Przez całe życie biedna - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Przez całe życie biedna ebook

Józef Ignacy Kraszewski

3,7

Opis

Szkice obyczajowe i historyczne. Całe życie biedna to powieść obyczajowa Józefa Ignacego Kraszewskiego, napisana w wołyńskim okresie jego twórczości i wydana w 1840 roku. Treścią utworu są losy Anny, którą zubożali rodzice oddają na wychowanie do zamożnej ciotki, licząc na to, że bogata krewna zapewni jej przyzwoity posag. Ta wczesna powieść Kraszewskiego, podejmuje dwa poważne problemy społeczne, które będą powracać wielokrotnie w dalszej twórczości pisarza: los kobiet pozbawianych przez porządek społeczny możliwości decydowania o swoim losie i powszechną w całej warstwie szlacheckiej walkę o zapisy majątkowe i spadki. (za Wikipedią).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 160

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
1
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Józef Ignacy Kraszewski

PRZEZ CAŁE ŻYCIE BIEDNA

szkice obyczajowe i historyczne

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

_______________________  

Tekst wg edycji XIX-wiecznej. Zachowano oryginalną pisownię

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

PRZEZ CAŁE ŻYCIE BIEDNA

I.

Wśród rozległyj równiny, którą gaje brzóz i sosen zamykały w oddaleniu, wznosił się stary, wysoki dom drewniany, otoczony obszernym sadem i zabudowaniami gospodarskiemi. Do niego wiodła droga wysadzana staremi lipami, wśród których bielała kapliczka S. Jana Nepomucena u źródła. Dziedziniec był obszerny i przerznięty kilkakroć ścieżkami wydeptanemi od kuchni do tak zwanego pałacu, do officyny i stajen. Stary dom, który tak pompatycznie pałacem nazywała czeladź i chłopi; była to budowa wysoka, z wyniosłym dachem nastrzępionym kominami, z oknami wielkiemi, z gankiem wspartym na czterech drewnianych kolumnach. Z jednyj strony czyściejsze szyby w oknach, bielejące z za nich firanki i gdzie niegdzie przeglądające wazony z kwiatami, dowodziły, że to była strona pańska, pokoje od zabawy; z drugiyj mniejsze i w części potłuczone szybki, pozasłaniane bielizną rozwieszoną, tłumaczyły, że tu były izby kobiet służących i czeladzi dworskiyj. Przed domem była grzęda kwiatów pożółkłych, otoczona śplecionym z gałęzi brzozowych koszem. Stara jedynaczka topola, wznosiła się jeszcze pod oknami, z jednyj strony już uschła i niedaleka losu swoich siostr, których tylko pnie suche w tyj samyj linii pod oknami sterczały. Na ganku stary mops posiwiały na usługach domu, siedział poważnie i patrzał w lipową aleję. Koło stajen, przy wyciągniętyj staryj karecie, pracowało kilku ludzi. Przed officyną, prano bieliznę, a pod kuchnią rozmawiało kilku ludzi dworskich.

Cicho było i poważnie w około tego domu, którego staroświecka fizjognomja i stare otaczające go drzewa, dowodziły w mieszkańcach spokojnego gustu i przywiązania do tyj siedziby. Wszystko, co się działo do koła, miało pozór rzeczy zwyczajnych, koniecznych, odbywających się nałogowie. Każdy z ludzi był na swojym miejscu, przy swojym zatrudnieniu, mops nawet używał świeżego powietrza z przekonania o potrzebie i nałogu, nie z żadnyj przypadkowyj fantazii; była to jego gankowa godzina. Wszedłszy wewnątrz domu, dawała się czuć ta sama spokojność, ten sam odwieczny porządek, każdy przedmiot godził się z drugim jakby z niego wyniknął i z nim razem był stworzony; nie było nic nowego, nic uderzającego dysharmonijnie. W sieniach stare świecące od wycierania ławy i skrzynie, stary zegar z kukawką gdakający bez ustanku, na ścianach zapylone wieńce kilkoletnich dożynek. U drzwi wiodących do sali na lewo, leżała słomianka do otarcia nóg. W oknie śpiewały w klatce kanarki.

W sali znowu ten sam porządek odwieczny. Przez całą jyj długość leżało płótno zabezpieczające starą niegdy woskowaną posadzkę od szwanku. Na niebiesko malowanyj ścianie, wisiało źwierciadło w ramach drewnianych z bronzami i dwa portrety mężczyzny w peruce i kobiety z różą w ręku upudrowanyj i w rogówce. Pod niemi stała kanapa obciągnięta nawleczką i widocznie w niektórych miejscach wysiedziana, przed nią uporządkowane do koła stolika krzesła w pokrowcach także, które tylko od święta zdejmowano. Na kominie był osadzisty zegar niegdyś bronzowany, a dziś do niepoznania czarny, ozdobny w kwiaty, źwierzęta, wiszące medaljony i t. p. Obok niego porcellanowe stały i siedziały pasterek i pasterzy arkadyjskich figurki, skamieniałości, gruszka kamienna, ślimak i kilka konch zamorskich. Ekran stary i wypłowiały zasłaniał kominek, którego strzegły w zupełnym komplecie, mieszek, łopatka, szczypce i kruczek. Przy ścianach stały w największym porządku krzesełka, gdzie niegdzie stolik od roboty, okryty suknem. Okna otaczały firanki haftowane, dość zżółkłe, ale starannie zawieszone. Boczne ściany okrywały sztychy za szkłem, i emblematyczne cyfry z wieńcami, pamiątki imienin, ślubów i dni wesołych. Nikt zwykle w sali nie siedział, był to pokój od gości i dopiero za nim w gabineciku niemniyj porządnym, przebywała pani domu, zacna wdowa Jaśnie Wielmożna Dorota z Dylągowskich Szumińska.

Niemłoda to już była osoba, i do młodości już była nawet wszelkie straciła pretensje. Na wygodnym krześle rozparta, umieściwszy nogi na stołeczku, w okularach, zacna matrona spoglądając na dwoje piesków u nóg jej na poduszkach spoczywających ciągnęła kabałę, z miną tak poważną, tak zajętą, jak gdyby pisała najważniejsze dzieło, albo liczyła odległość ziemi od słońca. Przy niej leżał sznureczek od związywania kart i futerał od okularów, dalyj nieco stał dzwonek staruszek i szklanka wody z cukrem przykryta spodkiem od filiżanki.

W oknie siedziała druga osoba, Jejmość Panna Anna, siestrzenica Pani Doroty, zajęta pończoszką; a niekiedy spoglądająca ukradkiem w długą lipową aleję. Nic nie przerywało milczenia, prócz jednostajnego faworytów piesków chrapania, które, jak chód regularny zegaru, odzywało się.

Pani Dorota była już wcale niemłodą; ale przez regularne życie potrafiła się zachować w pozorach średniego wieku. Sucha, wyprostowana, poważna, z oczyma szaremi, z włosem siwym ale pokrytym czapeczką i lokami, całe tak swoje życie ze wszelką przyzwoitością i w największym przepędziła porządku. Z nieboszczykiem mężem w zgodzie i błogosławieństwie bożym przeżywszy lat dwadzieścia kilka, bezdzietna, już lat kilkanaście nosiła czepiec wdowi, i jak prawyj przystało niewieście, pobożna, miłosierna, oszczędna, gderliwa, kończyła życie kabałą i pieskami.

U Pani Doroty najznamienitszą figurą w domu, był ten zegar w sieniach, który rozporządzał dniem i wyrokował kiedy trzeba było spać, jeść, chodzić, wstawać i t. p. Wszystko działo się według jego rozkazów, słudzy bali go się może więcyj niż samyj pani; sama Jyjmość słuchała go z pokorą, dając piyrwsza dobry przykład nieograniczonego posłuszeństwa. Gdyby kiedy staremu zegarowi przyszła była ochota stanąć, cały dom byłby stanął i nie wiedział co począć, szczęściem panujący ten starzec, mimo podeszłego wieku, nie groził jeszcze bezkrólewiem, a co rok zegarmistrz z bliskiego miasteczka zaglądał wewnątrz, badając pilnie jego zdrowie.

Panna Anna, siestrzenica pani domu, było to młodziuchne i miłe stworzenie. Miała ledwie lat szesnaście; gdy ją przysposobiła ciotka i osadziła przy sobie. Blondynka, niebiesko-oka, średniego wzrostu, wysmukła i zręczna, chociaż nie była cudem piękności, tak jednak harmonijnie wszystko w niyj się z sobą godziło i odpowiadało sobie, iż na piyrwszy rzut oka, każdego musiała ściągnąć uwagę. Na jyj twarzy panował wyraz nieprzebranyj słodyczy, śmiały się usta, uśmiechały oczy, ale nie tym szyderskim uśmiechem zalotnictwa lub szyderstwa, lecz łagodnością chrześciańską. Zdawało się patrząc na nię, że się nigdy gniewać nie mogła, nigdy zniecierpliwić, wyglądała jak anioł przebaczenia i cierpliwości.

To też Pani Dorota bardzo kochała siestrzenicę i głośno się z tym odzywała, że jyj wszystko zapisze, co miała z siebie i z zapisów nieboszczyka męża. Niemało to młodzież okoliczną nęciło, ale na nieszczęście, panna Anna nie śmiała za nikim się odezwać, a ciotka nikogo jeszcze godnym jyj nie osądziła. Czy śpieszno było młodyj dziewczynie wyjść za mąż? tego nie wiem, to pewna, że czasem spoglądała niespokojnie w okno, zamyślała się nad robotą, szukała rozrywki pielęgnując kwiatki, nie sypiała w nocy i modliła się gorąco; jednakże, gdy zalotnicy przyjeżdzali, przyjmowała ich tak zimno, poważnie, obojętnie, że każdy z nich odjeżdzał zrażony.

Ciotka też ze wszelką przyzwoitością, i wedle wszystkich reguł przyjmowała ich, i żadnego jeszcze nie dopuściła do oświadczenia się. Większa część młodych sąsiadów, już nawet znudziwszy się porzuciła była pannę Annę, uważając ją za niezdobytą fortecę.

Tak się miały rzeczy w chwili, kiedy się ta historja zaczyna. Wybiła czwarta na zegarze w sieniach, skrzypły drzwi od sali, dał się słyszeć chód powolny, i łysy, siwy, wysoki, chudy Jan, stary sługa domu, w szaraczkowyj kurtce, palonych bótach, z chustką od nosa i tabakierką wyglądającą z kieszeni, wszedł, jak zwykł był wchodzić od lat dwudziestu, z tacą na któryj była kawa i sucharki. Postawiwszy ją na stoliku przed panią, cofnął się ku drzwiom i stanął pod progiem, zażywając tabakę.

W tyj chwili pani Dorota związała sznurkiem karty, zdjęła z nosa i schowała w futerał okulary, przysunęła tacę i zaczęła nalewać kawę. Pieski przywykłe zbudziły się słysząc dźwięk garnuszka i filiżanki, a Jan założywszy w tył ręce, stał w milczeniu.

— Chłodno na dworze, Janie? zapytała pani, bo zwykła go była pytać zawsze o toż samo od lat dwudziestu.

— Chłodno pani, ale pogodnie.

— A co się tam dzieje z kanarkami?

— Zdrowe pani, tylko się troszkę samce poczubiły.

— Aniela nigdy dobrze nie dopilnuje śmietanki. Jan zamilkł, bo nie śmiał ani wymawiać ukochanyj Anieli, ani sprzeciwiać się pani.

— Panno Anno, rozlyj pieskom śmietankę.

Posłuszna porzuciła robotę i poszła pieskom służyć, w czym Jan pośpieszył jyj dopomódz. W nagrodę dostała panna Anna sucharek, który pocałowawszy ciotkę w rękę, położyła na oknie. Następnie Jan zabrał tacę i mierzonym krokiem wyszedł, zamykając pilnie drzwi za sobą. Tu zaszła zmiana dekoracij. Pani Dorota kazawszy sobie podać xiążkę od nabożeństwa, wzięła się do pacierzy, a panna Anna wyszła do sali bawić pieski ciocine.

Jeszcze zegar nie uderzył był pół do piątyj, gdy w ulicy lipowyj ukazał się powóz, prosto dążący do dworu. Postrzegła go panna Anna i pobiegła uwiadomić Ciotkę. Natychmiast pani Dorota wyszła do sali i usiadła za stolikiem, a siestrzenicę wyprawiła, aby przygotowano herbatę.

Tym czasem coraz się zbliżał powóz, stuknął o próg we wrotach i z turkotem zajechał przed ganek. Pani Dorota podniosła się nieco dla zobaczenia kto przyjechał, ale rozpoznać nie mogła.

W sieniach dały się słyszeć głosy, chrząkania, szeptania, wreście zakręcono klamką i otyły, rumiany pan Sędzia Buczkowski wszedł ze wszelką przyzwoitością i uszanowaniem, cisnąc się do ucałowania ręki gospodyni, która na widok jego powstała i niby się uśmiechnęła. Za nim szedł młody człowiek (i to niemało zmięszało panią Dorotę) bardzo świeżo i przyzwoicie ubrany, mogący mieć lat około trzydziestu, rumiany, wesołyj twarzy, oczu błyszczących, ledwie poczynający odrobinę łysieć, zbudowany jak Bóg przykazał, przytym ciemnoblondyn. Ubranie jego okazywało człowieka dobrego towarzystwa i wcale niewieśniaka; toż potwierdzał lekki trochę szyderski ust uśmiech i jakaś mina, po któryj łatwo poznać nadpsutego swobodą kawalerskiego życia człowieka. Pan Sędzia otyły i dawniyj zalotny a miły człowiek (taka była o nim przynajmniyj tradycja w sąsiedztwie) z rewerencją przystąpiwszy do ręki pani Doroty, przedstawił jyj młodego człowieka, jako swojego krewnego, pana Mateusza Wideckiego, niedawno osiadłego w tych stronach, który śpieszył ze złożeniem swego uszanowania pani Podkomorzynyj Dobrodziejce.

Naszastawszy mocno nogami na znak uszanowania przybyli, usiedli na wskazanych krzesełkach i uroczyste rozpoczęło się milczenie.

Pani Dorota szukała w głowie, od czego zwykła była rozmowę z przybywającemi zaczynać, pan Sędzia patrzał po ścianach i uderzał palcami po kolanie, pan Mateusz oglądał się z miną człowieka, który bada ducha domu. Gdy wszyscy milczą jeszcze, przez drzwi od bocznego pokoju, weszła z rumieńcem na twarzy panna Anna, goście powstali, ukłony, przywitanie i znowu milczenie. Pan Mateusz tylko poglądał już nie po ścianach, ale najpilniyj, jak bydź może, wlepił oczy w pannę Annę.

Gdy się to dzieje, pani Dorota odchrząknęła i zaczęła rozmowę.

— Pan Sędzia już zapewne ukończył siejbę?

— O! nie jeszcze, odpowiedział zapytany, jeszcze mam kilkadziesiąt korcy żyta do posiania.

— A jakże tegoroczne wydaje?

— Ledwie po korcu kopa, bardzo źle, będzie drożyzna. Żydzi już się zaczynają dowiadywać o żyto. Pani Dobrodziyjka ma podobno kilkoletnie?

— Tak jest, z trzech lat.

Tu uznał potrzebnym wtrącić się w rozmowę pan Mateusz.

— Jest to bardzo dobra rachuba, rzekł, nie przedawać w tanie czasy.

— Oczywiście!

— Oczywiście! dodali P. Podkomorzyna i Pan Sędzia. Po czym znowu nastąpiło milczenie.

Jan przebrany w surdut nowiuteńki, w którym wyglądał jak w worku, wniósł talerz jabłek, następnie podano herbatę. Rozmowa zwolna i ze wszelką przyzwoitością toczyła się, jak to pospolicie na wsi bywa, o gospodarstwie, o cenach zboża i t. p.

Pani Dorota, zawsze w każdym młodym człowieku domyślająca się konkurenta do P. Anny, ze wszelką przyzwoitością z pod oka mierzyła Pana Mateusza i w duchu osądziła go bardzo przyzwoitym człowiekiem.

Lecz dziwne wrażenie zrobił on na Annie, ona co przywykła była z jednaką obojętnością spoglądać na wszystkich, kiedy weszła do pokoju i spójrzała na niego, uczuła jakiś dreszcz przechodzący po ciele i drżeć poczęła, sama niewiedząc czego. Serce jyj biło gwałtownie, nie śmiała spójrzeć, obrócić się, ruszyć, bała się ust otworzyć. Kto inny byłby to wziął za przeczucie, lecz ona nawet się nad tym niezastanowiła co to było; tak bowiem przejęta była posłuszeństwem, że nie czuła w sobie woli, nie przypuszczała przeczucia; w prostocie ducha zdawało jyj się, że Ciotka powinna była czuć i myśleć za nię, że to do niyj wcale nie należało. Znając przytym panią Dorotę, wiedziała, że jyj niewolno mieć swojyj woli i myśli; bo jak zegar kierował całym domem, tak wola pani rządziła wszystkiym, co ją otaczało, aż do najdrobniejszych czynności. Przytłumiła więc bicie swego serca, niespokojność i usiłując zapomnieć o gościu, który ją takim strachem nabawił, wzięła się do robienia herbaty. Wtym, gdy ją zalewa starannie, słyszy, że ktoś wstaje, idzie, zbliża się i w końcu ujrzała młodego gościa przy sobie. Zupełnie już wtedy nie wiedziała co począć, w uszach jyj zaszumiało, w głowie się przewracało, w oczach ćmiło; a Ciotka z niesłychanym także zdumieniem i nieukontentowaniem spójrzała na kawalera, który tak nieprzyzwoicie, przy piyrwszyj bytności, ośmielał się zbliżyć do Panny Anny.

Nic tego nie zważał P. Mateusz i śmiało ofiarował swoję pomoc Annie do robienia herbaty. Zaledwie biedna zebrała się na niewyraźną odpowiedź.

— Bardzo dziękuję, ja tak jestem przywykła — — — Uparty gość nic na to niezważając, koniecznie obstawał przy zaczęciu rozmowy z Anną.

— Pani zapewne lubi kwiaty?

— Tak, tak jest, niewyraźnie odpowiedziała.

— Musi tu bydź piękny ogród.

— Tak, piękny ogród. —

Znowu się urwało, biedna Anna rzucała okiem na Ciotkę, któryj szare oko wytrzeszczone i usta zacisnięte, grozić jyj się zdawały i bronić nieprzyzwoityj z kawalerem rozmowy. Nareście po kilku probach, przekonawszy się Pan Mateusz, że z tego nic nie będzie, usiadł i zamilkł.

Podano herbatę, Pan Sędzia głośno gadał, Panna Anna siadła zdaleka pomięszana, Pan Mateusz już znowu po ścianach tylko patrzał, Ciotka okazywała najfatalnieyszy humor. Gdy Jan wyniósł tacę, goście zaczęli spoglądać na zygarki, powoli wdzieli rękawiczki, pożegnali się i odjechali.

Zaledwie zahuczało, Pani Dorota ruszając ramionami powstała z kanapy, rozkazała stoły pościerać, pozwoływała rozpierzchnione pieski i odezwała się.

— Ależ to jakiś Jegomość impertynent! Tak zaraz obcesowo sobie do panienki się przysiada. Bardzoś WPanna dobrze uczyniła, żeś mu nie odpowiadała.

— Ja Ciociu odpowiadałam! rzekła Anna.

— A to bardzo źle, to nieprzyzwoicie, trzeba było udawać że się nie słyszy. Któż to widział kiedy z piyrwszą wizytą i zaraz do Panny w konwersacje! Proszę, żebyś mi WPanna drugi raz to pamiętała, udawać że się nie słyszy. To wcale nie uchodzi żeby młoda Panienka gadała z kawalerami. Powiedz Aspanna niech Jan tu pościera, podaj mi mój różaniec. Idź precz Amor! idź precz! Jaki impertynent! Ale, bo i ten Sędzia, po co go tu było przywozić! Na poduszkę Żolka, na poduszkę! W Imie Ojca i Syna i — Idź Aspanna do ogrodu, a okryj się ciepło, niechaj Aniela przyjdzie z pończochą do przedpokoju! W Imie Ojca i — A nie pójdziesz precz z krzesła! Weź Aspanna chustkę od nosa i trzewiki ciepłe! A która tam godzina? po szóstej! Poźno! Dajże Aspanna pokój, już nie chodź do ogrodu, bo rosa pada!

II.

Taką jednak, jakośmy ją odmalowali, powierzchownie nic przez się nieznaczącą istotą, nie była Panna Anna. Pokryte tą suknią pokory, łagodności, posłuszeństwa, biło w niyj pełne czucia serce, a w głowie roiły się myśli, którychby zacna Ciotka nigdy była nie zrozumiała, gdyby nieostróżna siestrzenica wydać się chciała z niemi. Była to kobiyta pełna czucia, rozumu, przygotowana i uzbrojona do życia; lecz reguły przyzwoitości i zupełne zdziecinienie Ciotki, nie dozwalały jyj się z tym okazywać. To też Anna zdawała się na pozór nic nieznaczącą istotą, choć była wcale niepospolitą kobiytą. Wszystko w niyj tłumiła ta niewola, w któryj karby brała otaczających ją Pani Dorota. Zostawiona sama sobie Anna czasem płakała, ale przekonanie o obowiązkach, konieczności takiego położenia, prędko ją umiały natchnąć rezygnacyą, z którą nie tylko znosiła złe humory i ciągły despotyzm Ciotki, lecz brak zupełny życia, rozmowy i uczuć niezbędnych w młodym wieku. Usiłowała przywyknąć do tego spokojnego i regularnego życia, w które była wprzężona, starała się wytłumaczyć sobie że tak jak było, było dobrze. Lecz napróżno.

Trudno to młodyj panience oswoić się z takiym życiem zimnym zygaru, jakie prowadzono w Złotyj Woli u Pani Doroty. Męczyła się biydna Anna i ofiarując Bogu swoje męczarnie, usiłowała przed Ciotką nigdy się nie wydać z tym, że jyj było źle, i że miała w duszy większy zapas czucia i myśli, którego niepodobna było zażyć przy kanarkach i pieskach.

Tym czasem pocieszała się wspomnieniem swojyj młodości. Inna bowiem całkiem była pierwsza jyj młodość, inne wówczas życie, i przygotowanie do innego. Rodzice Anny byli bardzo bogaci, nieszczęściem, jak to u nas często bywa, los ich osadził przy bogatszych jeszcze, w stronie, w któryj zbytek był w powietrzu, koniecznością, potrzebą; na zbytki więc stracili wszystko co mieli. Po świetnych balach, zabawach, z pałacu i karet zejść potrzeba było w ubogie życie nędznego dworku i karmić się zgryzotami. Anna odebrała była wychowanie niepospolicie staranne, matka, która ją kochała, jak zwykle jedynaków kochają rodzice; poświęciła się była całkiem najświetniejszyj edukacyi ulubionego dziecięcia. Trzeba wyznać, że koszta, jakie ztąd wyniknęły, przy dość nieporządnym utrzymywaniu interessów, przyczyniły się niemało do zniszczenia na majątku rodziców Anny. W ostatnich czasach, gdy z przestrachem poglądali na przyszłość coraz groźniejszą, gdy dłużnicy po jednyj zabierali wioski, cieszyły ich tylko postępy córki, jyj wdzięki i charakter słodki. Nauczyciele ubóstwiali tę uczennicę skromną przy największych postępach w nauce, a zawsze jak dziecię łagodną. Kiedy wreście rodzice Anny ujrzeli się nagle w ubóstwie, nie tyle im żal było majątku dla siebie, ile dla córki. To bowiem, co przeznaczali na jyj uszczęśliwienie, wychowanie, stawało się przy ubóstwie, jedną więcyj męczarnią. Może się to komu wydać śmiesznym, lecz któż nie przyzna, że wychowanie staranne daje gusta wytworne, czyni potrzebą towarzystwo dobre, xiążki i t. p., a z jakiemiż trudnościami walczyć musi ubogi, żeby te przyjemności życia, do których nawykł, bez upokorzenia pozyskać? Anna nagle przeniesiona z pięknego pałacu do mizernego dworku, który z całego majątku rodzicom jyj pozostał, nie miała nauczycieli, fortepiana, xiążek, arfy, kwiatków swoich, ogródka, pięknych obrazów i pięknych sukienek; z początku było jyj bardzo ciężko znieść taką odmianę, lecz gdy ujrzała posępne twarze ojca i matki, gdy uczuła potrzebę pocieszania ich; udała, że jest dobrze, że lepiyj jak wprzódy, włożyła uśmiech na usta, i biedni rodzice uwierzyli dziecięciu, które z nieporównanym poświęceniem uśmiechało się do nich, płacząc w sercu. Anna miała już tyle siły i tyle miłości, że potrafiła udawać, i do śmierci rodziców nie pokazała smutku, który serce jyj ściskał. Naówczas poznała ona świat najlepiyj, i myśląc o nim w cichości powiedziała sobie, że cierpienie jest przeznaczeniem człowieka na ziemi, że szczęście jest niepodobnym, a jeśli kiedy zaświeci, to chyba dla tego, żeby po nim czarniyj się jeszcze świat wydał. Opuszczeni, sami jedni rodzice Anny, nie narzekali na przyjaciół, nie cisnęli się do panów, którzy póty tylko żyli z niemi, póki byli bogaci; cierpieli także i milczeli. Nie przyszło im nawet na myśl, że Anna miała Ciotkę bogatą, któraby się jyj losem zająć była powinna, całkiem inaczyj obmyślali dla niyj przyszłość, i innych wyznaczali jyj opiekunów na przypadek swojyj śmierci. Lecz Ciotka nudziła się sama jedna, zasłyszała coś o nieszczęściu siostry, dowiedziała się o jyj córce, i zażądała ją mieć przy sobie, obiecując wszystko, co miała, jyj zostawić. Wielka to była radość w ubogim domku, gdy ze wszelką przyzwoitością napisany list pani Doroty, doszedł rąk rodziców Anny. Odżyli oni w dziecięciu i płacząc dziękowali Bogu. Tylko młoda dziewczyna nie dzieliła ich radości, przywykła już ona była do nowego życia i nie chciała go odmieniać, nadewszystko nie chciała porzucać rodziców; ukołysano ją jednak z łatwością, ona była tak łagodna! Matka odwiozła ją do Złotyj Woli!

Nie potrafię opisać uczuć Anny na widok Ciotki zimnyj, regularnyj, traktującyj ją ze wszelką przyzwoitością (tak różnyj od matki) tak surowyj i niewyrozumiałyj, na widok tego domu, w którym zygar panował, gdzie niewolno się było rozśmiać głośno, pobiegać, zagadać, poswawolić, i gdzie wszyscy chodzili wysznurowani jak lalki, zdając się albo nie mieć czucia i duszy, albo najpracowiciyj je w sobie ukrywać. Przeszło po niyj zimno, ścisnęło się serce, płakała gdy wyjeżdżała matka, ale milczeć musiała, i przyjąć to szczęście dla tego, że ono się szczęściem rodzicom jyj wydawało. Tu do ostatka stracić musiała Anna, a przynajmniyj skryć przed Ciotką, wszystkie swoje dobrze wychowanyj dziewczyny gusta i upodobania. Fortepian zdawał się Ciotce nieskończenie dziwacznym przy pozytywku dla kanarków. Innyj xiążki nad nabożną, nie pozwoliłaby czytać, uważając to za największą z nieprzyzwoitości dla Panny, śpiywu nie tolerowała wcale, skoku i wesołości zabraniała surowo, wynurzeń i łzów także strzegła najpilniyj. Kładła na nos okulary, aby zobaczyć co Panna Anna rysuje i darła niemiłosiernie jyj próbki, mając tę sztukę za coś szatańskiego i nieprzyzwoitą kobiycie. Potem zasadziwszy Annę do pończochy, zacna Pani Dorota chodziła po pokoju mrucząc.

— Oni ją, Boże odpuść, edukowali na aktorkę, czy co? Po co jyj ten klawikord? po co jyj te malowidła! Do czego tu te xiążki, co oni jyj nauczyli. Albo ta francusczyzna, Boże odpuść! to tylko wszystkiego złego początek! Otoż i Pan Bóg nie pobłogosławił i przez tę bezbożność swoję majątek stracili! A taki piękny majątek! Ta to klucz był jako rzadko, pięć wsi ogromnych! Jak to im było stracić? Ale kiedy to i Jegomość podobno był farmazon, Jejmość lubiła kornety, i dziecko psuli, i poginęli. Żolka, a po co na kanapie, a nie pójdziesz. Trzeba zacząć koronkę — Aspanna pobiegaj z pieskami po sali a zabaw się!

Zmuszona biegać z pieskami za całą zabawę Anna, o jakże więdła, jak schła, jak nieraz po kątach płakała! Lecz kiedy jyj to okropne życie bez myśli i czucia dogryzło, uciekała się do modlitwy, bo była nabożna, jak wszyscy nieszczęśliwi, i powiadała sobie po cichu.

— Bóg cierpieć przykazał! Bóg nagrodzi cierpienie! A potym znowu płakała. I tak biegły jyj smutnie młode lata w Złotyj Woli przy Ciotce.

Gdy