Pryncypia i marginesy Schulza. Eseje - Józef Olejniczak - ebook + książka

Pryncypia i marginesy Schulza. Eseje ebook

Olejniczak Józef

0,0

Opis

Napisać po prostu, że Józef Olejniczak zebrał w całość dziesięć esejów o Schulzu i że zarówno ta całość, jak i poszczególne eseje są znakomite, to właściwie wykpić się od powiedzenia czegoś ważnego o tej książce. Jej istota bowiem polega na konstrukcji szkiców „mówionych” – w sensie ujawnianego warsztatu interpretacyjnego, metatekstowych uwag o postępowaniu badawczym i o nawiązaniach pomiędzy tekstami – ale też na konstrukcji quasi-autobiograficznej, jako pisanej esejami opowieści o studiowaniu pisarstwa Drohobyczanina, i o kręgach fascynacji tym pisarstwem, i o tym, jak coraz nowe horyzonty się w nim badaczowi odsłaniają. To też zresztą nie do końca charakteryzuje narrację Pryncypiów i marginesów Schulza w jej ciągłych wylotach ku pomysłom innych badaczy, w nawiązaniach do własnych wcześniejszych ustaleń; szkice mają gęsto tkaną emocjonalną fakturę interpretacji, fascynacji, „rozmów” okołotekstowych i – żeby to jakoś sprawozdać – trzeba tę książkę, niezwykle zaciekawiającą w czytaniu, po prostu opowiedzieć.

[z recenzji wydawniczej prof. dr. hab. Andrzeja Zieniewicza]

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 264

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zamiast wprowadzenia, czyli wstępuję do „Zakonu Schulza”

Będę się tłumaczył. Schulza opowieści czytam od bardzo wczesnej młodości, jego grafiki i rysunki fascynują mnie od pierwszego spojrzenia, które nastąpiło chyba jeszcze wcześniej. Gdy jednak podjąłem decyzję, że literatura, pisanie o niej i jej nauczanie, stanie się moim życiem, zacząłem Schulza unikać. To dzieło mnie przerastało (i przerasta, o czym świadczy niniejsza książka), niepokoił też lawinowy przyrost różnego rodzaju tekstów poświęconych twórczości pisarza z Drohobycza, jego biografii i legendzie (ogół ich autorów, ale także pisarzy inspirujących się Schulzem i po prostu jego czytelników oraz uczestników różnych rytualnych spotkań z nim związanych – festiwali, seminariów naukowych, prób adaptacji plastycznych, teatralnych, filmowych i muzycznych – nazwałem dla siebie „Zakonem Schulza”, co w niniejszej książce uzasadniam w szkicu Dziedzictwo Schulza). Jakoś intuicyjnie, podświadomie, chciałem, aby Schulz pozostał moją prywatną i intymną przygodą, długo nie miałem potrzeby dzielenia się nią z nikim, nie chciałem upubliczniać swoich prób rozumienia Schulza, co jest przecież istotą zawodu, jaki wykonuję. Stało się inaczej, wstąpiłem do „Zakonu Schulza” i jestem w tej wspólnocie. Chyba już jej nie opuszczę.

Bartłomiej Michałowski, Dyskusja w Szerokiej 28, akwarela, 2002

Potrafię wskazać winowajcę, potrafię odtworzyć sytuację tego okresu i jej atmosferę. Świętej pamięci Profesor Władysław Panas (na zawsze w mojej domowej bibliotece honorowe miejsce zajmować będzie jego piękna książka Bruno od Mesjasza z dedykacją wpisaną w Szerokiej 28 nad ranem 4 czerwca 2002 roku: „Józkowi, z waleczną przyjaźnią – i w perspektywie wspólne skupienie przy Schulzu – Władek”), długie z nim rozmowy w czasie spacerów po lubelskiej starówce, jeszcze dłuższe nocne posiedzenia w najbardziej Panasowym miejscu Lublina, jakim był klub Szeroka 28, w których trakcie Profesor niejako przeobrażał się – niczym Jakub w Traktacie i manekinach – w demiurga, co na pięknym obrazie Dyskusja w Szerokiej 28 uwiecznił jego przyjaciel Bartłomiej Michałowski.

Ale przecież Panas nie był pierwszy, lista „zakonników” jest długa i ciągle pojawiają się na niej nowe postaci. Wymienię niektórych z nich: Stanisław Ignacy Witkiewicz („Schulz jest, według mnie, nową gwiazdą pierwszej wielkości – chodzi o to, czy wytrzyma, czy dadzą mu żyć i pracować, czy się rozwinie dalej i – jak”; OP, s. 441), Witold Gombrowicz („Wszystko co stanowiło moją wiedzę o nim [i teraz stanowi] pochodzi z okruchów lektury [które mnie olśniewały] skombinowanych z okruchami, które mi pozostały z wielu rozmów. Czy jemu to może smakowało we mnie, że gardziłem? I stawiał mnie na świeczniku, bo gardziłem?”1), Artur Sandauer („Kochałem Pana dawniej za dzieła, teraz kocham za cierpienia. Metafizyka ma to do siebie, że jest nieuleczalna. Gdybym jednak śmiał Panu coś proponować, to oto wyzwolić się, na jakiś czas przynajmniej, z Drohobycza i przyległości, wyjechać do Warszawy, do Paryża albo do mnie, do Krakowa. Zapomni Pan o sobie. Dałbym wszystko, aby Pan był szczęśliwy”; KL, s. 308), Jerzy Ficowski („W niewielkim prowincjonalnym mieście skromny nauczyciel rysunków podjął się samotnie stworzenia nowego, własnego świata, stał się twórcą niepokojącej biblii, w której przedmiotem kultu jest tajemnicza biologia rzeczy przekraczająca swą miarą, magia twórczości”2), Władysław Panas („Szczupła ilościowo twórczość literacka Brunona Schulza mieści w sobie wizję u n i w e r s u m  – zaiste – ogromnego. Ów niezwykły projekt streszcza się i zamyka, bodaj że najściślej, aczkolwiek nadmiernie ogólnikowo, w słowie «wszystko». Wyrazić – wszystko, ostatecznie – wszystko”3), Jerzy Jarzębski („Cóż więc jest u Schulza na serio? Na pewno – jak się rzekło – lęk przed rozpadem świata jednolitego, mitycznego świata sensu, zastąpienie go przez abstrakcyjny, odczłowieczony świat współczesnej nauki, który Miłosz – za Williamem Blakiem – nauczył nas nazywać «ziemią Ulro»”4), Małgorzata Kitowska-Łysiak („Wszystko płynie, ale czytelnicy Schulza zdają się mieć nieustającą nadzieję, że na mocy cudownego zaklęcia powrót do Drohobycza zapisanego w Sklepach cynamonowych i Sanatorium pod Klepsydrą nadal jest, i zawsze będzie możliwy. No, bo przecież składniki czasu linearnego mieszają się z praczasem… Zwłaszcza w pamięci, zwłaszcza w sztuce, w tym osobliwym rezerwacie czasu”5); Peter Greenaway („W latach 30. Schulz pisał o miejscu swojego urodzenia tak, jak Italo Calvino w Niewidzialnych miastach o Wenecji – tworząc nieskończone, fikcyjne wariacje na temat ukochanego miasta. Trudno powiedzieć, że Schulz i Calvino pisali opowiadania rozumiane jako narracje opowiadające pewne historie; tworzyli raczej poetyckie opisy z pewną fabularną zawartością”6)… Mógłbym tę listę „zakonników Schulza” wydłużać prawie w nieskończoność, mógłbym – jak tu zrobiłem – oddawać im głos, poszerzać, pogłębiać, komplikować kolaż cytatów, jaki rozpocząłem.

Właśnie „kolaż” jest dla niniejszej książki (którą z wielkimi obawami kieruję także do „zakonników”) słowem kluczowym. Przedstawiam tu kolaż swoich (starych i nowych, tych publikowanych i tych nigdy nie prezentowanych) namysłów nad dziełem Schulza. Dotykam tu zarówno spraw marginalnych, o które intuicyjnie dzieło Schulza podejrzewam, jak i kwestii pryncypialnych, które wiele już razy były przedmiotem dociekań i opisu mądrzejszych ode mnie. Nie stać mnie było na gest Michała Pawła Markowskiego – z pychy czy pokory, nie wiem – który swoją interpretację Schulza (Powszechna rozwiązłość: Schulz, egzystencja, literatura) z 2012 roku rozpoczyna esejem o zapominaniu, w którym „wypiera” o pięć lat wcześniejszą wykładnię prozy autora Sklepów cynamonowych z podręcznika Polska literatura nowoczesna. Nie potrafię swojego myślenia tej literatury i – to równie ważne! – tej legendy polskiej literatury radykalnie zmienić. Myślenie o Schulzu jakoś się u mnie nawarstwia, bywa modyfikowane, uzupełniane, czasami pogłębiane. Pojawiają się nowe konteksty, w dobie szalejącej inflacji metodologii badań humanistycznych ujawniają się nieprzewidywalne „ślady”, które prowadzą „do” i „od” Schulza (w tej książce takimi „śladami” są na przykład prace Jeana Baudrillarda i Harolda Blooma), w końcu nęcą też nowe języki opisu literatury. Wszystko to starałem się w niniejszej książce pomieścić, stąd ma ona – taka przynajmniej była moja intencja – strukturę redakcyjnego chaosu i palim­psestu jednocześnie. Redakcyjnego chaosu, bo ciągle wracają w niej te same motywy, nawet te same cytaty z Schulzowych opowieści. Ale oglądane z innych perspektyw, więc zmieniające się, nawarstwiające, inaczej znaczące – dlatego odsyłam do figury palimpsestu. Chciałem, aby obraz Schulza nie był w tej książce jednoznaczny, bo myślę o nim równocześnie jako o proroku przyszłości i pisarzu/badaczu głębokiej, przedpiśmiennej arché kultury zachodniej i hebrajskiej. Przyznam też, że nie wiem, z czym Schulz się borykał bardziej – czy bardziej artystę/poetę dławiła i udręczała (piszę o tym w Udręce tekstu) wybujałość i nieprzewidywalność rzeczywistości, czy może wybujałość języka utopijnie zmierzającego do referencji. Był bez wątpienia artystą awangardowym, ale jakże odległym od inżyniera/konstruktora języka kształtującego/zmieniającego życie społeczne. Był (chciał być?) niewątpliwie elementem instytucji zwanej literaturą, przeczuwając jej zmierzch i zarazem w nią wierząc. Był (chciał być?) mieszkańcem Republiki Marzeń, choć przebywał pewnie na terytorium Blake’owskiej Ziemi Ulro, mądrze przypomnianej przez Czesława Miłosza. Do zamieszkania w tej Republice aplikują – tak o tym myślę – członkowie „Zakonu Schulza”. Na ile to, co tu przedstawiam, jest warte lektury, czy „współbracia i współsiostry w Schulzu” się nad tą książką pochylą – przyjaźnie lub nie, ale krytycznie – nie potrafię rozstrzygnąć.

Słowa podziękowania należą się profesorowi Stanisławowi Rośkowi, twórcy projektu „Schulz/Forum”, który – może tego nie pamięta – w trakcie późno­wieczornej rozmowy w Truskawcu namówił mnie do poskładania moich tekstów o Schulzu w całość i dopisania czegoś jeszcze.

1W. Gombrowicz, Dziennik (1961–1966), Paryż 1982, s. 16; odwołania do Dziennika Gombrowicza będę dalej zaznaczał w tekście głównym skrótami: Dziennik (1953–1956), Paryż 1982 – DI; Dziennik (1957–1961), Paryż 1982 – DII; Dziennik (1961–1966) – DIII.

2 J. Ficowski, Regiony wielkiej herezji. Szkice o życiu i twórczości Brunona Schulza, Kraków 1975, s. 14.

3 W. Panas, Księga blasku. Traktat o kabale w prozie Brunona Schulza, Lublin 1997, s. 7–8.

4 J. Jarzębski, Prowincja. Centrum. Przypisy do Schulza, Kraków 2005, s. 72.

5 M. Kitowska-Łysiak, Schulzowskie marginalia, Lublin 2007, s. 142.

6Schulz. Przewodnik Krytyki Politycznej, Warszawa 2012, s. 126.

Bruno Schulz szuka języka

W dziwacznym, bo nadmiernie komplementującym grafomańskie próby poetyckie adresata, liście do profesora Stefana Szumana, wysłanym 24 lipca 1932 roku z Żywca, Bruno Schulz pisał między innymi:

„Chodziło mi o przyjęcie do rodziny twórczych duchów, o poczucie, że świat mój graniczy, dotyka się z innymi światami, że na tych granicach światy te przenikają się i krzyżują, że wymieniają między sobą prądy i dreszcze. […] Skąd pochodzi ta dziwna fascynacja, którą wywiera żywa indywidualność, skąd dziwny czar obcowania z nią? Jest tak, jakby dookoła głów twórczych powstawały zagęszczenia myśli, jakieś wiry i wzburzenia atmosfery duchowej, jakaś plazma nieokreślona a twórcza, w którą zanurzamy się jak w wiosenną burzę, pełni sami wyładowań i wewnętrznych eksplozyj. Dlatego czułem się tak podnieconym i wzburzonym podczas prelekcyj Pańskich” (KL, s. 35).

Co prawda fragment dotyczy wykładów Szumana w trakcie zorganizowanego latem 1932 roku w Żywcu kursu dla nauczycieli, których słuchaczem był Schulz, można się jednak pokusić o uogólnienie i wskazać na jego podstawie na jedną z najistotniejszych cech charakterologicznych i psychicznych autora Sklepów cynamonowych, a także odczytać ten list jako Schulzowski zarys projektu artysty. Opisując w nim Schulz swój dziecięcy sen, w którym dokonał autokastracji, co miało mieć wpływ na całe jego życie, liczył zapewne na zrozumienie psychoanalitycznej treści kompleksu kastracyjnego przez wybitnego psychologa1. Te trzy płaszczyzny (charakterologiczną, psychoanalityczną i „artystowską”) świetnie ujął w Dzienniku Witold Gombrowicz, określając Schulza jako „masochistę” i „człowieka wyrzuconego z życia”, który „pragnął nieistnienia”2. Ale jest tu jeszcze jeden, pozornie sprzeczny z diagnozą Gombrowicza, element. Chodzi o wyznanie swoistego arystokratyzmu sztuki, o zgłoszony w jednoznaczny sposób akces „do rodziny twórczych duchów” oraz o wiarę, że prawdziwe – sztuka i myśl – rodzą się w trakcie spotkania „indywidualności”. Bliskie to Gombrowiczowi i stąd może bije źródło sprzeczności („masochizm”, „człowiek wyrzucony z życia”, „pragnienie nieistnienia” versus „arystokratyzm”), które kieruje też Schulza w stronę tradycji nietzscheańskiej3.

Jeśli dobrze rozumiem cytowany we fragmencie list do Szumana, swoją entuzjastyczną fascynację kieruje Schulz w stronę treści wygłoszonych w Żywcu prelekcji czy przesłanych wierszy, ale raczej w kierunku osobowości („ducha”), dzięki której (któremu) „dookoła głów twórczych powstawały zagęszczenia myśli, jakieś wiry i wzburzenia atmosfery duchowej, jakaś plazma nieokreślona a twórcza”. Pomijam w tym miejscu retoryczną wzniosłość stylu, choć podobna cechuje też najważniejsze programowe wystąpienie autora Sanatorium pod Klepsydrą, jakim jest niewielki esej Mityzacja rzeczywistości, w którym poznanie naukowe zrównane jest z poetyckim:

„Ale i wiedza nie jest niczym innym, jak budowaniem mitu o świecie, gdyż mit leży już w samych elementach i poza mit nie możemy w ogóle wyjść. Poezja dochodzi do sensu świata anticipando, dedukcyjnie, na podstawie wielkich i śmiałych skrótów i przybliżeń. Wiedza dąży do tego samego indukcyjnie, metodycznie, uwzględniając cały materiał doświadczenia.W g r u n c i e r z e c z y i j e d n a, i d r u g a z d ą ż a j ą d o t e g o s a m e g o .Duch ludzki niestrudzony jest w glosowaniu życia przy pomocy mitów, w «usensowianiu» rzeczywistości. Słowo samo, pozostawione sobie, grawituje, ciąży ku sensowi” (SK, s. 50; podkr. – J. O.).

A więc Schulz sądzi, że obydwa modele poznania (dedukcyjne/intuicyjne/poetyckie i indukcyjne/empiryczne/naukowe)4 są przedzieraniem się przez mnogość języków w poszukiwaniu sensu i pierwotnego słowa: „Poeta przywraca słowom przewodnictwo przez nowe spięcia, które z kumulacji powstają. Symbole matematyki są rozszerzeniem słowa na nowe zakresy. Także obraz jest pochodną słowa pierwotnego, słowa, które jeszcze nie było znakiem, ale mitem, historią, sensem” (SK, s. 51).

Trudno nie dostrzec analogii pomiędzy koncepcją relacji słowa do rzeczywistości Schulza a kategorią „suplementu” Jacques’a Derridy. Przypomnę, że autor Genialnej epoki kończył swoje programowe wystąpienie stwierdzeniem, iż: „Filozofia jest właściwie filologią, jest głębokim, twórczym badaniem słowa” (SK, s. 51).

Derrida – pisze Jonathan Culler – radykalnie zakwestionował pojęcie rzeczywistości stwierdzeniem: „Nie ma niczego poza obrębem tekstu” (Il n'y a pas de hors-texte)5. W oczywisty sposób zmieniło to usytuowanie „literatury” w kulturze, stała się ona jedną z form dyskursywnej działalności człowieka, jednym z nieskończonej ilości suplementów mowy, podobnie jak suplementem są też wyjaśnianie/interpretacja/krytyka, konstruowanie teorii literatury/dzieła/tekstu/języka czy po prostu naukowe poznanie. Schulz nie był tak radykalny, jest przecież w jego teorii przekonanie, pewność, więcej – wiara – w to, że poeta, uczony, artysta, przedzierając się przez gąszcz rozplenionych i rozpleniających się języków i słów, dotrze jednak do słowa pierwotnego i do rzeczywistości będącej „cieniem słowa” (SK, s. 51).

Ale zasadne jest przecież pytanie, czy dokonana przez Cullera interpretacja tez O gramatologii nie ma zbyt kategorycznego i jednoznacznego wydźwięku oraz czy w późniejszych pracach Derrida nie rewidował swoich poglądów, to znaczy czy nie „łagodził” efektownego stwierdzenia: „Nie ma niczego poza obrębem tekstu”? Czy po dokonanej przez siebie likwidacji opozycji „pozór – rzeczywistość”, czego konsekwencją było „wchłonięcie” czy przemieszczenie drugiego elementu opozycji („rzeczywistości”) przez/do pierwszy/-ego („pozoru”), jego prac nie można interpretować jako mozolne przedzieranie się przez pozór pisma do j a k i e j ś  „rzeczywistości”? A na pewno do wiedzy, sensu, prawdy…

Na jeszcze jedną – przyznaję, że zdumiewającą – koincydencję koncepcji lite­ratury/poezji (wszak Schulz w Mityzacji rzeczywistości konsekwentnie pisze o p o e z j i  i p o e t a c h ) chcę zwrócić uwagę: chodzi o próbę docierania do tekstu poprzedzającego pięcioksiąg i próbę interpretacji tekstu i jego autorki (hipoteza, punkt wyjścia Blooma zakłada, że J była kobietą) interpretacji dokonaną przez Harolda Blooma. We Wprowadzeniu do Księgi J Bloom pisze: „Kimkolwiek jesteśmy, uformowały nas po części silne dezinterpretacje w lekturze J. Jest jak jest, lecz czy nie byłoby czymś wartościowym powrócić do J na tyle, na ile będzie to wykonalne? Ten powrót może wytworzyć tylko inną dezinterpretację, silną lub słabą. Lecz jej duch może się zbliżyć do tego, co mogło być silną dezinterpretacją ze strony samej J archaicznej religii żydowskiej lub jeśli nie religii, to jakiegoś korpusu tradycji i opowieści”6. Gdy zaś, nieco dalej, charakteryzuje autorkę Księgi J, stawia hipotezę, której w kontekście opowieści i programowych deklaracji Schulza nie sposób pominąć: „Zawsze pozostaje druga strona J: dziwna, trudna, wzniosła, ironiczna; to wizjonerka niewspółmierności, a w ten sposób bezpośrednia poprzedniczka Kafki i każdego pisarza żydowskiego lub pogańskiego, skazanego na pracę w trybie Kafki”7. Na ile Bloomowskie dezinterpretacje oddalające od pierwotnej opowieści J i palimpsestowo na gruncie różnorodnych tradycji pokrywające ją kolejnymi – „silnymi” i „słabymi” – warstwami można utożsamiać z Schulzowskim marzeniem o dotarciu do „pierwszego słowa” i z jego koncepcją kultury jako niekończącej się gadaniny/paplaniny oraz poglądem, że kolejne jej warstwy przykrywają pierwotny mit/opowieść i oddalają nas od niego, a w konsekwencji także od rzeczywistości, nie potrafię rozstrzygnąć. Problem jednak, moim zdaniem, wymaga gruntownych studiów, głębokiego namysłu… Ironia Schulza i jego obsesyjnie powracający motyw poszukiwania Księgi są tu istotnymi drogowskazami. Ale też warto pamiętać, że odkrycia przez Józefa Księgi w ilustrowanym brukowcu wyrzucanym przez Adelę na śmietnik lub w markowniku Rudolfa to figury groteskowe, jako takie niedające nadziei na dotarcie do pierwotnego mitu. Czy Schulz – jak pisał w Mityzacji rzeczywistości – wierzył, że jedyną szansę na odnalezienie Księgi i pierwszego słowa daje poezja? Czy może to też jego ironiczny gest? Nie rozstrzygam.

Gdyby wrócić do Schulza i Mityzacji rzeczywistości – ruch, kierunek ruchu myśli jest tam podobny jak w koncepcjach Derridy i prawie tożsamy z odczytywaniem Księgi J przez Blooma: nadmiernie rozplenione pismo i wielojęzyczna gadanina przysłoniły „rzeczywistość” i nieomal bezpowrotnie oddaliły od sensu, od „pierwotnego słowa”, od mitu. Nie wybujała nadmiernie rzeczywistość napiera na bohatera-narratora Schulzowskich opowieści, lecz przytłacza go nadmiar języków, plotek, fałszywych mitów, opowiadań o rzeczywistości, materialności i cielesności świata, uniemożliwiając konstruowanie jednolitej, przyczynowo-skutkowej fabuły, kierując opowieść na boczne, „dodatkowe”, zawsze rozwidlające się ścieżki8. Jak mi się wydaje, na recepcji Schulza na wiele lat zaciążyła propozycja Artura Sandauera, który tytułu, lub parafrazy tytułu, jego programowego eseju „użył” – moim zdaniem w sposób nieuprawniony przez tekst opowiadań – jako klucza interpretacyjnego całego dzieła9. To nie Schulz „mityzuje rzeczywistość”, on się do niej przez opowieść usiłuje – bezskutecznie – przedostać, tworząc swoją osobistą/prywatną mitologię. Nie jestem też pewny, czy dzisiaj zgodziłbym się z tezą Krzysztofa Stali, że podstawowym problemem tekstu Schulza jest reprezentacja, mimesis10. Jeśli tak, to raczej w rozumieniu wyłożonym przez Krzysztofa Kłosińskiego w monografii na temat chłopskich powieści Elizy Orzeszkowej, a więc mimesis/reprezentacja po likwidacji pojęcia rzeczywistości, po zniesieniu omawianej poprzednio opozycji. Literatura, której tworzywem jest słowo (język), nie ma najmniejszych szans na docieranie do rzeczywistości pozasłownej, nie mówiąc już o tworzeniu iluzji tej rzeczywistości. Jedynym, co pozostaje, jest produkowanie, powielanie przez literaturę nowych relacji międzysłownych, a w takim ujęciu – jak pisał Kłosiński, inspirowany koncepcją intertekstualności Julii Kristevej – „Poznać mimesis, to znaczy zburzyć iluzję referencjalną, siekać tekst, znęcać się nad nim, ciąć, rozrywać, rozklejać, rozsupływać”11. Lub, jak w ujęciu Michała Pawła Markowskiego, który reprezentację/mimesis w dziele Schulza interpretował jako element prowadzący do stawiania pytań metafizycznych: „Nie chodzi tu więc o naśladowanie tego, co już jest, leczo o d k r y w a n i e z a s a d y i s t n i e n i a r z e c z y w i s t o ś c i .W ten sposób Schulz, podobnie jak Leśmian, wpisuje się w ten nurt europejskiej filozofii sztuki i literatury, który wybiera mimesis procesu zamiast mimesis wytworu, a więc naśladowanie «produktywnych sił natury», a nie to, co jest po prostu dane. […] Schulz […] jest więc p i s a r z e m m e t a f i z y c z n y m , który wszystkie niemal kluczowe zagadnienia zakorzenia w pytaniach o sposób istnienia rzeczywistości oraz możliwość jej przedstawiania”12.

Schulz nie potrafił się zdecydować na wybór tworzywae k s p r e s j i .Gdy intensywnie pracował nad swoimi grafikami i rysunkami, zaniedbywał prace literackie. Gdy zaś osiągnął sukces debiutanckimi Sklepami cynamonowymi – wyraźnie spowolnił intensywność pracy nad rysunkami i grafiką. Stało się to rodzajem gordyjskiego węzła i źródłem towarzyszącego mu przez całe życie poczucia niespełnienia, czego wyrazem były stałe utyskiwania na samego siebie i próby usprawiedliwiania się przed przyjaciółmi, wydawcami i redaktorami pism literacko-artystycznych z niewywiązywania się z terminów zamówionych i zapowiadanych prac literackich i plastycznych, których bardzo dużo znaleźć można w stosunkowo obszernej epistolografii:

„Moje dzieło bardzo powoli postępuje. Nie miałem dobrych czasów. Na wakacjach nie mogłem nic pisać. Teraz, kiedy mógłbym pisać – szkoła” (KL, s. 56);

„Przyjmijcie raczej zgodnie z prawdą, że pogrążony jestem w głębokim upadku ducha i […] zdaje mi się, że już nic więcej nie potrafię napisać!” (KL, s. 69);

„Od miesięcy już nic nie pisałem […] – i mam niekiedy uczucie, że już nic porządnego nie napiszę. Wielka szkoda zmarnować taki sukces, jaki odniosłem Sklepami, a zmarnuję go, jeśli jeszcze w tym roku nie wydam rzeczy przynajmniej na tym poziomie stojącej” (KL, s. 78).

Czego groteskową w istocie rzeczy konsekwencją była paryska wyprawa pisarza13. Czego – ostatecznie – tragiczną w swojej wymowie jest historia Mesjasza…

E k s p r e s j i ? Gdy czytam recenzenckie i eseistyczne próby Schulza, gdy czytam wiele fragmentów jego listów (także przypomnianą na początku fascynację osobowością profesora Szumana, wzbudzoną jego żywieckimi prelekcjami), gdy w końcu – a to najważniejsze – czytam jego opowieści, w których nie tylko na poziomie leksyki pełno jest zapożyczeń/kradzieży z języków wielu dyscyplin nauki (filozofii, estetyki, antropologii, filologii, matematyki, fizyki, medycyny, botaniki, zoologii, mechaniki, geografii, historii, psychologii, psychiatrii…), zwracam uwagę, jak rozległego aparatu filologicznego i erudycyjnego musiał użyć do sporządzenia przypisów do opowiadań Schulza redaktor ich edycji w Bibliotece Narodowej (Jerzy Jarzębski)! Narasta we mnie opór, żeby dzieło Schulza traktować jako – wielopłaszczyznowe, wielowymiarowe, wielojęzyczne, to prawda – świadectwo twórczej kreacji. Zaczynam o nim myśleć jak o dramatycznym i heroicznym w gruncie rzeczy geście epistemologicznym, jak o tragicznej w wymiarze egzystencjalnym niezgodzie na uczestnictwo w świecie, na po heideggerowsku rozumiane b y c i e . Bycie w języku/językach, poza rzeczywistością lub w jej poszukiwaniu.

Schulzowska „rzeczywistość” ma charakter imaginacyjny, fantazmatyczny, oniryczny. Bywa – jak w Ulicy Krokodyli – symulakrą14. Jest „republiką marzeń”:

„Widziałem go, mówiłem z nim. Miał oczy nieprawdopodobnie błękitne, nie stworzone do patrzenia, tylko do bezdennego zniebieszczania się w marzeniu. Opowiadał, że gdy przybył w te okolice, o których mówię, w ten kraj anonimowy, dziewiczy i niczyj – zapachniało mu od razu poezją i przygodą, ujrzał w powietrzu gotowe kontury i fantom mitu zawieszone nad okolicą. Odnalazł w atmosferze przeformowane kształty tej koncepcji, plany, elewacje i tablice. Usłyszał wezwanie, głos wewnętrzny, jak Noe, gdy otrzymał rozkazy i instrukcje. Nawiedził go duch tej koncepcji zbłąkany w atmosferze. Proklamował republikę marzeń, suwerenne terytorium poezji” (OP, s. 331).

„Błękitnooki” z Republiki marzeń to postać tajemnicza, jest samozwańczym demiurgiem, jakim bywa Jakub w innych opowieściach Schulza (na przykład w cyklu o manekinach). Nie kończy swego dzieła, ale je inicjuje. Ową „zainicjowaną rzeczywistość” zaś ryzykownie pozostawia nieokreślonej wspólnocie „marzycieli”:

„Dzieła ludzkie mają tę właściwość, że, ukończone, zamykają się w sobie, odcinają od natury, stabilizują się na własnej zasadzie. Dzieło Błękitnookiego nie wystąpiło z wielkich związków kosmicznych, tkwi w nich, do połowy uczłowieczone, jak centaur, wprzęgnięte w wielkie periody natury, nie gotowe jeszcze i rosnące. Błękitnooki zaprasza wszystkich do kontynuacji, do budowania, do współtwórczości – jesteśmy wszak wszyscy z natury marzycielami, braćmi spod znaku kielni, jesteśmy z natury budowniczymi…” (OP, s. 333).

Schulzowska „rzeczywistość” zawsze „staje się”, pęcznieje, „formuje się”, „rośnie” i przez to wymyka się jakby językowi, nie daje mu się ogarnąć, utrwalić, zawsze jest in statu nascendi. Co jest już nazwane, za chwilę przestaje być desygnatem „przylegającym” do użytego słowa. Ta procesualność rzeczywistości powoduje konieczność orgiastycznej niemal językowej potencji, wpływa na rozbudowywanie się okresów zdaniowych, enumeracyjne opisy, rozplenianie się epitetów, metafor, metonimii oraz na poszerzanie leksyki o neologizmy (na przykład „zniebieszczanie”, „flaszkowanie”, „dobluźnić”, „wieloskrzydły”, „napuszystość”, „odpoznać”, „naindyczyć”, „emblem”, „natchniony”) i słowa „wykradane” z wielu słowników specjalistycznych (teologicznego, filozoficznego, medycznego, technicznego, mitologicznego, biblijnego itd.). Schulzowska rzeczywistość jest niewyrażalna, „stwarza się” w akcie narracji, jak w opowiadaniu Wiosna:

„Bo tekst wiosny znaczony jest cały w domyślnikach, w niedomówieniach, w elipsach, wykropkowany bez liter w pustym błękicie, i w wolne luki między sylabami ptaki wstawiają kapryśnie swe domysły i swe odgadnienia. D l a t e g o b ę d z i e t a h i s t o r i a, w z o r e m t e g o t e k s t u, c i ą g n ę ł a s i ę n a w i e l u r o z g a ł ę z i o n y c h t o r a c h  i cała przetykana będzie wiosennymi myślnikami, westchnieniami i wielokropkami” (OP, s. 135; podkr. – J. O.).

Ową niewyrażalność uświadamia sobie bohater opowieści Schulza. Znajdujący się w Księdze autotematyczny fragment można uogólnić i traktować jako programową wypowiedź dotyczącą całej twórczości literackiej i plastycznej autora Xięgi bałwochwalczej:

„ Z a c h o d z i t u z j a w i s k o r e p r e z e n t a c j i i z a s t ę p c z e g o b y t u . Jakieś zdarzenie, może być co do swej proweniencji i swoich własnych środków małe i ubogie, a jednak zbliżone do oka, może otwierać w swoim wnętrzu nieskończoną i promienną perspektywę dzięki temu, że wyższy byt usiłuje w nim się wyrazić i gwałtownie w nim błyszczy. Tak tedy będziemy zbierać te aluzje, te ziemskie przybliżenia, te stacje i etapy po drogach naszego życia, jak ułamki potłuczonego zwierciadła. Będziemy zbierali po kawałku to, co jest jedno i niepodzielne, naszą wielką epokę, genialną epokę naszego życia” (OP, s. 119; podkr. – J. O.).

Jeśli więc zasadniczym problemem sztuki jest w ujęciu Schulza „zjawisko reprezentacji”, to nie chodzi tu o rzeczywistość, lecz o sposób jej ujmowania lub kreowania przez język lub obraz. W konsekwencji w stylu opowiadań Schulza dużo jest elementów autotematycznych, często pojawiają się metafory językowe i katachrezy:

„Wertowaliśmy, odurzeni światłem, w tej wielkiej księdze wakacyj, której wszystkie karty pałały od blasku i miały na dnie słodki do omdlenia miąższ złotych gruszek” (OP, Sierpień, s. 3);

„Pozbawiony wszelkiego poparcia, bez uznania z naszej strony bronił ten mąż przedziwny straconej sprawy poezji” (OP, Manekiny, s. 26);

„I wszystkie kołatały niezgrabnie kołkami drewnianych języków, mełły nieudolnie w drewnianych gębach bełkot klątw i obelg, bluźniąc błotem na całej przestrzeni nocy” (OP, Wichura, s. 86);

„Inni porównują te dni do apokryfów, wsuniętych potajemnie między rozdziały wielkiej księgi roku, do palimpsestów, skrycie włączonych pomiędzy jej stronice, albo do tych białych nie zadrukowanych kartek, na których oczy, naczytane do syta i pełne treści, broczyć mogą obrazami i gubić kolory na tych pustych stronicach, coraz bladziej i bladziej, ażeby wypocząć na ich nicości, zanim wciągnięte zostaną w labirynty nowych przygód i rozdziałów” (OP, Noc wielkiego sezonu,s. 92).

A jeszcze dokładniej – chodzi o ujawnienie dramatu języka, który nie jest w stanie ujmować/reprezentować rzeczywistości: „Język nasz nie posiada określeń, które by dozowały niejako stopień realności, definiowały jej gęstość” (OP, s. 79).

W Mityzacji rzeczywistości Schulz następująco definiował poezję: „dążność słowa do matecznika, jego powrotną tęsknotę, tęsknotę do praojczyzny słownej, nazywamy poezją. Poezja – to są krótkie spięcia sensu między słowami, raptowna regeneracja pierwotnych mitów” (SK, s. 49).

Jeśli przyjąć, że używa on w tym eseju słowa „poezja” w klasycznym, przedromantycznym rozumieniu, to tę definicję należy odnieść po prostu do literatury, której istotą jest przedzieranie się przez mnogość wtórnych języków i słów do pierwotnego sensu i pierwotnego słowa, do Księgi, logosu. Świat pojmowany jest w dziele Schulza jako chaos, literatura daje szansę jego uporządkowania, nadawania mu sensu, a także dotarcia poza lub przed jego fizyczność. Tak rozumiane dzieło Schulza zyskuje wymiar metafizyczny, o czym autor Sanatorium pod Klepsydrą precyzyjnie przecież pisał:

„Sens jest pierwiastkiem, który unosi ludzkość w proces rzeczywistości. Jest ona daną absolutną. Nie można wyprowadzić go z innych danych. Dlaczego coś wydaje nam się sensownym – niepodobna określić. Proces usensowiania świata jest ściśle związany ze słowem. Mowa jest metafizycznym organem człowieka” (SK, s. 50).

Opowieści Schulza pojmuję jako permanentne poszukiwanie języka zbliżającego do słownego „matecznika”, słowa w tych opowieściach ciągle wykonują pracę ruchu powrotnego, są świadectwem „tęsknoty do praojczyzny słownej”. W efekcie powstało dzieło otwarte, moim zdaniem bez precedensu w całej polskiej literaturze modernistycznej. „Otwarte” zarówno w sensie tego, że jest „niedokończone”, jak w znaczeniu powikłania fabuł, z których ciągle wyrastają „boczne odnogi” i równoległe światy. Ale „otwarte” także na mnogość interpretacji i procedur hermeneutycznych, czego świetnym świadectwem jest różnorodność języków opisu w recepcji krytycznej. To dzieło „otwiera” się na lekturę egzystencjalną, marksistowską, psychoanalityczną, mitograficzną, semiotyczną, intertekstualną, kabalistyczną, teologiczną, jaką tam jeszcze… Przywraca też sztuce jej metafizyczną godność.

1 Zob. Słownik schulzowski, oprac. i red. W. Bolecki, J. Jarzębski, S. Rosiek, Gdańsk 2006, s. 28–29, 377–378.

2 Zob. W. Gombrowicz, Dzieła, t. 9:Dziennik 1961–1966, red. J. Błoński, Kraków 1986, s. 11–13.

3 Na ten temat zob. W. Bolecki, Principium individuationis. Motywy Nietzscheańskie w twórczości Brunona Schulza, [w:]W ułamkach zwierciadła… Bruno Schulz w 110 rocznicę urodzin i 60 rocznicę śmierci, red. M. Kitowska-Łysiak, W. Panas, Lublin 2003, s. 321–340.

4 Na swoisty sposób rozumienia przez Schulza pojęć „dedukcyjne – indukcyjne” zwrócił uwagę Jerzy Jarzębski; zob. OP, s. 367 (przypis 6).

5 Por. J. Culler, Teoria literatury. Bardzo krótkie wprowadzenie, przeł. M. Bassaj, Warszawa 1998, s. 21.

6 H. Bloom, Księga J, przeł. B. Baran, Warszawa 2018, s. 24.

7 Tamże, s. 25.

8 Piszę na ten temat w innym miejscu tej książki (zob. Udręka tekstu – tekst udręki. Bruno Schulz – pisanie/czytanie), tu powracam do niektórych tez tego wcześniej napisanego i publikowanego artykułu.

9 Chodzi o: A. Sandauer, Szkoła mitologów, [w:] tenże, Zebrane pisma krytyczne. Pomniejsze pisma krytyczne i publicystyka literacka, Warszawa 1981, s. 797–803; tegoż, Rzeczywistość zdegradowana (Rzecz o Brunonie Schulzu), [w:] tegoż, Zebrane pisma krytyczne. Studia o literaturze współczesnej, Warszawa 1981, s. 557–580.

10 Tak rozumiem tezy monografii: K. Stala, Na marginesach rzeczywistości. O paradoksach przedstawiania w twórczości Brunona Schulza, Warszawa 1995.

11 K. Kłosiński, Powieść: mimesis, strukturowanie, intertekstualność, [w:] tegoż, Mimesis w chłopskich powieściach Orzeszkowej, Katowice 1990, s. 21.

12 M. P. Markowski, Polska literatura nowoczesna. Leśmian, Schulz, Witkacy, Kraków 2007, s. 174–175. W późniejszej monografii Markowski rewiduje swoje wcześniejsze stanowisko, interpretując prozę Schulza (i jego program artystyczny) przez pryzmat Sartre’owskiego egzystencjalizmu wyrastającego w jego ujęciu z Nietzschego oraz Heideggera, a „przenikającego” Schulza (tenże, Powszechna rozwiązłość. Schulz, egzystencja, literatura, Kraków 2012, s. 15). W niniejszym szkicu nawiązuję do poglądów Markowskiego z wcześniejszych prac poświęconych autorowi Sklepów cynamonowych, nie rozumiejąc interpretacyjnego zwrotu dokonanego w ostatniej książce i nie przyjmując proponowanej w niej linii interpretacji.

13 Podobnie, chociaż daleko bardziej szczegółowo paryską wyprawę Schulza ocenił Jerzy Jarzębski, zob. tenże, Prowincja Centrum. Przypisy do Schulza, Kraków 2005, s. 113; tenże, Schulz, Wrocław 1999, s. 77; zob. też list do Romany Halpern z 29 sierpnia 1938 (KL, s. 180–181).

14 Pisałem o możliwości interpretacji Ulicy Krokodyli przez pryzmat kategorii symulakry opisanej przez Jeana Baudrillarda, zob. J. Olejniczak, Miejsce Brunona Schulza w literaturze modernistycznej, [w:]Narracje po końcu (wielkich) narracji. Kolekcje, obiekty, symulakra…, red. H. Gosk, A. Zieniewicz, Warszawa 2007, s. 303–315; w niniejszej książce przedrukowuję ten esej po poczynionych w nim daleko idących zmianach pod tytułem Bruno Schulz szuka rzeczywistości.

Bruno Schulz szuka rzeczywistości

Jerzy Jarzębski w przedmowie do edycji prozy Brunona Schulza w Bibliotece Narodowej cytuje parę zdań zapisanych przez Bohumila Hrabala: „Wiedeń, Budapeszt, Lwów, Přibor, Budziejowice, Mikulov, ale najbardziej u siebie czuję się tam, gdzie nigdy jeszcze nie byłem, a dokąd zaprowadził mnie Bruno Schulz w swych Sklepach cynamonowych. To dla mnie najpiękniejsze w świecie miasto – dlatego właśnie, że go już nie ma. […] Od czasu, gdy przeczytałem Sklepy cynamonowe, przeprowadziłem się i mieszkam tam do dziś, a jeśli nawet nigdy tam nie byłem, to cóż z tego? Fikcja jest niekiedy doskonalsza i bardziej realistyczna niż sama rzeczywistość”1. Przypominam ten fragment na początku nie tylko dlatego, że jest piękny, ale też z tego powodu, iż zawiera pierwszą ilustrację problemu zarysowanego w tytule niniejszego szkicu. Nawet dwie ilustracje – po Schulzu został obraz miasta i fikcja miejsca, „doskonalsza niż sama rzeczywistość”. Spróbuję podążyć tym tropem: za Hrabalem dajmy się Schulzowi „zaprowadzić” do miasta, „choć go już nie ma” – przecież jest, choć nie wiadomo, czy kiedykolwiek było – poszukajmy śladów fikcji miejsca. Zdaję sobie przy tym sprawę, że wstępuję na tę już mocno utartą/wydeptaną w schulzologii ścieżkę, jednak – taką mam nadzieję – okaże się, że zaprowadzi mnie ona w inne rejony Schulzowskiej wyobraźni, inne też niż „regiony wielkiej herezji”2.

O co chodzi? Przypomnę fragment rozpoczynający Ulicę Krokodyli:

„Mój ojciec przechowywał w dolnej szufladzie swego głębokiego biurka starą i piękną mapę naszego miasta.

Był to cały wolumen in folio pergaminowych kart, które, pierwotnie spojone skrawkami płótna, tworzyły ogromną mapę ścienną, w kształcie panoramy z ptasiej perspektywy.

[…]

Na tym planie, wykonanym w stylu barokowych prospektów, okolica ulicy Krokodylej świeciła pustą bielą, jaką na kartach geograficznych zwykło się oznaczać okolice podbiegunowe, krainy nie zbadane i niepewnej egzystencji. Tylko linie kilku ulic wrysowane tam były czarnymi kreskami i opatrzone nazwami w prostym, nieozdobnym piśmie, w odróżnieniu od szlachetnej antykwy innych napisów. Widocznie kartograf wzbraniał się uznać przynależność tej dzielnicy do zespołu miasta i zastrzeżenie swe wyraził w tym odrębnym i postponującym wykonaniu” (OP, s. 69–71).

Zadziwiający to wstęp do opisu, najobszerniejszego w całych Sklepach cynamonowych, ważnego fragmentu miasta. Miasta – trzeba przypomnieć – czytelnikowi Sklepów cynamonowych nieźle znanego, gdyż we wcześniejszych opowiadaniach/opowieściach cyklu wcale już szczegółowo przedstawionego: w Sierpniu w trakcie spaceru Józefa z matką zarysowana została jego topografia – od centrum, jakim jest rynek (a w nim dom Józefa), do peryferii – w Panu, gdzie znaleźć można dokładny opis najbliższych okolic domu, oraz w Sklepach cynamonowych, kiedy Józef – wysłany przez Jakuba z teatru do domu po pozostawiony w nim portfel z pieniędzmi i „ważnymi dokumentami” – gubi się w labiryncie ulic dzielnicy handlowo-rozrywkowej. Tymczasem Ulica Krokodyli jest przez Józefa odkryta na starej mapie przechowywanej przez Jakuba w szufladzie biurka, właściwie nie odkryta, lecz na tej mapie ukryta.Jest na niej białą plamą. Schulz rezygnuje w tym momencie opowiadania z powracającej w całym niemal tomie quasi-realistycznej konwencji – zdarza się to w nim po raz drugi, wcześniej w Manekinach, Traktacie o manekinach albo Wtórej Księdze Rodzaju, Traktacie o manekinach. Ciągu dalszym i Traktacie o manekinach. Dokończeniu Józef „oddał” głos Jakubowi, który przemawiając do szwaczek, przedstawił im swoją wizję powtórnego stworzenia człowieka (człowieka-manekina) – i „skazuje” niejako Józefa na interpretację dostrzeżonego na mapie, choć starannie ukrytego miejsca. Ten zadanie podejmuje: „Aby zrozumieć tę rezerwę [kartografa – dop. J. O.], musimy już teraz zwrócić uwagę na dwuznaczny i wątpliwy charakter tej dzielnicy, tak bardzo odbiegający od zasadniczego tonu całego miasta” (OP, s. 71).

Ciąg dalszy opowiadania to quasi-realistyczny opis Ulicy Krokodyli, będącej w logice tekstu fantazmatem Józefa, konsekwentnie przeciwstawianym „staremu miastu”, a nawet na nim pasożytującym: „Był to dystrykt przemysłowo-handlowy z podkreślonym jaskrawo charakterem trzeźwej użytkowości. Duch czasu, mechanizm ekonomiki nie oszczędził i naszego miasta i zapuścił chciwe korzenie na skrawku jego peryferii, gdzie rozwinął się w pasożytniczą dzielnicę” (OP, s. 71).

Jeśli by szukać w narracji Ulicy Krokodyli elementu fabuły, to tylko w spacerze, w przechadzce Józefa-narratora, a dokładnie – w zmieniającej się perspektywie opisu. Sytuacja jest więc podobna do znanej już z cyklu o manekinach. Tam jednak rodzaj fabularnej ramy został określony w sposób bardziej dosłowny – Jakub wszedł do pokoju szwaczek, zapowiedział swój wykład, kontynuował go przez następne wieczory, a jego (wykładu) „rytm” był stymulowany przez – odbierane przez Jakuba jako wyzywające – zachowanie Adeli. Tu (w Ulicy Krokodyli) nic nie jest pewne – nie wiadomo, czy spacer jest realny, czy dokonuje się tylko w wyobraźni Józefa; czy może Józef zaprasza do wspólnego oglądania mapy w gabinecie Jakuba, a cały opis jest fantazmatem. Niejasność sytuacji narrator podkreśla zresztą w paru miejscach opowieści, na przykład:

„Język nasz nie posiada określeń, które by dozowały niejako stopień realności, definiowały jej gęstość. Powiedzmy bez ogródek: fatalnością tej dzielnicy jest, że nic w niej nie dochodzi do skutku, nic nie dobiega do swego definitivum, wszystkie ruchy rozpoczęte zawisają w powietrzu, wszystkie gesty wyczerpują się przedwcześnie i nie mogą przekroczyć pewnego martwego punktu” (OP, s. 79).

Ale przecież – czytelnik większości prac krytycznych i naukowych poświęconych Schulzowi wie to znakomicie – Ulica Krokodyli w Drohobyczu j e s t , większość opisów Schulza jest głęboko osadzona w realiach międzywojennego Drohobycza i znajdującego się nieopodal letniskowego Truskawca. Te miejsca dawno już zlokalizował i opisał Jerzy Ficowski. O Ulicy Krokodyli pisał: „Nietrudno upewnić się, krążąc po Drohobyczu, że Schulzowska ulica Krokodyli, owa «pasożytnicza dzielnica» – to mitologiczna transpozycja ulicy Stryjskiej, tandetna miasteczkowa city o groteskowych, wielkomiejskich pretensjach. U Schulza stała się symbolem urzekającego, chorobliwego piękna imitatywności, zachowując jednak swe rzeczywiste cechy, zalążki magicznej metamorfozy: ze wzniesienia ulicy Krokodyli widać było «niemal całą długość tego szerokiego traktu aż do dalekich […] zabudowań dworca kolejowego». Ten sam widok roztacza się z najwyższego punktu ulicy Stryjskiej – będącej prototypem owej mitycznej ulicy. Czerpanie z wyobraźni było bowiem dla Schulza zarazem procesem czerpania z pamięci, nie tej «biograficznej», jak ją sam nazywa i na jej brak się uskarża, ale emocjonalnej – «pamięci klimatów». Rudymenty realiów z nią związane przechowuje skrzętnie dla uprawdopodobnienia sobie samemu własnych kreacji twórczych”3. Jest w interpretacji Ficowskiego świetna intuicja, ujawniony mechanizm ruchu Schulzowskiej wyobraźni – od realności ku mitowi (od ulicy Stryjskiej ku Ulicy Krokodyli) i „podszycie” wyobraźni „pamięcią klimatów”, co dobrze zrozumiał na przykład Piotr Szewc, kreujący w Zmierzchach i porankach obraz Zamościa na podstawie zapamiętanych z dzieciństwa zapachów4. Ale – tak mi się wydaje – w Ulicy Krokodyli oraz w cyklu o manekinach spotykają się dwa najistotniejsze może elementy podkreślanej we wszystkich niemal pracach poświęconych Schulzowi wyjątkowości czy inności jego prozy. Pierwszy to kryzys mimesis czy przedstawiania (re-prezentacji), świetnie już opisany zarówno w schulzologii5, jak i w pracach teoretycznych6. Drugi – nim chcę się tu zająć nieco szerzej – to afabularność opowieści Schulza. Afabularność w Ulicy Krokodyli i w cyklu o manekinach manifestacyjna, ale obecna też we wszystkich innych fragmentach Sklepów cynamonowych i wszystkich opowieściach z Sanatorium pod Klepsydrą. Nawet z punktu widzenia genologii nie bardzo wiadomo, czym są teksty Schulza – to powieści, opowiadania, „opowieści” (taki genologiczny wybieg bodaj najczęściej stosują badacze tej prozy)7, „proza poetycka”, eseje, traktaty. Sam autor Sanatorium pod Klepsydrą w najważniejszym swoim programowym wystąpieniu, eseju Mityzacja rzeczywistości, pisał przecież o poezji8. A dokładnie – o docieraniu przez słowo (poetyckie) do pierwotnego, archaicznego i mitycznego sensu: