Przerwane milczenie. Na gruzach World Trade Center. Polskie historie - Kamil Turecki - ebook

Przerwane milczenie. Na gruzach World Trade Center. Polskie historie ebook

Turecki Kamil

4,2

Opis

Dopiero po 10 latach od tragicznych zamachów na World Trade Center w Nowym Jorku pojawił się w Strefie Zero po raz pierwszy. Po 20 latach zdecydował się przerwać milczenie. Jan Szumański kierował pracami porządkującymi niebezpieczne zgliszcza i z bliska widział przerażające sceny, które już na zawsze wryły się w jego pamięć.

Książka Kamila Tureckiego to pełna zwrotów podróż przez barwne życie Jana i jego najbliższych, którzy tuż przed stanem wojennym zatrwożeni opuścili Polskę, by spełnić amerykański sen. Nowy Jork pokazał im jednak swoje mroczne oblicze. Najpierw straszna bieda zaglądała w oczy, później pojawił się paraliżujący strach przed bezlitosnymi gangami. Kiedy wydawało się, że najgorsze już za nimi, nadszedł 11 września 2001 roku.

Autor rozmawia też z Polakami, którzy przeżyli atak na WTC i krewnymi ofiar. Koszmar tamtego słonecznego wtorku do dziś odciska na nich bolesne piętno, a apokaliptyczne obrazy wciąż mają przed oczami. Tak, jakby to było wczoraj...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 435

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (88 ocen)
43
25
16
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BarbaraBor

Dobrze spędzony czas

Jak dla mnie zbyt szczegółowy opis historii bohatera (1.część książki). Poza tym pozycja bardzo ciekawa i dowod na to, że czasem przypadek decyduje o najważniejszej chwili - przeżycia bądź śmierci.
10
zaczytana_geolog

Nie polecam

totalny chaos jeśli chodzi o formę, raz proza, raz list, raz wywiady, raz wspomnienie, które jest tylko przytoczeniem słów wypowiedzianych dwadzieścia lat temu. Ma się wrażenie, że autor wypełnia strony byle by je zapełnić
KarolinaKMMK

Całkiem niezła

Zbyt duży bałagan w formie książki. Pierwsza połowa książki to szczegółowy życiorys jednego z bohaterów. Skądinąd bardzo ciekawy, ale nijak mający się do opisywanych wydarzeń w WTC. Pan Jan pracował podczas porządkowania i rozbierania zawalonych wież. Wystarczyłby wywiad z nim, który i tak pojawia się później. Opis całego życia od urodzenia, jest tutaj zupelnie niepotrzebny. Sprawdziłyby się świetnie w książce o Polakach na emigracji.
00
kataryna0905

Nie oderwiesz się od lektury

Wstrząsającą...tyle lat upłynęło od 11/9 , a ciągle boli. I jak zwykle nic bez Polaków...
00
collinsjoana

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam !
00

Popularność




WSTĘP

Nowo­jor­ska inspi­ra­cja

To było w paź­dzier­niku 2019 roku. Nowy Jork przy­wi­tał mnie powie­wem chłod­nego powie­trza, zło­tymi gdzie­nie­gdzie liśćmi oraz bez­chmur­nym, kry­sta­licz­nie czy­stym nie­bem, dokład­nie takim jak 11 wrze­śnia osiem­na­ście lat wcze­śniej. Tylko kra­jo­braz jawił się zgoła ina­czej. Nie było już dwóch dum­nie pną­cych się nie­mal do nieba wież. Wtedy, w miej­scu, w któ­rym stały, zoba­czy­łem dwa wyło­żone ciem­nymi pły­tami otwory. Po ich ścia­nach woda spły­wała do jesz­cze mniej­szych dziur. Wyda­wało się, że paro­wała, nik­nąc w ciem­no­ściach bez żad­nej nadziei na odwró­ce­nie swego losu. Dokład­nie tak, jak losów kilku tysięcy osób, któ­rych ciał po zama­chach na wieże World Trade Cen­ter ni­gdy nie odna­le­ziono. One też nie miały żad­nych szans na prze­ży­cie, gdy waliły się bliź­nia­cze wieże. One też nie miały wyboru. Na pozio­mie zero wypi­sano kilka tysięcy nazwisk tych, któ­rych ofi­cjal­nie uznano za ofiary ata­ków. Obok usta­wiono skromne kwiaty sym­bo­li­zu­jące pamięć o dziadku, mężu, ojcu, bra­cie, babci, żonie, matce, sio­strze, part­ne­rze i part­nerce. Rzu­cały się jed­nak w oczy bla­skiem czer­wieni ską­pa­nej w jesien­nym słońcu, któ­rego pro­mie­nie prze­dzie­rały się ocho­czo mię­dzy drze­wami. Obok stali rodzice z nasto­let­nim chłop­cem, który nie miał prawa pamię­tać tam­tych wyda­rzeń. Przy­szedł tu i stał nie­mal nie­ru­chomo, patrząc w zadu­mie. Ojciec objął go ramie­niem. On pamię­tał, co tu się wyda­rzyło. Nikt o nic nie pytał. Wszy­scy wie­dzieli. Razem stali w ciszy.

To wła­śnie wtedy, widząc dzie­siątki zmie­rza­ją­cych w stronę daw­nych wież, milk­ną­cych z każ­dym kolej­nym kro­kiem ludzi, pomy­śla­łem sobie, że choć o zama­chach na World Trade Cen­ter w Nowym Jorku napi­sano i powie­dziano już wszystko, to nie ma jed­nak opo­wie­ści o tam­tych tra­gicz­nych wyda­rze­niach widzia­nych oczami ame­ry­kań­skiej Polo­nii i Pola­ków prze­by­wa­ją­cych w USA tym­cza­sowo.

Gdy prze­kro­czy­łem progi 9/11 Memo­rial Museum (Natio­nal Sep­tem­ber 11 Memo­rial & Museum), czyli muzeum pamięci o tym, co wyda­rzyło się w Nowym Jorku, Waszyng­to­nie i Shank­sville w Pen­syl­wa­nii, wró­ciły obrazy sprzed lat. Byłem wów­czas kil­ku­na­sto­let­nim chło­pa­kiem. Kiedy o godzi­nie ósmej czter­dzie­ści sześć pierw­szy samo­lot ude­rzył w wieżę pół­nocną, w Pol­sce zegar poka­zy­wał czter­na­stą czter­dzie­ści sześć. Był wto­rek. Koń­cówka ostat­niej lek­cji. Wszy­scy z utę­sk­nie­niem, zmę­czeni, odli­czali czas do dzwonka. Inter­net w Pol­sce wtedy racz­ko­wał, a o mediach spo­łecz­no­ścio­wych i smart­fo­nach nikt jesz­cze nie myślał. O wyda­rze­niach z Nowego Jorku dowie­dzie­li­śmy się od nauczy­cieli, a ci od dyrek­cji. Włą­czy­li­śmy stare szkolne tele­wi­zory. Rela­cję prze­ry­wały usterki tech­niczne, ale już pierw­sze obrazki z Nowego Jorku prze­ra­żały. Wtedy jesz­cze nikt nie wie­dział, co się stało. Nie­szczę­śliwy wypa­dek awio­netki − taka infor­ma­cja poja­wiała się naj­czę­ściej. W dro­dze do domu usły­sza­łem o dru­gim samo­lo­cie, który tym razem ude­rzył w wieżę połu­dniową. Wtedy zro­zu­mia­łem, że to nie może być przy­pa­dek. Następ­nego dnia zapla­no­wany był spraw­dzian z mate­ma­tyki, ale nikt nie myślał o szkole. W domu przez cały wie­czór słu­cha­li­śmy i oglą­da­li­śmy rela­cje z USA. U kole­gów i kole­ża­nek z klasy było podob­nie. Nikt nie był przy­go­to­wany. Kla­sówka została prze­ło­żona, ale powo­dów do zado­wo­le­nia za wiele nie było. Dzie­li­li­śmy się swo­imi wra­że­niami, tym, co prze­czy­ta­li­śmy, zoba­czy­li­śmy, usły­sze­li­śmy. Szu­ka­li­śmy odpo­wie­dzi na naj­bar­dziej nur­tu­jące nas pyta­nie: „Czy to wojna?”. Bali­śmy się, i nie ma w tym ani krzty prze­sady. Poko­le­nie dziad­ków żyło z traumą II wojny świa­to­wej, rodzice mie­rzyli się z komu­ni­zmem, więc może tak zaczyna się wojna mojej gene­ra­cji? Ale czy to nasza wojna? Z kim? Kto jest naszym wro­giem? Pytań było wiele. Odpo­wie­dzi brak.

Ame­ry­kań­skie muzeum nie tylko opo­wiada histo­rię tego, co wyda­rzyło się 11 wrze­śnia 2001 roku w USA. Ow­szem, możemy tu zoba­czyć wiele pamią­tek zwią­za­nych z ata­kiem na World Trade Cen­ter w Nowym Jorku, na Pen­ta­gon w Waszyng­to­nie oraz z roz­bi­ciem porwa­nego przez ter­ro­ry­stów samo­lotu w Shank­sville w Pen­syl­wa­nii. Przede wszyst­kim to jed­nak uczcze­nie pamięci wszyst­kich ofiar tam­tego tra­gicz­nego dnia. Na spe­cjal­nie przy­go­to­wa­nych inte­rak­tyw­nych ekra­nach można bowiem prze­czy­tać infor­ma­cje o każ­dej z nie­mal trzech tysięcy ofiar ata­ków ter­ro­ry­stycz­nych, do któ­rych przy­znała się orga­ni­za­cja Al-Kaida.

Wśród tych, któ­rzy zgi­nęli, byli rów­nież Polacy − zarówno ci miesz­ka­jący w USA od wielu lat, jak i ci, któ­rzy przy­je­chali do Nowego Jorku na chwilę. Kilka tygo­dni przed śmier­cią Maria Jaku­biak omal nie zgi­nęła w spa­da­ją­cej bez żad­nej kon­troli win­dzie w wieży pół­noc­nej WTC. Nor­bert Szur­kow­ski, syn słyn­nego kola­rza szo­so­wego Ryszarda Szur­kow­skiego, miał tego dnia skoń­czyć pracę w wieży jesz­cze przed otwar­ciem biur. Nie zdą­żył. Dla Łuka­sza Milew­skiego praca w restau­ra­cji na sto pierw­szym pię­trze wieży pół­noc­nej WTC sta­no­wiła tylko waka­cyjną przy­godę, pozwa­la­jącą przy oka­zji zaro­bić. Pla­no­wał wró­cić do Pol­ski, dokoń­czyć stu­dia w Bia­łym­stoku. Jan Macie­jew­ski pra­co­wał w naj­bar­dziej docho­do­wej restau­ra­cji w Nowym Jorku kilka pię­ter wyżej, czyli nad strefą ude­rze­nia samo­lotu. Na ewa­ku­ację nie miał szans. Doroty Kopiczko tego dnia miało nie być w ogóle w pracy. Samo­lot, który wbił się w wieżę, odciął jej drogę ucieczki. Podob­nie jak Annie DeBin, asy­stentce w dziale praw­nym firmy Can­tor Fit­zge­rald.

To jed­nak nie wszyst­kie pol­skie ofiary ata­ków z 11 wrze­śnia. Rzadko kiedy w mediach wspo­mina się o dwóch kolej­nych oso­bach, które wyje­chały z Pol­ski jako dzieci. Jedną z nich jest sto­larz Józef Piska­dło. W cza­sie ataku znaj­do­wał się powy­żej set­nego pię­tra jed­nej z wież. Nie miał zatem szans na pomoc. Z kolei rodzina Giny Sztejn­berg ucie­kła do Rosji przed Holo­kau­stem, by po woj­nie wró­cić do Pol­ski. Do Sta­nów Zjed­no­czo­nych wyemi­gro­wała w latach sześć­dzie­sią­tych, gdy Gina była nasto­latką. W wieży pół­noc­nej WTC pra­co­wała na dzie­więć­dzie­sią­tym szó­stym pię­trze, w stre­fie ude­rze­nia samo­lotu.

Prze­glą­da­jąc w nowo­jor­skim muzeum mul­ti­me­dialne bio­gra­fie pol­skich ofiar, tylko utwier­dzi­łem się w prze­ko­na­niu, że na dwu­dzie­stą rocz­nicę ata­ków warto je przy­bli­żyć pol­skiemu czy­tel­ni­kowi, ale także spi­sać opo­wie­ści tych, któ­rzy prze­żyli. Zapro­si­łem więc do współ­pracy Leoka­dię Gło­gow­ską ucie­ka­jącą z osiem­dzie­sią­tego dru­giego pię­tra, zaklesz­czo­nego w win­dzie Jana Dem­czura, który ura­to­wał nie tylko sie­bie, lecz także kilka innych osób, Stan­leya Tro­ja­now­skiego − bio­rą­cego udział w akcji ratun­ko­wej i Irenę, choć woli ona pozo­stać ano­ni­mowa. Ucie­kała przed kurzem i pyłem walą­cych się wież. Jej histo­ria poka­zuje, jak wielki wpływ na ludzką psy­chikę miały wyda­rze­nia z 11 wrze­śnia. Dwa lata póź­niej myślała bowiem, że histo­ria się powta­rza, a obrazy, o któ­rych chcia­łaby zapo­mnieć, wró­ciły ze zdwo­joną siłą.

W ciągu ostat­nich trzech lat opu­bli­ko­wa­łem w One­cie serię arty­ku­łów na temat olbrzy­mich odszko­do­wań, jakie mogą uzy­skać Polacy pra­cu­jący przy oczysz­cza­niu tere­nów, na któ­rych znaj­do­wał się kom­pleks World Trade Cen­ter. Ame­ry­kań­skie wła­dze fede­ralne zaprze­czały, jakoby w rejo­nie Strefy Zero powie­trze było tok­syczne i mogło mieć póź­niej wpływ na kon­dy­cję zdro­wotną prze­by­wa­ją­cych na tym tere­nie ludzi. To sta­nowi do dziś pod­stawę do ubie­ga­nia się o rekom­pen­satę finan­sową za ponie­sione straty zdro­wotne. Już po pierw­szych publi­ka­cjach zgło­siło się do mnie kil­ka­dzie­siąt osób pra­cu­jących kie­dyś na zglisz­czach wież WTC. Do tej chwili skon­tak­to­wało się ze mną ponad stu pra­cow­ni­ków twier­dzą­cych, że mają dowody na to, iż w wyma­ga­nym zakre­sie cza­so­wym (od 11 wrze­śnia 2001 do 30 maja 2002 roku) byli obecni w Stre­fie Zero. Dzięki nagło­śnie­niu sprawy w One­cie wnio­ski pięt­na­stu z nich zostały zakwa­li­fi­ko­wane do roz­pa­trze­nia przez ame­ry­kań­ski Fun­dusz Odszko­do­wań dla Ofiar Wyda­rzeń z 11 wrze­śnia (The Sep­tem­ber 11th Vic­tim Com­pen­sa­tion Fund, czyli VCF). W chwili, gdy piszę te słowa, pięć osób otrzy­mało pie­nią­dze, kolejne cztery cze­kają już tylko na prze­lew, wnio­ski sze­ściu innych − na osta­teczną wery­fi­ka­cję. Łącz­nie Polacy otrzy­mali do tej pory ponad milion dola­rów odszko­do­wa­nia (nie­mal cztery miliony zło­tych). Zaj­mu­jący się tego typu przy­pad­kami mece­nas Andrzej Kamin­ski, ame­ry­kań­ski praw­nik pol­skiego pocho­dze­nia, powie­dział mi, że sza­cuje się, iż Pola­ków, któ­rzy wciąż mogą sta­rać się o odszko­do­wa­nia, może być nawet cztery do pię­ciu tysięcy. To uświa­do­miło mi, że pol­skich histo­rii zwią­za­nych z World Trade Cen­ter jest mnó­stwo i wciąż są nie­opo­wie­dziane.

Dzięki uprzej­mo­ści mece­nasa Kamin­skiego i jego żony Bożeny Kamin­skiej, dyrek­tor Cen­trum Pol­sko-Sło­wiań­skiego (Polish Sla­vic Cen­ter), swój pomysł na książkę przed­sta­wi­łem szer­szemu gronu ame­ry­kań­skiej Polo­nii miesz­ka­ją­cej na co dzień w Nowym Jorku i oko­li­cach. Wtedy też pozna­łem bli­skich Jana Szu­mań­skiego, któ­rzy opo­wie­dzieli mi pokrótce jego histo­rię i zachę­cili mnie do kon­taktu. Jan i jego żona Wie­sława są przed­sta­wi­cie­lami pol­skiej emi­gra­cji do Sta­nów Zjed­no­czo­nych na początku lat osiem­dzie­sią­tych ubie­głego wieku, która naj­pierw tra­fiała do austriac­kich obo­zów spe­cjal­nie przy­go­to­wa­nych dla azy­lan­tów poli­tycz­nych, by liczyć na łut szczę­ścia i podróż w nie­znane z nadzieją na roz­po­czę­cie nowego, szczę­śliw­szego i bar­dziej dostat­niego życia w USA. Podob­nych histo­rii jest z pew­no­ścią znacz­nie wię­cej, ale losy Jana Szu­mań­skiego zasłu­gują na szcze­gólną uwagę, bo był on kie­row­ni­kiem załogi oczysz­cza­ją­cej znaczną czę­ści terenu z pozo­sta­ło­ści po wie­żach World Trade Cen­ter − peł­nił tę funk­cję od tra­gicz­nego wrze­śnia 2001 roku. Poka­zał mi nie­pu­bli­ko­wane dotąd zdję­cia z miej­sca, które koja­rzyło mi się ze świa­tem po apo­ka­lip­sie − poka­zu­jemy je w książce po raz pierw­szy. Z Janem pla­no­wa­łem zoba­czyć się wiele razy, jed­nak pan­de­mia koro­na­wi­rusa unie­moż­li­wiła loty do Nowego Jorku. Musie­li­śmy wyko­rzy­stać dostępną nam tech­no­lo­gię, by móc się komu­ni­ko­wać. Z każ­dym kolej­nym wir­tu­al­nym spo­tka­niem prze­ka­zy­wane przez Jana opo­wie­ści upew­niały mnie w poczu­ciu, że obok tego czło­wieka i jego rodziny nie można przejść obo­jęt­nie. Na początku ich ame­ry­kań­skiej przy­gody Nowy Jork poka­zał im swoje ciemne obli­cze, a kiedy wyda­wało się, że naj­gor­sze za nimi, nad­szedł 11 wrze­śnia 2001 roku.

Książka jest zatem podzie­lona na dwie czę­ści. Pierw­sza z nich to histo­ria Jana Szu­mań­skiego, jego rodziny, ówcze­snych przy­ja­ciół i zna­jo­mych, napi­sana na pod­sta­wie pamięt­ni­ków głów­nego boha­tera i roz­mów z nim. Druga zawiera roz­mowy z Pola­kami, któ­rzy w trak­cie ataku znaj­do­wali się w wie­żach, brali udział w akcji ratun­ko­wej lub byli w pobliżu i podob­nie jak tysiące osób ucie­kali w popło­chu, nie wie­dząc, co tak naprawdę się stało. Przed­sta­wiam też ośmioro Polek i Pola­ków, któ­rzy zgi­nęli wsku­tek zama­chów z 11 wrze­śnia − ich losy nakre­śli­łem na pod­sta­wie roz­mów z ich naj­bliż­szymi. Jed­nak nie wszy­scy chcieli wra­cać do tych wspo­mnień. Rozu­miem to i sza­nuję tę decy­zję. W tym przy­padku trudno bowiem mówić o tym, że czas leczy rany. Pod­czas spo­tkań ponow­nie je otwie­ra­li­śmy. Mimo upływu tylu lat wciąż nie chcą się zabliź­niać… Nie­raz roz­mowę trzeba było na moment prze­ry­wać, by kon­ty­nu­ować ją po chwili. Opi­su­jąc nasze rodaczki i naszych roda­ków, któ­rzy zgi­nęli, bar­dzo prze­ży­wa­łem ich histo­rie. Trudno mi było opa­no­wać żal i smu­tek. Nie zapo­mnę też widoku mojej dziew­czyny Moniki, wyraź­nie wzru­szo­nej, która jako pierw­sza recen­zentka czy­tała książkę i musiała robić sobie prze­rwy w lek­tu­rze. Celem kil­ku­mie­sięcz­nej pracy było to, aby ofiary zama­chów, a także nazna­czeni wyda­rze­niami z 11 wrze­śnia, stali się nam wszyst­kim w Pol­sce bli­scy. Głę­boko wie­rzę, że zapa­mię­tamy te nazwi­ska. Po roz­dziale poświę­co­nym odszko­do­wa­niom histo­rię zamyka pełen reflek­sji i pod­su­mo­wań list Jana do Życia.

Jan długo nie był gotowy na roz­mowę o tym, jak 11 wrze­śnia 2001 roku zmie­nił życie całej jego rodziny. Z tego miej­sca bar­dzo dzię­kuję mu za zaufa­nie, za inspi­ru­jące roz­mowy i udo­stęp­nie­nie mi wspo­mnień i doku­men­tów, zamknię­tych dotąd w szu­fla­dzie.

Dzię­kuję rodzi­nom pol­skich ofiar tra­gicz­nych wyda­rzeń sprzed dwu­dzie­stu lat. Mimo wielu trud­nych pytań i wspo­mnień zgo­dzili się przede mną otwo­rzyć i opo­wie­dzieć histo­rię swo­ich naj­bliż­szych, któ­rzy zna­leźli się w nie­od­po­wied­nim miej­scu w nie­od­po­wied­nim cza­sie.

Dzię­kuję Leoka­dii Gło­gow­skiej, Ire­nie, Janowi Dem­czu­rowi i Stan­ley­owi Tro­ja­now­skiemu za ich świa­dec­twa, boha­ter­stwo i wiarę w osta­teczne zwy­cię­stwo dobra nad złem.

Dzię­kuję Boże­nie Kamin­skiej i Andrze­jowi Kamin­skiemu za wszelką pomoc, życz­li­wość, dobre serce, a także gościn­ność pod­czas pobytu w Nowym Jorku.

Dzię­kuję Rodzi­nie za wspar­cie, dobre słowo i trzy­ma­nie kciu­ków.

Dzię­kuję mojej miło­ści Monice za pomoc, zro­zu­mie­nie, cier­pli­wość, poświę­ce­nie i wiarę w powo­dze­nie pro­jektu. Każ­dego kolej­nego dnia moty­wo­wała mnie do dal­szego dzia­ła­nia. Bez jej wspar­cia byłoby dużo trud­niej.

PRO­LOG

Wokół nastała cisza. Sły­chać tylko deli­katne puka­nie w ścianę z wid­nie­jącą na niej liczbą 50. To numer pię­tra, na któ­rym zatrzy­mała się winda. W ciągu zale­d­wie kilku sekund spa­dła o co naj­mniej kil­ka­na­ście kon­dy­gna­cji. Drzwi są otwarte. Wyczu­wa­jąc rękami płytę kar­to­nowo-gip­sową oddzie­la­jącą pasa­że­rów od zbaw­czego kory­ta­rza, Jan Dem­czur spo­gląda za sie­bie.

− Chyba będę pró­bo­wał roz­bić ją gumową ścią­gaczką do okien − odzywa się, spo­glą­da­jąc na pię­ciu współ­pa­sa­że­rów. Nie ocze­kuje apro­baty. Wie, co ma robić. Dziś zaj­muje się myciem okien w budyn­kach World Trade Cen­ter, wcze­śniej pra­co­wał na budo­wach. Ściąga prze­szka­dza­jącą gumę, pozo­sta­wia­jąc sam metal. Ściana deli­kat­nie się kru­szy, ale efekt jest mizerny w zesta­wie­niu z wło­żo­nym wysił­kiem. Na czole Jana poja­wiają się kro­ple potu. Po kilku minu­tach ręce drżą coraz bar­dziej. Ścierp­nięte upusz­czają narzę­dzie − spada mię­dzy ścianę a windę. Z ner­wów łza poja­wia się w oku. „Czy tak wła­śnie ma wyglą­dać mój koniec?” − prze­myka mu przez głowę. Przed oczami poja­wiają się obrazy żony i dzieci. Duszący dym wgryza się w noz­drza. Wra­ca­jący ze śnia­da­nia współ­pa­sa­że­ro­wie mieli przy sobie zamo­czone w kawie i mleku ser­wetki, które poprzy­ty­kali do nosa. Jan zagląda z nadzieją do wia­dra. Na jego dnie leży krótki meta­lowy trzo­nek ścią­gaczki.

− Pano­wie, ostrymi koń­cami możemy pró­bo­wać prze­bi­jać ścianę. Ta ma mak­sy­mal­nie dwa i pół cen­ty­me­tra gru­bo­ści. Damy radę…

− Ucie­kać! Natych­miast ucie­kać! − grzmi kolega Leoka­dii Gło­gow­skiej z osiem­dzie­sią­tego dru­giego pię­tra. W życiu by nie podej­rze­wała, że potrafi on wydać z sie­bie taki ryk… Zawsze grzeczny, bar­dzo spo­kojny, opa­no­wany i deli­katny. Gdyby głos pod­niósł ktoś inny, pew­nie nikt nie zwró­ciłby uwagi, ale to był on. Prze­żył atak na World Trade Cen­ter w 1993 roku. Pamięta dosko­nale tamte wyda­rze­nia. Wie, co należy robić. Leoka­dia bie­gnie w stronę wyj­ścia przy ścia­nie wschod­niej. Do tego od strony pół­noc­nej kie­rują się ci z jej pię­tra, któ­rzy są naj­bli­żej. Oprócz niej sześć do ośmiu osób. Hol, przez który prze­cho­dzi się do wind, wypeł­niony jest gęstym, czar­nym dymem.

− Panie Boże, jeśli to jest moment mojej śmierci, bła­gam, daj mi tylko pokój w sercu. Przyj­mij mnie do sie­bie − mówi cicho sama do sie­bie.

Przed oczami prze­la­tują jej wyda­rze­nia z ostat­niego pół­ro­cza, szcze­gól­nie to z 15 sierp­nia. Omal wtedy nie zgi­nęła. Nie ma jed­nak wyj­ścia. Nie wie, co kryje się za dymem, ale z wiarą w oca­le­nie wska­kuje w ciem­ność. Po chwili z tuma­nów wyła­nia się prze­ciw­po­ża­rowa klatka scho­dowa. Pusta. Nikogo nie ma. Leoka­dia bar­dzo szybko poko­nuje około dwu­dzie­stu pię­ter w dół. To dzięki san­da­łom, które wło­żyła w ostat­niej chwili przed wyj­ściem do pracy, choć zasta­na­wiała się nad szpil­kami. Nikt nie wycho­dzi z biur. Chyba wszy­scy cze­kają na komu­ni­kat. Tak prze­cież uczą pod­czas szko­leń…

Tym razem Jan Szu­mań­ski nie zwraca uwagi na Man­hat­tan za oknem. W akom­pa­nia­men­cie pły­ną­cej z radia muzyki ustala w gło­wie plan dnia. Spo­kój zostaje prze­rwany przez prze­ra­żony głos bry­ga­dzi­sty.

− Wie­siek, nie rozu­miem, o czym mówisz. Nie krzycz tak, uspo­kój się, pro­szę. W czym pro­blem? − Jan pró­buje pojąć, o co cho­dzi kole­dze.

− Janek, powta­rzam. Coś ude­rzyło w wieże. Na ulice spa­dają frag­menty budynku. Nie jedź tam.

− Co ty wyga­du­jesz?

− Janek, zro­zu­mia­łeś?

− Tak − odpo­wiada, dostrze­gł­szy w tym momen­cie przez okno samo­chodu dym uno­szący się z jed­nej z wież. Wie­siek jesz­cze coś mówi, ale kotłu­jące się w gło­wie myśli zagłu­szają jego słowa. Jan patrzy na zega­rek. Jest tuż przed dzie­wiątą.

− Muszę szybko doje­chać na budowę i zoba­czyć, co się dzieje − mówi sam do sie­bie, jed­nak w tej samej chwili zdaje sobie sprawę, że nakre­ślo­nego naprędce planu nie uda się zre­ali­zo­wać. Poli­cja już blo­kuje ulice, wszę­dzie two­rzą się gigan­tyczne korki. Kiedy jest w dro­dze do głów­nego biura firmy, dzien­ni­ka­rze radiowi prze­ka­zują kosz­marną wia­do­mość − nastą­piła druga eks­plo­zja, tym razem w wieży połu­dnio­wej World Trade Cen­ter. Z naj­now­szych infor­ma­cji wynika, że ogień w pierw­szej z „bliź­nia­czych wież” to praw­do­po­dob­nie efekt błędu pilota i wypadku spor­to­wej awio­netki.

− Cóż to się dzieje? − pyta Jan wła­ści­ciela firmy, któ­rego spo­tyka w biu­rze.

− To jest nie­praw­do­po­dobne. Sam spójrz. Przed chwilą powie­dzieli, że drugi samo­lot ude­rzył, tym razem w drugą wieżę.

− Jak to: drugi samo­lot? Prze­cież mówiono o jakiejś eks­plo­zji, wcze­śniej o wypadku.

− Tak, ale zobacz to.

W tele­wi­zji wła­śnie poka­zują w zwol­nio­nym tem­pie, jak samo­lot pasa­żer­ski wbija się w wieżę połu­dniową.

− Janek, to nie może być przy­pa­dek. Ktoś nas wła­śnie zaata­ko­wał…

CZĘŚĆ I

ROZ­DZIAŁ I

Strach przed nie­zna­nym

Każdy z nas sam decy­duje o swoim życiu. Wybiera kie­runki, cele, szuka naj­lep­szych dróg, choć nie zawsze tych naj­ła­twiej­szych. Wydaje się, że nad wszyst­kim panu­jemy i mamy pełną kon­trolę. Czę­sto jest to bar­dzo mylne wra­że­nie. Są momenty, w któ­rych poty­kamy się o drobne prze­szkody. Poja­wiają się też nie­spo­dzianki, które mogą zmie­nić całą naszą przy­szłość − przy­pad­kowe spo­tka­nia, zoba­cze­nie cze­goś, co robi na nas nie­za­po­mniane wra­że­nie, setki nawet naj­drob­niej­szych rze­czy, gestów, ludzi potra­fią­cych zmie­nić drogę, po któ­rej szli­śmy. I tak życie zacznie prze­bie­gać w rów­no­le­głym wszech­świe­cie. W okre­sie pierw­szych kil­ku­na­stu lat życia naty­ka­łem wie­lo­krot­nie na takie prze­szkody, które powoli zmie­niały kie­ru­nek mojej egzy­sten­cji. Nad­szedł dzień, kiedy stało się to widoczne, i skrę­ci­łem z mojej wyty­czo­nej trasy w poszu­ki­wa­niu nie­zna­nej przy­szło­ści.

Lipiec, 1981 rok. Pociąg rela­cji Kosza­lin−War­szawa. Dwie torby pozo­sta­wione w prze­dziale. W wago­nie tłoczno, ale poje­dyn­cze miej­sca są jesz­cze wolne. Jan z Wie­sią stoją przy otwar­tym oknie, tyłem do pozo­sta­łych pasa­że­rów, jakby nie chcieli dać po sobie poznać, jak bar­dzo są prze­ra­żeni. Pro­mie­nie słońca otu­lają ich twa­rze, jak gdyby chciały zapy­tać, dla­czego tych dwoje się nie uśmie­cha. Dzień sło­neczny, niebo bez­chmurne, nie trzeba wal­czyć z para­so­lami i pory­wi­stym wia­trem. Im jed­nak nie jest do śmie­chu. Po policz­kach spły­wają łzy. Wyru­szają w nie­znane. Dokład­nych pla­nów prze­cież nie mają. Pozo­stała im jedy­nie wiara w słusz­ność pod­ję­tej nie­dawno decy­zji.

Na pero­nie obdra­pa­nego kosza­liń­skiego dworca stoi Danu­sia, kole­żanka Wiesi ze szkoły śred­niej, jedna z nie­licz­nych osób zna­ją­cych praw­dziwy powód podróży mło­dych. W cza­sie stu­diów nie roz­ma­wiały ze sobą czę­sto, ale tuż przed wyjaz­dem rela­cje się odno­wiły. Jan zna Danu­się tylko z krót­kich spo­tkań, wła­śnie to go dziś mar­twi naj­bar­dziej. „Czy to bez­pieczne zaufać komuś po tak dłu­giej nie­obec­no­ści w naszym życiu? − zasta­na­wia się. − Czy to przy­pa­dek, że Danka poja­wia się w naszym świe­cie tu i teraz? Ktoś ją wysłał czy to znak od losu, że nie trzeba wyjeż­dżać, a po pro­stu oży­wić dawne przy­jaź­nie i zna­jo­mo­ści? A może po pro­stu prze­sa­dzam?” W jego gło­wie poja­wiają się różne myśli.

Obok Danki stoją rodzice Wiesi. Ich uśmie­chy zdra­dzają, że nie do końca zdają sobie sprawę z tego, jakie naprawdę plany mają córka i jej mąż. Wie­dzą jedy­nie, że młode mał­żeń­stwo wyjeż­dża szu­kać swo­jego szczę­ścia do Austrii. Dobra praca, wyż­sze zarobki, nauka języka, sło­wem − więk­sze szanse na to, by się doro­bić i zapew­nić sobie lep­szy start we wspólną doro­słość. Od kilku lat Polacy, jadąc tam, nie muszą legi­ty­mo­wać się wizą, więc Wie­deń stał się natu­ral­nym kie­run­kiem dla wielu roda­ków. Naj­bliżsi Wiesi nie mają poję­cia, że mło­dzi nie pla­nują już wró­cić do kraju. O tym wie tylko rodzina Janka, która jest daleko stąd, w Wiel­ko­pol­sce. Nie była zachwy­cona, gdy dowie­działa się o owym pomy­śle. Rodzice Jana boją się, że coś może pójść nie tak, że ich syn z żoną wpadną w poważne tara­paty i przy oka­zji pocią­gną w prze­paść naj­bliż­szych. Jan wie, że gdyby matka była obecna teraz na dworcu, łzy spły­wa­łyby jej po policz­kach, ale nie zapo­mnia­łaby nakre­ślić mu znaku krzyża na czole. Na drogę, dla bło­go­sła­wień­stwa.

Para z loko­mo­tywy zaczyna snuć się w powie­trzu. Gwiz­dek kon­duk­tora. Odjazd. Ostat­nie mru­gnię­cie okiem, by dodać otu­chy, ostat­nie pod­nie­sie­nie dłoni na poże­gna­nie. Jan wpa­truje się w postać Danusi, która powoli maleje w oddali, aż w końcu nik­nie zupeł­nie. Jej życze­nia szczę­ścia zgu­biły się w hała­sie rusza­ją­cego pociągu. Wie­sia patrzy pełna nadziei na męża. Zostają sami.

Podróż prze­biega w mil­cze­niu. Wle­cze się nie­mi­ło­sier­nie, jakby miał to być sygnał od losu, od Boga, że może jed­nak to nie jest dobry pomysł; że może dostali czas na to, żeby zawró­cić. W końcu War­szawa, to wyłącz­nie War­szawa − sto­lica, ale nie taka straszna. Oboje ją znają, i to nie tylko z opo­wia­dań. Podróże nie są im obce, szcze­gól­nie Janowi. Po szkole pod­sta­wo­wej odwie­dził rodzinę w Wiel­kiej Bry­ta­nii. A teraz? A teraz robią sobie wycieczkę i wrócą. Tak prze­cież myślą wszy­scy.

Tlą się w nich strach i nie­pew­ność, bo ruszają w nie­znane. Nie wie­dzą, czego się spo­dzie­wać. Gdy tak sie­dzą w cia­snym prze­dziale na nie­wy­god­nej kana­pie, przez głowy prze­bie­gają im wszyst­kie moż­liwe sce­na­riu­sze ryzy­kow­nej eska­pady. Roz­wa­żają je wspól­nie, ale i każde z nich osobno. Jan stara się szu­kać pozy­ty­wów, wyobraża sobie rado­sne momenty, które mogą ich cze­kać w nowym świe­cie, lecz nie­mal natych­miast zastę­pują je pełne nie­po­koju prze­wi­dy­wa­nia, sku­pia­jące się na moż­li­wych nie­po­wo­dze­niach i trud­no­ściach. Nie chcąc mar­twić żony, pró­buje się uśmie­chać, ale sądząc po jej reak­cji, chyba mu się to nie udaje.

− Tak naprawdę pierw­szy raz jeste­śmy sami, co? − zaga­duje nie­śmiało Wie­sia, z tru­dem poko­nu­jąc lęk i poczu­cie zawsty­dze­nia. Ni­gdy wcze­śniej na nic podob­nego się nie odwa­żyła. Ni­gdy też nie myślała, że będzie tak śmiała w reali­za­cji posta­no­wień. Ale czasy nie są łatwe. Gdyby było ina­czej, w życiu nie zde­cy­do­wa­łaby się na takie ryzyko. Nic wię­cej nie mówi. Skąd można wie­dzieć, kto sie­dzi obok. Komu­nizm sku­tecz­nie zako­rze­nił w ludziach brak zaufa­nia. Z jed­nej strony − tej wyni­ka­ją­cej głów­nie z biedy − każdy chce każ­demu pomóc, z dru­giej zwy­czaj dono­sze­nia kwit­nie w naj­lep­sze. Gdyby ktoś nie­po­żą­dany dowie­dział się o ich pla­nach, w naj­lep­szym wypadku mogłoby to się skoń­czyć wizytą na komi­sa­ria­cie. O dal­szych kon­se­kwen­cjach wolała nawet nie myśleć, bo prze­szy­wał ją para­li­żu­jący strach o wła­sną przy­szłość. Patrzy na Jana i te dwie walizki, w poło­wie wypeł­nione ich ulu­bio­nymi książ­kami. To Bra­cia Kara­ma­zow, Biesy i Zbrod­nia i kara Fio­dora Dosto­jew­skiego, Opo­wieść wigi­lijna i Klub Pic­kwicka Char­lesa Dic­kensa oraz Grona gniewu Johna Ste­in­becka. Janek ma nadzieję, że ich histo­ria będzie miała lep­sze zakoń­cze­nie niż boha­te­rów powie­ści zdo­bywcy Nagrody Pulit­zera i Lite­rac­kiej Nagrody Nobla, któ­rzy odczu­wali skutki wiel­kiego kry­zysu. Susza znana jako Dust Bowl spra­wiła, że rodzina far­me­rów pod­jęła odważną decy­zję, by roz­po­cząć mozolną podróż z Okla­homy do Kali­for­nii w poszu­ki­wa­niu lep­szego życia, przy­szło­ści i god­no­ści. Jan nie chciałby skoń­czyć jak boha­te­ro­wie książki. Im musi się udać. No i Droga 66. Droga Matka od Chi­cago do Santa Monica w Kali­for­nii. Kilka tysięcy kilo­me­trów, które roz­pa­lają wyobraź­nię mło­dych i wszyst­kich tych, któ­rzy chcą poczuć wol­ność pełną pier­sią niczym non­sza­lancki Sal Para­dise z powie­ści W dro­dze Jacka Kero­uaca.

Wpi­ja­jące się w uda rogi pasz­por­tów spo­czy­wa­ją­cych w kie­sze­niach przy­po­mi­nają o swym ist­nie­niu. Szu­mań­skim udało się je dostać dość łatwo, nawet bez łapó­wek, co prze­cież wcale nie jest takie oczy­wi­ste. Pomo­gła w tym z pew­no­ścią coraz bar­dziej napięta sytu­acja poli­tyczna w kraju. Jest 1981 rok. Kilka mie­sięcy wcze­śniej pry­mas Ste­fan Wyszyń­ski w swoim kaza­niu zde­cy­do­wa­nie poparł strajk gene­ralny Soli­dar­no­ści na Pod­be­ski­dziu, a nowy pre­mier, gene­rał Woj­ciech Jaru­zel­ski, wpro­wa­dził kartki na mięso, wędliny, ryż, kaszę, mąkę i masło. Kolejne roz­mowy mię­dzy Kościo­łem kato­lic­kim, wła­dzami a Soli­dar­no­ścią nie przy­no­siły rezul­ta­tów, a ludzie czuli, że coś złego wisi w powie­trzu. Komu­ni­styczne wła­dze wydały Jan­kowi i Wiesi pasz­porty praw­do­po­dob­nie dla­tego, że nie chciały, by ludzie tacy jak oni prze­by­wali w kraju sto­ją­cym na skraju coraz to bar­dziej roz­le­wa­ją­cych się roz­ru­chów. Odważni, nie­po­korni. Takich w PRL-u nie trzeba.

W dru­giej kie­szeni Jan ma zwi­nięte w rulo­nik kil­ka­set zaosz­czę­dzo­nych dola­rów. W cza­sie stu­diów kil­ka­krot­nie wyjeż­dżał do pracy do Ber­lina Zachod­niego. To tam udało mu się zaro­bić tro­chę zie­lo­nych, które umoż­li­wiły mu dość wygodne życie na stu­diach. Reszta przyda się teraz na wyjazd. Jan pogrąża się we wspo­mnie­niach. Jego myśli ucie­kają w prze­szłość.

Golina. Małe mia­steczko w Wiel­ko­pol­sce. Lata sześć­dzie­siąte poprzed­niego stu­le­cia. Przy­pad­kowo prze­jeż­dża­jący jego uli­cami kie­rowca nie znaj­do­wał tu nic, co mogłoby przy­kuć uwagę. Główna ulica, kilka pomniej­szych, które ją prze­ci­nały, kilka waż­nych dla miesz­kań­ców budyn­ków: kościół, remiza stra­żacka, gospoda i szkoła. Więk­szość domów zanie­dbana i biedna. Nie­wiele osób spa­ce­ru­ją­cych po popę­ka­nych chod­ni­kach i parę innych, sie­dzą­cych na nie­licz­nych miej­skich ław­kach. Nic cie­ka­wego. Ale dla Jana, jego rodziny i rówie­śni­ków to cały świat. Przy­zwy­cza­jeni do biedy nie zwra­cali uwagi na nie­zbyt inte­re­su­jące oto­cze­nie. Ser­cem mia­steczka byli ludzie, któ­rzy potra­fili cie­szyć się tym, co mieli. Żyło ich tu zale­d­wie kilka tysięcy. Jak to w małych mia­steczkach, każdy miesz­ka­niec miał swoją ważną rolę spo­łeczną do ode­gra­nia, nawet jeśli pole­gała na egzy­sten­cji samej w sobie. Wśród nich cho­ciażby pija­czyna śpiący na ławce czy sprze­dawca w skle­pie spo­żyw­czym, spra­wia­jący wra­że­nie osoby mają­cej kon­takt z lep­szym świa­tem i to tylko dla­tego, że można było u niego kupić coś od święta. Nie żeby wszyst­kiego bra­ko­wało. Wręcz prze­ciw­nie − więk­szość towa­rów codzien­nego użytku była dostępna. Tylko za co je kupić? Tak czy siak, z takim trzeba było dobrze żyć. Niektó­rzy mieli mniej szczę­ścia w życiu albo i sami wybie­rali taką drogę. Na przy­kład biedni cho­dzący po domach z pyta­niem, czy można w czymś pomóc. Szkoda tylko, że zamiast zapłaty w gotówce woleli szkla­neczkę dena­tu­ratu. Żyjąc w takich miej­sco­wo­ściach jak Golina, ocze­ki­wało się tych samych codzien­nych obraz­ków, a każde odstęp­stwo od normy uwa­żano za co naj­mniej dzi­waczne, cza­sem nawet nie­sto­sowne. W dro­dze do pie­karni po chleb sie­dzą­cym na ław­kach i znu­dzo­nym życiem dena­tom mówiło się „dzień dobry”, póź­niej stało się w kolejce po świeże pie­czywo, któ­rego zapach roz­no­sił się po oko­licy. W tym samym cza­sie kła­niało się („Niech będzie pochwa­lony”) prze­cho­dzą­cemu księ­dzu, który spie­szył odpra­wić poranną mszę, ale grzecz­nie się zatrzy­my­wał, by wysłu­chać narze­kań sąsiada na hemo­ro­idy. Wszy­scy się tu znali. Zacho­wa­nie cze­goś w tajem­nicy było nie­moż­liwe. Wia­do­mo­ści prze­ka­zy­wano od progu do progu, prze­cho­dziły z ucha do ucha nie­malże z pręd­ko­ścią świa­tła. Osią tej komu­ni­ka­cji był listo­nosz. Domy i miesz­ka­nia nie miały bowiem jesz­cze skrzy­nek pocz­to­wych, listo­nosz dostar­czał zatem prze­syłki bez­po­śred­nio do rąk odbiorcy. Tym spo­so­bem codzien­nie miał bez­po­średni kon­takt z dużą grupą miesz­kań­ców. To oni byli jego głów­nymi źró­dłami infor­ma­cji. A on nie potra­fił utrzy­mać języka za zębami. Czuł się ważny i potrzebny, gdy mógł podzie­lić się lokal­nymi nowo­ściami. Plotki i plo­teczki roz­no­siły się więc szybko. Wszy­scy wie­dzieli, kto się z kim kłóci, kto i na co cho­ruje, kto się upił dzień wcze­śniej… Naj­bar­dziej pożą­daną wia­do­mo­ścią było jed­nak to, kto kogo i z kim zdra­dzał. Listo­nosz wie­dział wszystko. Od niego też zale­żało, komu „sprze­dał” jakąś infor­ma­cję. To pro­ste − ci, któ­rych lubił bar­dziej, byli poin­for­mo­wani lepiej. Lata póź­niej Jan odkrył coś jesz­cze. Sprawa doty­czyła listów z Anglii. Brat jego dziadka został po II woj­nie świa­to­wej na Wyspach i zało­żył tam rodzinę. Jego córka od czasu do czasu spę­dzała waka­cje u rodziny w Pol­sce.

Pew­nego razu listo­nosz, wysoki pan z czar­nym wąsi­kiem, jak zwy­kle poja­wił się rano na ganku. Uśmiech­nął się do matki Jana, poda­jąc list z Anglii. Podzię­ko­wała, odło­żyła kopertę na pobli­ski stół, nie zwa­ża­jąc na to, że dorę­czy­ciel prze­bie­rał nogami, by zwró­cić na sie­bie jej uwagę.

− Pani Anno, nie spraw­dzi pani? − wydu­sił w końcu po krót­kiej wymia­nie infor­ma­cji na temat tego, co dzieje się w Goli­nie.

− Póź­niej, jak skoń­czę swoją robotę.

− Myślę, że jed­nak warto go otwo­rzyć. Nie wia­domo, co tam w środku. Wie pani, może jakaś ważna wia­domość? Lato prze­cież mamy. Może znów przy­jeż­dżają z Anglii na waka­cje?

W oczach matki Jan dostrzegł rezy­gna­cję. Szyb­kim ruchem otwo­rzyła kopertę i zaczęła wodzić wzro­kiem po tek­ście, a na jej twa­rzy malo­wało się coraz więk­sze zdzi­wie­nie.

− Miał pan rację − stwier­dziła zasko­czona. Listo­nosz uśmiech­nął się trium­fal­nie. „No pro­szę, znowu zga­dłem!” − mówiła jego mina. Ukło­nił się na poże­gna­nie, popra­wił torbę na ramie­niu i ruszył w drogę. Czas biegł nie­ubła­ga­nie, a prze­cież jesz­cze tyle prze­sy­łek i… infor­ma­cji było do prze­ka­za­nia.

− To naprawdę dało się tak łatwo prze­wi­dzieć? − spy­tała matka z nie­do­wie­rza­niem w gło­sie po chwili mil­cze­nia. Na to pod­eks­cy­to­wany Jan zapro­po­no­wał:

− Mama, sprawdźmy, czy on tam nie zaj­rzał!

Trzy­ma­jąc kopertę nad parą, łatwo ją było otwo­rzyć bez koniecz­no­ści roz­dzie­ra­nia, bo klej się roz­pusz­czał. Wystar­czyło zago­to­wać wodę. Tylko jak listo­nosz mógł to zro­bić pod­czas poran­nego obchodu? A jed­nak list rze­czy­wi­ście wyglą­dał tak, jakby go ktoś otwie­rał. Naj­wi­docz­niej dorę­czy­cie­lowi nie wystar­czały infor­ma­cje prze­ka­zy­wane przez innych i potrze­bo­wał, powiedzmy, dodat­ko­wych i bar­dziej eks­cy­tu­ją­cych wie­ści. Wszak to takimi spra­wami żyła Golina. Nie było się jed­nak o co obra­żać. Matka Jana na wścib­stwo zare­ago­wała śmie­chem. Żad­nych oskar­żeń i kłótni nie było. Po co wcho­dzić w kon­flikt z lokal­nym urzęd­ni­kiem? Nic strasz­nego się prze­cież nie stało. Życie toczyło się więc dalej swoim wol­nym ryt­mem.

Pociąg zwal­nia i staje. Brak mia­ro­wego rytmu kół wyrywa Jana ze wspo­mnień. Sta­cja Gdańsk. A jak Gdańsk, to i morze. Przy­dałby się kojący szum jego fal. Korci wizja natych­mia­sto­wej wysiadki i leni­wego wyle­gi­wa­nia się na plaży. Nawet korzy­sta­jące z uro­ków lata tłumy by nie prze­szka­dzały. Ważne, aby na dnie morza móc zato­pić wszel­kie tro­ski, roz­terki, waha­nia… „Połowa drogi do War­szawy za nami” − myśli Jan, zer­ka­jąc na żonę. Wie­sia z emo­cji i ze zmę­cze­nia śpi kamien­nym snem. Jej mąż wygląda przez okno. Na pero­nie brzdąc trzy­many za rękę − praw­do­po­dob­nie przez ojca − macha w kie­runku któ­re­goś z wago­nów. Jan tro­chę mal­cowi zazdro­ści. Świat dzieci nawet w tych trud­nych cza­sach na ogół jest beztro­ski i szczę­śliwy, bo naj­czę­ściej nie zdają sobie one sprawy z biedy czy narzu­co­nego sytemu poli­tycz­nego, w któ­rym przy­szło im żyć. To bar­dziej pro­blem rodzi­ców.

Gdy Jan był dziec­kiem, jego ojciec, Euge­niusz, prze­waż­nie miał mnó­stwo zajęć − pra­co­wał przez osiem godzin dzien­nie jako kie­row­nik zakładu uty­li­za­cyj­nego, w któ­rym prze­ra­biano nie­żywe zwie­rzęta na mączkę i paszę, a w poło­żo­nym bli­sko Goliny Myśli­bo­rzu gry­wał na nie­dziel­nych mszach w kościele jako orga­ni­sta. Jakby tego było mało, to jesz­cze na jego gło­wie była orkie­stra dęta straży pożar­nej. „Tata był uta­len­to­wany i speł­niał się jako muzyk” − roz­my­śla Jan, a na jego twa­rzy widać podziw. Euge­niusz i jego bra­cia stwo­rzyli nawet zespół, czę­sto na zaba­wach kon­cer­to­wali przez całą noc. Ojciec dora­biał, jak mógł. Jeśli zna­lazł się klient, to i samo­chód mu poma­lo­wał. Do domu wra­cał zmę­czony. W gło­wie Jana jawi się obraz taty, który po obie­dzie sia­dał na kana­pie i oglą­dał tele­wi­zję. „Pamię­tam, jak z sio­strami sie­dzie­li­śmy na jego ramio­nach i wyry­wa­li­śmy poja­wia­jące się coraz czę­ściej siwe włosy” − wspo­mina. Ojciec zasy­piał szybko. Na zabawę z dziećmi sił już bra­ko­wało. Teraz przed oczami Jana poja­wia się mama Anna. Jak więk­szość kobiet pra­co­wała pra­wie bez prze­rwy. Zawsze wsta­wała pierw­sza, paliła w piecu, przy­go­to­wy­wała dla wszyst­kich śnia­da­nie, robiła zakupy, goto­wała pozo­stałe posiłki i sprzą­tała dom. Toa­leta i cen­tralne ogrze­wa­nie pozo­sta­wały w sfe­rze marzeń. Wodę matka pod­grze­wała zatem w garn­kach, żeby można było w ogóle zro­bić pra­nie − oczy­wi­ście nie w pralce, lecz na tak zwa­nych tarach. Po płu­ka­niu bie­li­znę wie­szała na sznur­kach. A potem pra­so­wa­nie… Jan kąpał się co kilka dni w budynku gospo­dar­czym nale­żą­cym do wła­ści­cieli domu, w któ­rym miesz­kali. Wodę na kąpiel mama rów­nież grzała na węglo­wej kuchence.

Jan ma też dwie sio­stry. Star­sza Ola zawsze była bli­sko niego. Młod­szemu bratu impo­no­wało to, że mógł spo­ty­kać się z jej star­szymi kole­żan­kami. Ola poma­gała mu też w wielu rze­czach i pro­wa­dziła go przez życie. Nauczyła na przy­kład tań­czyć. Nie było to łatwe. Do końca szkoły pod­sta­wo­wej nie lubił tego i jakoś nie potra­fił opa­no­wać kro­ków. Zawsze wsty­dził się na zaba­wach. „Ale ona to zmie­niła − pomy­ślał z czu­ło­ścią. − Był począ­tek szkoły śred­niej. Olka wzięła mnie do pokoju gościn­nego i zamknęła drzwi. Puściła muzykę z gra­mo­fonu Bam­bino i powie­działa, że teraz nauczy mnie tań­czyć”. Na myśl o tym kąciki jego ust uno­szą się w uśmie­chu. Miał pro­blem, by się prze­ła­mać, ale w końcu się udało. Ola nie odpusz­czała, a jako star­sza sio­stra wzbu­dzała sza­cu­nek. Ni­gdy go nie zawio­dła. Mógł jej zaufać, nawet jakby nie wyszło. Jan zdał u niej egza­min i od tam­tej pory dosko­nale bawił się na wszyst­kich impre­zach z tań­cami.

Gra­żyna jest naj­młod­sza. Jak to w wielu rodzi­nach drze­wiej bywało, naj­młod­sze dziecko było odsu­wane przez star­sze rodzeń­stwo. Tak też było u Szu­mań­skich. Janek trzy­mał sztamę z Olką. Gra­żyna czę­sto prze­szka­dzała. Dosłow­nie i w prze­no­śni. Dopiero póź­niej, pod koniec szkoły śred­niej, kiedy doj­rzał i zaczął ina­czej poj­mo­wać życie, miłość mię­dzy rodzeń­stwem roz­kwi­tła. Nie mogło być ina­czej. Tak ich wycho­wano.

Rodzice dawali im sporo swo­body, bo wszy­scy wza­jem­nie darzyli się zaufa­niem. Co nie zna­czy, że mło­dych Szu­mań­skich wycho­wy­wała ulica. Mama i tata spraw­dzali, jak idzie im nauka w szkole i czy wycho­dzą do kościoła. Zawsze, gdy mło­dzi opusz­czali dom, rodzice zada­wali pod­sta­wowe pyta­nia: „Dokąd idziesz?” i „Lek­cje odro­bione?”. I naka­zy­wali: „Tylko nie wra­caj za późno!”. Rodzice jedno, oni dru­gie… − deli­katny uśmiech znowu poja­wia się na twa­rzy Jana. Ani on, ani sio­stry nie byli ide­ałami, o nie… Zni­kali prze­cież cza­sem na kilka godzin, aby udać się do pobli­skiego stawu na kąpiel. Obok jeziorka był las, to i grzy­bów można było nazbie­rać. Zimą, gdy roz­le­wi­ska rzeki Warty były zamar­z­nięte, rodzeń­stwo jeź­dziło na łyż­wach. „Świat ide­alny dla dzieci, bo bez więk­szej kon­troli i zda­wa­nia spra­woz­dań, co się w danym momen­cie robiło. Przy całym swoim braku czasu rodzice dawali nam jed­nak to, co naj­waż­niej­sze, czyli miłość” − wspo­mina teraz Jan z roz­rzew­nie­niem.

Zawsze, gdy mówi o rodzi­cach, bez waha­nia pod­kre­śla, że nauczyli go uczci­wo­ści, war­to­ści praw­dzi­wej przy­jaźni oraz sza­cunku wobec innych i dla pracy. W jego mnie­ma­niu miłość mamy była bez­gra­niczna. W końcu Anna ni­gdy nikomu źle nie życzyła, cza­sem nawet tłu­ma­czyła tych, co ją krzyw­dzili. Mar­twiła się o swoje dzieci, prze­ży­wała ich rado­ści i smutki, mimo że doba ma prze­cież tylko dwa­dzie­ścia cztery godziny i czasu czę­sto bra­ko­wało, a i sił z każ­dym kolej­nym rokiem nie­stety nie przy­by­wało. Wła­śnie dla­tego Jan pamięta szcze­gól­nie te chwile, gdy byli razem.

W jego gło­wie poja­wia się obraz mroź­nej zimy. Ulice były pokryte śnie­giem, a biały puch skrzy­piał pod nogami. Do teraz sły­szy ów cha­rak­te­ry­styczny dźwięk. No i ten lodo­waty wiatr, nie­straszny ojcu, który cią­gnął dzie­ciaki na san­kach i osła­niał je przed zim­nymi podmu­chami. Zwy­kle tata nosił wtedy brą­zową kurtkę z kożusz­kiem, a na gło­wie czapkę w kratkę zakry­wa­jącą czer­wone od mrozu uszy. Buty miał już mocno zno­szone. Mama tłu­ma­czyła mu, że prze­cież kupiła inne, ale on lubił te stare. Zmie­niłby je dopiero wtedy, gdyby nie można już było cho­dzić w tych. Zmę­cze­nie po pracy dawało się mocno we znaki, ale tata miałby wyrzuty sumie­nia, gdyby nie wyszedł z dziećmi cho­ciaż na godzinę, tak mało czasu spę­dzali razem… Zimą szybko robi się ciemno. Gdy zapa­dał zmrok, trudno było uświad­czyć latar­nię, która oświe­tla­łaby drogę. Pochy­lony ojciec cią­gnął więc sanki, poty­ka­jąc się na nie­rów­nej dro­dze, dopin­go­wany okrzy­kami dzieci: „Szyb­ciej, tata, szyb­ciej!”.

Latem z kolei rodzice zabie­rali mło­dzież samo­cho­dem na krótką wycieczkę. Nie za daleko, na ogół do pobli­skiego lasu. Już nawet nie cho­dziło o brak fun­du­szy na dal­sze wyprawy po kraju, bo pew­nie wycią­gnę­liby jakieś zaskór­niaki, pro­ble­mem był czas. Tym bar­dziej dzieci cie­szył nawet wypad za mia­sto na pik­nik. Jan dosko­nale pamięta, jak mama roz­wi­jała z papieru goto­wane jajka, pomi­dory, chleb, w ustach poczuł słod­kawo-cierpki smak kom­potu z rabar­baru. Ileż rado­ści było, gdy mło­dzi Szu­mań­scy zna­leźli poziomki. Wtedy nikt prze­cież nie myślał o zwie­rzę­tach leśnych, któ­rych odchody pozo­sta­wione na owo­cach mogą pro­wa­dzić do groź­nych cho­rób. „No i ten spa­cer po goliń­skim parku i wspólne zbie­ra­nie kasz­ta­nów” − myśli Jan, pod­pie­ra­jąc głowę ręką. Przy­bliża się do brud­nej szyby wagonu. Pro­mie­nie sło­neczne pol­skiego lata otu­lają jego twarz, zmu­sza­jąc go do zmru­że­nia oczu. „To były szczę­śliwe chwile, ale nasze życie składa się wła­śnie z takich momen­tów”.

Szu­mań­scy mieli wtedy adlera. Był to nie­miecki samo­chód z otwie­ra­nym dachem. Fabryka Adler­werke przed wybu­chem II wojny świa­to­wej oprócz samo­cho­dów roz­wi­nęła pro­duk­cję sku­te­rów, moto­cy­kli i, co sta­nowi cie­ka­wostkę, maszyn do pisa­nia oraz rowe­rów. Pojazd miał już swoje lata, ale wciąż budził podziw i zazdrość, bo na pol­skich uli­cach takie auto trudno było zoba­czyć. Oczy­wi­ście miał swoje wady, wyła­do­wy­wał się w nim aku­mu­la­tor. Roz­ruch sil­nika nie był łatwy − krę­ciło się korbą z przodu samo­chodu. Za każ­dym razem, gdy to się działo, reak­cje star­szego i młod­szego poko­le­nia wyglą­dały zgoła odmien­nie. Rodzice krę­cili gło­wami w geście bez­rad­no­ści, że „znowu to się stało”, dzieci wręcz prze­ciw­nie − cie­szyły się. To zawsze była frajda pomóc tacie krę­cić korbą, żeby auto ruszyło.

Nie­stety, nie wszystko ukła­dało się pięk­nie. Kiedy Jan stra­cił mleczne zęby, szybko się oka­zało, że górne dwójki ni­gdy mu nie wyro­sną. Przez całą szkołę pod­sta­wową był więc szczer­baty. Utrud­niało mu to wymowę. Seple­nił. Wysoki, lekko przy­gar­biony, z dużymi i odsta­ją­cymi uszami, stał się ofiarą żar­tów tych, któ­rzy lubili znę­cać się nad słab­szymi. Szcze­gól­nie w ostat­nich kilku latach nauki, gdy na początku roku szkol­nego do klasy dołą­czył nie­jaki Kazi­mierz, chło­pak star­szy od Jana i jego rówie­śni­ków. Po raz kolejny powta­rzał klasę z powodu złych stopni. Jego sio­stra wcale nie była lep­sza. Niczym Bon­nie i Clyde two­rzyli sady­styczny duet. Wpraw­dzie nie rabo­wali ban­ków, ale za to pastwili się nad słab­szymi. Lubili domi­no­wać także i nad Janem. Wyśmie­wa­nie i wyzy­wa­nie na prze­rwach to naj­mniej­szy wymiar nie­za­słu­żo­nej kary. Naj­gor­sze działo się, gdy chło­pak wycho­dził ze szkoły. Nie­mal codzien­nie na niego cze­kali, by za rogiem spu­ścić mu łomot. Było to sprytne zagra­nie z ich strony. Wie­dzieli, że w szkole ich nie­go­dziwe zacho­wa­nie mogło zostać zauwa­żone przez nauczy­cieli. Grono peda­go­giczne w tam­tych cza­sach miało powa­ża­nie. Kole­dzy z klasy bali się sta­wać w obro­nie Jana, a czę­sto nawet dołą­czali do Kazika, „bo się po pro­stu bali”. W każ­dym towa­rzy­stwie musiała być jakaś czarna owca.

Przez to Jan zamknął się w sobie. Nie skar­żył się nikomu, bo było mu zwy­czaj­nie wstyd. Wie­dział, że sam musi dać sobie z tym radę, a że mu to nie za bar­dzo wycho­dziło… Wyda­rze­nia te odbiły się na jego psy­chice i cha­rak­te­rze. Stał się zacięty, uparty i wraż­liwy na wszelką kry­tykę. Na siłę szu­kał przy­jaźni, co zwy­kle źle się koń­czyło, bo druga strona wyko­rzy­sty­wała jego pra­gnie­nie bli­sko­ści. W efek­cie sta­wał się nie­śmiały i coraz ostroż­niej­szy. Nie­chęt­nie obda­rzał zaufa­niem nowych zna­jo­mych. Jedy­nymi praw­dzi­wymi przy­ja­ciółmi byli kuzyni. To z nimi spę­dzał więk­szość wol­nego czasu. Oni go akcep­to­wali i rozu­mieli. I oczy­wi­ście Ola… Tylko z młod­szą sio­strą nie nawią­zał dobrego kon­taktu. Trudno to nazwać nie­chę­cią. Po pro­stu dziew­czyny miały inny świat i jak czę­sto zda­rza się w przy­padku trójki rodzeń­stwa, jedna z osób bywa tro­chę odsu­nięta. „Nie ozna­cza to prze­cież, że się nie kocha­li­śmy, wręcz prze­ciw­nie!” − pro­te­stuje w myślach Jan i roz­gląda się po prze­dziale tro­chę zawsty­dzony. Czy powie­dział to na głos? Chyba nie. Wie­sia dalej śpi, żaden z pozo­sta­łych współ­pa­sa­że­rów nie patrzy w jego kie­runku. Męż­czy­zna może więc wró­cić do wspo­mnień. W wielu róż­nych kon­flik­to­wych sytu­acjach mię­dzy rodzeń­stwem trzeba było sta­nąć po któ­rejś ze stron. Takie życie. Jan zwy­kle opo­wia­dał się po stro­nie Oli. Młod­sza Gra­żyna czę­sto musiała sobie radzić sama. To rodziło nie­po­ro­zu­mie­nia. „Dziś tro­chę mi wstyd. Przy­kre to w sumie” − zauważa i przy­po­mina sobie pewne zda­rze­nie. Bawiąc się w kuchni, stłukł fili­żankę. Szybko wepchnął sko­rupy pod kre­dens. Ukry­cie prze­stęp­stwa jed­nak mu nie wystar­czyło. Poszedł do mamy i… winę zrzu­cił na młod­szą sio­strę. Gra­żyna obe­rwała klapsa w tyłek, a gdy się bro­niła, mówiąc, że to nie ona, kara została wymie­rzona po raz drugi. Tym razem za kłam­stwo. „Nie­stety, dzieci nie są spra­wie­dliwe. Wie­lo­krot­nie nie myślą o kon­se­kwen­cjach, czę­sto są samo­lubne. To cały czas nauka, a nasi rodzice są tymi, któ­rzy sta­rają się prze­ka­zać nam naj­waż­niej­sze war­to­ści. Od nich czę­ściowo zależy, kim będziemy, ale nie ma co się oszu­ki­wać. Na koniec to my jeste­śmy budow­ni­czymi naszego cha­rak­teru. To my sta­jemy się odpo­wie­dzialni za nasze postę­po­wa­nie i naszą przy­szłość. Nie­raz nawet ci, co kochają, nie zda­jąc sobie z tego sprawy, popeł­niają błędy, które mogą kogoś skrzyw­dzić” − uświa­da­mia sobie Jan.

Kie­dyś słu­chał płyty, którą rodzina Szu­mań­skich otrzy­mała z „tej wiel­kiej Ame­ryki”. Takie pre­zenty były rary­ta­sami, więc trak­to­wało się je z nale­ży­tym sza­cun­kiem. Na czar­nym krążku znaj­do­wały się utwory wyko­ny­wane przez zespoły ame­ry­kań­skiej Polo­nii, a wśród nich pio­senka, któ­rej refren mniej wię­cej brzmiał nastę­pu­jąco: „Pukaj tu, pukaj tam”. Pew­nego razu, słu­cha­jąc owego utworu, Jan śpie­wał do wtóru, a że głos miał bar­dzo niski, w jego wyko­na­niu brzmiało to co naj­mniej komicz­nie. Nie zauwa­żył, jak mama weszła do pokoju. Posłu­chała, a potem zaczęła się śmiać i śpie­wać refren, naśla­du­jąc głos syna. Póź­niej przy­po­mi­nała tę sytu­ację kil­ka­krot­nie, także pod­czas spo­tkań ze zna­jo­mymi. Był to ostatni raz, kiedy Jan zaśpie­wał.

Co zwy­kle robi czło­wiek bez przy­ja­ciół? Szuka jakie­goś zaję­cia, które wypeł­ni­łoby mu czas. Jan zna­lazł sobie wła­sny świat − ksią­żek i fil­mów. To tam szu­kał miejsc, które nie znały jego wad. Ten świat go nie osą­dzał, nie bił jak szkolni kole­dzy, nie oce­niał jego wyglądu, nie kry­ty­ko­wał i nie spra­wiał przy­kro­ści. To wła­śnie lek­tury i histo­rie przed­sta­wione w fil­mach spra­wiały, że choć był zamknięty w sobie, jego umysł miał się na czym sku­pić, a wyobraź­nia pra­co­wała. Zaczął też zbie­rać znaczki i pocz­tówki. Pocią­gały go zwłasz­cza podróże. Miesz­ka­jąc w komu­ni­stycz­nym kraju, miał szansę w przy­szło­ści przy dobrych wia­trach odwie­dzić inne brat­nie socja­li­styczne kraje. Zachód był czymś nie­do­stęp­nym, zaka­za­nym, ale wła­śnie dla­tego tak dobrze sma­ko­wał. Dzięki książ­kom podróż­ni­czym Jan pozna­wał różne pań­stwa i uczył się ich histo­rii. Wspi­nał się w marze­niach po górach, wędro­wał rosyj­ską tun­drą, miesz­kał z rdzenną lud­no­ścią w bra­zy­lij­skiej dżun­gli. Kolek­cja pocz­tó­wek też była pokaźna. Wiele wido­kó­wek − tych ulu­bio­nych − pocho­dziło z USA. Tak też zaczęła się fascy­na­cja Sta­nami Zjed­no­czo­nymi. Miłość od pierw­szego wej­rze­nia.

W szkole śred­niej Jan się zmie­nił. Nastę­po­wała prze­miana z dziecka w mło­dego czło­wieka. Dostał się do tech­ni­kum elek­tryczno-mecha­nicz­nego w Koni­nie. Nowe śro­do­wi­sko, nowi zna­jomi. Posta­no­wił nie dać się poni­żać. Ten, kto tego pró­bo­wał, dosta­wał cios pro­sto w twarz. Bru­talne, ale pomo­gło. Naj­więk­szą jed­nak zmianą było zna­le­zie­nie praw­dzi­wego przy­ja­ciela.

Grze­gorz zja­wił się w szkole kilka dni póź­niej niż inni ucznio­wie. Pod­czas prze­rwy stał samot­nie na kory­ta­rzu. „Coś kazało mi podejść do niego i tak zaczę­li­śmy roz­ma­wiać” − wspo­mina Jan. W tam­tej chwili naro­dziła się przy­jaźń i trwa ona do dziś. Razem prze­ży­wali wszyst­kie naj­waż­niej­sze momenty w cza­sach lice­al­nych. Łączyła ich mię­dzy innymi pasja do muzyki. Cho­dziło nie tylko o słu­cha­nie tych samych gatun­ków czy zespo­łów. Czę­sto też wpa­dali do innych szkół na wie­czorki taneczne. To był także okres wzra­sta­ją­cego zain­te­re­so­wa­nia dziew­czy­nami. Przy­ja­ciele nie powinni wcho­dzić sobie w drogę w tej kwe­stii, ale bywało róż­nie…

Ucznio­wie ze szkoły, do któ­rej cho­dził Janek, byli bar­dzo zaprzy­jaź­nieni ze swo­imi rówie­śni­kami z liceum w Morzy­sła­wiu. To wła­śnie tam ekipa z Konina cho­dziła na zabawy. Nie bez przy­czyny. W jed­nej z tam­tej­szych klas były wyjąt­kowo ładne dziew­czyny. Grze­siek jedną z nich pode­rwał. Kry­sia została póź­niej jego żoną. Była też Jola, która obda­rzała zain­te­re­so­wa­niem wielu chło­pa­ków z klasy Jana. „Nie mam poję­cia, czy robiła to celowo, czy szła na żywioł”. Zawsze nur­to­wało go to pyta­nie. Pojemne serce kole­żanki i jej zmien­ność pro­wo­ko­wały sporo kon­flik­tów. Potra­fiła zwią­zać się z jed­nym na kilka mie­sięcy, by zerwać i zacząć spo­ty­kać się z kum­plem swo­jego byłego. Histo­ria czę­sto się powta­rzała. Szu­mań­ski był czwarty w kolejce. Porzu­ceni łączyli się w zło­ści na nowego chło­paka Joli, ale nie cią­gnęło się to długo. Prę­dzej czy póź­niej także i nowy szczę­śli­wiec sta­wał się ich kolegą w cier­pie­niu. Trwało to do końca szkoły śred­niej, gdy wszy­scy już przy­zwy­cza­ili się do tej sytu­acji i nikt nie pod­no­sił ręki na dru­giego w geście zazdro­ści. Tyle zwy­kle zosta­wało z męskiej żela­znej zasady, że „dziew­czyna mojego przy­ja­ciela ni­gdy nie będzie moją dziew­czyną”.

W ciągu tych kilku lat żadne pod­boje miło­sne nie skłó­ciły Jana z Grze­go­rzem na dobre. Odkryli w sobie żyłkę do orga­ni­zo­wa­nia wła­snych imprez. Cie­szyły się one dużą popu­lar­no­ścią. Obaj byli lubiani i sza­no­wani. Z nie­śmia­łego i wyśmie­wa­nego dziecka w ciągu zale­d­wie kilku lat Szu­mań­ski stał się duszą towa­rzy­stwa i ważną osobą w kla­sie. W tech­ni­kum nagle zmie­nił swoje nasta­wie­nie do życia. Odwaga cza­sem sta­wała się matką bra­wury. Chłopcy czę­sto wpa­dali w róż­nego rodzaju tara­paty. Zawsze razem. W ten spo­sób mama Jana poznała ojca Grze­go­rza. Nie­raz zda­rzało się, że byli razem wzy­wani do szkoły, by przy­jąć skargę na wybryki swo­ich coraz star­szych lato­ro­śli. Ich roz­mowy wyglą­dały zawsze podob­nie:

− Dzień dobry, pani Szu­mań­ska.

− Pan Wasi­lew­ski, witam!

− Została pani wezwana w spra­wie syna?

− Tak, a pan?

− Oczy­wi­ście. Oni zawsze razem! − Ner­wo­wemu śmie­chowi towa­rzy­szył z reguły gry­mas nie­po­koju na twa­rzy. Ni­gdy bowiem doro­śli nie wie­dzieli, co nasto­lat­ko­wie prze­skro­bali. Nie­rzadko trzeba się było gęsto tłu­ma­czyć, ale rodzice zawsze sta­wali w obro­nie synów.

Tata Grze­go­rza był kimś znacz­nie wię­cej niż tylko rodzi­cem. Sta­rał się stać przy­ja­cie­lem syna, a tym samym także Jana. Mogli się do niego zwró­cić z każ­dym pro­ble­mem. Grze­gorz miesz­kał w powsta­łych po woj­nie blo­kach. Nie było tam stry­chu czy werandy. Spo­tka­nia odby­wały się w pokoju gościn­nym, przy dużym okrą­głym stole. Roz­ma­wiało się więc o wszyst­kim − o ostat­nich wyda­rze­niach i pro­ble­mach oso­bi­stych. Bywało poważ­nie, ale cza­sem i śmiesz­nie. Janek czę­sto opo­wia­dał kawały, a że miał do nich pamięć, był w tym naprawdę dobry. Potra­fili w ten spo­sób w trójkę prze­ga­dać cały dzień. Pan Wasi­lew­ski miał z nimi naprawdę dobry kon­takt. Wszy­scy grali na gita­rach, lubili też śpie­wać − oprócz Janka, który ni­gdy nie zapo­mniał, jak go wyśmiała mama przed laty. Szu­mań­ski i jego ekipa nale­żeli do sto­wa­rzy­sze­nia „Dra­pi­chru­stów”. Cho­dzili na orga­ni­zo­wane przez ruch rajdy po oko­licz­nych tere­nach. To były dobre czasy. Zwie­dzali różne cie­kawe miej­sca, orga­ni­zo­wali biwaki, ogni­ska, były bigos, kom­pot, śpiewy… Nie­raz ojciec Grze­go­rza miał przy sobie „pier­siówkę” z alko­ho­lem. Przy­ja­ciele mogli wypić po jed­nym kie­liszku. Wasi­lew­ski zawsze powta­rzał, że lepiej, gdy dostaną tro­chę od niego, niż wypiją butelkę po kry­jomu. „To był okres, który przy­niósł mi najwię­cej rado­ści” − wspo­mina teraz Jan przy dźwię­kach pędzą­cego pociągu.

Dzień osiem­na­stych uro­dzin Szu­mań­skiego. Był sier­pień 1973 roku. W kla­sie Jan miał kolegę, któ­rego nazwi­sko róż­niło się tylko jedną literą − Bolka Szy­mań­skiego. Przy­szli na świat w tym samym dniu. Takiej oka­zji do zabawy i świę­to­wa­nia nie można było prze­pu­ścić. Chłopcy posta­no­wili uczcić te tak ważne uro­dziny w domu Bolka i jego rodzi­ców w Gnieź­nie. Do odle­głego o pięć­dzie­siąt pięć kilo­me­trów mia­sta Szu­mań­ski doje­chał auto­bu­sem. Bez pomocy mapy odna­lazł wła­ściwy adres. Typowa pol­ska szara kostka z dwoma oknami od frontu, ale co wła­sne, to wła­sne. Naci­snął na dzwo­nek, po chwili drzwi otwo­rzył Bolek. Przez dziew­czyny był uwa­żany za naj­przy­stoj­niej­szego w kla­sie − bujne blond włosy, zawsze zadbany, śred­niego wzro­stu. Do tego zwy­kle uśmiech­nięty i wiecz­nie uczynny.

− No cześć, stary − rzu­cił z rado­ścią na widok kolegi.

− Naj­lep­szego!

W oddali w kuchni Janek dostrzegł mamę Bolka.

− Dzień dobry pani. − Ukło­nił się.

− Witaj, mój drogi. Wszyst­kiego dobrego z oka­zji uro­dzin!

− Dzię­kuję!

− Jak się czu­jesz jako doro­sła osoba?

− Pew­nie tak samo jak Bolek. − Nasto­lat­ko­wie spo­tkali się wzro­kiem, w oczach dał się zauwa­żyć błysk. Mama zro­zu­miała. Pano­wie chcieli zostać sami. Z uśmie­chem unio­sła rękę w geście poże­gna­nia.

Świeżo upie­czeni osiem­na­sto­lat­ko­wie poszli na pię­tro do pokoju Bolka, prze­ska­ku­jąc po dwa schody.

− Patrz, co mam! − wykrzyk­nął Bolek. Na małym sto­liku stały pol­ska wiśniówka i dwa kie­liszki. Prze­sie­dzieli przy niej kilka godzin − do chwili, gdy opróż­nili butelkę. Potem w dosko­na­łych humo­rach wyszli z domu na poszu­ki­wa­nie restau­ra­cji, w któ­rej mogliby kon­ty­nu­ować świę­to­wa­nie uro­dzin. Zde­cy­do­wali się na Par­kową, choć jej jarzący się żół­tym świa­tłem neon nad drzwiami wej­ścio­wymi naj­lep­sze lata miał już za sobą. Część liter już nawet nie świe­ciła, inne leni­wie migo­tały, jakby znu­dzone bra­kiem moc­nych wra­żeń. Na nie można było liczyć zwy­kle w week­end. Alko­hol lał się wtedy stru­mie­niami, z tale­rzy bły­ska­wicz­nie zni­kała zagry­cha − ogó­rek, śle­dzik w śmie­ta­nie… A na koniec dla prze­trzeź­wie­nia zwy­kle kawa w szklan­kach. Ściany knajpy chło­nęły plotki i miło­sne wyzna­nia sta­łych bywal­ców lokalu.

Chłopcy zasma­ko­wali w wiśniówce. Schlud­nie ubra­nego kel­nera z pod­wi­nię­tymi ręka­wami popro­sili o całą butelkę. Jan pamięta, że męż­czy­zna wciąż odrzu­cał na bok ruchem głowy przy­długą, przy­pró­szoną siwi­zną grzywkę. Gdy wró­cił z trun­kiem, odpro­wa­dzili go wzro­kiem, jakby chcieli dać do zro­zu­mie­nia, że teraz ma nie prze­szka­dzać, bo to ich czas. Koniec koń­ców nie pamię­tali potem, ile wypili, ale trzy­mali się twardo − by­naj­mniej nie na nogach, za to kon­se­kwent­nie jed­nego trunku.

Do domu Bolka wró­cili bar­dzo póź­nym wie­czo­rem. Tam cze­kała na nich mama chło­paka. Na ich widok powi­talny uśmiech szybko znik­nął z jej twa­rzy. Obaj wyglą­dali naprawdę źle. Byli kom­plet­nie pijani. Bolek dostał po gło­wie, a Jan został wypro­szony, musiał wra­cać do wła­snego domu. „W sumie nawet nie pamię­tam, jak do niego dotar­łem” − zasta­na­wia się teraz Jan i wraca do teraź­niej­szo­ści. Do War­szawy już nie­da­leko. Znowu ogar­nia go nie­po­kój. Wkrótce trzeba będzie roz­po­cząć walkę o nowe życie. Tro­chę go to prze­raża, ale klamka zapa­dła. Nie ma wyj­ścia. Patrzy na żonę. Nie śpi. Uśmie­cha się do niego, ale Jan w jej oczach dostrzega podobny lęk.

Myśl znowu ucieka mu w prze­szłość. Gdy wró­cił w końcu do domu ze swo­jej osiem­nastki, szybko, cho­wa­jąc się przed rodzi­cami, zna­lazł się w swoim łóżku. Była już noc. Miał szczę­ście, że spali. Liczył, że rano wsta­nie wypo­częty, jak gdyby nic się poprzed­niego dnia nie działo. Nie było mu to jed­nak dane.

− Wsta­waj. Późno już, rusz się. Trzeba się szy­ko­wać do kościoła − powie­działa matka wcale nie za gło­śno, ale o tej porze po takim wie­czo­rze każdy dźwięk spra­wiał, że Jan cier­piał katu­sze. Fakt − była nie­dziela. Zapo­mniał o tym. Głowa pękała z bólu, w gar­dle pusty­nia. Kac. Potężny kac. „Naprawdę musie­li­śmy wtedy sporo w sie­bie wlać. Kole­dzy, któ­rzy wcze­śniej potra­fili wypić ponad pół litra alko­holu na głowę, następ­nego dnia czuli się jak mło­dzi bogo­wie. W tej wiśniówce z restau­ra­cji musiało być coś dziw­nego…” − Jan kręci teraz głową przy akom­pa­nia­men­cie stu­kotu kół pociągu.

Na trzę­są­cych się nogach dotarł w końcu do wypeł­nio­nego wier­nymi kościoła. W środku było bar­dzo duszno, dla­tego wyszedł na zewnątrz. Nie wzbu­dziło to żad­nych podej­rzeń. Wiele osób wolało pod­czas mszy prze­by­wać na dwo­rze niż w zadu­chu wewnątrz. Z tyłu budynku były duże drzwi. Jan sta­nął z boku, opie­ra­jąc się o nie. Każda kolejna minuta była kosz­ma­rem. Na dwo­rze na szczę­ście nie sły­szał dźwięku orga­nów. W jego sta­nie byłoby to nie do wytrzy­ma­nia. Dziel­nie trwał nie­mal do końca. Wyda­wało się, że prze­trzyma, ale poległ zupeł­nie, gdy ksiądz zaczął roz­dzie­lać… komu­nię świętą. Wcze­śniej kapłan pod­niósł kie­lich z winem i powie­dział:

− Pij­cie z niego wszy­scy!

Tego było za wiele. Kiedy Jan to usły­szał, wyobraź­nia zadzia­łała. Zwy­mio­to­wał przy drzwiach, przy któ­rych stał. Choć od tego dnia minęło już wiele lat, widok i zapach wiśniówki do dziś powo­duje u niego natych­mia­stową reak­cję. Ni­gdy wię­cej po ten tru­nek nie się­gnął.

Żadna szkoła nie była jego ulu­bio­nym miej­scem. Każdą trak­to­wał jako obo­wią­zek, który po pro­stu trzeba speł­nić. Nauka zwy­kle scho­dziła na dal­szy plan. Do pracy brał się dopiero wtedy, gdy poja­wiała się groźba obla­nia jakie­goś przed­miotu. Ścią­ga­nie na lek­cjach Jan wzniósł na wyż­szy poziom. Trzeba to było roz­sąd­nie zor­ga­ni­zo­wać, a że tu naj­waż­niejsi byli dobrze przy­go­to­wani do lek­cji kole­dzy, dopil­no­wał, by sie­dzieć w ławce z jed­nym z lep­szych uczniów. Rysiu pod­czas kla­só­wek czę­sto bywał kopany, cza­sem otrzy­my­wał kuk­sańca w plecy. Nie­raz sły­szał, jak Janek cedzi przez zęby: „odsuń się!”. Robił to, a wtedy kolega mógł spo­koj­nie spoj­rzeć na jego wyniki i doko­nać ewen­tu­al­nych popra­wek u sie­bie. Kole­dzy nie mieli z Szu­mań­skim łatwo, a Grze­siu miał jesz­cze gorzej niż Rysiu.

− Grze­chu, dawaj oku­lary − szep­tał Janek bła­gal­nym tonem. Dzięki nim mógł widzieć wię­cej, a jego naj­lep­szy przy­ja­ciel musiał pisać spraw­dziany bez nich.

W prze­rwach mię­dzy lek­cjami zda­rzało się im wyska­ki­wać do pobli­skiego baru na piwo. Ku ich począt­ko­wemu zasko­cze­niu cza­sem zja­wiali się tam rów­nież nauczy­ciele. Nie po to, żeby samemu wylu­zo­wać się przed kolej­nymi czter­dzie­stoma pię­cioma minu­tami pracy. Na pewno się poła­pali, że ucznio­wie tam zaglą­dają pod­czas przerw, i spraw­dzali zacho­wa­nie pod­opiecz­nych. Mło­dzież zawsze wtedy wpa­dała w popłoch. „Bel­fer!” − wykrzy­ki­wał ktoś i wszy­scy pró­bo­wali się ukryć. Te kilka ner­wo­wych minut jawiło im się jako wiecz­ność, a serce pró­bo­wało wysko­czyć z nie­jed­nej piersi. Na stra­chu się jed­nak koń­czyło. Na nie­ko­rzyść nauczy­cieli dzia­łał czas, musieli wszak punk­tu­al­nie roz­po­czy­nać kolejną lek­cję. Uczeń zaś zawsze mógł się tro­chę spóź­nić pod pre­tek­stem, cho­ciażby, koniecz­no­ści sko­rzy­sta­nia z toa­lety, „a prze­cież kolejka była, pani pro­fe­sor rozu­mie”.

W tech­ni­kum wszy­scy zaczęli palić papie­rosy. Bar­dziej towa­rzy­sko niż nało­gowo. Raz Janka przy­ła­pano na tym w ubi­ka­cji. Mama po raz kolejny została wezwana do szkoły. Wró­ciła zde­ner­wo­wana. Natych­miast wzięła go na roz­mowę.

− Ty palisz papie­rosy?

− Mamo, to nie­prawda. Kolega był ze mną i palił. Kiedy wszedł nauczy­ciel, Antek popro­sił mnie, bym wziął peta od niego, bo on już miał wpadkę i wie­dział, że kolejna mogłaby się dla niego dużo gorzej skoń­czyć. Pomo­głem mu i dla­tego mnie oskar­żono. Rato­wa­łem mu tyłek!

Anna uwie­rzyła. Do szkoły wró­ciła, by wal­czyć o dobre imię syna.

Latem doro­sły już Janek lubił jeź­dzić na plażę nad Jezio­rem Pąt­now­skim w Koni­nie. Nie­osło­nięte brzegi oraz roz­le­gły obszar sprzy­jały wia­trom, a to przy­cią­gało ama­to­rów spor­tów wod­nych. Akwen sta­no­wił dodat­kowo część układu chło­dze­nia pobli­skiej elek­trowni. Dzięki temu jezioro przez cały rok było pod­grze­wane, a to dosko­nale wpły­wało na roz­wój róż­nych gatun­ków ryb. Były i amury, i toł­pygi, san­da­cze, kar­pie, lesz­cze. Nic dziw­nego, że czę­sto widy­wało się tu węd­ka­rzy. Dla Janka to była nuda. Wolał odpo­czy­wać na plaży z książką w ręce. Odpły­wał wtedy w świat, o któ­rym marzył.

Nad jezio­rem poja­wiała się też czę­sto prze­śliczna blon­dynka. Za każ­dym razem, gdy ją widział, bacz­nie się jej przy­glą­dał, ale był zbyt nie­śmiały, żeby do niej tak po pro­stu podejść. Para­li­żo­wał go lęk przed ewen­tu­al­nym ośmie­sze­niem. Nie sądził, by kie­dy­kol­wiek dane mu było ją poznać. Ale życie napi­sało dla niego inny sce­na­riusz…

Janek poszedł na przy­ję­cie do kole­żanki dziew­czyny Grze­go­rza, swo­jego przy­ja­ciela. Po roz­po­czę­ciu imprezy do pokoju weszła jej sio­stra. „No nie może być…” − pomy­ślał, robiąc wiel­kie oczy. To była ona, śliczna blon­dynka z plaży przy jezio­rze. Zabawa się roz­krę­cała, na stole poja­wił się też alko­hol. To on dodał Janowi odwagi, by włą­czyć się do roz­mowy w gru­pie, w któ­rej bry­lo­wała ona. Oka­zało się, że na imię ma Justyna. Od razu przy­pa­dli sobie do gustu. Odwza­jem­niła jego zain­te­re­so­wa­nie. Wkrótce potem zaczęli ze sobą cho­dzić.

Kolejne tygo­dnie mijały szybko. Nad­szedł syl­we­ster 1973 roku. Kole­dzy zała­twili zabawę w ośrodku elek­trowni w Koni­nie. W pakie­cie były także pokoje noc­le­gowe. „Już sama myśl, że będę z moją dziew­czyną sam na sam przez całą noc, nie pozwa­lała mi spać przez wiele kolej­nych dni” − wspo­mina Jan, sie­dząc w pociągu rela­cji Kosza­lin−War­szawa z cię­żarną żoną obok. „Dobrze, że ona nie wie, co mi się teraz przy­po­mniało”. Wraca do wyda­rzeń sprzed ośmiu lat. Syl­we­ster w Koni­nie. Janek nie stro­nił od alko­holu. Po pół­nocy wszy­scy bie­siad­nicy zło­żyli sobie życze­nia. Potem wyraź­nie zmę­czony zabawą Jan udał się z Justyną do pokoju. Nad­szedł wresz­cie moment, przez który nie potra­fił zmru­żyć oka w ostat­nim cza­sie. Zaczęli się cało­wać. On zdjął koszulę, ona bluzkę. Poło­żył głowę na jej pier­siach i… zasnął. W Nowy Rok, zaże­no­wany sytu­acją i swoim zacho­wa­niem, szybko wymknął się z pokoju. Cho­ciaż Justyna nie miała ani uwag, ani pre­ten­sji, w Janku coś się zablo­ko­wało. Nie potra­fił się już nor­mal­nie wobec niej zacho­wy­wać. Nie­długo potem ich zwią­zek po pro­stu się roz­padł.

Po pię­ciu latach szkoły śred­niej przy­szedł czas na stu­dia. Wpraw­dzie z nie­śmia­ło­ści z cza­sów pod­sta­wówki nie zostało nie­mal nic, ale pew­ność sie­bie na uczel­nia­nych salo­nach przy­ćmie­wał brak pew­no­ści co do przy­szło­ści. Jan na­dal był zagu­biony w swo­ich marze­niach. Miał już dzie­więt­na­ście lat i nie wie­dział, czym chce się zaj­mo­wać w życiu. Wyuczony w tech­ni­kum zawód kom­plet­nie go nie inte­re­so­wał. Wręcz prze­ciw­nie − Janek nie lubił niczego, co było zwią­zane z elek­tryką i mecha­niką. Wybór stu­diów dla sie­bie pozo­sta­wił więc… rodzi­com. Osta­tecz­nie wylą­do­wał w Wyż­szej Szkole Inży­nier­skiej w Kosza­li­nie. Tam wcze­śniej uczył się jego szwa­gier. Spraw­dzona firma. To on nama­wiał na wybór kie­runku o ambit­nie brzmią­cej nazwie: „budow­nic­two”, i to przy jego pomocy Jan został stu­den­tem pierw­szego roku. Mąż sio­stry wpro­wa­dził go w towa­rzy­stwo, wska­zał też to, co może być na egza­mi­nach i, oka­zał pierw­szo­rocz­nia­kowi wspar­cie psy­chiczne.

Dzięki szwa­growi Jan szybko poznał wielu star­szych kole­gów. Bły­ska­wicz­nie też wcią­gnął się w dzia­łal­ność róż­nych stu­denc­kich orga­ni­za­cji. Pra­co­wał mię­dzy innymi w klu­bie stu­denc­kim Kram jako tak zwany bram­karz. Kram był cen­trum uczel­nia­nego życia. Urzą­dzony w piw­ni­cach aka­de­mika numer jeden, cie­szył się dużą popu­lar­no­ścią wśród mło­dych ludzi z Kosza­lina. Zawsze było tu tłoczno i nie każ­demu uda­wało dostać się na zabawę. Brać stu­dencka nie ogra­ni­czała się jedy­nie do orga­ni­zo­wa­nia dys­ko­tek. W cza­sie Tygo­dnia Kul­tury Stu­denc­kiej, który póź­niej zastą­piły słynne juwe­na­lia, orga­ni­zo­wano kaba­re­ton, czyli spo­tka­nia kaba­re­tów, kon­certy z udzia­łem zespo­łów muzycz­nych i spo­tka­nia z inte­re­su­ją­cymi ludźmi. Do tego na przy­kład zawody w spły­wie po Dzier­żę­cince, rzece pły­ną­cej przez Kosza­lin. Zasady były pro­ste − można było pły­wać na wszyst­kim… oprócz łódek. „Pamię­tam jed­nego, który pły­nął na muszli klo­ze­to­wej przy­mo­co­wa­nej do desek”. − Janek uśmie­cha się na wspo­mnie­nie tam­tych chwil.

Nic dziw­nego. Stu­dia w cza­sach komu­ni­stycz­nych były dla mło­dych ludzi rajem. Oczy­wi­ście wszystko zale­żało od kie­runku, ale w wypadku Janka nauka trak­to­wana była jako czyn­ność poboczna. Liczyła się głów­nie zabawa. Miał nawet kilku kole­gów, któ­rzy spe­cjal­nie prze­dłu­żyli swoje stu­dia o parę lat, nie zda­jąc egza­mi­nów. Bez pro­blemu można było powta­rzać rok. Brzmiało to prze­ra­ża­jąco, ale już zde­cy­do­wa­nie mniej, gdy oka­zy­wało się, że prze­cież cho­dzi o zale­d­wie jeden przed­miot… Wszystko po to, żeby mak­sy­mal­nie wydłu­żyć okres stu­dio­wa­nia. Nikomu nie spie­szyło się do ukoń­cze­nia uczelni i roz­po­czę­cia pracy. Jedyne zmar­twie­nie sta­no­wiły pie­nią­dze. Na szczę­cie moż­li­wo­ści zna­le­zie­nia doryw­czego zaję­cia nie bra­ko­wało. Była prze­cież stu­dencka spół­dziel­nia pracy. Tam zgła­szały się różne zakłady szu­ka­jące mło­dych ludzi do roz­ma­itych robót: przy prze­ła­dun­kach wago­nów, malo­wa­niu budyn­ków, kre­śle­niu pla­nów budow­la­nych i tak dalej. A Janek do tego otrzy­mał sty­pen­dium. Zakłady Budow­lane w Koni­nie zapew­niły mu pomoc finan­sową na czas stu­diów, choć był waru­nek − po ich ukoń­cze­niu musiał dla nich pra­co­wać przez jakiś czas. Naj­lep­szą metodą na zdo­by­cie więk­szej kasy był jed­nak wyjazd na Zachód w cza­sie waka­cji. Tutaj trzeba było się nie tylko dobrze zakrę­cić, lecz także sta­no­wiło to spore ryzyko. Szu­mań­ski dobrze sobie radził. Pra­co­wał w Ber­li­nie Zachod­nim. Każdy wyjazd zaczy­nał się jed­nak pechowo.

Rok 1979. Jan­kowi udało się dostać pasz­port. Posta­no­wił zary­zy­ko­wać. Naj­pierw wybrał się do Ber­lina Wschod­niego, w któ­rym spo­tkał się z Anią. Kole­żanka miesz­kała tam pod­czas waka­cji. Zakra­piana alko­ho­lem wizyta nie mogła jed­nak zakoń­czyć się tego samego dnia… Janek został na noc. Kolej­nego dnia pró­bo­wał przejść gra­nicę do Ber­lina Zachod­niego.

− Czło­wieku, czego tu szu­kasz? − ode­zwał się nie­przy­jem­nym tonem jeden z cel­ni­ków na przej­ściu gra­nicz­nym. Szu­mań­ski nie spo­dzie­wał się życz­li­wo­ści ze strony tych ludzi; sły­szał wiele histo­rii o tym, że nie­na­wi­dzili Pola­ków za to, iż w prze­ci­wień­stwie do nich mogą podró­żo­wać. Tam­ten spoj­rzał na pasz­port Janka i zaczęły się kło­poty. Chło­pak miał wizę tran­zy­tową ważną zale­d­wie przez dwa­dzie­ścia cztery godziny. Po tym cza­sie powi­nien opu­ścić NRD.

− Zjeż­dżaj stąd, młody, chyba że chcesz mieć kło­poty − stwier­dził cel­nik.

Jan wpadł w panikę. „Cho­lera jasna, co tu teraz zro­bić? Dokąd mam wró­cić?” − myślał, wlo­kąc się z powro­tem do miesz­ka­nia Ani. Tam zro­bił sobie her­batę i usiadł na łóżku. Przed sobą miał okno, z któ­rego w oddali widać było Ber­lin Zachodni. „Jak się tam dostać? − dumał. − Może pomogą pol­skie wła­dze? Trzeba spró­bo­wać”. Poszedł do pol­skiej amba­sady, która mie­ściła się przy ulicy Unter den Lin­den. Pla­katy z żubrami, wize­runki pol­skich miast i uro­kliwe kra­jo­brazy zdo­biły ogro­dze­nie. „To musi być to”. Wkrótce jego oczom uka­zała się też pol­ska flaga. Budy­nek typu Lipsk przy­po­mi­nał te, które w Pol­sce lat sie­dem­dzie­sią­tych rosły jak grzyby po desz­czu. Ich pier­wo­wzory powsta­wały wła­śnie tu, w Nie­miec­kiej Repu­blice Demo­kra­tycz­nej. Wszę­dzie ta sama sta­lowa kon­struk­cja, podobny układ kory­ta­rzy i znane Jan­kowi ele­wa­cje wypeł­nione pane­lami z har­to­wa­nego i bar­wio­nego szkła. Spo­tkać je można było w róż­nych odcie­niach nie­bie­skiego, cza­sem mie­niły się na zie­lono. Poja­wiały się też ceglane i rude. Był to dla niego miły swoj­ski akcent. Miał nadzieję, że urzęd­nicy amba­sady pomogą roz­wią­zać jego pro­blem, ale się prze­li­czył. „Pan zła­mał prawo prze­jazdu. Nie możemy panu pomóc”. − Usły­szał tylko. To była ostat­nia deska ratunku. „I co teraz?” Prze­mie­rza­jąc ulice w dro­dze powrot­nej, widział mnó­stwo tra­ban­tów i wart­bur­gów. W Pol­sce też się poja­wiały, ale jed­nak u nas domi­no­wały już wtedy małe i duże fiaty oraz syreny. W Cze­cho­sło­wa­cji z kolei… „Cze­cho­sło­wa­cja! Eureka!” To był sza­lony pomysł. Janek nie miał poję­cia, czy to się uda. Wiele ryzy­ko­wał, ale nie miał innego wyj­ścia. Poże­gnał się z Anią i kupił bilet do Pragi. Wiza tran­zy­towa nie obo­wią­zy­wała mię­dzy kra­jami socja­li­stycz­nymi. Spoj­rzał na bilet. Miej­sce dwu­dzie­ste ósme w wago­nie numer dwa. Dziar­sko pode­rwał się i zszedł na peron. Tam już cze­kał pociąg do Cze­cho­sło­wa­cji. Droga prze­bie­gała dosyć leni­wie. Naprze­ciwko niego sie­dzieli rodzice z dwójką dzieci. Pew­nie jechali na waka­cje. Obok niego, przy oknie, młoda dziew­czyna w zwiew­nej koron­ko­wej spód­niczce i bia­łej blu­zeczce, ze sfa­ty­go­waną książką w ręce. Tytuł trudno było odczy­tać. Cho­wał się za pal­cem wska­zu­ją­cym posia­daczki i folią ochronną. Janek z cie­ka­wo­ścią obser­wo­wał współ­pa­sa­że­rów. Na gra­nicy nie­miecko-cze­cho­sło­wac­kiej wsie­dli cel­nicy z NRD. Po kolei pro­sili wszyst­kich o pasz­porty. Gdy nade­szła kolej na niego, zapy­tali:

− Dokąd jedziesz?

− Do kolegi w Pra­dze.

− Ile masz pie­nię­dzy?

− Nic nie mam. Kolega zapew­nia mi utrzy­ma­nie.

− Gdzie walizka? − Rozej­rzeli się podejrz­li­wie.

− Nie mam nic. Jadę tylko na jeden dzień.

Bar­dzo ich to zacie­ka­wiło, ale Jan naprawdę niczego przy sobie nie miał. Zosta­wili więc go w spo­koju.

W Pra­dze natych­miast kupił bilet na pociąg powrotny do Ber­lina Wschod­niego. Kom­bi­no­wał, że dzięki temu otrzyma nową pie­czątkę prze­kro­cze­nia gra­nicy z Niem­cami i tym spo­so­bem zmie­ści się w wyma­ga­nych dwu­dzie­stu czte­rech godzi­nach. Na gra­nicy cze­cho­sło­wacko-nie­miec­kiej sytu­acja się powtó­rzyła. Do wagonu wsie­dli… ci sami cel­nicy. Gdy pode­szli do Janka, nie kryli zasko­cze­nia.

− Dokąd jedziesz? − Ponow­nie padło pyta­nie o cel wyjazdu, ale tym razem ton już był zde­cy­do­wa­nie bar­dziej podejrz­liwy.

− Do Ber­lina. Muszę wró­cić, bo kolega się nie zja­wił, a ja nie mia­łem żad­nych pie­nię­dzy i innych rze­czy, żeby gdzie­kol­wiek się zatrzy­mać. Wra­cam do zna­jo­mych w Ber­li­nie.

Nie uwie­rzyli. Czuli, że coś jest nie tak. Prze­dział, w któ­rym sie­dział Janek, prze­wró­cili do góry nogami, pozo­sta­wia­jąc po sobie bała­gan. Byli prze­ko­nani, że coś prze­my­cał. Pod­czas prze­szu­ka­nia prze­kli­nali soczy­ście pod nosem. Niczego oczy­wi­ście nie zna­leźli. Zmie­rzyli go wzro­kiem i ode­szli bez słowa. Kiedy pociąg odjeż­dżał, stali usta­wieni przy oknie prze­działu Szu­mań­skiego, bacz­nie mu się przy­glą­da­jąc. Chyba wciąż się zasta­na­wiali, co i jak prze­wo­ził. Dal­sza podróż minęła w cał­ko­wi­tej ciszy. Współ­pa­sa­że­ro­wie chyba woleli się do Janka nie odzy­wać. Skoro prze­szu­ki­wali go cel­nicy, widocz­nie mieli ku temu powód. Ludzie wokół uni­kali nawet kon­taktu wzro­ko­wego. Jana to nie wzru­szało, bo wszystko wska­zy­wało na to, że jego plan wypali. W Ber­li­nie natych­miast udał się na gra­nicę i bez pro­blemu prze­szedł do Ber­lina Zachod­niego. Sytu­acja została opa­no­wana.

To była dopiero pierw­sza przy­goda. Zawsze tym wyjaz­dom towa­rzy­szyły jakieś pro­blemy. Rok 1980, waka­cje, tydzień przed wyru­sze­niem w podróż. Janka roz­bo­lał ząb. Poszedł do den­ty­sty w Kosza­li­nie, ale sto­ma­to­lo­dzy w tam­tych cza­sach bar­dziej przy­po­mi­nali sza­lo­nych naukow­ców, któ­rzy swo­ich pacjen­tów trak­to­wali jak kró­liki doświad­czalne, niż pro­fe­sjo­nal­nych leka­rzy. Wielu kole­gów Janka w ogóle nie miało odwagi, by cho­dzić do den­ty­sty. Zda­rzało się nawet, że sami sobie wyry­wali zęby. Nie­rzadko długo sie­dzieli w pocze­kalni, a kiedy nad­cho­dziła ich kolej, tchó­rzyli i ucie­kali. Janek jed­nak nie zre­zy­gno­wał. W gabi­ne­cie usły­szał, że sprawa jest na tyle skom­pli­ko­wana, iż lecze­nie wymaga kilku wizyt i zaj­mie zde­cy­do­wa­nie wię­cej niż tydzień. Chło­pak pod­jął bły­ska­wiczną decy­zję.

− Pani go wyrwie − zażą­dał.

To był błąd… Pod­czas rwa­nia den­tystka pra­wie sie­działa Jan­kowi na kola­nach. Ząb nie chciał wyjść. Lekarka szar­pała nim w lewo i w prawo, a Szu­mań­ski czuł, że zaraz zemdleje. Po kil­ku­na­stu minu­tach, które trwały wiecz­ność, pani dok­tor w końcu się udało. Ból był jed­nak tak silny przez kolejne dni, że Jan musiał roz­drab­niać jedze­nie, bo nie dawał rady gryźć. Do wyjazdu zostało tylko kilka dni. Wró­cił do tej samej sto­ma­to­lożki. Po obej­rze­niu rany po wyrwa­nym zębie otwo­rzyła ją na nowo. Nie minęła chwila i wycią­gnęła stam­tąd… kawa­łek kości. Oka­zało się, że wyry­wa­jąc Jan­kowi zęba, poła­mała mu szczękę, a ten odła­mek był wła­śnie jej czę­ścią!

Ból nie usta­wał do dnia wyjazdu. Chło­pak nie zamie­rzał jed­nak z niego rezy­gno­wać. Stale towa­rzy­szyły mu tabletki prze­ciw­bó­lowe. W takim sta­nie wyje­chał do Nie­miec. Pierw­sze co zro­bił po wyna­ję­ciu miesz­ka­nia, to poszedł do łazienki z nożem kuchen­nym. W lustrze zoba­czył opuch­niętą twarz. Drżącą ręką otwo­rzył ranę. Wycią­gnął jesz­cze więk­szy kawa­łek kości niż den­tystka. Nie mając więk­szego wyboru, zalał wszystko wodą utle­nioną, łyk­nął śro­dek uśmie­rza­jący ból i poszedł spać. Następ­nego ranka obu­dziły go wpraw­dzie dole­gli­wo­ści, ale zde­cy­do­wa­nie mniej inten­sywne niż jesz­cze kilka godzin wcze­śniej. Z każdą kolejną godziną nastę­po­wała poprawa. Pod wie­czór Jan uznał, że jest wyle­czony. I fak­tycz­nie dole­gli­wo­ści nie wró­ciły.

Pierw­sze trzy lata stu­diów to był czas spę­dzany na wszyst­kim oprócz nauki. Do ksią­żek zaglą­dało się jedy­nie w krót­kich prze­rwach mię­dzy jedną imprezą a drugą. Wystar­czało to, by zda­wać egza­miny, ale o sty­pen­diach nauko­wych nale­żało zapo­mnieć.

Był rok 1980. Pol­ska zaczy­nała się zmie­niać. Ludzie budzili się z letargu, w któ­rym tkwili przez lata, zmu­szeni do tego przez komu­ni­styczne rządy w naszym kraju. W tam­tym cza­sie Jan uwa­żał się za mądrego i bystrego męż­czy­znę wcho­dzą­cego w praw­dziwą doro­słość, a tak naprawdę on i jego rówie­śnicy wciąż byli… dziećmi. Rzą­dziły nimi instynkty i emo­cje, a nie rozum. Szu­mań­ski jed­nak jako jeden z nie­licz­nych miał jakieś poję­cie o bar­ba­rzyń­stwie komu­ni­stów. Wie­dzę o histo­rii czer­pał z opo­wie­ści dziadka, który słu­chał Radia Wolna Europa. To on prze­ka­zał wnu­kowi wie­dzę o wyda­rze­niach z Katy­nia, tor­tu­ro­wa­niu więź­niów poli­tycz­nych i zabor­czej poli­tyce Związku Radziec­kiego. Jan nie zasta­na­wiał się wtedy jesz­cze, czy cokol­wiek można z tą wie­dzą zro­bić. Jed­nakże kiedy robot­nicy zaczęli się orga­ni­zo­wać i powstała Soli­dar­ność, pod­jął odważną decy­zję o zmia­nie swo­jego bez­tro­skiego życia. Wszel­kie zabawy zeszły na dal­szy plan. Zało­żył na swo­jej uczelni NZS − Nie­za­leżny Zwią­zek Stu­den­tów. Począt­kowo two­rzyło go zale­d­wie kilka osób. Więk­szość stu­den­tów nie była tym zain­te­re­so­wana. Inni po pro­stu się bali.

Zaan­ga­żo­wa­nie Szu­mań­skiego w orga­ni­za­cjach stu­denc­kich zostało szybko zauwa­żone przez śro­do­wi­sko uczel­niane. Dzięki temu wybrano go do komi­sji egza­mi­na­cyj­nej, która decy­do­wała o przy­ję­ciu kan­dy­da­tów na stu­dia. Rola stu­den­tów była tu pod­rzędna, ale mieli oni wgląd we wszyst­kie infor­ma­cje. Oprócz Jana w komi­sji był jego kolega Zby­szek. Posta­no­wili, że trzeba coś zro­bić, by na ich wydział dostały się… ładne dziew­czyny. Przed egza­mi­nami prze­glą­dali zdję­cia i każdy z nich wybie­rał po pięć kan­dy­da­tek. W ten spo­sób Szu­mań­ski tra­fił na Wie­się. W dniu jej egza­minu zaspał, nie mógł się ze wszyst­kim wyro­bić i w efek­cie przy­szedł na swoje sta­no­wi­sko nieco póź­niej. Zby­szek już na niego cze­kał.

− Wybra­łeś zdję­cia? − wysa­pał Janek, który ostat­nie kilka minut prze­biegł z torbą prze­pa­saną przez ramię. Zdjąw­szy ją, zdy­szany oparł się rękami o kolana, spo­glą­da­jąc na kolegę.

− Myśla­łem, że już nie przyj­dziesz.

Zby­szek wybrał dzie­sięć fotek, dla każ­dego po pięć. Jan posta­no­wił jed­nak, że sam szybko przej­rzy kar­to­teki. Na jed­nej z nich jego wzrok zatrzy­mał się na dłu­żej.

− Co jest? Ktoś wpadł ci w oko? − spy­tał go kum­pel, ale Szu­mań­ski udał, że nie sły­szy.

− Co z tą? − Pod­su­nął mu jedno ze zdjęć.

Zby­szek spoj­rzał, zro­bił wiel­kie oczy i ze zdu­mie­niem pokrę­cił głową.

− Cho­lerka, musia­łem nie zauwa­żyć − rzu­cił foto­gra­fię na sto­sik wybra­nek.

„To była moja przy­szła żona” − Szu­mań­ski ponow­nie wraca do teraź­niej­szo­ści i spo­gląda na sie­dzącą obok niego Wie­się. Ona nie ma poję­cia, o czym pod­czas ostat­nich godzin duma Jan. Uśmie­cha się do żony z czu­ło­ścią.

− Co ci? − pyta cicho Wie­sia, patrząc bacz­nie na męża. Bo dziwny ten jego uśmiech… Jakoś tro­chę teraz nie na miej­scu. A ona dość ma już emo­cji i bez zaska­ku­ją­cych zacho­wań Jana. Nie chce żad­nych dodat­ko­wych życio­wych fajer­wer­ków w tym momen­cie.

− No co? To już do wła­snej żony nie można się uśmiech­nąć? − Szu­mań­ski pusz­cza do niej oko i ponow­nie odwraca głowę w stronę okna. Chło­nie prze­su­wa­jące się za nim widoki. Nie wia­domo prze­cież, kiedy uda się sło­wiań­ską zie­mię ujrzeć ponow­nie. „To była moja przy­szła żona − powta­rza w myślach. − Cza­sami, kiedy znaj­du­jemy się w odpo­wied­nim miej­scu i cza­sie, trzeba umieć zna­leźć swoje prze­zna­cze­nie, wyko­rzy­stać chwilę. Każda z nich jest wyjąt­kowa i może się nie powtó­rzyć”. Wraca do wspo­mnień.

Wie­sia nie potrze­bo­wała żad­nej pomocy, by dostać się na stu­dia. Była bar­dzo zdolna. I nie bała się egza­mi­nów, choć ten z mate­ma­tyki obrósł legendą. Star­sze rocz­niki stra­szyły, że nie zdaje go połowa stu­den­tów. Na dziew­czy­nie nie zro­biło to chyba więk­szego wra­że­nia. Jan był jed­nym z pierw­szych, któ­rzy poznali oceny. Na drugi dzień spo­tkał swój obiekt zain­te­re­so­wa­nia na kory­ta­rzu uczelni. Ofi­cjal­nych wyni­ków na tablicy ogło­szeń jesz­cze nie było. Pod­szedł do dziew­czyny i prze­ka­zał rado­sną wia­do­mość. Przy oka­zji wyko­rzy­stał sytu­ację i spy­tał, czy nie zechcia­łaby pójść z nim na dys­ko­tekę, żeby uczcić jej suk­ces. Zgo­dziła się, ale w domu powie­działa, że idzie na dys­ko­tekę… z pro­fe­so­rem z uczelni. „Nasza zna­jo­mość zaczęła się tro­chę nie­stan­dar­dowo” − myśli teraz Jan.

Rela­cje mię­dzy Janem a Wie­sią od początku były burz­liwe. Lipiec 1977 roku. Rodzina Szu­mań­skich przy­je­chała na waka­cje nad morze. Miesz­kali w Miel­nie koło Kosza­lina. Pew­nego wie­czoru zapro­sili mło­dych na zabawę taneczną w jed­nym z tam­tej­szych lokali. Janek cze­kał na uko­chaną przed aka­de­mi­kiem, w któ­rym miesz­kał, ale ona nie­stety się nie poja­wiła. Był zły i zawie­dziony. Zauwa­żył jed­nak sie­dzącą na ławce przed budyn­kiem dziew­czynę. Przy­siadł się do niej.

− Piękny wie­czór, co? − zagad­nął. Chyba się tro­chę prze­stra­szyła, bo od razu się odsu­nęła.

− A tak − mruk­nęła mało zachę­ca­jąco, chcąc prze­rwać roz­mowę z nie­zna­jo­mym.

− Co czy­tasz? − Zer­k­nął jej przez ramię. Mistrz i Mał­go­rzata Micha­iła Buł­ha­kowa. Jedna z ulu­bio­nych ksią­żek Janka. Dosko­nały punkt zacze­pie­nia, wspólny temat, który mógł ura­to­wać ten wie­czór. Spoj­rzał na zega­rek, czasu do roz­po­czę­cia imprezy nie zostało wiele. Wiesi wciąż nie było.

− Słu­chaj, nie będę owi­jał w bawełnę. Moja dziew­czyna się nie poja­wiła, a ja mam spo­tka­nie z rodziną na zaba­wie. Jeśli nie masz nic innego do roboty… Czy nie zechcia­ła­byś pójść tam ze mną? − zapro­po­no­wał.

Ona zro­biła wiel­kie oczy, słu­cha­jąc z nie­do­wie­rza­niem.

− Spo­koj­nie, nie jest to nic zobo­wią­zu­ją­cego, a możemy się po pro­stu dobrze bawić − dodał. O dziwo, nie trzeba było długo jej prze­ko­ny­wać. W dro­dze do Mielna roz­ma­wiali o książ­kach, fil­mach, muzyce. Ona oka­zała się arty­styczną duszą. „Pamię­tam zdzi­wione twa­rze rodzi­ców, któ­rzy już prze­cież znali Wie­się, gdy wsze­dłem z inną dziew­czyną. Nie zada­wali pytań, cho­ciaż do końca imprezy gnę­biło ich, co się stało. Gdzie jest Wie­sia? Kim jest ta nowa panna? O co cho­dzi?” − wspo­mina Jan. Po impre­zie wró­cił do aka­de­mika i zastał w pokoju kwiaty od Wiesi z notatką, że prze­pra­sza za spóź­nie­nie. „Bar­dzo mi wtedy było głu­pio. Na szczę­ście ta sytu­acja szybko poszła w nie­pa­mięć”. Z nowo poznaną dziew­czyną nie miał potem kon­taktu. Układ był prze­cież pro­sty: on ma dziew­czynę, a na imprezę idą się tylko dobrze bawić.

To jedna z tych histo­rii poka­zu­ją­cych, że spo­tkały się dwa trudne cha­rak­tery. Każde z nich lubiło sta­wiać na swoim. Wza­jem­nie ze sobą zry­wali. Naj­pierw to ona jego rzu­ciła, a on stał pod jej bal­ko­nem, pro­sząc o prze­ba­cze­nie, wyzna­jąc miłość. Po dłu­gim cza­sie w końcu się udało. Wkrótce jed­nak coś w nim pękło i to on ją zosta­wił. Wtedy z kolei Wie­sia zabie­gała o jego powrót. Sce­na­riusz powta­rzał się kil­ka­krot­nie. Cho­ciaż czę­sto się kłó­cili, trudno im było bez sie­bie wytrzy­mać. Już wtedy wiele ich łączyło: taniec, czy­ta­nie ksią­żek, wycieczki rowe­rowe po oko­licz­nych tere­nach, a póź­niej dzia­łal­ność poli­tyczna. Wie­sia dała się poznać jako osoba inte­li­gentna, z poczu­ciem humoru i dystan­sem do sie­bie. Była bar­dzo ambitna, a do tego świet­nie tań­czyła. Ich zarę­czyny trudno uznać za jakieś wyjąt­kowe. Wspól­nie pod­czas jed­nej z roz­mów doszli do wnio­sku, że to chyba jed­nak miłość i naj­wyż­szy czas, by sfor­ma­li­zo­wać zwią­zek. Nie obyło się jed­nak bez zło­tego pier­ścionka zarę­czy­no­wego z dwoma ser­cami.

Ślub odbył się w Kosza­li­nie, w budynku jed­nostki woj­sko­wej. Obecne były rodziny z obu stron, przy­szło także wielu kole­gów Janka. Obo­wiązki zwią­zane z przy­go­to­wa­niem uro­czy­sto­ści i jej koszty podzie­lili mię­dzy sie­bie rodzice pary mło­dej. Anna i Euge­niusz pod­jęli się mię­dzy innymi zakupu alko­holu. To sta­no­wiło spore wyzwa­nie, bo zdo­by­cie go w więk­szej ilo­ści nie było w owych cza­sach łatwe. Gdy się z tym upo­rali, Janek scho­wał cenne butelki w schowku pod tap­cza­nem − w miej­scu, w któ­rym zwy­kle trzy­mało się pościel. W aka­de­miku wie­ści roz­cho­dziły się szybko, a trudno było nie zauwa­żyć Szu­mań­skiego idą­cego ze skrzyn­kami z alko­ho­lem. Dźwięk szkła niósł się po kory­ta­rzach. Jesz­cze tego samego dnia do jego pokoju kie­ro­wały się piel­grzymki stu­den­tów, któ­rzy pro­sili, by poży­czył butelkę na imprezę, bo oni nie mogli dostać. Nie pomo­gło nawet two­rze­nie skru­pu­lat­nych nota­tek, kto i ile wziął. Ter­min wesela zbli­żał się nie­ubła­ga­nie, a zna­jomi wódki nie zwra­cali. Janek wpadł w panikę. Bie­gał od pokoju do pokoju i bła­gał o zwroty. Osta­tecz­nie zabra­kło tylko kilku sztuk i nikt tego nie zauwa­żył.

Pod­czas wesela przed wej­ściem do lokalu na war­cie stało dwóch żoł­nie­rzy. Gościom było ich szkoda, więc co chwila ktoś wycho­dził na zewnątrz i dono­sił im po kie­liszku czy­stej. Każdy po jed­nym, ale owych współ­czu­ją­cych było wszak wielu… Po jakimś cza­sie żoł­nie­rze nie mogli ustać na nogach. Sie­dzieli pijani na scho­dach.

Pod koniec zabawy Euge­niusz zaczął odwo­zić gości do aka­de­mika. To tam Janek zała­twił im pokoje. Nie­stety, jego ojciec sam nie był w dobrym sta­nie. W któ­rymś momen­cie, cofa­jąc wóz, wje­chał w inny samo­chód. Uszko­dze­niu uległ bagaż­nik. Mimo to Szu­mań­ski senior zro­bił kilka rund i w końcu wszy­scy wesel­nicy zostali roz­lo­ko­wani w aka­de­miku. Zostali tylko Janek z Wie­sią. Sie­dzieli na scho­dach z pija­nymi żoł­nie­rzami, cze­ka­jąc, ale ojciec się nie poja­wiał. Wresz­cie po bar­dzo dłu­gim cza­sie nad­je­chał.

− Prze­pra­szam, kochani, zapo­mnie­li­śmy o was! − wymru­czał, wyska­ku­jąc z samo­chodu.