Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
“Przygody Tomka Sawyera” to słynna powieść dla młodzieży amerykańskiego pisarza Marka Twaina którego William Faulkner nazwał „ojcem amerykańskiej literatury”.
Akcja powieści toczy się w miasteczku St. Petersburg nad rzeką Missisipi i najbliższej okolicy. Tomek jest sierotą, mieszka z ciotką, młodszym przyrodnim bratem Sidem i kuzynką Mary. Głównym wątkiem powieści są wspaniałe przygody chłopca w małym miasteczku.
Kontynuacją Przygód Tomka Sawyera są “Przygody Huck’a”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 289
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wydawnictwo Avia Artis
2020
Nadszedł ranek sobotni. Wszystko, co jaśniało świeżością lata i pieniło się weselem życia. W każdem sercu dźwięczała muzyka, a w młodych sercach wydobywała się na usta. Radość była na każdej twarzy i wiosna w każdym ruchu. Akacje pokryte były kwieciem, a powietrze przesiąknięte zapachem.
Wzgórza Cardiff Hill, spoglądające ze swej wyniosłości na miasto, pełne były zieleni i zdawały się niby ziemia obiecana, pełna ciszy, rozmarzona, zapraszająca w gościnę... Tomek zjawił się w bocznej uliczce z kubłem rozrobionego wapna i pendzlem na długim trzonku. Zmierzył okiem parkan i wszelka radość zgasła na jego twarzy, a duszę ogarnęła głęboka melancholja. Parkan długości trzydziestu łokci i wysokości dziewięciu stóp! Życie wydało mu się okropnem jarzmem. Z westchnieniem zanurzył pendzel i przejechał nim po najbliższej desce, powtórzył tę czynność; jeszcze raz; porównał znikomą zamalowaną powierzchnię z ogromem, jaki trzeba było jeszcze pomalować, i zrozpaczony usiadł na pniu. Z bramy wybiegł w podskokach Jim, z konewką na wodę, śpiewając „Buffalo Gals“. Noszenie wody z publicznej studni było dawniej w oczach Tomka czemś hańbiącem, ale teraz zupełnie inaczej na to patrzał. Przypomniał sobie, jakie to towarzystwo zbiera się przy studni. Pełno tam zawsze chłopców i dziewcząt, białych, murzynów i mulatów, czekających swojej kolei, — wypoczywają, zamieniają się zabawkami, kłócą się, tłuką, zabawiają się jak mogą. I przypomniał sobie, że chociaż do studni było niecałe dwieście kroków, Jim nigdy nie wracał z wodą przed upływem godziny, a nieraz trzeba go było dopiero sprowadzać. Powiedział więc: — Słuchaj, Jim, ja pójdę po wodę, a ty pomaluj trochę za mnie. Jim potrząsnął głową i odpowiedział: — Nie może, paniczu Tomek. Pani kazać Jim iść po woda, nigdzie się nie zatrzymywać i nie robić głupstwa. Ona powiedzieć, że panicz Tomek będzie chcieć, aby Jim malować, ale o na kazać Jim nie słuchać i robić swoją robotę, a ona chcieć na malowanie dobrze uważać. — Ach, Jim, nie przejmuj się tem, co ona mówi. Ona tak zawsze gada. Daj mi wiaderko, nie zabawię minuty. O na nie będzie wiedziała. — Nie może, paniczu Tomek, Pani Jim głowę urwać, ona tak z całą pewnością zrobić. — Ona? Ależ ona pojęcia nie ma o biciu! Cóż to znaczy, jak postuka trochę naparstkiem po głowie? Ktoby się tem przejmował! Gada dużo, ale gadanie nie boli, — chyba gdy zacznie krzyczeć. Jim, dam ci szklaną kulkę, wiesz, tę dużą, białą! Jim poczynał się wahać. — Dużą, białą kulkę, Jim, to nie byle co! — Ach, ona być taka śliczna! Ale paniczu Tomku, Jim strasznie bać się stara pani! Jim był jednak tylko człowiekiem. Pokusa była za wielka. Odstawił wiadro i otrzymał szklaną kulkę. Po upływie minuty uciekał, aż się za nim kurzyło, z wiadrem i zbolałym grzbietem, Tomek malował z zapałem, a ciotka Polly wracała z pola walki z pantoflem w ręku i triumfem w oczach. Energja Tomka osłabła. Oczyma duszy widział przedsięwzięcia, które planował na dzisiaj, i zrobiło mu się bardzo smutno. Niedługo zaczną tędy przebiegać inni chłopcy, wolni, udający się na wspaniałe wyprawy, i będą żartowali z niego, że musi pracować — sama myśl o tem paliła go jak ogień! Wydobył całe swoje mienie i poddał je oględzinom: szczątki zabawek, szklane kulki i rupiecie bez nazwy; wystarczające może, by opłacić tem zastąpienie go na małą chwilę w robocie, ale niedostateczne, aby zdobyć za nie choćby pół godziny wolności. Wsunął więc zpowrotem do kieszeni swoje ubogie skarby i pożegnał się z myślą, by próbować przekupić chłopców. Ale w chwili najczarniejszej rozpaczy spłynęło na niego nagle natchnienie. Wielkie, olśniewające natchnienie. Wziął pendzel do ręki i zabrał się spokojnie do pracy. Właśnie Ben Rogers ukazał się na horyzoncie, ten sam Ben, którego szyderstwa Tomek najbardziej się obawiał. Ben zbliżał się w pląsach, skokach, podrygach, co dowodziło, że było mu lekko na sercu i że zamierzenia jego były wielkie. Gryzł jabłko i w pauzach wydobywał ze siebie przeciągłe, melodyjne hukania, po których następowały głębokie tony: ding-dong-dong, ding-dongdong, gdyż był w tej chwili parowcem. Zbliżając się, zwolnił biegu, zajął środek ulicy, skręcił na prawo, i począł przybijać z wielkim wysiłkiem do brzegu, gdyż przedstawiał w tej chwili okręt „Wielka Missouri“, mający dziewięć stóp zagłębienia. Był parowcem, kapitanem, dzwonkiem sygnałowym w jednej osobie i stał w wyobraźni na własnym mostku kapitańskim, wydając rozkazy i wykonywając je. — Stop! Dzyń-dzyń-dzyń! Droga się kończyła, począł powoli skręcać na boczną ścieżkę. — Wtył! Dzyń-dzyń-dzyń! Ramiona trzymał przy sobie, sztywno wyprężone wdół. — Ster na prawo! Dzyń-dzyń-dzyń! Hu, hu, hu! — Prawa ręka zataczała wielkie łuki, gdyż była przecież kołem sterowem, mającem czterdzieści stóp obwodu. Wtył 1Ster na lewo! Dzyń-dzyń-dzyń! Na prawo! Naprzód! Na lewo! Stój i Dzyń-dzyń-dzyń! Hu, hu, hu! Zwolnij liny! Żywo! Kotwica! Co się tam dzieje? Zakręcić linę! Stój! Popuścić! Maszyna zatrzymana, panie kapitanie! Dzyń-dzyń-dzyń! Sst! sst! sst! (próbowanie wentylów). Tomek malował, Nie zwracając zupełnie uwagi na parowiec. Ben zdumiał się, a po chwili rzekł: — Ha, ha, ha! Ale to cię zasadzili do pracy! Milczenie. Tomek okiem artysty badał ostatnie pociągnięcie; wykonał pendzlem zamaszysty ruch i znowu oceniał wynik jak przedtem. Ben podjechał ku niemu. Tomkowi szła ślinka na widok jabłka, ale dalej machał pendzlem. Ben zagadnął go znowu: — No, cóż tam, musisz dzisiaj pracować? — Ach, to ty, Ben! Wcale cię nie zauważyłem! — Idę się kąpać... a ty nie miałbyś ochoty? Ale prawda, ty wolisz pracować! Tak, tak, widzę! Tomek obejrzał chłopca od stóp do głowy i zapytał: — Co nazywasz pracą? — Jakto, czyż to nie jest praca? Tomek zaczął znowu malować i odpowiedział obojętnie: — Może to jest praca, a może i nie. Wiem tylko, że tak się podoba Tomkowi Sawyerowi. — Nie udawaj, że ci to sprawia przyjemność! Pendzel malował dalej. — Czy mi to sprawia przyjemność? Oczywiście! A czemużby nie? Nie każdego dnia trafia się człowiekowi taka gratka, aby malować parkan... To przedstawiło sprawę w nowem oświetleniu. Ben przestał gryźć jabłko. Tomek z poważną miną poruszał pendzlem w jedną i drugą stronę, przestawał, rzucając okiem na całość, dodawał tu jedno pociągnięcie, tam drugie, znowu badał wrażenie — a Ben śledził każdy jego ruch. Sprawa coraz bardziej go zaciekawiała. Nagle odezwał się: — Słuchaj, Tomku, daj mi trochę pomalować! Tomek namyślał się przez chwilę; zdawał się już godzić, ale zmienił zamiar: — Nie, nie, Ben, to niemożliwe. Widzisz, ciotka Polly jest na punkcie tego parkanu, okropnie przesadna, zwłaszcza tu od strony ulicy, rozumiesz sam... Gdyby to był parkan taki sobie, gdzieś na uboczu, to oczywiście nie miałbym nic przeciwko temu, a ona chyba także nie. Ale gdy chodzi o ten właśnie parkan, jest niemożliwie wymagająca! To musi być zrobione niezmiernie dokładnie. Nie wiem, czy na tysiąc, a nawet na dwa tysiące chłopców znajdzie się choć jeden, któryby to umiał zrobić, jak należy! — Co ty mówisz? Słuchaj, daj mi spróbować, trochę tylko! Jabym ci pozwolił, gdybyś był na mojem miejscu, Tomku! — Ben, zrobiłbym to, szczerze ci mówię, ale ciotka Polly! Wiesz, Jim chciał to robić, nie pozwoliłem, Sid chciał, nie pozwoliłem. Zrozum moje położenie! Gdybym ci dał pendzel do ręki, a cośby się stało... — Głupstwo! Zobaczysz, jak ja to starannie będę robił... Pozwól mi spróbować! Dam ci zato kawałek mego jabłka! — No, to dawaj, chociaż właściwie... nie! Okropnie się boję! — Dam ci całe jabłko! Tomek oddał wreszcie pendzel z niechęcią na twarzy, a z wielką ochotą w sercu. I podczas gdy niedawny parowiec „Wielka Missouri“ pracował w skwarze, aż się pot z niego lał, uwolniony artysta siedział sobie opodal w cieniu na beczce, wymachiwał nogami, zajadał jabłko i szukał w myślach nowych ofiar. Materjału nie brakło; co chwila nadchodzili chłopcy; każdy przychodził z zamiarem szydzenia z Tomka i każdy zostawał, aby malować. Tymczasem Ben zmęczył się, więc z łaski Tomka przeszła kolej na Billa Fishera wzamian za niezupełnie jeszcze podartego latawca; a gdy i ten miał już dosyć, nabył prawo bielenia Johnny Miller za zdechłego szczura i kawałek szpagatu, na którym można nim było wywijać; i tak dalej, i dalej, godzina za godziną. A gdy słońce pochyliło się ku zachodowi, Tomek, który rano był jeszcze zupełnym biedakiem, stał się największym bogaczem. Oprócz wymienionych powyżej przedmiotów miał dwanaście szklanych kulek, złamane organki, kawałek niebieskiego szkła z butelki, przez które można było patrzeć, szpulkę do nici, klucz, który niczego nie otwierał, kawałek kredy, szklany korek od karafki, cynowego żołnierza, dwie kijanki, sześć kapiszonów, kota z jednem okiem, mosiężną kołatkę do drzwi, obrożę, której tylko psa brakowało, rękojeść noża, cztery kawałeczki skórki pomarańczowej i starą rozbitą ramę okienną. Przytem spędził czas bardzo mile w błogiem lenistwie, miał towarzystwo, a parkan pokryty był trzema warstwami wapna. Na szczęście chłopców zabrakło bielidła, bo Tomek byłby ich wszystkich, z całego miasta doprowadził do bankructwa. Tomek uznał, że świat mimo wszystko nie jest tak zły. Sam o tem nie wiedząc, odkrył wielkie prawo wszystkich poczynań ludzkich, mianowicie: chcąc obudzić w mężczyźnie lub chłopaku pragnienie jakiejś rzeczy, trzeba mu ją przedstawić jako bardzo trudną do osiągnięcia. Gdyby był wielkim filozofem, przynajmniej takim, jak autor tej książki, to zrozumiałby, że pracą jest to, co ktoś musi robić, a przyjemnością to, czego robić nie musi. Byłoby go to pouczyło, że sporządzanie sztucznych kwiatów albo chodzenie w kieracie jest ciężką pracą, natomiast granie w kręgle albo wspinanie się na Mont-Blanc jest tylko przyjemnością. Wielu bogatych panów w Anglji tłucze się powozem, zaprzężonym w czwórkę koni, dwadzieścia lub trzydzieści mil na upale bo ta przyjemność kosztuje ich dużo pieniędzy; ale niechby im kto kazał robić to samo za wynagrodzeniem, poczęliby to uważać za pracę i woleliby z niej zrezygnować.Tomek zaprezentował się ciotce Polly. Siedziała właśnie przy otwartem oknie miłego pokoju, który służył jej zarazem za sypialnię, jadalnię, salon i czytelnię. Balsamiczna woń lata, niezmącona cisza dokoła, zapach kwiatów, usypiające brzęczenie pszczół — wszystko to rozmarzyło ją. Siedziała pochylona nad robótką, a jedyny towarzysz, kot, drzemał na jej kolanach. Okulary przezornie odsunięte było wysoko i spoczywały na jej siwych włosach. Była przekonana, że Tomek dawno już uciekł z domu, to też zdziwiła się niemało, widząc, że chłopiec bez najmniejszej obawy wkracza w sferę zasięgu jej rąk. — Czy mogę się teraz iść bawić, ciociu? — zapytał chłopiec. — Już jesteś gotów? Ile zrobiłeś? — Wszystko, ciociu! — Nie kłam, Tomku. Wiesz, że tego nie znoszę. — Nie kłamię, ciociu. Zrobiłem wszystko do końca! Ciotka, nie mając wielkiego zaufania do jego słów, wyszła przed dom, aby osobiście zbadać wyniki jego pracy. Zadowoliłaby się, gdyby przechwałka Tomka była chociaż w piątej części prawdziwa. Jakież więc było jej zdumienie, gdy ujrzała caluśki parkan pokryty białą farbą, i nietylko byle jak pokryty, ale najstaranniej pomalowany kilka razy, tak, że nawet na ziemi ciągnął się wzdłuż parkanu biały pas. — Coś podobnego! No, muszę przyznać, że jeżeli chcesz, potrafisz pracować! — powiedziała z uznaniem, ale dodała zaraz, aby osłabić wrażenie tych słów: — Niestety, muszę stwierdzić, że bardzo rzadko chcesz. No, idź się teraz bawić, ale jeżeli nie wrócisz do domu przed upływem tygodnia, będę cię musiała mimo wszystko sprać! Ciotka była tak oszołomiona wspaniałością jego dzieła, że poprowadziła Tomka do śpiżarni, wybrała najpiękniejsze jabłko i wręczyła mu je, wygłaszając przytem wzruszającą przemowę o podwójnej wartości i rozkoszy spożywania darów, zdobytych cnotliwym, uczciwym wysiłkiem. Właśnie gdy kończyła zręcznie dobraną sentencję z Pisma świętego, Tomek „zwędził“ kawałek placka. Kiedy wybiegał pędem z domu, ujrzał Sida, wchodzącego właśnie po zewnętrznych schodach na piętro. Glina była pod ręką, to też w powietrzu zaroiło się natychmiast od kulek! Gwizdały koło uszu Sida jak grad, i zanim ciotka Polly zdążyła nadbiec z odsieczą, kilka kulek weszło już w bezpośrednie zetknięcie z ciałem Sida, a Tomek migiem przeskoczył przez parkan — i już po nim śladu nie było! W parkanie była wprawdzie furtka, ale Tomek rzadko z niej korzystał, gdyż zawsze mu się śpieszyło i przeważnie ziemia paliła mu się pod stopami. Teraz zaznał spokoju wewnętrznego, gdyż nareszcie wyrównał z Sidem stary rachunek za zwrócenie ciotce uwagi na czarną nitkę. Tomek okrążył grupę budynków i krętemi drogami dostał się na zabłoconą uliczkę na tyłach domu ciotki. Teraz był już bezpieczny przed pościgiem, skierował się więc ku rynkowi, gdzie dawnym zwyczajem spotykały się zazwyczaj dwie wrogie armje chłopców, staczając w tem miejscu bitwy. Tomek był generałem jednej z nich, Joe Harper (serdeczny jego przyjaciel) generałem drugiej. Ale wielcy wodzowie nie zniżali się do osobistego udziału w walce — to było rzeczą m niej dostojnych osobistości — oni zaś siedzieli sobie razem na wyniosłości i kierowali operacjami wojennem i, wysyłając rozkazy przez ordynansów. Po długiej i zażartej walce, armja Tomka odniosła dzisiaj walne zwycięstwo. Teraz nastąpiło stwierdzenie ilości zabitych, wymiana jeńców i wyznaczenie terminu następnej potyczki. Poczem obie armje uformowały się do pochodu i odmaszerowały, a Tomek sam skierował się do domu. Przechodząc obok domu, w którym mieszkał Jeff Thatcher, Tomek ujrzał w ogrodzie nieznajomą dziewczynkę. Była to miła, niebieskooka osóbka, o blond włosach, splecionych w dwa długie warkocze, w letniej sukience i haftowanych majteczkach. Świeżo ukoronowany bohater został bez wystrzału pokonany. Niejaka Amy Lawrence znikła natychmiast z jego serca, nie pozostawiając po sobie najmniejszego wspomnienia. Przedtem zdawało się Tomkowi, że ją kocha do szaleństwa; zdawało mu się, że ją uwielbia; a oto przekonał się nagle, że to uczucie było znikome, że było niczem. Przez szereg miesięcy ubiegał się o jej względy, ale ona zaledwie przed tygodniem wyznała mu swoją wzajemność. Przez siedem krótkich dni był najszczęśliwszym i najdumniejszym chłopcem na świecie, a teraz, w jednej sekundzie, wymazał ją ze swego serca, jak przypadkowego gościa, którego czas wizyty minął. Pochłaniał teraz nowego anioła rozmodlonym wzrokiem, aż wreszcie spostrzegł, że i ona go zauważyła. Tomek natychmiast zmienił taktykę. Udając, że jej nie widzi, począł wszelkiemi głupkowatem i sposobami, na jakie zdobywają się w takich okolicznościach chłopcy, „stawiać się“, aby ją wprawić w podziw. Ale gdy wśród tych karkołomnych popisów zerknął ukradkiem w jej stronę, spostrzegł z bólem serca, że anioł zmierza ku domowi. Przystanął więc pod parkanem i oparł się o niego, zwiesiwszy smutno głowę, z nikłą nadzieją, że może dziewczynka zatrzyma się jednak trochę. I istotnie: zanim zniknęła w drzwiach, zatrzymała się jeszcze na chwilę na schodach. Tomek westchnął żałośnie, gdy noga jej stanęła na progu; ale wielka radość odmalowała się na jego twarzy, kiedy przed przestąpieniem progu rzuciła mu przez płot stokrotkę. Chłopiec podbiegł do kwiatka, ale dwa kroki przed nim przystanął, przesłonił oczy ręką i spojrzał wdół ulicy, jakby tam zauważył coś ciekawego. Teraz zerwał słomkę i począł nią balansować na nosie! Przechylając się w wielkiem skupieniu to w tę, to w tam tą stronę, przysuwał się coraz bardziej do kwiatka, aż nakrył go bosą stopą, chwycił giętkiemi palcami nogi i pomknął ze swoim skarbem, aż zniknął na zakręcie. Ale tylko na chwilę, jakiej trzeba było, aby przypiąć kwiatek po wewnętrznej stronie bluzy, by znalazł się w bezpośredniem sąsiedztwie serca, a może żołądka, Tomek nie odznaczał się bowiem wielką biegłością w anatomji. Potem wrócił pod parkan i do wieczora popisywał się jak przedtem swemi sztuczkami. Ale dziewczynka już się nie pokazała, chociaż Tomek pocieszał się słabą nadzieją, że może stała gdzieś przy oknie i podziwiała jego niezwykłe dowody miłości. Z głową pełną marzeń i rojeń skierował się wreszcie ku domowi, choć serce ciągnęło go w przeciwną stronę. Przy kolacji był w nastroju tak podniosłym, że aż ciotka dziwiła się, „co się temu chłopakowi stało“. Oberwało mu się należycie za obrzucenie Sida kulkami z gliny, ale nie przejął się tem wcale. Kiedy pod nosem ciotki spróbował skraść cukier, dostał znowu po łapach. — Ciociu, — zapytał, — dlaczego nie bijesz Sida, gdy robi to samo? — Bo Sid tak człowiekowi nie dokucza, jak ty. Gdybym cię na chwilę spuściła z oczu, napchałbyś sobie cały brzuch cukrem! Po chwili ciotka wyszła po coś do kuchni. Sid, pewien teraz swojej bezkarności, a zarazem chcąc okazać Tomkowi swą wyższość, zuchwale sięgnął po cukierniczkę. Tego już było za wiele! Ale nagle cukierniczka wyślizgnęła się z ręki Sida, spadła na podłogę i potłukła się. Tomek był uszczęśliwiony. Tak uszczęśliwiony, że zagryzł język i nie powiedział ani słowa. Postanowił sobie w duchu, że gdy ciotka wróci, nie piśnie także ani słówka. Będzie siedział cichutko, aż ciotka zapyta sama, kto jest winowajcą. Wtedy dopiero powie! A cóż to będzie za rozkosz, widzieć, jak ten aniołek, ten chodzący wzór wszelkich zalet, oberwie lanie! Serce jego było tak przepełnione radością, że ledwie mógł usiedzieć na miejscu, gdy ciotka wróciła i na widok stłuczonej cukierniczki strzeliła piorunami gniewu z pod okularów. „Zaraz się zacznie!“ pomyślał, ale w tej samej chwili leżał już jak długi na ziemi! Groźna ręka podniosła się już, aby ponowić cios, gdy Tomek zawołał: — Ciociu! Za co mnie bijesz? Przecież to Sid stłukł! Ciotka Polly zdrętwiała. Tomek oczekiwał teraz wyrazów współczucia i ubolewania, Ale ciotka, odzyskawszy mowę, powiedziała tylko: — No, w każdym razie to, co oberwałeś, nie poszło na marne. Napewno masz na sumieniu Jakieś inne przewinienie, które udało ci się ukryć przede mną! Czuła wyrzuty sumienia i z serca rwały się jej na usta ciepłe, pełne miłości słowa, ale chłopak zrozumiałby to, jako przyznanie się do błędu, a na to nie pozwalała dyscyplina. Nie powiedziała więc nic i strapiona udała się do swoich zajęć. Tomek usiadł w kącie, wyolbrzymiając w duchu swoje cierpienie. Wiedział, że ciotka w głębi duszy błaga go na kolanach o przebaczenie za tę omyłkę. Świadomość tego sprawiała mu wielkie zadośćuczynienie. Postanowił sobie jednak, że nie usłyszy ona od niego słowa przebaczenia — nie pomogą też jakieś pojednawcze znaki z jej strony. Wiedział, że z zamglonych oczu ciotki pada w jego stronę co chwila spojrzenie żalu i bólu, ale zawziął się w gniewie i udawał, że nie rozumie, co to znaczy. W wyobraźni widział już siebie, jak leży umierający, a ciotka pochyla się nad nim, błagając go o jedno choćby słowo przebaczenia, ale on odwraca się do ściany i umiera, nie wypowiedziawszy tego słowa. Ach, co się wtedy będzie działo w jej duszy! Potem odmalował sobie w duchu inny obraz: przynoszą go do domu wydobytego z rzeki, nieżywego... Włosy mokre, zlepione, ręce zimne, a biedne serce znalazło wreszcie wieczny Spokój... Ciotka rzuca się na jego ciało, łzy płyną jej ciurkiem z oczu, a usta błagają Boga, aby jej przywrócił ukochanego chłopca! Jak ona będzie przysięgać, że nigdy już, nigdy nie powie mu złego słowa!.... Ale on leży zimny, śmiertelnie blady, nieruchomy — bilady męczennik, wolny już teraz od cierpień. Z takiem przejęciem przeżywał w duchu te urojone nieszczęścia, że nie mógł pohamować łez które niepowstrzymanym potokiem płynęły z oczu i kapały z końca nosa. To rozczulanie się nad własną niedolą sprawiało mu taką przyjemność, że za nic w świecie nie dopuściłby, aby ktoś chciał mu okazać pociechę. Każde wesołe słowo byłoby dla niego w tej chwili rażącym zgrzytem. Bolesne jego przeżycia były zbyt święte, aby je mącić zetknięciem z życiem rzeczywistem. Gdy więc kuzynka jego Mary wpadła do pokoju, uszczęśliwiona, że po tygodniu, spędzonym z wizytą na wsi, jest znowu w domu, Tomek wstał natychmiast i wyniósł swój smutek jednemi drzwiami, gdy ona drugiemi wniosła śpiew i blask słońca. Omijał zdaleka ulubione miejsca swoich kolegów, szukając samotnego i ponurego schronienia, odpowiadającego jego obecnemu nastrojowi. Kusiła go tratwa na rzece. Usiadł na jej krawędzi i wpatrywał się w bezmiar wody. Gdyby tak można było utonąć odrazu, bez bólu, z ominięciem niewygodnej drogi, wyznaczonej do tego celu przez naturę. Nagle przypomniał sobie stokrotkę! Wyjął ją z zanadrza. Była zgnieciona i zwiędła, co spotęgowało jeszcze bolesny nastrój chłopca. Zadawał sobie pytanie, czy ona ulitowałaby się nad nim, gdyby wiedziała o jego niedoli... Czy płakałaby wraz z nim, objęła go za szyję i pocieszała? Czy też odwróciłaby się od niego obojętnie, jak ten cały obłudny świat? Obrazy te tak potęgowały jego rozkoszne cierpienia, że bawił się niemi nieustannie, oświetlając je w duchu z coraz to innej strony, aż wreszcie od tego ciągłego obracania się wkółko zblakły i zatarły się. Wstał z ciężkiem westchnieniem i ruszył w mrok. Około godziny pół do dziesiątej czy dziesiątej przechodził obok domu, gdzie mieszkała jego nieznajoma boginka. Przystanął na chwilę. Wytężony jego słuch nie mógł podchwycić żadnego dźwięku. Na piętrze padał na firanki u okien niepewny blask świecy. Czy jej obecność uświęcała ten pokój? Tomek wdrapał się na płot, przekradł się przez krzaki i podszedł do okna. Długo spoglądał na nie z miłością. Potem położył się na ziemi, twarzą zwrócony ku oknu, i złożył ręce na piersiach, trzymając w nich zwiędłą stokrotkę. Tak właśnie pragnął umrzeć, wygnany w daleki, zimny świat, bezdomny, nie mając dachu nad głową, nie mając przyjaznej ręki, któraby mu starła z czoła śmiertelny pot, ani kochającej twarzy, która pochyliłaby się nad nim z miłością, gdy nadejdzie chwila konania. Tak niechaj go ona zobaczy, kiedy wyjdzie uśmiechnąć się do czarownego poranku. Czy z oczu jej padnie wówczas choćby jedna łza na jego biedne, martwe zwłoki? Czy pierś jej uniesie choćby jedno westchnienie na widok tego młodego, kwitnącego życia, złamanego tak okrutnie, tak przedwcześnie? Okno na piętrze otworzyło się nagle i chrapliwy głos służącej sprofanował świętą ciszę, a strumień wody oblał niedoszłe szczątki męczennika! Bohater zerwał się, parskając i otrząsając się. Świstowi kamienia towarzyszyło ciche przekleństwo, potem rozległ się brzęk stłuczonej szyby, i mała, niewyraźna postać szybko przeskoczyła przez parkan i zniknęła w mroku. Kiedy Tomek, rozebrany już na noc, przyglądał się swemu zmoczonemu ubraniu, obudził się Sid. W pierwszej chwili miał ochotę dokuczyć bratu na ten temat, ale pohamował się na czas i nie powiedział ani słowa: niedobrze Tomkowi patrzało z oczu! Tomek wlazł do łóżka, nie zadając sobie trudu zmówienia pacierza, a Sid zanotował sobie to wykroczenie w pamięci.
Słońce wzeszło nad spokojną ziemią i lało strumienie światła na uśpione miasteczko, błogosławiąc mu. Po śniadaniu ciotka Polly odprawiła domowe nabożeństwo. Rozpoczęło się ono modlitwą, której materjał budowlany stanowiły potężne warstwy cytat z Pisma świętego, spojone zaprawą murarską z odrobiny samodzielnych pomysłów ciotki. Ze szczytu tej budowy, niby z góry Synaj ciotka zrzuciła groźny rozdział z Pięcioksięgu Mojżesza. Następnie Tomek „przepasał swe lędźwie“ (mówiąc tym samym stylem) i zaczął „klepać“ wersety z Biblji. Sid nauczył się tego już kilka dni temu. Tomek skupił wszystkie siły, by się wyuczyć pięciu wersetów. Wybrał je sobie z „Kazania na górze“, bo w całej Biblji nie mógł znaleźć krótszych. Po upływie pół godziny miał jakie takie pojęcie o rzeczy, ale nic więcej, gdyż umysł jego wędrował tymczasem po dalekich obszarach myśli ludzkiej, a ręce zajęte były różnemi rzeczami, nie sprzyjającemi skupieniu. Mary wzięła książkę, by go przesłuchać, a Tomek począł się z trudem przebijać przez gęstą mgłę. — Błogosławieni... e... e... — Ubodzy... — Tak: ubodzy. Błogosławieni ubodzy... e... e.. — W duchu... — W duchu. Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem... albowiem... oni... — Ich... — Albowiem ich... — Albowiem ich. Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem ich... jest królestwo niebieskie. Błogosławieni, którzy cierpią, albowiem, albowiem... — Oni... — Albowiem oni... oni.. — Bę... — Albowiem oni... oni... — Bę... — Albowiem oni bę... Nie wiem, jak dalej! — Będą! — Aha, będą! Albowiem oni będą... albowiem oni będą... e... e... będą cierpieć... e... e... błogo sławieni, którzy będą... albowiem oni... e... e... oni będą cierpieć, albowiem będą... e... e... ale co będą? Czemu mi nie podpowiadasz, Mary? Ach, jakaś ty niedobra! — Tomku, głuptasie! Nie mam zamiaru ci dokuczać, ale musisz się jeszcze uczyć. Tylko śmiało, nie opuszczać rąk! Jestem pewna, że ci się powiedzie, a wtedy podaruję ci coś pięknego! No, a teraz bądź grzeczny. — No, dobrze. Ale co to takiego? Powiedz mi, Mary! — Teraz ci jeszcze nie powiem! Ale możesz być pewien, że to coś pięknego, mówię ci! — Słowo, Mary? No, dobrze! A więc jeszcze raz wykuję! I rzeczywiście zaczął kuć, a pod podwójnym naciskem ciekawości i spodziewanej nagrody czynił to z takim zapałem, że osiągnął wspaniały sukces. Mary podarowała mu nowiuteńki scyzoryk, marki „Barlow“, wartości dwunastu i pół centów, a radość Tomka wstrząsnęła podstawami jego jestestwa. Coprawda ostrze nie było nadzwyczajne, ale jednak był to przecież „prawdziwy“ Barlow, a w samym tym fakcie leżało coś niewymownie wspaniałego. Jeżeli chłopcy „Zachodu“ twierdzili czasem, że scyzoryk ten niesłusznie nosi miano broni, te oczywiście mawiali tak tylko poto, by go zniesławić. Ale pozostanie to oszczerstwem na zawsze. Tomek zdążył naciąć nim odrazu szafę i zabierał się już do biurka, gdy go zawołano, by się gotował do kościoła na niedzielną naukę katechizmu. Mary nalała wody do blaszanej miski i dała mu kawałek mydła. Tomek wyszedł przed dom i postawił miskę na małej ławeczce. Następnie zanurzył mydło w wodzie i odłożył je; potem zakasał rękawy, wylał cichutko wodę na ziemię, wrócił do kuchni i począł za drzwiami wycierać starannie suchą twarz ręcznikiem. Ale Mary wyrwała mu ręcznik. Nie wstydzisz się, Tomku? — zawołała, — Taki wstrętny brudas z ciebie! Przecież woda nie gryzie!