź sobie lepiej dilera.

Zarabiam milion dolarów tygodniowo – nieźle, co? Chciałbyś się napić? Jasne, że tak. Wielkie dzięki.

Miałem wszystko. Ale wszystko było ułudą. Nie było sposobu, żeby rozwiązać mój problem. Dopiero po wielu latach zacząłem powoli rozumieć, gdzie szukać rozwiązania. Proszę, nie zrozumcie mnie źle. To wszystko – Julia, wymarzony dom, milion dolarów tygodniowo – było wspaniałe i zawsze będę za to wdzięczny. Jestem jednym z największych farciarzy na świecie. I najlepiej na świecie się bawiłem.

Ale to nie była odpowiedź. Czy gdybym miał zrobić to jeszcze raz, znów poszedłbym na przesłuchanie do Przyjaciół? No pewnie, że tak. Czy znowu bym pił? No pewnie, że tak. Gdyby alkohol nie koił moich nerwów i nie pomagał mi dobrze się bawić, jako dwudziestolatek rzuciłbym się z wieżowca. Mój wspaniały dziadek Alton L. Perry był wychowywany przez ojca alkoholika i w rezultacie przez całe cudowne dziewięćdziesiąt sześć lat swojego życia nie tknął alkoholu.

Nie jestem moim dziadkiem.

Nie piszę tych słów, żeby ktoś mi współczuł – piszę je, bo to prawda. Piszę je, bo ktoś inny również może czuć się zagubiony, wiedząc, że powinien przestać pić – mając wszystkie potrzebne informacje, rozumiejąc konsekwencje – a jednak wciąż nie umiejąc tego zrobić. Bracia i siostry, nie jesteście sami. (Pod hasłem „nałogowiec” w słowniku powinno widnieć zdjęcie, na którym rozglądam się wokół, głęboko skonfundowany).

W domu trzeźwości w południowej Kalifornii miałem widok na zachodnie Los Angeles i dwa podwójne łóżka. Drugie zajmowała moja asystentka i najlepsza przyjaciółka Erin, której przyjaźń szczególnie cenię, jako że daje mi radość kobiecego towarzystwa pozbawioną romantycznego napięcia, które dotąd niszczyło moje przyjaźnie z heteroseksualnymi kobietami (nie wspominając o tym, że mogę z nią rozmawiać o seksownych laskach). Poznałem ją dwa lata wcześniej w innym ośrodku, w którym wtedy pracowała. Nie wytrzeźwiałem wtedy, ale dostrzegłem jej wspaniałość, więc „ukradłem ją” z ośrodka i zaproponowałem stanowisko asystentki. Została moją najlepszą przyjaciółką. Ona również rozumiała, czym jest uzależnienie, a moją walkę poznała lepiej niż jakikolwiek lekarz.

Chociaż obecność Erin dawała mi pocieszenie, spędziłem w południowej Kalifornii wiele bezsennych nocy. Sen to dla mnie duży problem – zwłaszcza w takich miejscach. Nie wydaje mi się zresztą, żebym kiedykolwiek w życiu spał dłużej niż cztery godziny bez przerwy. Nieszczególnie pomocny był fakt, że oglądaliśmy wyłącznie dokumenty o więzieniach, a ja odstawiałem akurat takie dawki xanaxu, że mój mózg był przekonany, iż sam jestem więźniem, a dom trzeźwości – zakładem karnym. Mantra mojego psychiatry brzmi: „rzeczywistość nie jest dla każdego”, a ja na tym etapie nie czułem ani smaku, ani zapachu rzeczywistości. Miałem covid rozumu, byłem kompletnie pogrążony w urojeniach.

Ból nie był jednak urojeniem: bolało tak bardzo, że przestałem palić, a gdybyście wiedzieli, ile paliłem, zrozumielibyście, że coś musiało być bardzo nie w porządku. Jedna z pracowniczek ośrodka, na której plakietce z imieniem równie dobrze mógłby widnieć napis SIOSTRA PINDA, zasugerowała, żebym wykąpał się w gorzkiej soli, żeby „zmniejszyć dyskomfort”. Nie zabiera się plasterka na miejsce samochodowej kraksy ani nie radzi się komuś pogrążonemu w takim Bólu, żeby posiedział w wodzie i sosie własnym. Pamiętajmy jednak, że rzeczywistość nie jest dla każdego: wykąpałem się w tej soli.

Siedziałem nagi, targany Bólem, wyjąc jak pies rozrywany na strzępy przez kojoty. Erin mnie słyszała – cholera, pewnie mieszkańcy San Diego też mnie słyszeli. Stanęła w drzwiach łazienki i patrząc na moje smutne, nagie, wijące się z Bólu ciało, spytała po prostu:

– Chcesz jechać do szpitala?

Jeśli Erin uważała, że w tym stanie kwalifikowałem się do szpitala, to tak było. Zresztą zauważyła też, że nie palę.

– Wydaje mi się to znakomitym pomysłem – odparłem między jednym jękiem a drugim.

Erin jakimś sposobem pomogła mi wyjść z wanny i mnie wytarła. Właśnie zaczynałem się ubierać, kiedy w drzwiach stanęła opiekunka – zapewne ściągnęło ją tam wycie zarzynanego psa.

– Zabieram go do szpitala – powiedziała Erin.

Opiekunka Catherine była piękną blondynką, której ponoć oświadczyłem się zaraz po przybyciu. W konsekwencji prawdopodobnie nieszczególnie za mną przepadała. (Nie żartuję: kiedy przyjechaliśmy, byłem tak nastukany, że poprosiłem ją o rękę, a zaraz potem spadłem ze schodów).

– To tylko próba odnalezienia środków uzależniających – zwróciła się do Erin, kiedy się ubierałem. – W szpitalu zażąda leków.

„Chyba wystąpię o rozwód” – pomyślałem.

Na tym etapie chyba dla wszystkich było już oczywiste, że albo całą podłogę pokrywają psie wnętrzności, albo ktoś naprawdę zwija się z Bólu. Główny opiekun Charles – wyglądał, jakby jego ojciec był modelem, a matka bezdomną – dołączył do Catherine, żeby pomóc jej zablokować nam przejście.

Zablokować przejście? Czy myśmy mieli po dwanaście lat?

– Jest naszym pacjentem – powiedziała Catherine. – Nie masz prawa go stąd zabrać.

– Znam Matty’ego – nalegała Erin. – Nie próbuje zdobyć leków.

Potem Erin zwróciła się do mnie:

– Matty, czy musisz jechać do szpitala?

Pokiwałem głową i znów zawyłem.

– Zabieram go stąd – oświadczyła Erin.

Jakimś cudem udało nam się minąć Catherine i Charlesa i wyjść z budynku na parking. Piszę o cudzie nie dlatego, że Catherine i Charles jakoś szczególnie nam przeszkadzali, ale dlatego, że za każdym razem kiedy moja stopa dotykała ziemi, Ból stawał się jeszcze bardziej nieznośny.

Wysoko na niebie wisiała jasna, żółta kula, która patrzyła na mnie z pogardą, nieprzejęta moją agonią.

„Co to jest?” – zastanawiałem się wśród paroksyzmów bólu. – „Ach, to przecież słońce…” Rzadko wychodziłem na zewnątrz.

– Jadę do was z osobą o statusie VIP, skarżącą się na ostry ból brzucha – powiedziała do słuchawki Erin, otwierając drzwi samochodu. Samochody to zwykłe, durne rzeczy, dopóki wolno ci je prowadzić. Kiedy tracisz tę możliwość, stają się nagle czarodziejskimi machinami symbolizującymi wolność i szczęśliwe, dawne życie. Erin posadziła mnie na miejscu pasażera. Oparłem się. Mój brzuch skręcał się z bólu.

Erin usiadła na fotelu kierowcy, zwróciła się do mnie i powiedziała:

– Chcesz dojechać tam jak najszybciej czy wolisz, żebym omijała tutejsze wyboje?

– Kobieto, po prostu jedź! – zdołałem tylko powiedzieć.

Charles i Catherine postanowili bardziej się postarać, żeby udaremnić nasze wysiłki, i stanęli przed samochodem, blokując nam drogę. Charles podniósł ręce do góry, wnętrzami dłoni skierowanymi w naszą stronę, jakby sądził, że uda mu się w ten sposób zatrzymać ważące półtorej tony auto.

Co gorsza, Erin nie mogła odpalić silnika. Mam samochód z systemem sterowania głosem, bo, no wiecie, grałem w Przyjaciołach. Catherine i Pan Wzniesiona Dłoń ani drgnęli. Kiedy Erin wpadła na to, jak to cholerstwo włączyć, musiała zrobić jeszcze tylko jedną rzecz: wcisnęła gaz, wrzuciła bieg i wjechała na krawężnik, a wstrząs, jaki tym wywołała, omal mnie nie zabił. Z dwoma kołami na krawężniku minęła Catherine i Charlesa i wyjechała na ulicę. Po prostu patrzyli, jak odjeżdżamy, chociaż na tym etapie byłbym gotów poprosić ją, żeby ich rozjechała: to naprawdę straszne, kiedy nie można przestać krzyczeć. A ja siedziałem skulony i nie mogłem.

Gdybym robił to wszystko tylko po to, żeby dostać leki, zasługiwałbym na Oscara.

– Specjalnie celujesz w progi zwalniające? Nie wiem, czy zauważyłaś, ale jestem nieco obolały. Zwolnij – błagałem. Łzy płynęły po policzkach nam obojgu.

– Nie mogę jechać wolniej – powiedziała Erin, spoglądając na mnie swoimi brązowymi, współczującymi oczami, pełnymi troski i strachu. – Musisz się tam dostać jak najszybciej.

Mniej więcej w tym momencie straciłem przytomność. (Utrata przytomności oznacza dziesięć w dziesięciostopniowej skali bólu).

[Uwaga: kolejne kilka akapitów to raczej biografia niż wspomnienia, bo mnie już wtedy nie było].

Najbliższym szpitalem był Saint John’s. Jako że Erin była na tyle przytomna, żeby uprzedzić o przyjeździe VIP-a, ktoś spotkał się z nami przy wyjściu awaryjnym. Nie wiedząc jeszcze, jak ciężko byłem chory, Erin zatroszczyła się o moją prywatność. Obsługa szpitala dostrzegła, że coś jest naprawdę nie tak, i zabrała mnie do gabinetu zabiegowego. Tam wypowiedziałem słowa:

– Erin, czemu na kanapie są piłeczki do ping-ponga?

Nie było tam żadnej kanapy ani żadnych piłeczek – po prostu majaczyłem. (Nie byłem świadom, że z bólu się majaczy, ale proszę bardzo). Wtedy do mojego mózgu dotarł dilaudid (najlepszy lek na całym świecie) i na chwilę odzyskałem przytomność.

Powiedziano mi, że potrzebuję natychmiastowej operacji i nagle do mojego pokoju weszły wszystkie kalifornijskie pielęgniarki naraz. Jedna z nich zwróciła się do Erin: „Przygotuj się do biegu!”. Erin była gotowa i pobiegliśmy – to znaczy oni pobiegli, a ja w szybkim tempie zostałem zawieziony do sali operacyjnej. Erin kazano wyjść kilka sekund po tym, kiedy poprosiłem „nie wychodź, proszę”, po czym zamknąłem oczy, które otworzyłem dopiero trzy tygodnie później.

Tak, tak: panie i panowie, oto śpiączka! (Pamiętacie, że te sukinsyny z domu trzeźwości próbowały zablokować nasz samochód?)

Ledwie zapadłem w śpiączkę, odetchnąłem przez rurkę i zwymiotowałem zebrane przez dziesięć dni toksyczne gówno prosto do moich płuc. Płucom nieszczególnie się to spodobało – natychmiast dostałem zapalenia – i wtedy wybuchła mi okrężnica. Powtórzę dla tych, którzy nie usłyszeli: wybuchła mi okrężnica! Już wcześniej oskarżano mnie o bycie gówniarzem, ale teraz naprawdę nim byłem.

Cieszę się, że tego nie pamiętam.

W tamtej chwili moja śmierć była niemal pewna. Czy miałem pecha, że moja okrężnica wybuchła? Czy może miałem szczęście, bo wydarzyło się to w jedynym pomieszczeniu w południowej Kalifornii, w którym można było coś z tym zrobić? Tak czy inaczej, czekała mnie teraz siedmiogodzinna operacja, dzięki czemu przynajmniej moi bliscy mieli mnóstwo czasu, żeby przyjechać do szpitala. Kiedy docierali na miejsce, wszyscy słyszeli to samo: „Matthew ma dwa procent szans na przeżycie nocy”.

Wszyscy byli tak wstrząśnięci, że część z nich padła na ziemię na szpitalnym korytarzu. Spędzę resztę życia ze świadomością, że moja matka i inni moi bliscy usłyszeli te słowa.

Jako że czekała mnie trwająca siedem godzin operacja, moi krewni i przyjaciele, przekonani, że lekarze zrobią wszystko, co w ich mocy, wrócili na noc do domu, żeby odpocząć. W tym czasie moja podświadomość walczyła o życie pośród skalpeli, rurek i krwi.

Uwaga, spoiler: przeżyłem tamtą noc. Ale to bynajmniej nie oznaczało końca kłopotów. Moim przyjaciołom i rodzinie powiedziano, że jedynym, co utrzyma mnie przy życiu w najbliższym czasie, jest ECMO (to skrótowiec od Extracorporeal Membrane Oxygenation, czyli pozaustrojowej oksygenacji membranowej). Podłączenie do ECMO często nazywa się „zdrowaśką” – zacznijmy może od tego, że wszyscy czterej pacjenci, którzy zostali w tamtym tygodniu podłączeni do ECMO w szpitalu UCLA, już umarli.

Jakby tego było mało, w Saint John’s nie było ECMO. Wykonano telefon do Cedars-Sinai – podobno spojrzeli tylko na moją kartę i powiedzieli: „Nie ma mowy, Matthew Perry nie umrze w naszym szpitalu”.

Dzięki, kochani.

W UCLA też nie chcieli mnie przyjąć – czy z tego samego powodu? Kto wie – ale przynajmniej przysłali maszynę razem z obsługą. Byłem do niej podłączony przez wiele godzin i zdawała się działać! Następnie przewieziono mnie do UCLA karetką pełną lekarzy i pielęgniarek. (Nie było szans, żebym przeżył piętnaście minut jazdy samochodem, zwłaszcza kierowanym przez Erin).

W UCLA zabrano mnie na oddział intensywnej terapii serca i płuc – miał stać się moim domem na kolejnych sześć tygodni. Wciąż byłem w śpiączce, ale szczerze mówiąc, zapewne bardzo mi się to podobało. Leżałem sobie wygodnie, a lekarze wpompowywali we mnie leki – cóż może być lepszego?

Powiedziano mi, że kiedy byłem w śpiączce, ani na chwilę nie zostałem sam – zawsze był przy mnie jakiś mój krewny bądź przyjaciel. Czuwali przy mnie przy świecach, modlili się w kręgu. Otaczała mnie miłość.

Wreszcie nastąpił cud i moje oczy się otworzyły.

[Powrót do wspomnień].

Pierwszym, co zobaczyłem, była twarz mojej matki.

– Co się dzieje? – wychrypiałem. – Gdzie ja jestem?

Ostatnim, co pamiętałem, była podróż samochodem z Erin sprzed miesiąca.

– Twoja okrężnica wybuchła – powiedziała mama.

Wzbogacony o tę informację zrobiłem to, co zrobiłby każdy komik: przewróciłem oczami i poszedłem z powrotem spać.

Powiedziano mi, że kiedy ktoś jest naprawdę ciężko chory, następuje swoiste odłączenie – Bóg nie kusi cię ponad to, co potrafisz znieść. W tygodniach, które nastąpiły po moim przebudzeniu, nie pozwalałem nikomu opowiadać sobie, co się wydarzyło. Za bardzo się bałem, że to moja wina, że sam to sobie zrobiłem. Zamiast więc o tym rozmawiać, robiłem jedyną rzecz, która wydawała mi się możliwa – podczas pobytu w szpitalu rzuciłem się w ramiona rodziny, spędzałem długie godziny w towarzystwie moich pięknych sióstr Emily, Marii i Madeleine, które były zabawne, troskliwe i obecne. W nocy siedziała przy mnie Erin; nadal nie zostawałem sam.

Wreszcie pewnego dnia Maria – centralna postać naszej rodziny – uznała, że nadeszła pora, żeby powiedzieć mi, co się stało. Leżałem przywiązany do łóżka pięćdziesięcioma kablami niczym robot, a Maria opowiedziała mi całą historię. Moje lęki okazały się prawdziwe: ja to sobie zrobiłem. To była moja wina.

Płakałem. Boże, jak ja płakałem. Maria starała się mnie pocieszać, jak tylko mogła, ale nie dało się mnie pocieszyć. Prawie się zabiłem. Nigdy nie byłem imprezowiczem – brałem wszystkie te narkotyki (a było ich naprawdę dużo), na próżno starając się lepiej się poczuć. Tyle że zamiast tego zaprowadziłem się pod same drzwi śmierci. A jednak wciąż żyłem. Czemu? Czemu mnie oszczędzono?

Zanim jednak sytuacja uległa poprawie, było tylko gorzej.

Miałem wrażenie, że każdego poranka przychodzi do mnie lekarz z kolejną porcją złych wiadomości. Cokolwiek mogło pójść nie tak, szło nie tak. Miałem już worek stomijny – Bogu dzięki powiedziano mi, że nie na zawsze – ale teraz okazało się, że w jednym z moich jelit jest przetoka (dziura). Tyle tylko, że nie mogli jej znaleźć. Przyczepiono mi kolejny worek, do którego ciekła obrzydliwa zielona maź, ale oznaczało to, że nie wolno mi było nic jeść ani pić. Codziennie szukali przetoki, a ja czułem coraz większe pragnienie. Błagałem o colę light i śniło mi się, że goni mnie ogromna puszka bezcukrowego sprite’a. Po miesiącu – całym miesiącu! – znaleźli wreszcie dziurę w jakiejś rurce za moją okrężnicą. „Kurde, skoro chodziło o dziurę w moim jelicie, może najlepiej było zacząć na tym odcinku, który, do cholery, WYBUCHŁ” – pomyślałem sobie wtedy. Teraz mogli wreszcie zacząć ją naprawiać, a ja – uczyć się na nowo chodzić.

Wiedziałem, że wracam do siebie, kiedy odkryłem, że podoba mi się przydzielona mi terapeutka. Owszem, miałem na brzuchu ogromną bliznę, ale i tak nie zdejmowałem koszulki zbyt często. Nie wyglądam jak Matthew McConaughey i pod prysznicem staram się zamykać oczy.

Jak już wspomniałem, podczas pobytu w szpitalu ani razu nie zostałem sam. Światło w ciemności naprawdę się pali, ale czasem trzeba się wysilić, żeby je dostrzec.

Po pięciu bardzo długich miesiącach wypuszczono mnie ze szpitala. Powiedziano mi, że w ciągu roku wszystko we mnie zagoi się na tyle, że będę mógł mieć kolejną operację i pożegnać się z workiem stomijnym. Na razie jednak zapakowaliśmy do samochodu worki na pięć kolejnych miesięcy – i wyruszyliśmy w podróż do domu.

A tak w ogóle to jestem Batmanem.

Rozdział 1. Widok

Nikt nigdy nie wierzy, że przydarzy mu się coś naprawdę złego. Aż coś złego się dzieje. I nikt nie wraca do żywych po perforacji jelita, zachłystowym zapaleniu płuc i podłączeniu do ECMO. Aż ktoś wraca.

Na przykład ja.

Piszę te słowa w wynajętym domu z widokiem na Pacyfik. (Mój własny dom jest kawałek dalej i trwa w nim remont – ma potrwać pół roku, więc podejrzewam, że skończy się za rok). Pode mną w kanionie, który sprowadza Pacific Palisades nad wodę, krąży para myszołowów. W Los Angeles jest piękny wiosenny dzień. Rano zajmowałem się wieszaniem obrazów na ścianach (a w zasadzie wydawaniem poleceń ludziom, którzy je wieszali – sam nie jestem zbyt zręczny). W ostatnich latach wkręciłem się w sztukę, więc jeśli przyjrzycie się dokładnie, możecie dostrzec jakiegoś Banksy’ego. Poza tym pracuję nad drugim szkicem scenariusza. W mojej szklance jest świeża cola light, w kieszeni – pełna paczka marlboro. Czasami to wystarczy.

Czasami.

Wciąż wracam do tego niezwykłego, niesamowitego faktu: żyję. Biorąc pod uwagę, jakie były moje szanse na przeżycie, słowo to brzmi znacznie cudowniej, niż mogłoby się wam wydawać. Mnie wydaje się przedziwnie lśniące, jak skały przywiezione z odległej planety. Nikt nie mógł uwierzyć, że mi się udało. Bardzo dziwnie żyje się w świecie, w którym twoja śmierć byłaby dla ludzi szokiem, a jednocześnie wcale nie byłaby zaskoczeniem.

To jedno słowo – żyję – napełnia mnie przede wszystkim głęboką wdzięcznością. Człowiek, który znalazł się tak blisko bram nieba jak ja, nie ma wyboru: wdzięczność leży na stole w moim salonie niczym książka – nawet kiedy jej nie zauważam, ona zawsze tam jest. A jednak tuż za tą wdzięcznością, zakopane głęboko w lekko anyżowym, subtelnie lukrecjowym posmaku coli light i napełniające moje płuca jak każde zaciągnięcie się każdym papierosem, czają się nękające mnie męki.

Nie potrafię powstrzymać się przed zadawaniem sobie przytłaczającego pytania: Dlaczego? Dlaczego żyję? Zaczynam domyślać się odpowiedzi, ale nie jest ona jeszcze w pełni skonkretyzowana. Wiem, że ma to coś wspólnego z pomaganiem innym, ale jeszcze nie wiem co. Zdecydowanie najlepszą moją cechą jest to, że kiedy inny alkoholik podejdzie do mnie i spyta, czy mogę pomóc mu przestać pić, jestem w stanie odpowiedzieć „tak” i faktycznie to zrobić. Mogę pomóc zrozpaczonemu człowiekowi wytrzeźwieć. Wydaje mi się, że odpowiedź na pytanie „dlaczego żyję?” tkwi właśnie w tym. Odkryłem, że to jedyne, co pozwala mi naprawdę dobrze się poczuć. To dowód na istnienie Boga.

Tyle tylko, że nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, kiedy czuję się niewiele warty. Nie sposób oddać czegoś, czego się nie ma. A przez większość czasu nękają mnie myśli takie jak: „Jestem nie dość dobry, nic nie znaczę, jestem nieszczęśnikiem”. Myśli te sprawiają, że źle się czuję z samym sobą. Potrzebuję miłości, ale jej nie ufam. Jeśli przestanę grać, porzucę Chandlera i pokażę, kim jestem naprawdę, być może mnie zauważysz, ale być może zrobiwszy to – zaraz porzucisz. A z tym nie dam sobie rady. Tego nie przetrwam. Już nie. Porzucenie obróci mnie w pył i unicestwi.

A więc to ja pierwszy cię porzucę. Wymyślę sobie, że coś jest z tobą nie tak, i w to uwierzę. I odejdę. „Ale to niemożliwe, żeby z nimi wszystkimi było coś nie tak, Matso”. Jaki jest ich wspólny mianownik?

A teraz jeszcze te blizny na moim brzuchu. Te zniszczone romanse. Porzucenie Rachel. (Nie, nie tej Rachel. Prawdziwej Rachel. Byłej dziewczyny z moich marzeń). Wszystkie te myśli nękają mnie, kiedy bezsennie leżę w łóżku o czwartej nad ranem, w moim domu z widokiem na Pacific Palisades. Mam pięćdziesiąt dwa lata. To już nie jest urocze.

Zawsze mieszkałem w domach z widokiem. To dla mnie najważniejsza ich część.

Kiedy miałem pięć lat, wysłano mnie samolotem z Montrealu w Kanadzie, gdzie mieszkałem z mamą, do Los Angeles w Kalifornii, gdzie miałem odwiedzić tatę. Byłem tak zwanym „małoletnim bez opieki” (przez pewien czas tak chciałem zatytułować tę książkę). Przez jakąś milisekundę myślałem, że to będzie ekscytująca przygoda, ale potem zdałem sobie sprawę, że jestem za mały, żeby być sam, i że ta sytuacja jest przerażająca (i chujowa). Niech ktoś po mnie przyjdzie! Mam pięć lat! Czyście wszyscy powariowali?

Ten konkretny wybór kosztował mnie setki tysięcy dolarów terapii. Czy ktoś mógłby mi je zwrócić?

Kiedy jest się w samolocie „małoletnim bez opieki”, można liczyć na wiele przywilejów, poczynając od plakietki z napisem MAŁOLETNI BEZ OPIEKI, przez pierwszeństwo wejścia na pokład, poczekalnie tylko dla dzieci i ogromne ilości przekąsek, po opiekuna, który eskortuje cię prosto do samolotu… być może powinno być wspaniale (później, jako człowiek znany, również miałem na lotniskach wszystkie te przywileje, których jednak nie znosiłem, bo przypominały mi o tamtym, pierwszym locie). Stewardesy miały się mną opiekować, ale były zbyt zajęte serwowaniem szampana (tak właśnie było w latach siedemdziesiątych, kiedy wszystko uchodziło na sucho). Niewiele wcześniej zrezygnowano z ograniczenia do dwóch drinków, więc podróż przypominała sześć godzin w Sodomie i Gomorze. Smród alkoholu był wszechobecny; facet siedzący obok mnie wypił co najmniej dziesięć kolejek old fashioned (po paru godzinach przestałem liczyć). Nie byłem w stanie zrozumieć, czemu dorosły człowiek ma wciąż ochotę na tego samego drinka… o słodka niewinności.

Naciskałem wzywający obsługę przycisk wtedy, kiedy miałem odwagę, czyli niezbyt często. Stewardesy – w kozakach i krótkich szortach – przechodziły koło mnie, czochrały mi włosy i szły dalej.

Byłem zajebiście przerażony. Próbowałem czytać gazetkę „Highlights”, ale za każdym razem kiedy samolot podskakiwał w powietrzu, byłem pewien, że umrę. Obok mnie nie było nikogo, kto powiedziałby, że wszystko będzie dobrze, nikogo, kto by mnie pocieszył. Nawet nie sięgałem stopami podłogi. Za bardzo bałem się obniżyć oparcie i zasnąć, więc po prostu czekałem na kolejne podskoki, zastanawiając się raz po raz, jak by to było spaść z wysokości dziesięciu tysięcy kilometrów.

Nie spadłem, przynajmniej nie dosłownie. Wreszcie samolot podszedł do lądowania. Był piękny kalifornijski wieczór. Widziałem migoczące światła, ulice rozłożone niczym wielki, błyszczący czarodziejski dywan, szerokie połacie ciemności – dziś wiem, że były to wzgórza – pulsujące miasto, które zbliżało się do mnie, kiedy przykleiłem buzię do okna samolotu. Wyraźnie pamiętam, że te światła i całe to piękno oznacza, że zaraz będzie przy mnie rodzic.

Brak rodzica podczas tego lotu to jedna z wielu rzeczy, przez które przez całe życie czuję się opuszczony… Gdybym był dość dobry, nie zostawiliby mnie bez opieki, prawda? Czy nie tak to działa? Innym dzieciom towarzyszyli rodzice. Ja miałem plakietkę i pisemko.

To dlatego, kiedy kupuję nowy dom, a było ich wiele (nigdy nie bagatelizujcie lokalizacji), musi mieć widok. Patrząc nań, chcę mieć poczucie bezpieczeństwa, chcę czuć, że ktoś o mnie myśli, że jest tam miłość. Że gdzieś tam, gdzieś w dolinie, w wielkim oceanie, tam za Pacific Coast Highway, na lśniących lotkach skrzydeł myszołowów są rodzice. Jest miłość. Jest dom. Że jestem bezpieczny.

„Dlaczego ten dzieciak był w samolocie całkiem sam? Może trzeba było polecieć do Kanady i go, kurwa, odebrać?” To pytanie, które często sobie zadaję, ale którego nigdy nie wypowiedziałem głośno.

Nie jestem fanem konfrontacji. Zadaję dużo pytań. Tyle że nie na głos.

Przez długi czas obwiniałem wszystko i wszystkich o bałagan, w który wciąż się pakowałem.

Dużą część życia spędziłem w szpitalach. Przebywanie tam nawet najlepszych z nas skłania do rozczulania się nad sobą, a ja jestem w nim całkiem niezły. Zawsze, kiedy tam leżę, rozmyślam nad swoim życiem, przyglądam się każdej chwili, jakby była zaskakującym odkryciem podczas archeologicznych wykopalisk, próbuję znaleźć jakiś powód tego, że tyle czasu spędziłem pełen niepokoju i emocjonalnego bólu. Zawsze rozumiałem, skąd się bierze prawdziwy ból. (Zawsze wiedziałem, czemu w danym momencie czuję ból fizyczny – odpowiedź brzmi: „no cóż, nie możesz tyle chlać, debilu”).

Zacznijmy od tego, że chciałem zrzucić winę na moich kochających rodziców o najlepszych intencjach… byli kochający, mieli dobre intencje, a do tego byli niesamowicie atrakcyjni.

Przenieśmy się do piątku 28 stycznia 1966 roku. Znajdujemy się na Uniwersytecie Waterloo Lutheran w Ontario.

Trwa piąty doroczny konkurs piękności Miss Canadian University Snow Queen („kryteria oceny to inteligencja, aktywność w inicjatywach studenckich i osobowość, a także uroda”). Kanadyjczycy nie szczędzili grosza na wyłonienie nowej Miss CUSQ: miała odbyć się „parada w świetle pochodni z napojami, muzyką na żywo i udziałem kandydatek”, a także „wspólne gotowanie na dworze i mecz hokeja”.

Na liście kandydatek do tytułu znalazła się Suzanne Langford – jest jedenasta na liście i reprezentuje Uniwersytet w Toronto. Przeciwko niej występują piękności o cudownych nazwiskach, jak Ruth Shaver z B.C., Martha Quail z Ottawy, a nawet Helen „Chickie” Fuhrer z McGill, która prawdopodobnie dodała pseudonim „Chickie”, żeby odwrócić uwagę od nazwiska, brzmiącego dość niefortunnie ledwie dwie dekady po zakończeniu II wojny światowej.

Te młode kobiety nie mogły się jednak równać z piękną panną Langford. Tamtego lodowatego styczniowego wieczora zeszłoroczna zwyciężczyni wręczyła jej koronę piątej Miss Canadian University Snow Queen, a zaszczytowi temu towarzyszyły szarfa i odpowiedzialność: za rok to panna Langford miała przekazać koronę kolejnej miss.

W 1967 roku konkurs był równie ekscytujący. Tym razem koncert mieli zagrać Serendipity Singers, skład w stylu The Mamas & the Papas, którego wokalistą był John Bennett Perry. Serendipity Singers byli anomalią nawet w folkowych latach sześćdziesiątych – ich największy (i jedyny) przebój Don’t Let the Rain Came Down był przeróbką brytyjskiej piosenki dla dzieci, a mimo to trafił na drugie miejsce listy przebojów dla dorosłych i szóste w rankingu Hot 100 „Billboardu” w maju 1964 roku. To osiągnięcie blednie oczywiście w obliczu słynnego sukcesu Beatlesów, którzy zajęli całą pierwszą piątkę – Can’t Buy Me Love, Twist and Shout, She Loves You, I Want to Hold Your Hand i Please, Please Me. Johnowi Perry’emu to nie przeszkadzało – był w trasie, zarabiał pieniądze jako muzyk, śpiewał, a cóż może być lepszego od występowania na gali Miss Canadian Snow University w Ontario? I oto radośnie podśpiewywał:

Now this crooked little man and his crooked cat and mouse

They all live together in a crooked little house1

Przez mikrofon flirtował z zeszłoroczną zwyciężczynią Suzanne Langford. W tamtym czasie oboje należeli do najpiękniejszych ludzi na naszej planecie – zobaczylibyście tylko zdjęcia z ich ślubu – i miałoby się ochotę walnąć ich w te idealnie wyrzeźbione twarze. Nie mieli szans. Kiedy dwie osoby wyglądają tak dobrze, po prostu się zlewają.

Kiedy John skończył koncert, flirt przeszedł w taniec i to mogłoby być na tyle, gdyby nie ogromna, prorocza burza śniegowa, która nie pozwoliła Serendipity Singers wyjechać z miasta tego wieczora. Oto zawiązanie akcji: wokalista folkowy i miss zakochują się w kanadyjskim kurorcie snowboardowym w 1967 roku… najprzystojniejszy mężczyzna na świecie spotyka najpiękniejszą kobietę. Cała reszta mogła równie dobrze pójść do domu.

John Perry został na noc, a Suzanne Langford bardzo się z tego powodu ucieszyła. Jakiś rok czy dwa później, po sekwencji montażowej, ona znalazła się w miasteczku Williamstown w stanie Massachusetts, skąd pochodził John, a komórki w jej brzuchu dzieliły się i rządziły. Kto wie, być może któryś z tych podziałów poszedł nie tak? Wiem jedno: uzależnienie to choroba i podobnie jak moi rodzice, kiedy się poznali, nie miałem szans.

Urodziłem się we wtorek, 19 sierpnia 1969 roku jako syn Johna Bennetta Perry’ego, do niedawna członka Serendipity Singers, i Suzanne Marie Langford, byłej Miss Canadian University Snow Queen. W noc moich narodzin była wielka burza (no oczywiście); wszyscy czekali na mnie, grając w Monopol (no oczywiście). Trafiłem na tę planetę jakiś miesiąc po lądowaniu na Księżycu i tylko rok po zakończeniu festiwalu w Woodstock – gdzieś pomiędzy kosmiczną perfekcją ciał niebieskich a całym tym pierdolnikiem na farmie Maxa Yasgura2 narodziłem się ja, przerywając komuś budowanie hoteli na Boardwalk.

Kiedy się urodziłem, krzyczałem i nie mogłem przestać krzyczeć. Przez wiele tygodni miałem kolki – mój brzuch od samego początku był problemem. Moi rodzice omal nie zwariowali od tego płaczu. A może nie tyle wariowali, ile się martwili, więc zabrali mnie do lekarza. Był rok 1969, właściwie prehistoria, a jednak nie wiem, na jakim etapie rozwoju musi się znaleźć cywilizacja, żeby zauważyć, że podawanie fenobarbitalu dziecku, które dopiero wkracza w drugi miesiąc swej ziemskiej przygody, jest co najmniej interesującym podejściem do pediatrii. W latach sześćdziesiątych całkiem często zdarzało się aplikowanie mocnych barbituranów niemowlętom cierpiącym z powodu kolki. Niektórzy starsi lekarze byli przekonani, że to świetny pomysł. Powtórzmy: przepisywanie silnych barbituranów nowo narodzonemu dziecku, które dużo płacze, to świetny pomysł.

Chcę powiedzieć bardzo jasno, że NIE obwiniam o to moich rodziców. Twoje dziecko bez przerwy płacze, więc coś musi być nie tak. Lekarz przepisuje lekarstwo (nie jest jedynym lekarzem, który przepisuje takie lekarstwa), podajesz je dziecku, dziecko przestaje płakać. To były inne czasy.

Leżałem na kolanach mojej zestresowanej matki, wrzeszcząc przez jej dwudziestojednoletnie ramię, a jakiś dinozaur w białym kitlu, ledwie unosząc wzrok sponad swojego dębowego biurka, westchnął smrodliwie, wymamrotał „ach, ci dzisiejsi rodzice” i wypisał receptę na uzależniający barbituran.

Byłem głośny i domagałem się uwagi, a w odpowiedzi dano mi pigułkę. (Hmmm, kiedy miałem dwadzieścia kilka lat, wyglądało to identycznie).

Podobno brałem fenobarbital w drugim miesiącu życia, od trzydziestego do sześćdziesiątego dnia. To ważny okres w rozwoju dziecka, zwłaszcza jeśli chodzi o sen. (Pięćdziesiąt lat później wciąż mam z nim problemy). Kiedy zażywałem barbituran, po prostu odpadałem. Płakałem, lekarstwo zaczynało działać, traciłem przytomność, a wtedy mój ojciec wybuchał śmiechem. Nie był okrutny: naćpane dzieci są śmieszne. Na niektórych zdjęciach jestem totalnie, kurwa, nastukany i kiwam głową jak nałogowiec w wieku siedmiu tygodni. W sam raz jak dziecko urodzone dzień po zakończeniu festiwalu w Woodstock.

Wciąż domagałem się uwagi; nie byłem słodkim, uśmiechniętym dzieciaczkiem, którego wszyscy pragnęli. „Po prostu to połknę i się zamknę”.

Jak na ironię, mam bardzo dziwną relację z barbituranami. Ludzie są czasem zaskoczeni, kiedy słyszą, że od 2001 roku w zasadzie jestem trzeźwy. No, nie licząc sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu drobnych wpadek. Kiedy te wpadki ci się zdarzają, a chcesz pozostać trzeźwy – ja zawsze chciałem – dostajesz leki, które mają ci w tym pomóc. „Jakie leki?” – spytacie. Owszem, zgadliście: fenobarbital! Barbiturany działają uspokajająco, kiedy starasz się oczyścić swoje ciało z całej reszty syfu; a skoro zacząłem je brać w wieku trzydziestu dni, teraz po prostu ciągnąłem temat. Kiedy przechodzę detoks, potrzebuję uwagi i źle się czuję – przykro mi, ale jestem najgorszym pacjentem na świecie.

Detoks to piekło. Detoks to leżenie w łóżku, przyglądanie się mijającym minutom ze świadomością, że jest bardzo daleko od OK. Kiedy się odtruwam, wydaje mi się, że umieram. Mam wrażenie, że to się nigdy nie skończy. Że moje wnętrzności chcą wypełznąć z ciała. Trzęsę się i pocę. Jestem jak to małe dziecko, któremu nie dano pigułki. Zdecydowałem, że przez cztery godziny będę naćpany, wiedząc, że potem na tydzień trafię do piekła. (Mówiłem wam już, że mam w sobie ten pierwiastek szaleństwa, prawda?) Czasami trzeba mnie zamknąć na kilka miesięcy, żeby przerwać cykl.

Kiedy jestem na detoksie, „OK” to odległe wspomnienie, hasło z kartek z życzeniami. Jak dziecko błagam o jakiekolwiek leki, które pomogłyby złagodzić symptomy – jestem dorosłym facetem, który prawdopodobnie w tym samym czasie świetnie prezentuje się na okładce „People”, i błagam o ulgę. Oddałbym wszystko, każdy samochód, dom, wszystkie pieniądze, żeby tylko przestać cierpieć. A kiedy detoks dobiega wreszcie końca, pełen ulgi przysięgam, że nigdy więcej sobie tego nie zrobię. I trzy tygodnie później robię to samo.

To szaleństwo. Jestem szaleńcem.

Jak dziecko przez długi czas nie chciałem nad sobą pracować, bo jeśli rozwiązaniem jest pigułka, no to cóż, łatwiej wziąć pigułkę. Tak mnie nauczono.

Kiedy miałem jakieś dziewięć miesięcy, moi rodzice stwierdzili, że mają się nawzajem dość, wsadzili mnie do fotelika w Williamstown w Massachusetts i zawieźli na kanadyjską granicę. Podróż trwała pięć i pół godziny. Wyobrażam sobie ciszę panującą w tym samochodzie. Ja oczywiście nie umiałem mówić, a dwa byłe gołąbeczki na przednich siedzeniach nie zamierzały już ze sobą rozmawiać. Ta cisza musiała być ogłuszająca. Działo się coś złego. Wodospad Niagara szumiał w tle, kiedy mój dziadek ze strony matki, przypominający wojskowego Warren Langford, czekał na nas, chodząc w tę i z powrotem, być może po to, żeby się ogrzać, a być może po to, by ulżyć sobie we frustracji. Pewnie machał nam na powitanie, jakbyśmy przyjechali na miłe wakacje. Pewnie ucieszyłem się na jego widok, a potem, jak mi mówiono, mój ojciec wyciągnął mnie z fotelika, podał dziadkowi i cichutko porzucił mnie i moją matkę. Potem wreszcie i ona wysiadła z samochodu, i tak ona, mój dziadek i ja słuchaliśmy, jak woda spływa w dół wodospadu i z hukiem ląduje w wąwozie, i patrzyliśmy, jak mój ojciec opuszcza nas na zawsze.

Koniec końców nie zamieszkaliśmy razem w „garbatym domku”. Podejrzewam, że powiedziano mi wtedy, że tata niedługo wróci.

– Nie martw się – rzekła zapewne mama. – Tata pojechał do pracy. Niedługo do nas wróci.

– Chodź, koleżko – dodał zapewne dziadek. – Poszukamy babci. Zrobiła na kolację twoje ulubione spaghetti.

Wszyscy rodzice chodzą do pracy i wszyscy z niej wracają. Normalna sprawa. Nie ma się czym martwić. Nie dzieje się nic, co mogłoby wywołać atak kolki, nałóg, całe życie naznaczone porzuceniem i brakiem poczucia własnej wartości, ciągły dyskomfort, rozpaczliwą potrzebę miłości, przekonanie, że się nie liczę.

Mój ojciec odjechał Bóg wie gdzie. Nie wrócił z pracy ani pierwszego, ani drugiego dnia. Miałem nadzieję, że wróci do domu po trzech dniach, a potem po tygodniu, może po miesiącu, ale po jakichś sześciu tygodniach porzuciłem nadzieję. Byłem za mały, żeby zrozumieć, gdzie jest Kalifornia ani co oznacza „spełnić marzenie o byciu aktorem” – kim, do kurwy nędzy, jest aktor? Gdzie, do kurwy nędzy, jest mój tata?

Mój tata, który później stał się wspaniałym ojcem, zostawił swoje dziecko z dwudziestojednoletnią kobietą, chociaż dobrze wiedział, że była za młoda, by zostać samotnym rodzicem. Moja matka jest wspaniała, jest bardzo emocjonalna i była po prostu zbyt młoda. Tak jak ja została porzucona na parkingu na przejściu granicznym między Stanami Zjednoczonymi a Kanadą. Zaszła ze mną w ciążę w wieku dwudziestu lat, a w wieku dwudziestu jeden została samotną matką. Gdybym ja miał dziecko w wieku dwudziestu jeden lat, spróbowałbym je wypić. Mama starała się, jak mogła, ale po prostu nie była gotowa na tę odpowiedzialność, a ja nie byłem gotowy na radzenie sobie z czymkolwiek, bo, no wiecie, dopiero co się urodziłem.

Oboje z mamą zostaliśmy porzuceni, zanim jeszcze zdążyliśmy się poznać.

Kiedy tata odszedł, szybko zrozumiałem, że muszę odegrać w domu pewną rolę. Moim zadaniem było zapewnianie rozrywki, przypochlebianie się, rozśmieszanie, łagodzenie, sprawianie przyjemności, bycie błaznem na królewskim dworze.

Nawet kiedy straciłem część ciała. A może zwłaszcza wtedy.

Fenobarbital miałem już za sobą – wspomnienie o nim zbladło jak wspomnienie twarzy mojego ojca – i na pełnym biegu wskoczyłem w świat kilkulatka, w którym nauczyłem się być opiekunem.

Kiedy byłem w przedszkolu, jakiś głupi dzieciak przytrzasnął mi dłoń drzwiami; krew tryskała jak z sikawki, ktoś zabandażował mi rękę i zabrał do szpitala. Tam okazało się, że straciłem koniuszek środkowego palca. Moją matkę wezwano do szpitala. Wbiegła do niego cała we łzach (co zrozumiałe) i zobaczyła mnie stojącego na noszach z ogromnym bandażem na dłoni. Zanim zdążyła się odezwać, powiedziałem:

– Nie musisz płakać. Ja nie płakałem.

Już wtedy byłem aktorem, który chciał sprawiać ludziom radość. (Kto wie, może nawet udałem, że jej nie rozpoznaję, i spojrzałem jeszcze raz ze spóźnionym refleksem Chandlera Binga, żeby tekst wypadł bardziej wiarygodnie?) Już w wieku trzech lat wiedziałem, że muszę być w domu mężczyzną. Że muszę troszczyć się o moją mamę, chociaż właśnie odcięto mi palec. Zdaje się, że kiedy miałem trzydzieści dni, nauczyłem się, że kiedy zacznę płakać, stracę przytomność, więc nie płakałem. Albo też chciałem, żeby wszyscy, zwłaszcza moja matka, czuli się dobrze i bezpiecznie. Albo po prostu był to zajebisty tekst dla trzylatka, który stał na noszach jak szef wszystkich szefów.

Od tego czasu niewiele się zmieniło. Jeśli dacie mi duże ilości oksykodonu, poczuję, że się o mnie troszczycie, a kiedy ktoś się o mnie troszczy, ja też mogę opiekować się innymi, wyglądać poza siebie i służyć ludziom. Bez leków jednak wydaje mi się, że mógłbym rozpłynąć się w morzu nicości. A to oznacza, że nie jestem w stanie być pomocny ani przydatny w relacji z drugim człowiekiem, bo staram się po prostu przetrwać kolejną minutę, kolejną godzinę, kolejny dzień. Choruję na strach, czuję w ustach lukrecjowy smak niedostateczności. Odrobina jednego leku, kropla drugiego i już wszystko jest OK – nie czujesz smaku, kiedy jesteś czymś odurzony.

(Wypadek z drzwiami stał się przynajmniej podstawą niezłego żartu – przez całe lata narzekałem, że nie mając połowy palca, mogę pokazać ludziom co najwyżej, żeby „spierd…”).

Może i nie miałem ojca ani kompletu palców, ale już wtedy byłem bystry i miałem niewyparzony język. A do tego miałem matkę, która była kobietą bardzo zajętą i ważną, o równie bystrym umyśle i niewyparzonym języku… cóż, czasami robiłem mamie wyrzuty, że nie poświęca mi dość uwagi, i powiem tylko, że nie było wtedy przyjemnie. Warto jednak dodać, że nie miała szans – nieważne, co by zrobiła, nigdy by mi to nie wystarczyło. Nie zapominajmy też, że odgrywała rolę obojga rodziców, podczas gdy tatuś opalał się w LA.

Suzanne Perry (w pracy zawodowej zachowała nazwisko taty) była spin doktorką – tak jak Allison Janney w Prezydenckim pokerze. Pracowała jako rzeczniczka prasowa Pierre’a Trudeau, który był wówczas premierem Kanady i niezłym playboyem. (W „The Toronto Star” zamieszczono ich zdjęcie z podpisem: „Rzeczniczka prasowa Suzanne Perry pracuje dla jednego z najsłynniejszych ludzi w Kanadzie – premiera Pierre’a Trudeau – ale sama szybko staje się gwiazdą; wystarczy, że pojawia się u jego boku”). Wyobraźcie sobie: jesteś gwiazdą tylko dzięki temu, że stajesz obok Pierre’a Trudeau. Był eleganckim, towarzyskim premierem, który umawiał się z Barbrą Streisand, Kim Cattrall, Margot Kidder… Jego ambasador w Waszyngtonie skarżył się kiedyś, że zaprosił na kolację nie jedną, ale trzy różne dziewczyny. Mężczyzna tak kochający kobiety potrzebował spin doktorki. Mama spędzała więc w pracy dużo czasu, a ja musiałem konkurować o jej uwagę z problemami sporej zachodniej demokracji i jej charyzmatycznego lidera. (Wydaje mi się, że mówiło się wtedy o „dzieciach z kluczem na szyi”, co było eufemizmem określającym dzieci, które były po prostu, kurwa, same). Szybko nauczyłem się być zabawny (wywrotki na tyłek, żartobliwe odzywki, sami rozumiecie), ponieważ musiałem być zabawny – praca mojej mamy była stresująca, a ona sama bardzo emocjonalna (i porzucona). Moje żarty uspokajały ją na tyle, że przygotowywała nam coś do jedzenia, siadała ze mną przy stole i słuchała mnie, oczywiście po tym, jak już ja jej wysłuchałem. Ale nie winię jej za to, że pracowała – ktoś musiał utrzymać dom. Oznaczało to po prostu, że mnóstwo czasu spędzałem sam. (Mówiłem czasem ludziom, że jestem samiakiem, bo pomyliło mi się z jedynakiem).

Byłem więc dzieciakiem o bystrym umyśle i niewyparzonym języku, ale jak wspomniałem, ona też (ciekawe, po kim je odziedziczyłem). Dużo się kłóciliśmy i zawsze musiałem mieć ostatnie słowo. Pewnego dnia kłóciliśmy się na klatce schodowej, a ona zezłościła mnie bardziej niż ktokolwiek wcześniej. (Miałem dwanaście lat, a że nie wolno bić własnej matki, moja wściekłość zwróciła się do środka – tak jak później, kiedy byłem już dorosły. Miałem przynajmniej w sobie dość przyzwoitości, żeby zostać alkoholikiem i nałogowcem, zamiast obwiniać innych).