Przygody Tomka Sawyera - Mark Twain - ebook

Przygody Tomka Sawyera ebook

Mark Twain

4,0

Opis

Przygody Tomka Sawyera” to słynna powieść dla młodzieży amerykańskiego pisarza Marka Twaina którego William Faulkner nazwał „ojcem amerykańskiej literatury”.


Akcja powieści toczy się w miasteczku St. Petersburg nad rzeką Missisipi i najbliższej okolicy. Tomek jest sierotą, mieszka z ciotką, młodszym przyrodnim bratem Sidem i kuzynką Mary. Głównym wątkiem powieści są wspaniałe przygody chłopca w małym miasteczku.

 

Kontynuacją Przygód Tomka Sawyera są “Przygody Huck’a”


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (5 ocen)
1
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewo0r

Dobrze spędzony czas

Książka dzieciństwa <3
00

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-084-7
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Tomek i ciotka Polly

— Tomek!  Cisza.  — Tomek!  Niema odpowiedzi. — Co się znowu z tym chłopakiem dzieje? Tomku, słyszysz?  Stara pani zsunęła okulary na nos i rozejrzała się po pokoju ponad szkłami. Potem uniosła je na czoło i spojrzała pod szkłami. Dla takiego drobiazgu, jak Tomek, patrzała przez szkła niezmiernie rzadko — prawie nigdy. Były to przecież jej odświętne okulary, duma i chluba jej duszy, noszone raczej dla nadania sobie „stylu“, niż dla użytku. Z równym skutkiem mogłaby patrzeć przez żelazne obrączki.  Zdumiona brakiem odpowiedzi, powiedziała bez gniewu, ale dość głośno, aby meble w pokoju mogły ją usłyszeć:  — Czekaj, czekaj, jak cię złapię, to cię...  Nie dokończyła i schyliwszy się, poczęła grzebać miotłą pod łóżkiem. Uderzała z taką zapalczywością, że aż jej dech zaparło. Ale na światło dzienne wylazł tylko kot.  — Że też ja nigdy tego smyka nie mogę schwytać!  Podeszła do otwartych drzwi, przystanęła na progu i rozejrzała się po kilku krzakach pomidorowych i dzikiem zielsku, czyli po tak zwanym ogrodzie. Ale i tutaj ani śladu Tomka. Wytężyła więc głos, obliczając jego siłę na większą odległość, i zawołała:  — Hej, hej! Tooomku!  Wtem dosłyszała za plecami lekki szelest i zdążyła się jeszcze w porę odwrócić, aby złapać chłopaka za kołnierz i udarem nić jego ucieczkę.  — Mam cię nareszcie! Że też odrazu nie pomyślałam o śpiżarni! Coś ty tam robił?  — Nic, ciociu...  — Nic! Spójrzno na swoje ręce! Spójrzno na usta! A co to się tak lepi?  — Nie wiem, ciociu!  — Ale ja wiem! Konfitury! Ile razy ci mówiłam, że ci skórę przetrzepię, jeżeli się znowu dobierzesz do konfitur! Dawaj rózgę!  Rózga świsnęła już w powietrzu. Sytuacja była groźna.  — Ciociu! Ciociu! Obejrzyjno się za siebie! Ale prędko!  Stara pani odwróciła się z przerażeniem, zadzierając ze strachu spódnicę. W tej samej chwili chłopiec był już na parkanie i zniknął po drugiej stronie. Ciotka Polly stała przez chwilę stropiona, potem wybuchnęła śmiechem.  — A to urwis dopiero! Nigdy chyba przy nim nie zmądrzeję! Nieraz już przecież spłatał mi takiego figla, mogłabym więc już nabrać doświadczenia i mieć się na baczności, Ale cóż! Niema większego głupca, jak stary głupiec, a starego psa nikt nowych sztuczek nie nauczy — wiadomo! Jak tu jednak przewidzieć, co ten smyk zamyśla, kiedy codziennie wpada na nowe pomysły psot! Wie widocznie dokładnie, jak daleko można przeciągnąć strunę, żeby nie pękła. O, wie doskonale, że jeżeli uda mu się odwrócić na chwilę moją uwagę, to już wygrał sprawę, bo gdy mi złość minie, nie mam już serca, żeby go zbić. Bóg świadkiem, źle spełniam swoje obowiązki wobec tego chłopca! „Rózeczka nigdy dziatkom nie zaszkodzi!“ mówią mądre księgi. Grzech i potępienie ściągam na nas oboje, bo w nim napewno djabeł siedzi! Ale o Boże! przecież to syn mojej nieboszczki córki! Sierota biedna! Jakże go tu bić? A ile razy mu daruję, dręczy mię sumienie, jeżeli zaś nie przepuszczę mu, boli mię serca! Tak, tak, żywot człowieka, zrodzonego z niewiasty, jest krótki, ułomny i grzeszny, jak powiada Pismo święte. Dziś popołudniu napewno znowu ucieknie ze szkoły i będę mu musiała za karę kazać jutro pracować. Przykra to rzecz, być przykutym do miejsca w sobotę, kiedy wszyscy chłopcy mogą się bawić dowoli. A dla niego niema nic bardziej przykrego, niż praca... Muszę jednak spełnić swój obowiązek, jeżeli nie chcę ściągnąć na siebie odpowiedzialność za jego wieczną zgubę.  Tomek istotnie uciekł ze szkoły i użył sobie należycie. Powrócił do domu przed kolacją i pomagał małemu murzynkowi Jimowi w rznięciu drzewa na dzień następny i rąbaniu go na małe polana — to znaczy: opowiadał Jimowi swoje przygody, a Jim wykonywał trzy czwarte pracy. Sid, młodszy brat Tomka (a raczej brat przyrodni), skończył już wyznaczoną sobie pracę (zbieranie drzazg), gdyż był to chłopiec grzeczny, który nie odznaczał się taką awanturniczością, jak Tomek.  Podczas kolacji Tomek przy każdej nadarzającej się sposobności kradł cukier, a ciotka Polly zadawała mu podstępne pytania, aby wydobyć z niego kompromitujące wyznanie. Jak wszyscy ludzie prostoduszni, była dumna ze swego talentu dyplomatycznego i najoczywistsze swoje zamiary uważała za cuda niezwykłej przebiegłości.  — Gorąco dziś było w szkole? — zapytała.  — Tak, ciociu.  — Bardzo gorąco, prawda, Tomku?  — Bardzo, ciociu.  — A nie miałeś ochoty wykąpać się?  Tomka przeszedł dreszcz. Rzucił badawcze spojrzenie na twarz ciotki, ale nie wyczytał na niej żadnego wyjaśnienia. Odpowiedział więc:  — Nie, ciociu, właściwie nie...  — A teraz już ci nie gorąco? — zapytała ciotka, wyciągając rękę i dotykając kołnierza Tomka.  Pochlebiało jej, że w tak sprytny sposób stwierdziła, iż koszula jego była sucha, i nie wzbudziła przytem w chłopcu podejrzeń. Ale Tomek zwąchał już, co się święci, i uprzedził jej następne posunięcie:  — Kilku z nas zmoczyło sobie głowy pod studnią... O, moja jeszcze mokra, widzisz?  Ciotka zagryzła zęby, zła, że zapomniała o tak oczywistym dowodzie i że podstęp nie udał się jej. Wtem przyszła jej nowa myśl:  — Przecież podstawiając głowę pod studnię, nie potrzeba odpinać kołnierzyka, który ci przyszyłam do koszuli, prawda, Tomku?  Tomek natychmiast odzyskał pewność siebie. Triumfalnie odpiął bluzę: kołnierzyk przy koszuli był nietknięty!  — A niechże cię, smyku! No, dobrze już, dobrze, możesz iść! Byłabym przysięgła, żeś uciekł ze szkoły i kąpał się! Więc znowu zgoda między nami. Widzę, że się trochę opamiętałeś... chwilowo!  Z jednej strony zła była, że zawiodła ją zwykła przenikliwość, z drugiej zadowolona, że Tomek przypadkiem zabłąkał się na drogę posłuszeństwa. Nagle odezwał się się:  — Ciociu, mnie się zdaje, że ciocia przyszyła Tomkowi kołnierzyk białą nitką, a teraz jest przyszyty czarną!  — Co? Rzeczywiście przyszyłam go białą nitką! Tomku!  Ale Tomek nie czekał na dalsze pytania. W drzwiach odwrócił się jeszcze i zawołał:  — Sid! To ci nie ujdzie na sucho!  Znalazłszy się w bezpiecznem schronieniu, Tomek zbadał dwie grube igły, wpięte w połę bluzy. Każda z nich była owinięta nitką, jedna czarną, druga białą.  — Gdyby nie Sid, — mruknął Tomek, — nigdyby się nie połapała. Dlaczegóż ona, u licha, szyje raz białą, raz czarną nitką! Nigdy nie można zapamiętać, na którą kolej! Pewne jest jednak, że Sid oberwie za to!  Tomek nie był wzorem chłopców. Znał wprawdzie taki wzór, ale czuł dla niego pogardę.  Nie minęły jeszcze dwie minuty, jak Tomek zapomniał o wszystkich swoich troskach. Nie znaczy to, aby troski jego dokuczały mu odrobinę mniej, niż dorosłemu człowiekowi jego troski i kłopoty — ale poprostu nowa sprawa zajęła uwagę Tomka i na jakiś czas wyparła z jego świadomości poprzednie strapienia, zupełnie tak samo, jak dorosły człowiek zapomina o swoich kłopotach w zapale nowych przedsięwzięć.  Ta nowa sprawa dotyczyła bardzo kunsztownej nowej metody gwizdania, którą Tomek zdobył od pewnego murzyna. Pragnął ją teraz bez przeszkód wypróbować. Był to jakiś osobliwy rodzaj ptaszęcego trelu, jakby przeciągły świergot, polegający na tem, że wśród gwizdania uderza się w krótkich odstępach leciutko językiem o podniebienie. Czytelnik pamięta jeszcze zapewne, jak się to robi, jeżeli sam był kiedyś chłopcem. Pilnością i wytrwałością dopiął wreszcie Tomek tego, że doszedł w nowej metodzie gwizdania do mistrzostwa. Z ustami pełnemi harmonji, a duszą pełną błogości szedł teraz ulicą i doznawał podobnych uczuć, jak astronom, który odkrył nową planetę — tylko pod względem rozmiarów, głębokości i czystości rozkoszy przewaga była stanowczo po stronie chłopca.  Wieczory letnie były już długie. Nie ściemniło się jeszcze zupełnie. Nagle Tomek urwał gwizdanie. Stał przed nim ktoś obcy, chłopiec nieco wyższy od niego. Zjawienie się nowej osoby, jakiegokolwiek wieku i płci, było w małem miasteczku St. Petersburg zdarzeniem niezwykłem.  Chłopiec był ubrany porządnie, nawet jak na dzień powszedni — zbyt porządnie. Czapkę miał niezgniecioną, niebieska, obciągnięta bluza sukienna była nowiutka i czysta, takie same spodnie. Na nogach miał buciki, chociaż to był tylko piątek! Bluza przybrana była nawet kokardą z kolorowej wstążki. W całej jego postaci było coś wielkomiejskiego, co oburzyło Tomka do głębi. Im dłużej pożerał wzrokiem to wspaniałe zjawisko, im wyżej zadzierał nosa w pogardzie dla jego elegancji, tem nędzniejszym stawał się w jego oczach własny wygląd.  Jeden ani drugi nie mówił słowa. Jeżeli się jeden poruszył, poruszył się i drugi, ale tylko bokiem i wkółko. Przez cały czas zwróceni byli do siebie twarzą w twarz i mierzyli się wzrokiem. Wreszcie Tomek powiedział pierwszy:  — Mogę cię sprać!  — Spróbuj!  — Mogę!  — Nie dasz rady!  — Zobaczysz, że dam!  — Nieprawda, nie dasz!  — Dam!  — Nieprawda!  — Tak!  — Nie!  Przykra pauza. Potem Tomek powiedział:  — Jak się nazywasz?  — To ciebie nie obchodzi.  — Jeżeli zechcę, będzie m nie obchodzić!  — No, to dlaczego nie chcesz?  — Jak będziesz mówił dużo, to zechcę.  — Dużo, dużo, dużo!... No, i co teraz?  — Myślisz, że z ciebie taki wielki elegant, co? Mógłbym sobie jedną rękę przywiązać na plecach, a drugą stłuc cię na kwaśne jabłko!  — Więc dlaczego tego niezrobisz? Ciągle tylko gadasz, że mógłbyś!  — Niech ci się nie zdaje, że możesz ze mnie kpić!  — Takich, jak ty, widziałem tuzinami!  — Laluś! Wydaje mu się, że jest czemś wielkiem! Patrzcie, co to ma za kapelusz!  — Spróbuj go strącić!  — Pozwalam ci. Ale uprzedzam, że się tak prędko potem nie wyliżesz!  — Kłamiesz!  — Ty sam kłamiesz!  — Tchórz! Chciałby się bić, a boi się!  — Wynoś się!  — Jak mi tu będziesz dłużej szczekał, to cię tak kamieniem zdzielę...  — Naprawdę?  — Zobaczysz!  — Więc dlaczego tego nie robisz? Gadasz tylko ciągle, a nic nie robisz! A wiesz dlaczego? Bo tchórzysz!  — Nie tchórzę!  — Tchórzysz!  — Nie!  — Tak!  Znowu przykra pauza. Znowu wzajemne okrążanie się i spoglądanie spodełba. Wreszcie wparli się w siebie ramię w ramię.  — Wynoś się stąd! — zawołał Tomek.  — Sam się wynoś!  — Ani mi się się śni!  — Mnie też!  Stali tak naprzeciwko siebie, wysunąwszy każdy jedną nogę, dla lepszej równowagi, pchając się z całą siłą i miotając na siebie groźne błyskawice. Żaden jednak nie mógł uzyskać przewagi nad przeciwnikiem. Potem z zachowaniem należytej ostrożności odstąpili od siebie, a Tomek powiedział.  — Jesteś nędzny pies! Opowiem o tem memu starszemu bratu. Już on cię przetrzepie, możesz być pewien.  — Niewiele sobie robię z twojego starszego brała! Mój brat jest silniejszy od twojego! Jeżeli zechce, przerzuci go przez ten płot. (Obaj bracia byli oczywiście zmyśleni).  — Kłamiesz!  — Ty tak mówisz!  Tomek narysował palcem kreskę na piasku i powiedział:  — Spróbuj przekroczyć tę linję, a tak cię stłukę, że się nie będziesz mógł ruszyć!  Obcy chłopiec bez chwili wahania przekroczył kreskę, mówiąc:  — Gadać potrafisz — zobaczymy, co teraz zrobisz!  — Nie zbliżaj się! Uważaj!  — No... dlaczego nic nie robisz?  — Do licha! Za grosz to zrobię!  Nieznajomy wydobył szybko grosz i z szyderstwem podsunął go Tomkowi.  Tomek wytrącił mu monetę z ręki.  W następnej chwili chłopcy rzucili się na siebie i zczepiwszy się, jak dwa kociaki, tarzali się w piasku. Targali się za włosy i ubrania, okładali się pięściami, rozdrapywali sobie wzajem nie nosy i okrywali się kurzem i sławą. Wreszcie z chaosu i kurzawy począł się coraz wyraźniej wyłaniać Tomek, siedzący okrakiem na nieprzyjacielu i grzmocący go pięściami.  — Dosyć masz? — zawołał.  Chłopak miotał się, usiłując się wyrwać z uścisku, ale daremnie.  — Dosyć masz? Powiedz!  I bijatyka zaczęła się na nowo.  Wreszcie zwyciężony chłopak wykrztusił „dosyć!” i Tomek puścił go, mówiąc:  — Zapamiętaj to sobie! Na drugi raz zastanów się najpierw, z kim zadzierasz! Obcy chłopak oddalił się szybko, otrzepując ubranie, płacząc i pociągając nosem. Oglądał się raz poraz za siebie i wygrażał się Tomkowi. Tomek odpowiedział na pogróżki szyderczym śmiechem i w triumfalnym nastroju opuścił pole walki. Zaledwie się jednak odwrócił, nieznajomy podniósł kamień, cisnął go i trafił Tom ka między łopatki, poczem uciekł co siły.  Tomek gonił zdrajcę aż do domu i przy tej sposobności dowiedział się, gdzie mieszka, Przez pewien czas stał pod bramą, rzucając nieprzyjacielowi wyzwania; ale chłopak nie chciał przyjąć ponownej walki i tylko stroił do Tomka miny przez okno. Wreszcie zjawiła się matka wroga, nazwała Tomka złym, wstrętnym, ordynarnym chłopakiem i odpędziła go. Odszedł więc, ale zapowiedział, że jeszcze kiedyś tego lalusia dostanie w swoje ręce.  Tego wieczora spóźnił się bardzo do domu. Gdy wchodził oknem, natknął się na czatującą na niego ciotkę. Kiedy zobaczyła, w jakim stanie siostrzeniec jej wraca do domu, powzięła niezłomna postanowienie nałożenia mu za karę dodatkowej pracy w sobotę.

Podstęp

Nadszedł ranek sobotni. Wszystko, co jaśniało świeżością lata i pieniło się weselem życia. W każdem sercu dźwięczała muzyka, a w młodych sercach wydobywała się na usta. Radość była na każdej twarzy i wiosna w każdym ruchu. Akacje pokryte były kwieciem, a powietrze przesiąknięte zapachem.

 Wzgórza Cardiff Hill, spoglądające ze swej wyniosłości na miasto, pełne były zieleni i zdawały się niby ziemia obiecana, pełna ciszy, rozmarzona, zapraszająca w gościnę...  Tomek zjawił się w bocznej uliczce z kubłem rozrobionego wapna i pendzlem na długim trzonku. Zmierzył okiem parkan i wszelka radość zgasła na jego twarzy, a duszę ogarnęła głęboka melancholja. Parkan długości trzydziestu łokci i wysokości dziewięciu stóp! Życie wydało mu się okropnem jarzmem. Z westchnieniem zanurzył pendzel i przejechał nim po najbliższej desce, powtórzył tę czynność; jeszcze raz; porównał znikomą zamalowaną powierzchnię z ogromem, jaki trzeba było jeszcze pomalować, i zrozpaczony usiadł na pniu. Z bramy wybiegł w podskokach Jim, z konewką na wodę, śpiewając „Buffalo Gals“. Noszenie wody z publicznej studni było dawniej w oczach Tomka czemś hańbiącem, ale teraz zupełnie inaczej na to patrzał. Przypomniał sobie, jakie to towarzystwo zbiera się przy studni. Pełno tam zawsze chłopców i dziewcząt, białych, murzynów i mulatów, czekających swojej kolei, — wypoczywają, zamieniają się zabawkami, kłócą się, tłuką, zabawiają się jak mogą. I przypomniał sobie, że chociaż do studni było niecałe dwieście kroków, Jim nigdy nie wracał z wodą przed upływem godziny, a nieraz trzeba go było dopiero sprowadzać.  Powiedział więc:  — Słuchaj, Jim, ja pójdę po wodę, a ty pomaluj trochę za mnie.  Jim potrząsnął głową i odpowiedział:  — Nie może, paniczu Tomek. Pani kazać Jim iść po woda, nigdzie się nie zatrzymywać i nie robić głupstwa. Ona powiedzieć, że panicz Tomek będzie chcieć, aby Jim malować, ale o na kazać Jim nie słuchać i robić swoją robotę, a ona chcieć na malowanie dobrze uważać.  — Ach, Jim, nie przejmuj się tem, co ona mówi. Ona tak zawsze gada. Daj mi wiaderko, nie zabawię minuty. O na nie będzie wiedziała.  — Nie może, paniczu Tomek, Pani Jim głowę urwać, ona tak z całą pewnością zrobić.  — Ona? Ależ ona pojęcia nie ma o biciu! Cóż to znaczy, jak postuka trochę naparstkiem po głowie? Ktoby się tem przejmował! Gada dużo, ale gadanie nie boli, — chyba gdy zacznie krzyczeć. Jim, dam ci szklaną kulkę, wiesz, tę dużą, białą!  Jim poczynał się wahać.  — Dużą, białą kulkę, Jim, to nie byle co!  — Ach, ona być taka śliczna! Ale paniczu Tomku, Jim strasznie bać się stara pani!  Jim był jednak tylko człowiekiem. Pokusa była za wielka. Odstawił wiadro i otrzymał szklaną kulkę. Po upływie minuty uciekał, aż się za nim kurzyło, z wiadrem i zbolałym grzbietem, Tomek malował z zapałem, a ciotka Polly wracała z pola walki z pantoflem w ręku i triumfem w oczach.  Energja Tomka osłabła. Oczyma duszy widział przedsięwzięcia, które planował na dzisiaj, i zrobiło mu się bardzo smutno. Niedługo zaczną tędy przebiegać inni chłopcy, wolni, udający się na wspaniałe wyprawy, i będą żartowali z niego, że musi pracować — sama myśl o tem paliła go jak ogień! Wydobył całe swoje mienie i poddał je oględzinom: szczątki zabawek, szklane kulki i rupiecie bez nazwy; wystarczające może, by opłacić tem zastąpienie go na małą chwilę w robocie, ale niedostateczne, aby zdobyć za nie choćby pół godziny wolności. Wsunął więc zpowrotem do kieszeni swoje ubogie skarby i pożegnał się z myślą, by próbować przekupić chłopców. Ale w chwili najczarniejszej rozpaczy spłynęło na niego nagle natchnienie. Wielkie, olśniewające natchnienie.  Wziął pendzel do ręki i zabrał się spokojnie do pracy. Właśnie Ben Rogers ukazał się na horyzoncie, ten sam Ben, którego szyderstwa Tomek najbardziej się obawiał. Ben zbliżał się w pląsach, skokach, podrygach, co dowodziło, że było mu lekko na sercu i że zamierzenia jego były wielkie. Gryzł jabłko i w pauzach wydobywał ze siebie przeciągłe, melodyjne hukania, po których następowały głębokie tony: ding-dong-dong, ding-dongdong, gdyż był w tej chwili parowcem.  Zbliżając się, zwolnił biegu, zajął środek ulicy, skręcił na prawo, i począł przybijać z wielkim wysiłkiem do brzegu, gdyż przedstawiał w tej chwili okręt „Wielka Missouri“, mający dziewięć stóp zagłębienia. Był parowcem, kapitanem, dzwonkiem sygnałowym w jednej osobie i stał w wyobraźni na własnym mostku kapitańskim, wydając rozkazy i wykonywając je.  — Stop! Dzyń-dzyń-dzyń!  Droga się kończyła, począł powoli skręcać na boczną ścieżkę.  — Wtył! Dzyń-dzyń-dzyń!  Ramiona trzymał przy sobie, sztywno wyprężone wdół.  — Ster na prawo! Dzyń-dzyń-dzyń! Hu, hu, hu! — Prawa ręka zataczała wielkie łuki, gdyż była przecież kołem sterowem, mającem czterdzieści stóp obwodu.  Wtył 1Ster na lewo! Dzyń-dzyń-dzyń! Na prawo! Naprzód! Na lewo! Stój i Dzyń-dzyń-dzyń! Hu, hu, hu! Zwolnij liny! Żywo! Kotwica! Co się tam dzieje? Zakręcić linę! Stój! Popuścić! Maszyna zatrzymana, panie kapitanie! Dzyń-dzyń-dzyń!  Sst! sst! sst! (próbowanie wentylów).  Tomek malował, Nie zwracając zupełnie uwagi na parowiec.  Ben zdumiał się, a po chwili rzekł:  — Ha, ha, ha! Ale to cię zasadzili do pracy!  Milczenie. Tomek okiem artysty badał ostatnie pociągnięcie; wykonał pendzlem zamaszysty ruch i znowu oceniał wynik jak przedtem. Ben podjechał ku niemu. Tomkowi szła ślinka na widok jabłka, ale dalej machał pendzlem. Ben zagadnął go znowu:  — No, cóż tam, musisz dzisiaj pracować?  — Ach, to ty, Ben! Wcale cię nie zauważyłem!  — Idę się kąpać... a ty nie miałbyś ochoty? Ale prawda, ty wolisz pracować! Tak, tak, widzę!  Tomek obejrzał chłopca od stóp do głowy i zapytał:  — Co nazywasz pracą?  — Jakto, czyż to nie jest praca?  Tomek zaczął znowu malować i odpowiedział obojętnie:  — Może to jest praca, a może i nie. Wiem tylko, że tak się podoba Tomkowi Sawyerowi.  — Nie udawaj, że ci to sprawia przyjemność!  Pendzel malował dalej.  — Czy mi to sprawia przyjemność? Oczywiście! A czemużby nie? Nie każdego dnia trafia się człowiekowi taka gratka, aby malować parkan...  To przedstawiło sprawę w nowem oświetleniu.  Ben przestał gryźć jabłko. Tomek z poważną miną poruszał pendzlem w jedną i drugą stronę, przestawał, rzucając okiem na całość, dodawał tu jedno pociągnięcie, tam drugie, znowu badał wrażenie — a Ben śledził każdy jego ruch. Sprawa coraz bardziej go zaciekawiała. Nagle odezwał się:  — Słuchaj, Tomku, daj mi trochę pomalować! Tomek namyślał się przez chwilę; zdawał się już godzić, ale zmienił zamiar:  — Nie, nie, Ben, to niemożliwe. Widzisz, ciotka Polly jest na punkcie tego parkanu, okropnie przesadna, zwłaszcza tu od strony ulicy, rozumiesz sam... Gdyby to był parkan taki sobie, gdzieś na uboczu, to oczywiście nie miałbym nic przeciwko temu, a ona chyba także nie. Ale gdy chodzi o ten właśnie parkan, jest niemożliwie wymagająca! To musi być zrobione niezmiernie dokładnie. Nie wiem, czy na tysiąc, a nawet na dwa tysiące chłopców znajdzie się choć jeden, któryby to umiał zrobić, jak należy!  — Co ty mówisz? Słuchaj, daj mi spróbować, trochę tylko! Jabym ci pozwolił, gdybyś był na mojem miejscu, Tomku!  — Ben, zrobiłbym to, szczerze ci mówię, ale ciotka Polly! Wiesz, Jim chciał to robić, nie pozwoliłem, Sid chciał, nie pozwoliłem. Zrozum moje położenie! Gdybym ci dał pendzel do ręki, a cośby się stało...  — Głupstwo! Zobaczysz, jak ja to starannie będę robił... Pozwól mi spróbować! Dam ci zato kawałek mego jabłka!  — No, to dawaj, chociaż właściwie... nie! Okropnie się boję!  — Dam ci całe jabłko!  Tomek oddał wreszcie pendzel z niechęcią na twarzy, a z wielką ochotą w sercu. I podczas gdy niedawny parowiec „Wielka Missouri“ pracował w skwarze, aż się pot z niego lał, uwolniony artysta siedział sobie opodal w cieniu na beczce, wymachiwał nogami, zajadał jabłko i szukał w myślach nowych ofiar.  Materjału nie brakło; co chwila nadchodzili chłopcy; każdy przychodził z zamiarem szydzenia z Tomka i każdy zostawał, aby malować. Tymczasem Ben zmęczył się, więc z łaski Tomka przeszła kolej na Billa Fishera wzamian za niezupełnie jeszcze podartego latawca; a gdy i ten miał już dosyć, nabył prawo bielenia Johnny Miller za zdechłego szczura i kawałek szpagatu, na którym można nim było wywijać; i tak dalej, i dalej, godzina za godziną. A gdy słońce pochyliło się ku zachodowi, Tomek, który rano był jeszcze zupełnym biedakiem, stał się największym bogaczem. Oprócz wymienionych powyżej przedmiotów miał dwanaście szklanych kulek, złamane organki, kawałek niebieskiego szkła z butelki, przez które można było patrzeć, szpulkę do nici, klucz, który niczego nie otwierał, kawałek kredy, szklany korek od karafki, cynowego żołnierza, dwie kijanki, sześć kapiszonów, kota z jednem okiem, mosiężną kołatkę do drzwi, obrożę, której tylko psa brakowało, rękojeść noża, cztery kawałeczki skórki pomarańczowej i starą rozbitą ramę okienną. Przytem spędził czas bardzo mile w błogiem lenistwie, miał towarzystwo, a parkan pokryty był trzema warstwami wapna. Na szczęście chłopców zabrakło bielidła, bo Tomek byłby ich wszystkich, z całego miasta doprowadził do bankructwa.  Tomek uznał, że świat mimo wszystko nie jest tak zły. Sam o tem nie wiedząc, odkrył wielkie prawo wszystkich poczynań ludzkich, mianowicie: chcąc obudzić w mężczyźnie lub chłopaku pragnienie jakiejś rzeczy, trzeba mu ją przedstawić jako bardzo trudną do osiągnięcia. Gdyby był wielkim filozofem, przynajmniej takim, jak autor tej książki, to zrozumiałby, że pracą jest to, co ktoś musi robić, a przyjemnością to, czego robić nie musi. Byłoby go to pouczyło, że sporządzanie sztucznych kwiatów albo chodzenie w kieracie jest ciężką pracą, natomiast granie w kręgle albo wspinanie się na Mont-Blanc jest tylko przyjemnością. Wielu bogatych panów w Anglji tłucze się powozem, zaprzężonym w czwórkę koni, dwadzieścia lub trzydzieści mil na upale bo ta przyjemność kosztuje ich dużo pieniędzy; ale niechby im kto kazał robić to samo za wynagrodzeniem, poczęliby to uważać za pracę i woleliby z niej zrezygnować.

Niedole Tomka

Tomek zaprezentował się ciotce Polly. Siedziała właśnie przy otwartem oknie miłego pokoju, który służył jej zarazem za sypialnię, jadalnię, salon i czytelnię. Balsamiczna woń lata, niezmącona cisza dokoła, zapach kwiatów, usypiające brzęczenie pszczół — wszystko to rozmarzyło ją. Siedziała pochylona nad robótką, a jedyny towarzysz, kot, drzemał na jej kolanach. Okulary przezornie odsunięte było wysoko i spoczywały na jej siwych włosach.  Była przekonana, że Tomek dawno już uciekł z domu, to też zdziwiła się niemało, widząc, że chłopiec bez najmniejszej obawy wkracza w sferę zasięgu jej rąk.  — Czy mogę się teraz iść bawić, ciociu? — zapytał chłopiec.  — Już jesteś gotów? Ile zrobiłeś?  — Wszystko, ciociu!  — Nie kłam, Tomku. Wiesz, że tego nie znoszę.  — Nie kłamię, ciociu. Zrobiłem wszystko do końca!  Ciotka, nie mając wielkiego zaufania do jego słów, wyszła przed dom, aby osobiście zbadać wyniki jego pracy. Zadowoliłaby się, gdyby przechwałka Tomka była chociaż w piątej części prawdziwa. Jakież więc było jej zdumienie, gdy ujrzała caluśki parkan pokryty białą farbą, i nietylko byle jak pokryty, ale najstaranniej pomalowany kilka razy, tak, że nawet na ziemi ciągnął się wzdłuż parkanu biały pas.  — Coś podobnego! No, muszę przyznać, że jeżeli chcesz, potrafisz pracować! — powiedziała z uznaniem, ale dodała zaraz, aby osłabić wrażenie tych słów: — Niestety, muszę stwierdzić, że bardzo rzadko chcesz. No, idź się teraz bawić, ale jeżeli nie wrócisz do domu przed upływem tygodnia, będę cię musiała mimo wszystko sprać!  Ciotka była tak oszołomiona wspaniałością jego dzieła, że poprowadziła Tomka do śpiżarni, wybrała najpiękniejsze jabłko i wręczyła mu je, wygłaszając przytem wzruszającą przemowę o podwójnej wartości i rozkoszy spożywania darów, zdobytych cnotliwym, uczciwym wysiłkiem. Właśnie gdy kończyła zręcznie dobraną sentencję z Pisma świętego, Tomek „zwędził“ kawałek placka.  Kiedy wybiegał pędem z domu, ujrzał Sida, wchodzącego właśnie po zewnętrznych schodach na piętro. Glina była pod ręką, to też w powietrzu zaroiło się natychmiast od kulek! Gwizdały koło uszu Sida jak grad, i zanim ciotka Polly zdążyła nadbiec z odsieczą, kilka kulek weszło już w bezpośrednie zetknięcie z ciałem Sida, a Tomek migiem przeskoczył przez parkan — i już po nim śladu nie było!  W parkanie była wprawdzie furtka, ale Tomek rzadko z niej korzystał, gdyż zawsze mu się śpieszyło i przeważnie ziemia paliła mu się pod stopami. Teraz zaznał spokoju wewnętrznego, gdyż nareszcie wyrównał z Sidem stary rachunek za zwrócenie ciotce uwagi na czarną nitkę.  Tomek okrążył grupę budynków i krętemi drogami dostał się na zabłoconą uliczkę na tyłach domu ciotki. Teraz był już bezpieczny przed pościgiem, skierował się więc ku rynkowi, gdzie dawnym zwyczajem spotykały się zazwyczaj dwie wrogie armje chłopców, staczając w tem miejscu bitwy. Tomek był generałem jednej z nich, Joe Harper (serdeczny jego przyjaciel) generałem drugiej. Ale wielcy wodzowie nie zniżali się do osobistego udziału w walce — to było rzeczą m niej dostojnych osobistości — oni zaś siedzieli sobie razem na wyniosłości i kierowali operacjami wojennem i, wysyłając rozkazy przez ordynansów.  Po długiej i zażartej walce, armja Tomka odniosła dzisiaj walne zwycięstwo. Teraz nastąpiło stwierdzenie ilości zabitych, wymiana jeńców i wyznaczenie terminu następnej potyczki. Poczem obie armje uformowały się do pochodu i odmaszerowały, a Tomek sam skierował się do domu.  Przechodząc obok domu, w którym mieszkał Jeff Thatcher, Tomek ujrzał w ogrodzie nieznajomą dziewczynkę. Była to miła, niebieskooka osóbka, o blond włosach, splecionych w dwa długie warkocze, w letniej sukience i haftowanych majteczkach. Świeżo ukoronowany bohater został bez wystrzału pokonany. Niejaka Amy Lawrence znikła natychmiast z jego serca, nie pozostawiając po sobie najmniejszego wspomnienia. Przedtem zdawało się Tomkowi, że ją kocha do szaleństwa; zdawało mu się, że ją uwielbia; a oto przekonał się nagle, że to uczucie było znikome, że było niczem. Przez szereg miesięcy ubiegał się o jej względy, ale ona zaledwie przed tygodniem wyznała mu swoją wzajemność. Przez siedem krótkich dni był najszczęśliwszym i najdumniejszym chłopcem na świecie, a teraz, w jednej sekundzie, wymazał ją ze swego serca, jak przypadkowego gościa, którego czas wizyty minął.  Pochłaniał teraz nowego anioła rozmodlonym wzrokiem, aż wreszcie spostrzegł, że i ona go zauważyła. Tomek natychmiast zmienił taktykę. Udając, że jej nie widzi, począł wszelkiemi głupkowatem i sposobami, na jakie zdobywają się w takich okolicznościach chłopcy, „stawiać się“, aby ją wprawić w podziw. Ale gdy wśród tych karkołomnych popisów zerknął ukradkiem w jej stronę, spostrzegł z bólem serca, że anioł zmierza ku domowi. Przystanął więc pod parkanem i oparł się o niego, zwiesiwszy smutno głowę, z nikłą nadzieją, że może dziewczynka zatrzyma się jednak trochę. I istotnie: zanim zniknęła w drzwiach, zatrzymała się jeszcze na chwilę na schodach. Tomek westchnął żałośnie, gdy noga jej stanęła na progu; ale wielka radość odmalowała się na jego twarzy, kiedy przed przestąpieniem progu rzuciła mu przez płot stokrotkę. Chłopiec podbiegł do kwiatka, ale dwa kroki przed nim przystanął, przesłonił oczy ręką i spojrzał wdół ulicy, jakby tam zauważył coś ciekawego. Teraz zerwał słomkę i począł nią balansować na nosie! Przechylając się w wielkiem skupieniu to w tę, to w tam tą stronę, przysuwał się coraz bardziej do kwiatka, aż nakrył go bosą stopą, chwycił giętkiemi palcami nogi i pomknął ze swoim skarbem, aż zniknął na zakręcie.  Ale tylko na chwilę, jakiej trzeba było, aby przypiąć kwiatek po wewnętrznej stronie bluzy, by znalazł się w bezpośredniem sąsiedztwie serca, a może żołądka, Tomek nie odznaczał się bowiem wielką biegłością w anatomji.  Potem wrócił pod parkan i do wieczora popisywał się jak przedtem swemi sztuczkami. Ale dziewczynka już się nie pokazała, chociaż Tomek pocieszał się słabą nadzieją, że może stała gdzieś przy oknie i podziwiała jego niezwykłe dowody miłości. Z głową pełną marzeń i rojeń skierował się wreszcie ku domowi, choć serce ciągnęło go w przeciwną stronę.  Przy kolacji był w nastroju tak podniosłym, że aż ciotka dziwiła się, „co się temu chłopakowi stało“. Oberwało mu się należycie za obrzucenie Sida kulkami z gliny, ale nie przejął się tem wcale.  Kiedy pod nosem ciotki spróbował skraść cukier, dostał znowu po łapach.  — Ciociu, — zapytał, — dlaczego nie bijesz Sida, gdy robi to samo?  — Bo Sid tak człowiekowi nie dokucza, jak ty. Gdybym cię na chwilę spuściła z oczu, napchałbyś sobie cały brzuch cukrem!  Po chwili ciotka wyszła po coś do kuchni. Sid, pewien teraz swojej bezkarności, a zarazem chcąc okazać Tomkowi swą wyższość, zuchwale sięgnął po cukierniczkę. Tego już było za wiele! Ale nagle cukierniczka wyślizgnęła się z ręki Sida, spadła na podłogę i potłukła się.  Tomek był uszczęśliwiony. Tak uszczęśliwiony, że zagryzł język i nie powiedział ani słowa. Postanowił sobie w duchu, że gdy ciotka wróci, nie piśnie także ani słówka. Będzie siedział cichutko, aż ciotka zapyta sama, kto jest winowajcą. Wtedy dopiero powie! A cóż to będzie za rozkosz, widzieć, jak ten aniołek, ten chodzący wzór wszelkich zalet, oberwie lanie!  Serce jego było tak przepełnione radością, że ledwie mógł usiedzieć na miejscu, gdy ciotka wróciła i na widok stłuczonej cukierniczki strzeliła piorunami gniewu z pod okularów.  „Zaraz się zacznie!“ pomyślał, ale w tej samej chwili leżał już jak długi na ziemi! Groźna ręka podniosła się już, aby ponowić cios, gdy Tomek zawołał:  — Ciociu! Za co mnie bijesz? Przecież to Sid stłukł!  Ciotka Polly zdrętwiała. Tomek oczekiwał teraz wyrazów współczucia i ubolewania, Ale ciotka, odzyskawszy mowę, powiedziała tylko:  — No, w każdym razie to, co oberwałeś, nie poszło na marne. Napewno masz na sumieniu  Jakieś inne przewinienie, które udało ci się ukryć przede mną!  Czuła wyrzuty sumienia i z serca rwały się jej na usta ciepłe, pełne miłości słowa, ale chłopak zrozumiałby to, jako przyznanie się do błędu, a na to nie pozwalała dyscyplina. Nie powiedziała więc nic i strapiona udała się do swoich zajęć.  Tomek usiadł w kącie, wyolbrzymiając w duchu swoje cierpienie. Wiedział, że ciotka w głębi duszy błaga go na kolanach o przebaczenie za tę omyłkę. Świadomość tego sprawiała mu wielkie zadośćuczynienie. Postanowił sobie jednak, że nie usłyszy ona od niego słowa przebaczenia — nie pomogą też jakieś pojednawcze znaki z jej strony. Wiedział, że z zamglonych oczu ciotki pada w jego stronę co chwila spojrzenie żalu i bólu, ale zawziął się w gniewie i udawał, że nie rozumie, co to znaczy.  W wyobraźni widział już siebie, jak leży umierający, a ciotka pochyla się nad nim, błagając go o jedno choćby słowo przebaczenia, ale on odwraca się do ściany i umiera, nie wypowiedziawszy tego słowa. Ach, co się wtedy będzie działo w jej duszy!  Potem odmalował sobie w duchu inny obraz: przynoszą go do domu wydobytego z rzeki, nieżywego... Włosy mokre, zlepione, ręce zimne, a biedne serce znalazło wreszcie wieczny Spokój... Ciotka rzuca się na jego ciało, łzy płyną jej ciurkiem z oczu, a usta błagają Boga, aby jej przywrócił ukochanego chłopca! Jak ona będzie przysięgać, że nigdy już, nigdy nie powie mu złego słowa!.... Ale on leży zimny, śmiertelnie blady, nieruchomy — bilady męczennik, wolny już teraz od cierpień.  Z takiem przejęciem przeżywał w duchu te urojone nieszczęścia, że nie mógł pohamować łez które niepowstrzymanym potokiem płynęły z oczu i kapały z końca nosa. To rozczulanie się nad własną niedolą sprawiało mu taką przyjemność, że za nic w świecie nie dopuściłby, aby ktoś chciał mu okazać pociechę. Każde wesołe słowo byłoby dla niego w tej chwili rażącym zgrzytem. Bolesne jego przeżycia były zbyt święte, aby je mącić zetknięciem z życiem rzeczywistem.  Gdy więc kuzynka jego Mary wpadła do pokoju, uszczęśliwiona, że po tygodniu, spędzonym z wizytą na wsi, jest znowu w domu, Tomek wstał natychmiast i wyniósł swój smutek jednemi drzwiami, gdy ona drugiemi wniosła śpiew i blask słońca.  Omijał zdaleka ulubione miejsca swoich kolegów, szukając samotnego i ponurego schronienia, odpowiadającego jego obecnemu nastrojowi. Kusiła go tratwa na rzece. Usiadł na jej krawędzi i wpatrywał się w bezmiar wody. Gdyby tak można było utonąć odrazu, bez bólu, z ominięciem niewygodnej drogi, wyznaczonej do tego celu przez naturę.  Nagle przypomniał sobie stokrotkę! Wyjął ją z zanadrza. Była zgnieciona i zwiędła, co spotęgowało jeszcze bolesny nastrój chłopca. Zadawał sobie pytanie, czy ona ulitowałaby się nad nim, gdyby wiedziała o jego niedoli... Czy płakałaby wraz z nim, objęła go za szyję i pocieszała? Czy też odwróciłaby się od niego obojętnie, jak ten cały obłudny świat?  Obrazy te tak potęgowały jego rozkoszne cierpienia, że bawił się niemi nieustannie, oświetlając je w duchu z coraz to innej strony, aż wreszcie od tego ciągłego obracania się wkółko zblakły i zatarły się.  Wstał z ciężkiem westchnieniem i ruszył w mrok. Około godziny pół do dziesiątej czy dziesiątej przechodził obok domu, gdzie mieszkała jego nieznajoma boginka. Przystanął na chwilę. Wytężony jego słuch nie mógł podchwycić żadnego dźwięku. Na piętrze padał na firanki u okien niepewny blask świecy. Czy jej obecność uświęcała ten pokój?  Tomek wdrapał się na płot, przekradł się przez krzaki i podszedł do okna. Długo spoglądał na nie z miłością. Potem położył się na ziemi, twarzą zwrócony ku oknu, i złożył ręce na piersiach, trzymając w nich zwiędłą stokrotkę.  Tak właśnie pragnął umrzeć, wygnany w daleki, zimny świat, bezdomny, nie mając dachu nad głową, nie mając przyjaznej ręki, któraby mu starła z czoła śmiertelny pot, ani kochającej twarzy, która pochyliłaby się nad nim z miłością, gdy nadejdzie chwila konania.  Tak niechaj go ona zobaczy, kiedy wyjdzie uśmiechnąć się do czarownego poranku. Czy z oczu jej padnie wówczas choćby jedna łza na jego biedne, martwe zwłoki? Czy pierś jej uniesie choćby jedno westchnienie na widok tego młodego, kwitnącego życia, złamanego tak okrutnie, tak przedwcześnie?  Okno na piętrze otworzyło się nagle i chrapliwy głos służącej sprofanował świętą ciszę, a strumień wody oblał niedoszłe szczątki męczennika!  Bohater zerwał się, parskając i otrząsając się. Świstowi kamienia towarzyszyło ciche przekleństwo, potem rozległ się brzęk stłuczonej szyby, i mała, niewyraźna postać szybko przeskoczyła przez parkan i zniknęła w mroku.  Kiedy Tomek, rozebrany już na noc, przyglądał się swemu zmoczonemu ubraniu, obudził się Sid. W pierwszej chwili miał ochotę dokuczyć bratu na ten temat, ale pohamował się na czas i nie powiedział ani słowa: niedobrze Tomkowi patrzało z oczu!  Tomek wlazł do łóżka, nie zadając sobie trudu zmówienia pacierza, a Sid zanotował sobie to wykroczenie w pamięci.

W szkółce niedzielnej

 Słońce wzeszło nad spokojną ziemią i lało strumienie światła na uśpione miasteczko, błogosławiąc mu. Po śniadaniu ciotka Polly odprawiła domowe nabożeństwo. Rozpoczęło się ono modlitwą, której materjał budowlany stanowiły potężne warstwy cytat z Pisma świętego, spojone zaprawą murarską z odrobiny samodzielnych pomysłów ciotki. Ze szczytu tej budowy, niby z góry Synaj ciotka zrzuciła groźny rozdział z Pięcioksięgu Mojżesza.  Następnie Tomek „przepasał swe lędźwie“ (mówiąc tym samym stylem) i zaczął „klepać“ wersety z Biblji. Sid nauczył się tego już kilka dni temu. Tomek skupił wszystkie siły, by się wyuczyć pięciu wersetów. Wybrał je sobie z „Kazania na górze“, bo w całej Biblji nie mógł znaleźć krótszych.  Po upływie pół godziny miał jakie takie pojęcie o rzeczy, ale nic więcej, gdyż umysł jego wędrował tymczasem po dalekich obszarach myśli ludzkiej, a ręce zajęte były różnemi rzeczami, nie sprzyjającemi skupieniu. Mary wzięła książkę, by go przesłuchać, a Tomek począł się z trudem przebijać przez gęstą mgłę.  — Błogosławieni... e... e...  — Ubodzy...  — Tak: ubodzy. Błogosławieni ubodzy... e... e..  — W duchu...  — W duchu. Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem... albowiem... oni...  — Ich...  — Albowiem ich...  — Albowiem ich. Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem ich... jest królestwo niebieskie. Błogosławieni, którzy cierpią, albowiem, albowiem...  — Oni...  — Albowiem oni... oni..  — Bę...  — Albowiem oni... oni...  — Bę...  — Albowiem oni bę... Nie wiem, jak dalej!  — Będą!  — Aha, będą! Albowiem oni będą... albowiem oni będą... e... e... będą cierpieć... e... e... błogo sławieni, którzy będą... albowiem oni... e... e... oni będą cierpieć, albowiem będą... e... e... ale co będą? Czemu mi nie podpowiadasz, Mary? Ach, jakaś ty niedobra!  — Tomku, głuptasie! Nie mam zamiaru ci dokuczać, ale musisz się jeszcze uczyć. Tylko śmiało, nie opuszczać rąk! Jestem pewna, że ci się powiedzie, a wtedy podaruję ci coś pięknego! No, a teraz bądź grzeczny.  — No, dobrze. Ale co to takiego? Powiedz mi, Mary!  — Teraz ci jeszcze nie powiem! Ale możesz być pewien, że to coś pięknego, mówię ci!  — Słowo, Mary? No, dobrze! A więc jeszcze raz wykuję!  I rzeczywiście zaczął kuć, a pod podwójnym naciskem ciekawości i spodziewanej nagrody czynił to z takim zapałem, że osiągnął wspaniały sukces.  Mary podarowała mu nowiuteńki scyzoryk, marki „Barlow“, wartości dwunastu i pół centów, a radość Tomka wstrząsnęła podstawami jego jestestwa. Coprawda ostrze nie było nadzwyczajne, ale jednak był to przecież „prawdziwy“ Barlow, a w samym tym fakcie leżało coś niewymownie wspaniałego. Jeżeli chłopcy „Zachodu“ twierdzili czasem, że scyzoryk ten niesłusznie nosi miano broni, te oczywiście mawiali tak tylko poto, by go zniesławić. Ale pozostanie to oszczerstwem na zawsze. Tomek zdążył naciąć nim odrazu szafę i zabierał się już do biurka, gdy go zawołano, by się gotował do kościoła na niedzielną naukę katechizmu.  Mary nalała wody do blaszanej miski i dała mu kawałek mydła.  Tomek wyszedł przed dom i postawił miskę na małej ławeczce. Następnie zanurzył mydło w wodzie i odłożył je; potem zakasał rękawy, wylał cichutko wodę na ziemię, wrócił do kuchni i począł za drzwiami wycierać starannie suchą twarz ręcznikiem. Ale Mary wyrwała mu ręcznik.  Nie wstydzisz się, Tomku? — zawołała, — Taki wstrętny brudas z ciebie! Przecież woda nie gryzie!