Biały kruk - Andrzej Stasiuk - ebook + książka

Biały kruk ebook

Andrzej Stasiuk

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czwarte wydanie powieści Andrzeja Stasiuka, za którą otrzymał on nagrodę Fundacji Kultury (1994) i Fundacji im. Kościelskich (1995). Ostatnio Andrzej Stasiuk z powodzeniem promował kolejną - po polskiej, niemieckiej, fińskiej i angielskiej - włoską (wydawnictwo Bompiani) edycję książki, którą zajmowali się m. in. tacy krytycy jak Susanna Nirenstein i Francesco M. Cataluccio.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 390

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WYDAWNICTWO CZARNE SP. Z 0.0.

www.czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice tel./fax +48 18 353 58 93 e-mail: [email protected], [email protected], [email protected], [email protected], [email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa tel./fax +48 18 351 02 78, tel. +48 18 351 00 70 e-mail: [email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Andersa 21/56, 00-159 Warszawa tel./fax +48 22 621 10 48

e-mail: [email protected], [email protected], [email protected], [email protected]

Dział marketingu: [email protected], [email protected]

Dział sprzedaży: Beata Motyl, MTM Firma ul. Zwrotnicza 6, 01-219 Warszawa tel./fax +48 22 632 83 74 e-mail: [email protected]

Skład: D2D.PL

ul. Morsztynowska 4/7, 31-029 Kraków, tel. +48 12 432 08 52 e-mail: [email protected]

Projekt okładki i stron tytułowych © by KAMIL TARGOSZ

Copyright © by ANDRZEJ STASIUK, 1994

Projekt typograficzny i skład komputerowy ROBERT OLEŚ / D2D.PL

ISBN 978-83-7536-327-2

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

1

Co za syf – powiedział Bandurko i potem nie mówił już nic więcej, tylko zaczął się wygrzebywać ze śnieżnej mazi, w którą wpieprzył się prawie do pasa.

Był początek lutego i przyszła ta cholerna odwilż. Szliśmy już czwartą godzinę, przemoczeni po same jajca, ale to jeszcze dałoby się wytrzymać, gdyby śnieg był jako tako twardy. Ale nie. Wiał halny i każdy krok to była dziura do kolan, a na spodzie chlupała woda. Las huczał nad głową bez chwili przerwy i można było od tego zwariować. Byliśmy w połowie trzeciego grzbietu. Bandurko mówił wcześniej, że to dobry skrót i że pies z kulawą nogą nas tutaj nie spotka. Z tym miał rację. Ale nie z tym, że to skrót. Nie chciałem się odzywać, ale byłem pewien, że błądzimy. Ta cholerna odwilż robiła tyle hałasu. Do wycia nad głową dołączały się wezbrane potoki w każdej najmniejszej dolince. Woda była mętna, zimna i wszędzie taka sama.

Gdy jest cicho, gdy jest mróz, umysł lepiej pracuje. Widziałem, jak Bandurko rozgląda się nerwowo na wszystkie strony. Podobno dobrze znał te okolice i powinien zapierdalać jak koń z klapkami na oczach. Ale teraz byliśmy w jakiejś wielkiej fabryce, w jakimś koszmarnym mieście o tysiącu przecznic i możliwości, i każda z nich była beznadziejna. Tak. Ten bukowy las huczał jak fabryka. Dudnił i łomotał. Nie chciało mi się jeść ani pić, tylko ogłuchnąć choć na chwilę. Ani krzty śniegu na gałęziach i wszystko w tym monotonnym napięciu pochylone w jedną stronę – ku północy.

Zaczepiłem wzrok o opięte zielonym drelichem pośladki Bandurki. Pracowały miarowo. Jakiś stały element w tym chaosie wokół. Parły do przodu. Nie uśmiechał nam się nocleg w lesie. Nie mieliśmy nic do jedzenia, nie mieliśmy nic suchego do przebrania. Do zmierzchu pozostały najwyżej trzy godziny.

Na szczycie wzniesienia powiedziałem:

– No dobrze. Pięć minut i papieros.

Bandurko rozejrzał się dookoła, jakby to miejsce różniło się od wszystkich innych. Potem zgarnął śnieg z powalonej kłody i usiadł.

– Nie wiem. Szedłem tędy ze dwa razy, ale zawsze latem. Było widać jakieś ścieżki, dróżki, w ogóle było coś widać.

Wyciągnąłem czerwoną paczkę kosynierów. Przemokła. Nie wiadomo, czy od wody, czy od potu. Pomyślałem o papierośnicy. Jak się ma kawałek metalu przy sobie, to robi się od razu raźniej. Bandurko wyjął papierosa, wetknął go sobie do ust, a bibułka rozlazła się natychmiast i został z wachlarzykiem między wargami, dopóki nie wygrzebałem nowego szluga o względnie zdrowym wyglądzie. Trzecia zapałka zapaliła się.

– Żeby chociaż słońce. Wiedziałby człowiek, gdzie północ, południe, cokolwiek.

– Mech – powiedziałem.

– Jaki mech?

– Na drzewach.

Ale nie było nam do śmiechu. Było nam zimno. Zdjął czarną kominiarkę i drapał się po głowie. Żółte włosy miał pozlepiane i przyklapnięte. Jego twarz, zaróżowiona i okrągła, przypominała pyszczek prosiaczka z kreskówki, pyszczek prosiaczka udręczonego. Pod oczami skóra obwisła i cień gromadził się w tym miejscu, chociaż światło wokół było mdłe i rozproszone, jakby to nie był 20° długości geograficznej wschodniej i circa 49° szerokości północnej, tylko jakiś Petersburg i biała noc.

– Czetwertne powinno być gdzieś tam – powiedział i skinął głową w stronę najbliższych drzew.

– Powinno tam być, chyba że kręcimy się w kółko albo idziemy do tyłu. Ono jest po lewej stronie tego grzbietu, znaczy na północnym stoku.

– Którego grzbietu?

– Tego.

– Po drodze właziliśmy na parę gór.

– To małe obniżenia. Idziemy cały czas szczytem.

Nie chciałem nic mówić. To był jego pomysł. Ja nie miałem żadnego. Podobno nie dało się inaczej. Specjalnie wysiedliśmy dwa przystanki wcześniej. Przy schronisku. Autobus jechał dalej, ale tam, we wsi, w resztkach pegeeru, gdzie zawracał, wszyscy znali wszystkich i nie chcieliśmy rzucać się w oczy. No więc wyskoczyliśmy przy tym schronisku, bo tam zawsze wysiadali obcy, obeszliśmy wielkie drewniane domiszcze pod rdzewiejącym dachem i rozjeżdżoną przez sanie drogą zapuściliśmy się w las. Kilkaset metrów dalej Bandurko powiedział, że trzeba w prawo.

– Słuchaj, tą drogą też byśmy mogli, ale za pięć kilometrów jest wieś i trzeba by przez nią przedefilować. Zresztą, jaka wieś, pięć domów i w każdym oknie pięć gąb. Nie da się.

No i skręciliśmy w jakąś przecinkę. W mokrym śniegu widać było ślady gumiaków. Drwale musieli chodzić tędy na wyrąb. Potem przecinka zniknęła i las zastąpił nam drogę. Ostatnim widokiem, poza drzewami, było schronisko daleko w dole. Maleńki domek na wielkiej białej płaszczyźnie. Z komina unosił się dym i ktoś nabierał wody ze strumienia do czerwonych wiader. Mieliśmy nadzieję, że to ostatni człowiek. Mieliśmy nadzieję, że nie zobaczymy już nikogo.

Las piął się w górę, a my wyprzedzaliśmy jodły i buki jak w jakimś wyścigu. Bandurko szedł pewnie i szybko, jakby wiodła go ścieżka albo instynkt. Z trudem nadążałem. Pierwszy postój zrobiliśmy mniej więcej po godzinie, gdy zbocze wypłaszczyło się, zmieniając w grzbiet, a wiatr zadudnił dwakroć głośniej niż w dole. Nie chciało nam się siadać. Nie chciało nam się też palić, ale paliliśmy, chociaż papierosy miały dziwny, podszyty wiatrem smak, spalały się nierówno, siejąc iskry i rozżarzone skrawki bibułki.

– Słyszysz? – powiedział Bandurko i bez sensu przyłożył palec do ust.

– Nie.

– Psy z Czetwertnego.

Równie bezsensownie nadstawiłem ucha i chyba usłyszałem szczekanie, ale mógł to być lecący w dół konar, wyobraźnia albo lęk przed pustką lasu, w której nie ma nawet psów. Bandurko cisnął swojego kosyniera w śnieg i wstał.

– Powinien nazywać się kostucha. Chodźmy.

I ruszył przed siebie, zupełnie jakby podnosił się z parkowej ławki i ruszał w obojętnym kierunku.

Po jakimś czasie bukowy starodrzew trochę się przerzedził, skarlał, a potem zniknął. Płaski szczyt porastały rachityczne wierzby i brzózki. Kilka powykręcanych sosen wczepiało się w powietrze podobną do korzeni plątaniną konarów. Gdzieniegdzie, jak filary nie istniejącej nawy, stały ogromne próchniejące jodły. Ich pnie były podziurawione na wylot. Wiał przez nie wiatr. Pomyślałem, że w okolicy musi być pełno dzięciołów.

– Nieźle wygolili – powiedział Bandurko. – Tylko potem nie bardzo wiedzieli, co z tym zrobić.

Leżące w poprzek naszej drogi kłody nie były wiatrołomami. Spod tającego śniegu było widać, że ich końce są równo obcięte. Przypominało to trochę widywane na filmach trupiarnie. Zwalone na siebie ciała, pokrzyżowane, poplątane, nieruchome, z robakami wewnątrz, z gnijącą i odłażącą skórą na wierzchu. Przełaziliśmy przez nie i przełaziliśmy. Wielki wyrąb przed nami wyglądał jak amfiteatr. Ciepły wiatr obnażał sterczące pieńki. Można było wspiąć się na sam szczyt widowni, zająć miejsce i przyglądać się powolnej zmianie pejzażu, ustępującej bieli, wynurzającej się czerni i szarości. Cholernie ślamazarne przedstawienie.

Las zniknął i poczuliśmy, że jesteśmy w górach. Z lewej i prawej strony widnokrąg ograniczony był niebem. Szarym, skotłowanym i rozpędzonym – ale niebem.

– To może być Ickowa Góra – powiedział Wasyl Bandurko. – Ickowa. Ona była taka wygolona. W dobrą pogodę można z niej zobaczyć Pisany Vrh.

– Co?

– Vrh. To po słowacku, bo to wierch słowacki.

Zwolnił i zerknął w prawo, jakby chciał zobaczyć ten swój vrh, a potem powiedział:

– I tak nie wiemy, gdzie jesteśmy, nie?

– Ja nie wiedziałem od początku.

– No dobra. W takim razie możemy się umówić, że to jest ta zasrana Ickowa Góra, i wtedy będziemy musieli zaraz za tym wyrębem skręcić w lewo i zjechać na mordę na samo dno doliny, i tam będzie taki spory potok. Duży, całkiem duży. I tym potokiem pójdziemy w dół, i dojdziemy jeszcze dziś.

2

Wpatrywałem się w czarny cyferblat. Czerwone płomienie igrały na nim, ale ta ruchliwość była pozorna. Złote wskazówki stały w miejscu. Jedynie sekundnik robił wysiłki, by uporać się z nocą. Dochodziła dwunasta. Od czasu do czasu zapadałem w coś w rodzaju drzemki. Ale nie był to sen. Myśli nie mogły osiągnąć ciężaru widziadeł. Nie mogłem popłynąć z ich nurtem, wierząc w nie, jak wierzy się w senne marzenia. Bandurko leżał po drugiej stronie ognia i chyba spał. Wsparty głową o belkę, z rękami splecionymi na brzuchu, oddychał równo i wolno, a jego twarz była spokojna i nieruchoma. Drelich spodni nagrzewał się, parował i musiało Bandurce być gorąco, bo od czasu do czasu poruszał nogami.

Ułożyłem się na boku i przysunąłem kolana do ognia. Pomyślałem, że w końcu wyschnę i przestanę się trząść.

To nie była żadna Ickowa Góra. Bandurko musiał się czegoś uchwycić, więc odgrzebał w pamięci tę nazwę, bo przecież trzeba używać jakichś nazw, nawet gdy się błądzi. Przeszliśmy wyrąb, ruszyliśmy w dół stoku porośniętego młodymi sosnami, a potem zobaczyliśmy strumień. Ale Bandurko nie był pewien.

– Mały jakiś. I płynie w drugą stronę. W dół powinno być w prawo. A on płynie w lewo.

Żółta, mulista woda waliła u naszych stóp, a my patrzyliśmy bezmyślnie w nurt, który się uparł płynąć pod swój własny prąd. Na dnie jaru ciemność zgęstniała na tyle, że nasze twarze poszarzały, całkowicie wyzbyły się rysów, i wyglądaliśmy niczym gliniane pałuby, przypadkowe twory z błota, równie kruche jak reszta okolicy, jak ten urwisty brzeg, z którego co chwila obrywały się grudy ziemi.

– Powinniśmy przejść przez strumień i wspiąć się na to zbocze.

– To się wspinajmy – odmruknąłem i zjechałem na dupie kilka metrów wprost w mętne wiry. Było trochę powyżej kolan, środkiem nieco głębiej, ale żeby wygrzebać się z koryta, musieliśmy pójść kilkadziesiąt metrów w dół rzeki, bo tutaj brzeg był pionowym, gliniastym urwiskiem.

Po półgodzinie byliśmy na szczycie.

– Co za kurewska pora – mamrotał Bandurko. – Zaraz zrobi się noc.

Wtedy las zaczął rzednąć. Przestaliśmy potykać się o pnie i wykroty. Zniknęły pola jeżyn, śnieg leżał teraz w wielkich gładkich płaszczyznach i tylko sylwetki jałowców wystawały tu i ówdzie, i wyglądały tak, jakby czekały, aż się do nich przyłączymy. A potem czerń i szarość zniknęły zupełnie. Wstąpiliśmy w biel, może nie najczystszą, ale lepką i materialną. Stok opadał łagodnie, a my brodziliśmy w zawiesinie, w cukrowej wacie, w lodowatej parowej łaźni.

Gdy miałem dziesięć lat, lokomotywy były jeszcze czarne i tylko ich masywne szprychowe koła miały żywy, czerwony kolor. Mieszkaliśmy niedaleko linii kolejowej. Ciężkie towarowe pociągi sprawiały, że dom drżał, a tynk z sufitu osypywał się drobnym, białym jak mąka pyłem. Lecz hałas był niewielki, bo od torów odgradzał nas brzozowy zagajnik. I jeśli chciałem zobaczyć pociąg, musiałem wybrać się na spacer, najlepiej na samą stację – dwa wysypane brązowym żwirem perony i zielony, drewniany budyneczek. Brąz żwiru, zieleń olejnej farby, czerń i czerwień lokomotyw, chociaż niektóre z nich nie były wcale czarne, tylko ciemnooliwkowe.

Na tej stacyjce, ostatniej z łańcucha zapyziałych stacyjek noszących nazwy Warszawa taka, śmaka lub owaka, zatrzymywały się tylko osobowe. Tak, to ich lokomotywy były ciemnooliwkowe, towarowe i pospieszne były czarne. Trzeba było zatrzymać się na końcu peronu, podejść do jego skraju i czekać, aż wielki kłąb pary wypełznie spod zasmarowanego brzucha maszyny. Znikałem w tym cały. Czułem na twarzy ciepły dotyk, trochę futrzany. Pachniało oliwą, węglowym dymem, gorącym metalem i jeszcze czymś, może środkiem do impregnacji podkładów. Myślałem sobie, że tak jest w niebie wśród obłoków, tak zapewne czuj ą się aniołowie, których widywałem na niebieskim sklepieniu prezbiterium kościoła stojącego stację wcześniej. Podobny do diabła maszynista patrzył na to wniebowzięcie ze swojego okienka i czasem, jeśli miał dobry humor i zamknięty semafor, wypuszczał dodatkowe obłoki.

Ale to na zboczu przypominało czyściec, wredne, północne, słowiańskie elizjum, rzadki roztwór chłodu, wilgoci i mroku.

Wraz ze zmierzchem nadciągnął przymrozek. Powierzchnia śniegu stwardniała i toczyliśmy się w dół z owadzim chrzęstem. Bandurko trzeszczał na przodzie, a ja usiłowałem trafiać w jego dziury.

– Tam coś jest! – krzyknął pod wiatr. Słowa ledwo mnie musnęły.

Z szarej ciemności wynurzyła się ściana i eternitowy, spadzisty dach.

– To szałas.

– Jaki szałas, Wasyl? Murzyński? Indiański?

– Pegeerowski. Paśli tutaj owce. Wiem mniej więcej, gdzie jesteśmy.

Drzwi zwisały na jednym zawiasie. Cuchnęło starymi szmatami. Ale nie wiało. Wiatr dudnił o ściany, o dach, ale do środka przenikały tylko cienkie, pojedyncze świsty. Bandurko ukucnął przy palenisku, zgarnął na kupę trochę śmieci, jakieś kartonowe pudło, i podpalił. Potem wypatrzył deskę w kącie, oparł ją ukośnie o ścianę i roztrzaskał obcasem. Ułożył drzazgi na pełgających płomykach. Znaleźliśmy szczątki ławki, znaleźliśmy jakieś gałęzie, oberwaliśmy kilka luźnych żerdzi z dachowej konstrukcji. Zrobiło się jaśniej, a demolka nas rozgrzała. Wyrwane drzwi upchnęliśmy na miejsce i nie pozostało nam nic innego, tylko usiąść, zdjąć przemoczone buty i schnąć. Dym kłębił się, szukał ujścia, ale mieliśmy to w dupie. Położyliśmy się na podłodze. W dole dało się oddychać.

– Wiem, gdzie jesteśmy. Mogło być gorzej. Dwa kilometry w dół jest droga, ale teraz jej nie ma, bo jest zima. Przesiedzimy do rana, a rano to już spokojnie. Już wszystko wiem. Wiesz, ile przeszliśmy?

– Pojęcia nie mam.

– Jakieś dwadzieścia kilometrów. Prawie dziesięć za dużo. Za bardzo chcieliśmy ominąć tę wiochę. Zniosło nas. Ze strachu albo z ostrożności. Może i lepiej. Jedyna chałupa w okolicy to leśniczówka. Jakieś pięć kilometrów stąd. Ale drwale tutaj nie chodzą. Zobaczymy zresztą po śladach. W dole jest droga, mówiłem. Dwa lata temu była powódź, ta strużka, którą przechodziliśmy, rozpierdoliła asfaltową przedwojenną drogę, co to jej ani Niemcy, ani Ruscy, ani Polacy nie dali rady. Pół godziny padało. Teraz nic tamtędy nie przejedzie, bo z jednej pionowa ściana, a z drugiej urwisko prosto do rzeki. Rower się nie przeciśnie. Jak rano nie będzie mgły, to sobie to wszystko obejrzymy. A potem dwie godziny i jesteśmy na miejscu. Głodny jestem.

Ale nie mieliśmy nic do jedzenia. Mieliśmy tylko kosyniery. I ogień. Ciepło niczym gorzałka rozwiązało mu język.

– Pustynia. Nie ma nic. Tu niedaleko jest jeden dom, ale opuszczony. Całe gospodarstwo. Woron się nazywał ten facet. Powiesił się. Mówili, że zwariował. On cały czas był szalony, ale w końcu zwariował na dobre. Miał dwóch synów, żona umarła jakiś czas temu. Podobno zaprzęgał ich do pługa czy brony i pędził po polach. Chłopaki były trochę nie ten tego na umyśle. Może nie widzieli różnicy między sobą a zwierzętami? No bo gdzie w końcu jest ta różnica, nie? U takiego Worona na ten przykład? Potem kupił sobie następną żonę. Piętnastoletnią dziewczynę, za pieniądze, od jakichś pazernych nędzarzy. Najpierw ją trzymał niby to do pomocy w domu, a jak skończyła szesnaście lat, ożenił się z nią. Pani Woronowa też orała. Ludzie gadali, że czasami kazał jej zamieniać się w psa i szczekać. A potem się powiesił. Woron. Widziałeś kiedyś takie strachy ustawione na grządkach? Martwa wrona zawieszona na żerdzi. Synowie i dziewczyna gdzieś odeszli.

Wiatr łomotał obluzowanymi płatami eternitu. Wdzierał się przez trójkątny otwór nad drzwiami i musieliśmy zaciskać powieki i kryć twarze w rękawach, bo dym rozpełzał się po podłodze. Bandurko milkł, czekał, aż powietrze się oczyści, wyciskał osmolonymi kciukami łzy i mówił dalej.

– Jak był pegeer, to nawet autobus jeździł. Jakieś trzy kilometry stąd jest szosa. I paśli tu owce i bydło. Tak na dziko. Szli na pół roku w góry i paśli, samo się pasło. Tutaj spali, pili, pierdolili, jak było co. Może nawet owce. Jak człowiek całe życie spędza ze zwierzętami, to je trochę uczłowiecza, nie? To był więzienny pegeer. Kończyły się wyroki, a oni zostawali. Córki klawiszy wychodziły za złodziei, klawiszki z biura zakochiwały się w bandytach. Nowa mutacja, nowa nacja. Wolność? Ci mądrzejsi pojęli, że różnica nie jest aż taka znowu wielka. I mieli rację. Nawet jak zlikwidowali więzienie, to kraty w oknach tkwiły jeszcze parę lat. I płoty z kolczastego drutu. Pomyśl kraty, druty, a pomiędzy tym wszystkim bawią się dzieciaki, pieluchy się suszą. A teraz nie ma tam nic. Ruina. Jak oni musieli kląć i płakać, kiedy się dowiedzieli, że mogą i muszą odejść! I nie wiadomo, dokąd odeszli.

Potem opowiadał jeszcze coś, ale nie słuchałem. Zresztą nie sądzę, by tego oczekiwał. Wpatrzony w ogień, mrużąc zaczerwienione powieki, opowiadał te historie chyba po to, by przekonać samego siebie, że jednak znajduje się w jakimś konkretnym miejscu. Przestrzeń go zawiodła, wystrychnęła na dudka, więc uczepił się pamięci. I to był dobry sposób. Zasnął z papierosem w palcach. Wyjąłem delikatnie niedopałek.

Nie mogłem spać. Patrzyłem w ogień, patrzyłem na zegarek, patrzyłem na swojego kumpla. W stosie połamanych desek w kącie szałasu dostrzegłem coś, co przypominało szkielet jakiegoś zwierzęcia. Regularna konstrukcja klatki piersiowej, szczątki psa albo owcy.

3

Życie albo śmierć, chcecie zdychać, to zdychajcie.

Takie rzeczy wygadywał Wasyl Bandurko zeszłego roku późną jesienią w knajpie Rozdroże. Był wieczór, w betonowym rynsztoku Łazienkowskiej kłębił się strumień kolorowych samochodów, połyskliwe rzygowiny płynęły ze wschodu na zachód i odwrotnie, a my siedzieliśmy w tym przejrzystym terrarium, wśród ludzi o nieruchomych twarzach i powolnych gestach. Było nas pięciu i każdy pił to, co lubił.

Bandurko ciągnął czerwone wytrawne, Mały sączył drobnymi łyczkami białą wódkę, Gąsior piwo, bo prowadził, Kostek też piwo, a ja taniutką brandy. Padał deszcz. Siedzieliśmy przy samej ścianie, to znaczy przy oknie, szyby były mokre i ludzie na ulicy wyglądali jak czarne, strącone z nieba latawce, gnane wiatrem ku czeluści podziemnego przejścia, ku żelaznym barierom i schodom wiodącym na dno cementowego wąwozu. Wypchane przegubowce wlokły się na Ursynów, a półopróżnione w przeciwną stronę. Wszystko się trzęsło. Ziemia i szklanki na stole. Tylko dym z papierosów nie poddawał się temu drżeniu.

– Socjalizm albo śmierć, socjalizm, Bandurko. Tak powiedział comandante Castro i tak proszę powtarzać. – Twarz Kostka była obojętna, jakby to nie on wypowiedział te słowa. Czarnowłosy, chudy i smagły, wyglądał na Cygana albo na kogoś, kto znalazł się tutaj przypadkiem. On zawsze wyglądał tak, jakby się przysiadł, bo akurat było wolne miejsce. Myślał, kpił, nudził się na własny rachunek. Z rękami wciśniętymi w kieszenie spodni, z nogami hen, pod stolikiem, z postawionym kołnierzem kurtki, z oczami utkwionymi w etykietce Okocim ok’beer, siedział jak kibic nudnej partii. Bo my byliśmy skupieni, przylepieni łokciami do stolika, wpatrzeni w środek, w popielniczkę, a twarze podparte mieliśmy dłońmi, w których dymiły papierosy. Znaczy się skupienie. Chociaż Wasyl bredził, nikt mu nie przerywał. Może bredzenie było zbyt wielkie, może przez swoją horrendalność interesujące niczym artykuł w piśmie „Skandale”.

– Bandurko, bredzisz, bo jesteś rentierem.

– To jest niechęć klasowa. Nie jestem rentierem, tylko stypendystą na prywatnym stypendium, a z ciebie zwykły lump…

– Lump – zgodził się Kostek. – I dlatego prosiłbym cię o postawienie jeszcze jednego piwa. A reszcie, co sobie zażyczy. Mniemam, że chcesz, abyśmy wysłuchali cię do końca.

– Ja mam kasę – powiedział Gąsior.

– Wszyscy o tym wiedzą. Przyjdzie i na ciebie czas – mruknął Kostek i wyprostował się na krześle, by przywołać kelnerkę. Zrobiła się jakaś taka przerwa jak na zebraniu. Bandurko zamilkł, utopił wzrok w winie. Był chyba zły za idiotyczne żarty, które przerwały potok słów, i teraz nie mógł na nowo powiązać tych nitek, a raczej nie potrafił zebrać emocji, które pozwoliły mu gadać przez pół godziny bez przerwy. Bo to była rzecz natchnienia. Bandurko był natchniony. Wszyscy o tym wiedzieli. I jeszcze był zelotą. Gorliwcem-wrażliwcem, i łatwo go było zranić, więc może dlatego siedzieliśmy w milczeniu, póki Kostek nie wyciągnął tej swojej szpileczki i nie upuścił powietrza z Wasylowego balonika. I gdy kelnerka nadeszła, nasz krąg pękł ostatecznie, zaczęliśmy rozmawiać o duperelach, o tym, co było wczoraj, dziś, co zrobimy jutro, z kim to chcemy zrobić, a z kim robiliśmy kiedyś. Gąsior nawijał o interesach, o swoim samochodzie, o interesach, o samochodzie, 1 podniecał się tak samo jak Bandurko, tyle tylko że u niego objawiało się to jąkaniem i kroplami potu na czole.

– Kurde, przecież ja prowadzę. – I odsuwał ledwo nadpite piwo, zdejmował okulary, przecierał je o dżinsową kurtkę, a potem chciał znowu gadać o tym samym, ale Mały już go nie słuchał, tylko coś perswadował Wasylowi tym swoim powolnym, spokojnym głosem, pomagając sobie dłonią, którą kroił powietrze na grube, równe plastry. Kostek siedział jak przedtem, popijał, i nic nie wskazywało na to, że za chwilę odstawi pustą szklankę, powie „cześć” i wyjdzie, a ja rzucę „to ja też polecę”, by dogonić go w szatni i zobaczyć, jak ogląda gablotkę z papierosami i wskazuje zmurszałej kobiecie ekstramocne. Ale nie zatrzymałem go. On się też nie obejrzał. Odczekałem chwilę i wyszedłem na mokrą ulicę, żeby myśleć o Wasylu Bandurce.

4

A teraz przyglądałem się jego nieruchomej, spokojnej twarzy i dałbym głowę, że na ustach błąka mu się leciutki uśmiech. I nie była to gra cieni, nie były to drgające plamki złotego i czerwonego blasku. To była radość ze zwycięstwa. Przebijała nawet maskę snu. Bo Bandurko w końcu zwyciężył, przekonał nas, że nasze życie jest gówno warte i powinniśmy coś zrobić. A on już dobrze wiedział co.

Tamto wystąpienie w knajpie, chociaż z grubej rury, to był zaledwie wstęp. Potem dopadał nas pojedynczo, musiał bawić się w szpiegowanie, bo wpadaliśmy na niego w autobusach, w knajpach, byle gdzie na ulicy; w domach nas nie odwiedzał, jakby wiedział, że tam jesteśmy odporniejsi, że świat poukładany broni nas przed szaleństwem.

No więc ulice, mosty, zasadzki, raz wskoczył za mną do taksówki, by po dziesięciu minutach wyskoczyć w jakimś beznadziejnym miejscu, chyba na Służewcu Przemysłowym, w niedzielę nie było tam żywej duszy, więc pewnie chodził wśród tych sześcianów ze stali, szkła, zapuszczał się między hale i hangary, żeby się ćwiczyć w retoryce, pościć na pustyni, mieć wizje i prorokować zagładę Jerozolimie z falistej blachy.

Nie mam pojęcia, kogo zwerbował pierwszego. Spotykaliśmy się od czasu do czasu, ale Wasyla kwitowało się krótkim „odjebało mu”.

Jakże zabawna gra. Kto pierwszy? Mały? Kostek? Gąsior?

Mogłem sobie to darować, ale noc była długa. No więc Mały? Gąsior? Gąsior na pewno nie. On miał najwięcej do stracenia i nie należał do odważnych. Ale był sentymentalny, i być może stąd zaczerpnął w końcu siłę i odwagę, by w ostatniej chwili krzyknąć: „Chłopaki! Idę z wami!” – gdy chłopaki znikali już za rogiem uliczki obstawionej parterowymi drewniakami podobnymi do tego stacyjnego, tyle tylko że nikt ich nigdy nie malował. „Chłopaki! Idę” – chociaż wiedział, że idziemy na jedną z tych niebezpiecznych wypraw, które kończyły się ucieczką przed gołym, rozwścieczonym facetem, bo najstarszy z nas, Rudy Griszka, gdy już miał dość śródleśnej pornografii, wyłaził z krzaków i mówił coś w rodzaju: „która godzina” albo „nie krzycz, mała, od jebania się nie umiera”.

Rany! Jak myśmy wtedy pędzili! Nawet nie ze strachu, bo jaką prędkość mógł taki golas rozwinąć w sosnowym młodniku, w zaroślach dzikiej róży? Najczęściej w ogóle nie rozwijał. Pędziliśmy jak złodzieje zakazanego owocu, uskrzydleni, przeklęci i wolni. Najmłodsi z nas nie mieli pojęcia o istocie rajskiej sceny, czuli lęk, powiew niewiadomego. Najstarsi, jak Rudy Griszka, spluwali z tą męską, specjalną pogardą, odwracając wzrok, żeby dać sobie i kumplom do zrozumienia, że to żadna hipnoza.

No więc Gąsior pewnie na końcu. Ale równie dobrze jako pierwszy, złapany w makiaweliczne wnyki Wasyla, bo przecież Bandurko znał jego słabości, wszyscy je znaliśmy. „Słuchaj, Gąsior, wszyscy się zgodzili, ty jesteś ostatni, zależy nam na tobie, zastanów się, Gąsior. Nie możemy czekać w nieskończoność”. I jeśli tak było, to kolejność nie miała żadnego sensu. Każdy mógł być pierwszy albo ostatni i każdy okłamany.

Ogień przygasał. Wybrałem ze stosu kilka kawałków drewna i ostrożnie położyłem na węglach. Zatrzeszczało. Iskry wzbiły się do góry, a ciemność gasiła je niczym woda. Chłód zniknął albo przyzwyczaiłem się do niego. Pozostał tylko głód. Kiszki zwinęły się w jakimś nienaturalnym położeniu i uwierały. Papierosowy dym nie chciał rozplątać tego kłębowiska. Pomyślałem o Indianach, o tym, że paląc, połykają. Aż mi się odbiło.

Zeszłej nocy, w pociągu, zjedliśmy po hamburgerze, popiliśmy piwem, i to było wszystko. Centralna. Zachodni, a potem tylko czarna płaszczyzna okna i rozmazane paciorki świateł jakichś gównianych stacyjek, papierosy, żadnej flaszki na drogę, bo tak miało być lepiej. Zasnąłem jeszcze przed Radomiem. Nie chciało nam się gadać. Tyle gadaliśmy wcześniej. Wcisnąłem się w kąt i straciłem Wasyla z oczu. Gdzieś za Sandomierzem zbudził mnie jego głos.

– Ukradli nam plecaki. – Stał z ręką na wyłączniku światła i rozglądał się po przedziale, jakby w tym pustym i nagim pomieszczeniu mogły się zawieruszyć dwa brezentowe wory. Zapierdolili… Jakby to było coś, co przechodzi ludzkie pojęcie, nie mieści się w głowie, fakt nadprzyrodzony.

– Ano zapierdolili. Pewnie złodzieje – powiedziałem ze swojego kąta. – Aż się prosiło.

Bo rzeczywiście cisnęliśmy je na siedzenia nonszalancko, filmowo, jak starzy żołdacy, jak ci, co nie mają nic do stracenia. I jeszcze ten gorąc, więc drzwi otwarte do połowy. Nie mogłem się jakoś tym przejąć. Śpiwory, kalesony, żarcie, kuchenka, flaszka denaturatu.

– Mapa! Kurwa, mapa! – jęczał Wasyl. – Pół roku pracy. Zwykła, turystyczna, ale kupa notatek, poprawek, każda większa dziura w ziemi zaznaczona, rozkłady pekaesów.

– To nie Syberia, Wasyl. Nie zabłądzimy.

– Co ty wiesz.

– Wiem. Byłem tam.

– Nie tam. Bardziej na wschód. I latem byłeś.

– Kasa?

– Mam przy sobie.

– Kupimy parę rzeczy po drodze.

– Kondomów w kiosku. Niedziela przecież.

Byłem zły, ale nie chciałem wyłazić ze swojego kąta i kręcić się bez celu po tej metalowej jasnej klatce. Zrobiliśmy się jacyś goli bez tych zasranych worków. Zaraz był Tarnobrzeg i Bandurko rzucił się do okna. Ale koleś, co to zrobił, był na pewno przytomniakiem i wywalił nasze klamoty przed dworcem w jakieś krzaki, baraki albo inne czeluście. Jeżeli w ogóle nie stało się to parę godzin wcześniej. Dobry początek, myślałem sobie. Już nas okradli, więc teraz to już tylko morderstwo zostaje. Może jeszcze gwałt gdzieś pomiędzy. Powiedzmy w Dębicy.

Ale nikt nas w tyłek nie posunął. Gdy wysiadaliśmy w Grobowie, wstawał świt. Wiodąca od stacji uliczka była cicha i schludna. Drewniane wille w ogrodach, staroświeckie szyldy: obiady domowe, figurki świętych w szklanych gablotkach. Nad białymi dachami różowiało niebo. Ten kolor był przeraźliwy. Jasny, twardy i lodowaty. Pomyślałem, że od takiego nieba odbije się nie tylko głos, ale i każdy przedmiot, nawet kamień. Z przeciwka, z góry, jechała czarna węglarska fura załadowana po brzegi, siwy, chudy koń przysiadał na zadzie, a wędzidło rozciągało mu pysk tak szeroko, że widzieliśmy czerwony jęzor i dziąsła.

– W niedzielę?

– Może od soboty tak jedzie, może od czwartku.

Na pochyłym brukowanym rynku odnaleźliśmy przystanek autobusu. Nadjechał jakoś tak zaraz i na nasz widok stanął bokiem. Wskakiwaliśmy do pustego pojazdu, a kierowca słał kurwy ślizgawce, piaskarkom, kapitalizmowi, może i nam, ale zaszyliśmy się na samym końcu.

– Pamiętasz – powiedział Wasyl – jak wszystkie autobusy pekaesu były niebieskie?

– Pamiętam.

A potem pojechaliśmy na południowy wschód, słońce wstawało trochę z lewej, a po prawej rozciągała się szeroka, płaska dolina.

Wydeptane, wyjeżdżone przez sanie ścieżki prowadziły do chat i chatynek, stajni i stajenek, cały ten betlejemski landszaft, wyniebieszczony pierwszymi smugami dymu z kominów, zamykało pasmo czarnozielonych gór. I było tak jasno, tak przejrzyście, jakbyśmy sunęli nie na geograficzny, ale na idealny, mityczny południowy wschód.

Kierowca włożył ciemne okulary i włączył radio. Trzeszczało jak diabli. Ale facet chyba to lubił, bo zrobił głośniej. Zza elektrycznej burzy docierały postrzępione komunikaty z Warszawy. Jak pościg, memento albo nawoływanie.

Po godzinie byliśmy w Gardlicy. Słońce zniknęło. Nie było chmur, tylko coś takiego, jakby ktoś posmarował niebo białą, rzadką farbą. Ciągnęło ciepłym, lepkim wiatrem, od którego dostaje się fioła. Kupiliśmy dużo różnych papierosów. Przeczytaliśmy plakat: „Katyń, Kozielsk, Ostaszków autokarem zwiedzisz w dwa dni”.

– Tanio. Trzy stówy – powiedziałem.

– Konkurencja – powiedział Wasyl.

A potem wsiedliśmy do berlieta, wsiadła jeszcze rodzina wielodzietna, trzech trzeźwych obywateli i po półgodzinie jazdy Bandurko oświadczył:

– No to właściwie wyjechaliśmy już z kraju.

5

Gdy się obudziłem, było szaro i zimno. Wasyl siedział przy wygasłym ogniu i wciągał wojskowe buty, podzwaniając cicho sprzączkami. Moje ledwo podeschły.

– Ty masz sen!

– Byłem wykończony. Przez ostatnie dni w mieście nie mogłem zmrużyć oka – odpowiedział.

Wyszliśmy w niebieskawy półmrok. Połamane żerdzie niskiego ogrodzenia i nasze wczorajsze ślady to było wszystko. Ścieg nieregularnych dziur piął się w górę stoku i znikał w mleczno-atramentowej zawiesinie śniegu i powietrza.

– Dojdziemy do lasu i tam zaczekamy, aż się rozwidni.

Nic nie odpowiedziałem, bo nie chciało mi się przytakiwać. Po paru minutach było mi ciepło. Wziąłem garść ziarnistego śniegu i pogryzałem po troszku. Miał smak sopli, smak kruchych sztyletów. Używaliśmy ich do krótkich, teatralnych pojedynków. Broń pękała już przy pierwszym starciu, zmieniała się w lizaki. Ksiądz w czarnej sutannie wychodził przed niski budynek i wołał: „Trzecia na lekcję! Szybko, bo wam kuśki poodmarzają!”. Siadaliśmy w ławkach z surowego drewna, słoje od tysięcznych dotyków miały gładką, szklistą strukturę, i patrzyliśmy zafascynowani, jak przez czterdzieści pięć minut księża paczka płaskich opróżnia się do połowy. I spoza tych niebieskich kłębów kadzidła płynęła w naszą stronę teodycea przetykana śmiałymi egzemplifikacjami, było coś o Bogu jako chlebie, ale, Boże broń, kiełbasie, „bo do diabła, bez kiełbasy można się obejść, chyba że jest się Malinowskim, czyli w przyszłości bezbożnikiem”.

Nie mogłem przywyknąć do widoku naszego księdza podczas mszy. Nie palił i nie gestykulował. Umarł na papierosy, alkohol i temperament.

I poczułem, że moje gardło zdrętwiało. Odrzuciłem zeszkloną grudkę. Minęliśmy jałowce. Stanęliśmy wśród pierwszych drzew. Dno doliny wypełniały tumany mgły. Wiatr je rozszarpywał, gonił, wpędzał w strome wąwozy potoków na przeciwległym zboczu.

– Widzisz, dnem idzie droga. Będziemy musieli ją przeciąć i zobaczymy, czy nie ma żadnych śladów.

Po półgodzinie opuściliśmy się stromo w dół, wśród bukowego wiatrołomu, aż na samo dno doliny, na brzeg rzeki, właściwie na brzeg zlewiska dwu rzek.

– Ta z lewej to Uhriński, a ta z prawej Czarny Potok. My musimy iść w prawo. I to na razie wodą. Pójdziemy Czarnym. Ta dolina jest właściwie ślepa. Kiedyś była tu droga, ścieżka właściwie, ale zrobiło się osuwisko. Nie da się przejść suchą nogą.

Weszliśmy w nurt, żeby przedostać się na drugą stronę. Nieźle waliło. Było do połowy ud i niewiele brakowało, by pociągnęło nas po dnie. Na brzegu Wasyl się zatrzymał.

– Widzisz, tutaj jest bród i droga do leśniczówki.

Nie było żadnych śladów. Nic.

Skręciliśmy w prawo i próbowaliśmy iść brzegiem Czarnego, trochę wodą, trochę po wystających głazach. Wolno to szło, więc daliśmy spokój akrobacji i brnęliśmy po kolana. W końcu był to już kres podróży. Po jakimś czasie Wasyl uznał, że możemy wykaraskać się na brzeg. Ruszyliśmy dnem płaskiej, zwężającej się dolinki. Potok przecinał nam jeszcze dwukrotnie drogę, bo płynął zygzakiem. A potem poczułem dym. Wasyl patrzył na mnie, uśmiechnął się i kiwnął głową.

– No, jeszcze kilometr.

Dolina zwęziła się i w końcu zamknęła. W samym jej koniuszku, osłonięty kilkoma świerkami, prawie niewidoczny, stał pasterski szałas.

– Ładne miejsce – powiedziałem.

– Spokojne. Ładne to ono jest latem.

Przed wejściem śnieg był zdeptany.

– Mogliby lać gdzieś dalej – powiedział Bandurko na widok żółtych dziur.

W środku był półmrok i dym, więc nie zobaczyliśmy nic prócz żaru ogniska. Ktoś wstał i podszedł do nas. To był Gąsior. Miał zaczerwienione powieki, poszarzałą twarz, ale uśmiechał się tym swoim uśmiechem trochę spode łba.

– Od wczoraj czekamy. Stało się coś?

– Nic. Przyrządy nawigacyjne nie ten tego. Musieliśmy przespać kawałek stąd.

Za Gąsiorem stał Mały i zasłaniał całe wnętrze.

– Głodni?

– Trochę zjebani – powiedział Wasyl. – Jedno bagno po drodze.

Usiedliśmy przy wyłożonym kamieniami palenisku. W czerwonym garnuszku na drucie bulgotała woda. Bukowe klocki wydzielały tyle ciepła, że trudno było wysiedzieć.

– Kawa?

Mały nalał wrzątku do blaszanych kubków i sypnął leoparda.

– Nie ma cukru. Ale jest to – i pokazał nam nadpitą butlę spirytusu Royal.

– To jest dopiero syf – pokręcił głową Bandurko.

Jedną ręką piłem, a drugą rozwiązywałem buty. Parowały i zaczynały przypiekać.

A potem, gdy kawa trochę przestygła, wkropiłem sobie uczciwą pięćdziesiątkę tej trucizny z przemytu. Gąsior podał nam po pajdzie chleba, pokazał połeć słoniny wiszący w dymie nad paleniskiem i wręczył nóż. Żarłem, siorbałem i odsuwałem bose stopy od ognia. A Gąsior mówił.

– Po góralach zostało dużo drewna. Pocięte, suche. W nocy jest całkiem znośnie, jak się dobrze podłoży. Nawet wiadro na wodę się znalazło. Siekiera by się przydała.

Jeszcze utkać szpary, to się pałac zrobi. Ja bym przytargał z rzeki trochę kamieni, obłożył palenisko, żeby się taki niby piec zrobił. Ciepło by trzymał, bo rano to jednak człowieka trzęsie. Nawet gwoździ trochę znalazłem w tej szopie obok. Widły były, łopata…

– Nikt was nie widział? – przerwał mu Bandurko.

– Chyba nie. To znaczy we wsi ktoś mógł nas zobaczyć. Z autobusu wysiedliśmy tylko my. Skręcił do Niewierki czy jak jej tam. A my poszliśmy prosto. Wszędzie mogliśmy iść, nie? Koło tego opuszczonego gospodarstwa daliśmy w las. Akurat w tym miej scu musiały przez drogę przebiegać jelenie, bo wydeptane było, jakby całe stado szurnęło z góry. Na początku to nawet zacieraliśmy ślady gałęzią. Ale daliśmy sobie spokój. Skrajem lasu dotarliśmy tutaj. Jakieś trzy godziny…

Wasyl pytał jeszcze o coś, ale nie dosłyszałem. Wczołgałem się do czarnego śpiwora, zwinąłem w kłębek i zasypiając, pomyślałem, że nie zapaliłem papierosa.

6

Bo przecież tak nie było można, Gąsior, sam wiesz, sam mi to mówiłeś. Jak się nad tym zastanowić, to do niczego cię nie przekonywałem. Wtedy, w knajpie, Kostek śmiał się, że mówię o śmierci. Że w taki sposób. A w jaki miałem mówić, żeby ktoś choć na mnie spojrzał? Przecież codziennie mówimy o śmierci. Dzień dobry, mamo, dzień dobry, tato – a to znaczy śmierć. Każdy ruch szczoteczki, każda banieczka piany przybliża cię do niej. Miałem wam sprzedać taką opowieść? O szczurze, o korniku naszych, waszych dni? Gąsior, nie chce mi się rozpaczać i rozpamiętywać. No, może, powiedzmy, chcę umrzeć bez pomocy tej szczoteczki, może chcę, by ktoś to zobaczył, bo strach nie daje mi spokoju, a nie chcę umierać ze strachu, co nie jest jeszcze czymś najgorszym, skoro grozi śmierć z obrzydzenia. Spójrz na siebie, Gąsior, japisie od siedmiu boleści, z teczką i w butach za milion. Wszyscy zdechniecie albo oszalejecie, gdy wszystko, co macie do zrobienia, będzie już zrobione. Tylko że nie ma takiej możliwości, więc zdechniecie albo oszalejecie grubo przed końcem, chociażby dlatego, że tego końca nigdy nie będzie widać. Koniec jest jeden, ale wam to się w tych głupich głowach nie mieści. Ja mam trzydzieści dwa lata, byłem pianistą i pederastą, potem czytałem książki i chodziłem po ulicach, i wierzyłem, że jestem obrazem i podobieństwem. Zwłaszcza jak mi ktoś dokopał. Bo wtedy cierpiałem, a żadne inne podobieństwo nie przychodziło mi do głowy. Co powiedziałeś żonie?

W śpiworze było ciepło i ciemno. Czułem duszną woń własnego ciała. Kiedy matka otulała mnie kołdrą i wychodziła, oddawałem się ulubionemu wyobrażeniu. Oto moje łóżko płynie przez najgorsze pogody, przez śnieg, deszcz, żegluje wśród lodowatych fal jakiegoś północnego oceanu, wiatr, mróz i ciemność. A ja w tym wszystkim zupełnie bezpieczny, otulony pościelą, i nawet najmniejszy podmuch nie wdziera się do wygrzanej nory.

To było to. Tkwiłem w kokonie, w przestrzeni najmniejszej z możliwych. Pierdnąłem, żeby odegnać wszystkie złe moce. I słuchałem.

– Nic szczególnego. Powiedziałem, że jestem zmęczony i chcę wyjechać na parę dni. W góry. Mamy w górach znajomych.

– Gdzieś tutaj?

– Nie. Za Przemyślem.

– Nie mogłeś powiedzieć jej prawdy?

– Jakiej prawdy? Że jadę się bawić w partyzanta? Wasyl, bądź poważny.

– A jak zginiesz?

Bardzo chciałem zobaczyć twarz Gąsiora, ale przecież nie mogłem się teraz poruszyć, wystawić głowy, nawet westchnąć. Musiałem sobie wyobrazić, jak zerka na Bandurkę, jak jego niespokojne oczy nieruchomieją za okularami i szukają w twarzy Wasyla jakiejś wskazówki, kpiny, ironii, czegoś, co podważyłoby prosty sens tych słów.

– Chyba w lesie.

– Gdziekolwiek, Gąsior.

– Przestań pierdolić. I nie pij więcej tego zajzajeru. Nie nadążam za twoimi żartami.

– To poważna sprawa, Gąsior, śmierć.

Zamilkli. Usłyszałem stuk kubka, gulgot nalewanego spirytusu i chlust wody, która dopełniła miarkę. Osunęły się polana w ogniu, a zbłąkane uderzenie wiatru zwaliło się na nasz domek. W końcu Gąsior nie wytrzymał tej ciszy specjalnie dla niego zmajstrowanej.

– Chcesz? Nie ma co czekać, aż się przegryzie.

– Daj. I daj mi tego swojego camela. Nakupiliśmy jakichś syfów.

Założę się, że posłał w tym momencie ten swój nieruchomy uśmiech, w którym brała udział jedynie górna warga, odsłaniająca szereg równych, żółtawych zębów. Do tego uśmiechu trzeba było się przyzwyczaić.

– Zginiesz w lesie, a my cię odnajdziemy. Albo sam się odnajdziesz. Coś takiego.

– Żeby ta pogoda się tylko zmieniła. Trochę słońca. Można by się wybrać na jakąś wycieczkę. Mówiłeś, że będziemy chodzili.

– Pochodzimy sobie, Gąsiorku, pochodzimy, i to niezależnie od pogody. A teraz najlepiej zrobimy, idąc lulu.

Zaczekałem, aż krzątanina ucichnie, zaczekałem, aż się ułożą, aż oddechy staną się powolne i głębokie. Wtedy wystawiłem głowę, a potem wylazłem, żeby odnaleźć spirytus i camele. Wróciłem do śpiwora, pociągnąłem szybki łyk, który pozbawił mnie oddechu, zapaliłem, wsunąłem pod głowę bukowy klocek i zaległem. Gąsior spał zwinięty, a jego włosy wyglądały jak jeszcze jeden kłąb waty wyłażący z fajansiarskiej kołdry, którą się okręcił. Bandurko i Mały spali po drugiej stronie paleniska. Zasłaniały ich płomienie.

A więc byliśmy oddziałem partyzanckim dowodzonym przez Wasyla Bandurkę. Trzydziestoparoletni faceci obarczeni potomstwem i częściowo żonaci. O tej porze żona Gąsiora zasiadała zapewne przed telewizorem, żeby obejrzeć sobie trochę niusów ze wschodu i południa: trzydziestoparoletnich facetów obarczonych rodzinami. Patrzyła, jak kucają i pełzną wśród gruzów, a drobniutkie obłoczki kurzu znaczą ślady pocisków kalibru 7,62 na murach, na płytach chodnika. Z worków wyciekają strużki piachu, spod hełmów pot. Albo tych samych facetów, gdy idą powoli wśród ruin, przestępują zniszczone przedmioty i ciała. Kałasznikowy trzymane jedną ręką, lufami do góry. Niemal wszyscy ciemnowłosi, jakby mord i opętanie omijało blondynów, jakby blondyni byli jakąś rasą anielską, zamieszkującą te rejony ziemi, gdzie umieranie odbywa się poza ekranem, w miejscach otoczonych ciszą, aseptyką i wstydem. Żona Gąsiora jest trzydziestoletnią blondynką o nogach średniej długości i wrażliwym sercu, dlatego nienawiść ją przeraża. Gdy żołnierze odejdą, gdy poważni kolesie w garniturach podciągną mankiety i umyją ręce, ona wejdzie do jasnej, wyłożonej sosnowym drewnem kuchni, pomiędzy plastikowe naczynia i przyrządy czerwone, żółte, czarne, by przyrządzić sobie kolację, razowiec, mleko, czerwona papryka, może jakiś sok. Potem idzie do pokoju, ustawia to wszystko na niskim stoliku z przydymionego szkła, siada w głębokim fotelu, podciąga nogi, jej kolana są krągłe i białe, zaciśnięte uda rysują cienką prostą linię, biegnącą w cień podbrzusza pod rozsunięte poły wiśniowego szlafroka, ale dzisiaj nie zdarzy się nic, więc pozostaje książka, Wizjoner z Kentucky, Organizm i orgazm, Automasaż uzdrawiający, Tajemnice tybetańskich lamów. Lecz każdą z nich odkłada po kilku stronach, idzie do kuchni, przynosi paczkę solonych orzeszków, pstryka pilotem, żeby zobaczyć, co tam słychać u Daisy i Ricka. Gdy historia się kończy, idzie do łazienki, wraca, wsuwa się pod kołdrę, by zasnąć, gdy radio nadaje rozmowy o złamanych sercach, a chudy szaman eteru wypuszcza z siebie setki słów, zapominając, że spowiednicy na ogół milczą.

No więc byliśmy partyzanckim oddziałem dowodzonym przez Wasyla Bandurkę, chociaż Gąsior na pewno by wolał, żeby dowodziła jego żona.

– Posłuchaj, to nic wielkiego, zaszyjemy się tam na tydzień albo dwa. Znam takie miejsce, że nawet jakby ktoś nas szukał, to i tak nie odnajdzie. Zapadniemy w lasy, góry, będzie ciemno, zimno i pusto. Będziemy musieli starać się o jakieś żarcie. Tam do najbliższego sklepu jest dziesięć kilometrów, a do najbliższego nie będziemy mogli chodzić.

Szedł trochę z tyłu i musiał się pochylać, żeby słowa docierały do moich uszu. Była piąta po południu, Marszałkowska zaraz za placem Konstytucji, i nie dało się iść ramię w ramię. Więc biegł pochylony i wykrzykiwał mi te swoje pomysły. Wysiadłem na Zbawiciela z dziewiętnastki i zobaczyłem, jak wychodzi spod filarów kolonialnego i tnie w moją stronę niby jakiś zdalnie sterowany, ślepy pocisk. Nie zostawił mi czasu na zdziwienie.

– Nie śmiej się, nie śmiej. To jest kwestia instynktu i wiary. Nie mogę cię do niczego przekonać, nie mam żadnych racjonalnych argumentów. Na co cię stać teraz? A za rok, za dwa? Żyjesz jak kloszard i powtarzasz sobie – tak urządzony jest ten świat. Bo żyjesz jak kloszard, sam o tym wiesz, masz tylko trochę lepszy śmietnik i twój głód jest innego rodzaju. Uczepiony tej gazety, gdzie i tak nikt cię tak naprawdę nie chce, utykasz w niej jakieś kawałki, że Ruski odgryzł ucho Czeczeńcowi, że najlepszą dupę wybrali Kaszubi po burzliwym głosowaniu, że sprzedawca dziurawi kondomy, bo Bóg powołał go do walki ze złem…

Lawirował, slalomował i mówił. Jego szarozielony długi płaszcz powiewał i zagarniał przechodniów.

… czym się różni to gówno od tej promenady – i cisnął spojrzenie w głąb Marszałkowskiej, zastawionej budami, stołami, łóżkami, zaścielonej żebrakami i nieboszczykami z adidasem. – Moje serce jest wielkie i kocham te wszystkie mordy, moje serce jest wielkie, bo miejsce nienawiści wypełnia w nim pogarda i miłość. I płaczę, bo i my staniemy w tym szpalerze, który nigdy i nigdzie się nie kończy, bo koniec świata jest wymysłem i apokalipsa też, a jak nadejdzie, to te bydlęta nawet tego nie zauważą, głód ich nie ruszy, bo będą się pożerać nawzajem, i póki ostatni nie opierdoli przedostatniego… dopóki ziemia się nie zatrzyma i nie strząśnie z siebie tego robactwa. Przypomnij sobie, jak chodziliśmy tędy dziesięć lat temu, pijani, udręczeni i samotni, przypomnij sobie, jak wyciągałem cię z Niespodzianki, nie, tego możesz nie pamiętać, z Niespodzianki, której już nie ma, i niosłem cię na postój taksówek, a tam było pusto, ciemno, wiał wiatr, więc zatargałem cię na podwórko przy kinie i czekałem, aż oprzytomniejesz. Byliśmy biedni, szarzy, zatruci tanim alkoholem, ale potrafiliśmy odnaleźć wszystkie miejsca, których dzisiaj nie ma. I wszyscy dookoła byli tacy sami, zatruci, biedni, ale mogliśmy… bo ja wiem… mogliśmy wszystko…

Wtedy powiedziałem mu, że idę do Małego i żeby poszedł ze mną i się upił, ale machnął tylko ręką i ruszył w czeluść podziemnego przejścia z głową wtuloną w ramiona, ktoś go potrącił, lecz pewnie go to nie zabolało.