Prokurator. Kobieta, która się nie bała - Joanna Podgórska, Małgorzata Ronc - ebook

Prokurator. Kobieta, która się nie bała ebook

Joanna Podgórska, Małgorzata Ronc

5,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Wydanie 2020r.

Kulisy słynnych śledztw.

Jak domyśliła się, że znaleziona w rzece czaszka to dowód w nierozwiązanym śledztwie?

W jaki sposób zdobywała zaufanie informatorów?

Jak przekonała seryjnego mordercę do ujawnienia nieznanej milicji zbrodni?

Już jako dwudziestoośmiolatka prowadziła najbardziej skomplikowane dochodzenia. Powierzono jej śledztwo w sprawie Mariusza Trynkiewicza i seryjnego mordercy Henryka Morusia.

Badała sprawy łapówek branych przez lekarzy i tajemniczej śmierci prezesa NIK-u.

W środku nocy jeździła na miejsca zbrodni, przesłuchiwała morderców, oglądała ciała ofiar.

Wielokrotnie jej grożono, zastraszano. Niemal wszystkie sprawy, w których oskarżała, zakończyły się wyrokiem skazującym.

Prokurator Małgorzata Ronc w rozmowie z dziennikarką Polityki, Joanną Podgórską, opowiada o kulisach słynnych śledztw i o tym, co musiała poświęcić, by odnieść sukces odnaleźć się w męskim świecie przestępców, milicjantów i donosicieli.

Historia niezwykłej kobiety, jej siły i determinacji, które pozwoliły przetrwać w świecie zła i zbrodni

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 283

Data ważności licencji: 8/12/2029

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Książkę tę dedykuję pamięci prokuratora Adama Staniszewskiego i mojej córce Ani

Małgorzata Ronc

Rób, Gośka, rób

JOANNA PODGÓRSKA: Jak się dla Pani zaczęła sprawa Trynkiewicza?

MAŁGORZATA RONC: Robiłam porządki w kuchennych szafkach. Dopiero co przeprowadziliśmy się do nowego bloku na obrzeżach Piotrkowa. Mieszkam tu zresztą do dziś. Ale w tamtych latach budowano osiedla w szczerym błocie, chodnikami nikt się nie przejmował. Musiałam wozić kalosze w bagażniku, żeby suchą nogą dostać się do domu. Tego dnia miałam dokończyć rozpakowywanie kuchennych rzeczy po przeprowadzce. Moja córka Ania była wtedy malutka. Poprosiłam więc męża, żeby zabrał ją do babci, a ja po powrocie z pracy przebrałam się w dres i zabrałam do roboty.

Oczywiście wiedziałam o sprawie zaginionych chłopców: Krzysia, Artura i Tomka, którzy mieli wtedy po jedenaście, dwanaście lat. Huczało o tym już nie tylko w Piotrkowie Trybunalskim, ale w całym kraju. Setki funkcjonariuszy przeczesywały metr po metrze teren wokół zalewu, gdzie ich ostatni raz widziano. Ale to milicja prowadziła poszukiwania. Prokurator wkracza, gdy pojawiają się sygnały o możliwości popełnienia przestępstwa.

Koło godziny siedemnastej do drzwi zapukał oficer dyżurny i zameldował: „Pani prokurator, znaleźliśmy w lesie ciała poszukiwanych chłopców”.

Nie mogli po Panią zadzwonić?

Nie, bo nie miałam telefonu. Proszę pamiętać, że to były lata osiemdziesiąte. Na założenie telefonu stacjonarnego czekało się długo. A komórkowych jeszcze nie było. Dlatego, kiedy coś się stało w środku nocy, przyjeżdżał po mnie radiowóz na sygnale, budząc przy okazji wszystkich sąsiadów. A to się zdarzało często, bo w pewnym momencie to właściwie ja prowadziłam w Piotrkowie wszystkie istotne sprawy, a zwłaszcza te, w których doszło do zabójstwa. Jest trup, wiadomo, prokurator Ronc jedzie na miejsce zdarzenia. Sprawę Trynkiewicza też siłą rzeczy ja dostałam.

Przebrałam się jak najszybciej w turecki dżinsowy komplecik, który wtedy nosiłam na okrągło. Zostawiłam mężowi kartkę: „Nie wiem, kiedy wrócę”, i pojechałam.

Dokąd?

Na Wierzeje. Ciała chłopców odnaleziono w lesie pod Piotrkowem. Były ułożone w jakiś dziwny kształt i podpalone. Gdy dotarliśmy na miejsce, ogień już się dopalił, ale nadal czułam duszący dym. Milicyjne ekipy już tam były. Nie wiem, jak to się stało, ale na miejscu była też rodzina jednego z chłopców. Trzeba było utrzymać ich z daleka od miejsca znalezienia zwłok. Rozumiałam ich rozpacz, ale to były dla śledztwa osoby postronne. Ciała były w fatalnym stanie. Musieliśmy czekać na biegłego z Łodzi, bo nasz był akurat na urlopie. Ekipa kryminalna i dochodzeniówka zabezpieczały ślady, robiły zdjęcia, szkice sytuacyjne. Ja nadzorowałam ich robotę.

Biegły dotarł dopiero późnym wieczorem. Zdecydował, że ciała trzeba przewieźć każde oddzielnie do Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. Czekaliśmy na kolejne karetki. Do domu wróciłam około drugiej w nocy, cała przesiąknięta smrodem spalenizny. Już potem tego dżinsowego kompleciku tak bardzo nie lubiłam.

Milicjanci, którzy byli na miejscu odkrycia zwłok, twardzi gliniarze z kilkunastoletnim stażem, opowiadając o tym, jeszcze dziś mają gulę w gardle. Mówią, że nie mogą się pozbyć tego widoku.

Łzy płynęły mi z oczu, ale trzeba było się skupić na pracy. Dla mnie jeszcze gorszy był widok Wojtusia, pierwszej ofiary Trynkiewicza, którego ciało odnaleźliśmy później. Tamci trzej chłopcy byli poowijani w jakieś szmaty. Wojtuś był nagi, w stanie całkowitego rozkładu, przełamany wpół. Stopy w białych tenisówkach wbite miał w piersi.

Takie obrazy zostają przed oczami na zawsze. Do dziś pamiętam też twarz uduszonej dziewiętnastolatki, którą morderca zakopał w rowie. Jako prokurator napatrzyłam się na wiele drastyczności: ofiary strasznych wypadków drogowych, brutalnych morderstw, samobójców. Nauczyłam się panować nad emocjami, spinałam się do działania. Dominowała myśl: zrobić wszystko, żeby ustalić sprawcę, żeby z nim wygrać, wyjaśnić, udowodnić.

Pamięta Pani pierwsze spotkanie z Trynkiewiczem?

Oczywiście. Roztrzęsiony, blady, w fatalnym stanie. Sam przyznał, że jakieś relanium popił alkoholem. Uznałam, że tego dnia nie ma sensu zaczynać przesłuchania. Nie dało się z nim nawiązać żadnego kontaktu. Odesłałam go do lekarza. Rozmawiać zaczęliśmy dopiero następnego dnia. Ale nadal trudno było z niego cokolwiek wyciągnąć. Pytałam: „Czy pan to zrobił?”. Odpowiadał: „Nie wiem, chyba tak”. Takich rozmów były potem dziesiątki, ciągnęły się wiele godzin, ale on nigdy nie powiedział prawdy do końca. Nigdy nie powiedział, dlaczego zabił tych chłopców. Musieliśmy się tego domyślać na podstawie jego życiorysu i opinii biegłych psychiatrów.

Co Pani przyszło do głowy, żeby zostać prokuratorem?

To, że pójdę na prawo, wiedziałam od zawsze. Wujek ze strony ojca przed wojną był prokuratorem przy sądzie okręgowym. Zmarł młodo, w wieku dwudziestu dziewięciu lat, na galopujące suchoty, ale rodzinna legenda pozostała. Ja zostałam spadkobierczynią jego spuścizny. Mam jego dokumenty, dyplomy.

Prawnikiem próbował także zostać mój ojciec. Robił maturę w renomowanym Gimnazjum imienia Bolesława Chrobrego w Piotrkowie Trybunalskim w 1933 roku, potem był w wojsku, a po wojnie zapisał się w Łodzi do szkoły Duracza, gdzie szybko, w dwa lata, przygotowywano do zawodów prawniczych, sędziowskich czy prokuratorskich, bo brakowało ludzi do pracy w wymiarze sprawiedliwości. Początkowo jeszcze nie wymagano tam skierowania partyjnego, więc ojca przyjęli, ale sam potem zrezygnował. Idea tej szkoły, mocno upolitycznionej, mu nie odpowiadała, bo był skrajnym antykomunistą.

Próbował to Pani zaszczepić?

Oczywiście. Od małego mi wpajano, że komuniści to zło i nie wolno się z nimi w żaden sposób zadawać. Cała rodzina ojca miała na tym punkcie fobię. O zapisaniu się do partii nie było nawet mowy, żeby miał z głodu umrzeć. O partyjnych nie wyrażał się inaczej niż „ta hołota”. A ponieważ wyrażał się głośno i publicznie, co jakiś czas mieliśmy w domu wizyty smutnych panów. Któregoś razu, a byłam wtedy jeszcze bardzo mała, przyszedł ktoś ze służby bezpieczeństwa i spytał, gdzie jest ojciec. Na to mój starszy brat odpowiedział, że „tata poszedł na wiadro”. Chodziło o to, że tata poszedł „na radio” do sąsiada, słuchać Wolnej Europy. Jego koledzy robili kariery, a ojca ciągle wyrzucali z pracy, bo był bezpartyjny i bezkompromisowo uczciwy. Był kierownikiem restauracji, ale nie mógł patrzeć na drobne szwindle, które były tam na porządku dziennym. W Samopomocy Chłopskiej był kierownikiem młyna, ale też nie było dobrze, bo nie pozwalał odsypywać mąki, nie patrzył przez palce na próby kradzieży. Z każdej pracy szybko się go pozbywali. To był dobry i uczciwy człowiek, ale cierpiał na antykomunistyczną ideé fixe.

A mama?

Też antykomunistka, ale nie tak bezkompromisowa. Widziała, co się dzieje, chciała dla nas lepszego życia, bo w domu ciągle była bieda. W pewnym momencie zwróciła się o pomoc do znajomego – oczywiście mocno partyjnego – który został dyrektorem nowo powstałej fabryki maszyn górniczych PIOMA, żeby przyjął ojca do pracy. Tam ojciec wreszcie zahaczył się na dłużej, ale bez przerwy były na niego skargi, że liczy każdy młotek i pilnuje każdej śrubki. Nigdy nie odpuszczał.

Kiedy zaczęłam aplikację prokuratorską, ojciec nie odzywał się do mnie przez dwa lata, bo utożsamiał prokuraturę z władzą, z systemem. Milicja i prokuratura to było dla niego zbrojne ramię partii.

Dwa lata bez słowa pod jednym dachem?

Tak. On jak sobie coś postanowił, był do bólu konsekwentny.

Kiedyś przyjechała do nas kuzynka Wala, a ojciec był w okresie nieodzywania się, bo miał nam wszystkim coś za złe. Siedział zamknięty w pokoju i z nikim nie rozmawiał. Gdy tam weszła, łaskawie się z nią przywitał. Do tej pory Wala opowiada to jako rodzinną anegdotę: ze mną ojciec rozmawiał, a z wami nie chciał.

Kim według niego miała Pani zostać? Doradzał jakiś zawód?

Nic konkretnego. Przekaz domowy był taki: masz się uczyć, bo inaczej nic nie osiągniesz. To, co zdobędziesz nauką, to twoje. Był dumny, gdy się dostałam na prawo. W czasie moich studiów w Łodzi udawało mu się wysupłać tysiąc złotych miesięcznie na moje utrzymanie, a to było naprawdę wielkie wyrzeczenie.

Mój starszy brat wystartował na prawo, ale się nie dostał i poszedł na Akademię Górniczo-Hutniczą. Dopiero mnie udało się podtrzymać rodzinną tradycję. Skończyłam studia w 1975 roku i chciałam zostać sędzią, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Otoczenie znało mnie chyba jednak lepiej niż ja samą siebie, bo wszyscy mnie przekonywali, że jestem urodzonym prokuratorem. Oczywiście poza ojcem. Znajomi z pracy – przed studiami pracowałam w kancelarii komornika i sekretariacie sądowym – widzieli mnie właśnie w tej roli. Faktycznie, lubię perorować, jestem uparta, stanowcza, wręcz apodyktyczna. Nigdy nie zmieniałam zdania, dopóki ktoś mnie definitywnie nie przekonał, że nie mam racji.

Brzmi znajomo.

Na pewno wiele cech charakteru odziedziczyłam po ojcu.

Dlaczego w końcu nie została Pani sędzią?

Ubiegałam się o aplikację sędziowską razem z dwiema koleżankami ze studiów. Ojciec jednej był ławnikiem, krewny drugiej wysokim urzędnikiem w piotrkowskiej administracji, a więc miejscową figurą. Ja żadnych pleców nie miałam i nie zostałam przyjęta na aplikację.

W czasie wakacji przyszedł nakaz pracy, bo w tamtych latach po studiach trzeba się było obowiązkowo zatrudnić na rok. Wylądowałam w oddziale Narodowego Banku Polskiego. Ja się na panienkę z okienka nie nadawałam, na cyferkach i słupkach się nie znam. Męczyłam się jak potępieniec, bo trafiłam do nie swojej bajki. Byłam przerażona. Szukałam innej pracy, bo musiałam się z czegoś utrzymać. W sumie pracowałam w tym banku nie tak długo, bo tylko dwa tygodnie.

Jedna z koleżanek, już wówczas aplikantka sędziowska, odwiedziła mnie i powiedziała, że zwolniło się miejsce w Prokuraturze Rejonowej w Piotrkowie. Złożyłam podanie. Przyjęli.

I tak się zaczęła moja prokuratorska kariera.

W latach siedemdziesiątych kobiecie chyba nie było łatwo. Milicja, prokuratura, sądownictwo to był męski świat.

Ja miałam niesamowite szczęście, bo trafiłam na wyjątkowego człowieka. W piotrkowskiej prokuraturze nastał właśnie nowy szef, Adam Staniszewski. On stał się moim zawodowym guru.

Najpierw czułam, że mnie uważnie obserwuje. I dość szybko doszło do pierwszego spięcia.

W dzieciństwie grałam na pianinie, palce łatwo mi chodziły, więc szybko opanowałam maszynopisanie. Gdy szef się zorientował, że dobrze sobie z tym radzę, ciągle dawał mi jakieś papiery do przepisywania: decyzje, akty oskarżenia. A ja czułam, że ucieka mi prawdziwa praca, i się wściekałam. W końcu mu powiedziałam, że gdybym chciała być maszynistką, tobym się zatrudniła w hali maszyn i zarobiła trzy razy tyle, ile na aplikacji. Spojrzał na mnie uważnie i wyszedł bez słowa.

Potem przyznał, że mu zaimponowałam: siksa bez doświadczenia, a potrafi się postawić. Zarzucał mnie kolejnymi sprawami i patrzył, jak sobie radzę. Rozboje, gwałty, włamania, sprawy gospodarcze o tak zwane wówczas niedobory. Pierwszą dużą sprawą, z którą ledwo dałam sobie radę, były nagminne kradzieże bydła na nielegalny ubój. W sumie z pięćdziesiąt czynów. Ogrom dla niedoświadczonej, nieopierzonej absolwentki.

Byłam jeszcze aplikantką, kiedy prokuratura wojewódzka przyznała mi nagrodę finansową za dobrze wykonywaną pracę. To była rzadkość. Aplikant zarabiał 2100 złotych, a nagroda wynosiła ponad 1000 złotych.

Co Pani sobie za to mogła kupić?

Nic. Rozeszło się na bieżące potrzeby. Ale pamiętam, jak szef mnie wtedy wezwał i powiedział: „Podpisz mi tu. Nagrodę ci przyznali, ale mam ci też przekazać, żebyś się przestała tak szarogęsić”.

Spytałam, czy chodzi o to, że zazwyczaj ubieram się na szaro. „Już ty wiesz, o co chodzi”, stwierdził.

Zaraz po aplikacji trafiła mi się sprawa, w której oskarżony miał kilkadziesiąt zarzutów. Dałam radę. Wyrabiałam normę za dwóch prokuratorów, bo ja to po prostu lubiłam. Ani przez moment nie żałowałam, że nie udało mi się zostać sędzią. To dla mnie byłby zbyt statyczny zawód. Słucha się stron, szuka błędów. Praktyka prokuratorska jest bardziej twórcza. Do prawdy dochodzi się w sposób aktywny, poszukuje się dowodów, inicjuje przesłuchania, wizje lokalne, eksperymenty śledcze.

Można mieć poczucie wpływania na bieg wydarzeń.

Otoczenie miało rację. Ja jestem urodzonym prokuratorem. Ta praca sprawiała mi autentyczną przyjemność. Dawała satysfakcję. Może dlatego, że dostawałam trudne, ciekawe sprawy. Takie do pomyślenia.

Jaka była ta pierwsza ciekawa?

Usiłowanie zabójstwa. Dziewczyna pchnęła nożem swojego narzeczonego. Była przy tym jej koleżanka. Niby sprawa jasna, ale kompletnie niejasny motyw. Proces toczył się w Sądzie Wojewódzkim w Łodzi, ponieważ w Piotrkowie w pewnym momencie zabrakło składów sędziowskich. Zapadały kolejne wyroki, a Sąd Najwyższy je uchylał. Pokrzywdzony na szczęście przeżył, ale sprawczyni trudno było udowodnić ewentualny zamiar zabójstwa, bo niby dlaczego. Nie dawało mi to spokoju. W końcu zrozumiałam. To była próba wierności. Ona namówiła koleżankę, by go sprowokowała do zdrady. Próba wypadła niepomyślnie i narzeczona sięgnęła po nóż. Starszy doświadczony sędzia wysłuchał moich argumentów i powiedział: „A wiesz, dziecko, że ty możesz mieć rację”.

I okazało się, że miałam.

Satysfakcja?

Ogromna. Ja się angażowałam całkowicie. Nie potrafiłam odpuszczać, odfajkować przypadku, bo niby dlaczego bandyta ma chodzić na wolności z powodu lenistwa czy nieudolności prokuratora.

Stale na nowo czytałam akta, kombinowałam, budziłam się w nocy z myślą: o Jezu, trzeba zrobić jeszcze to, to i tamto.

Szybko Pani awansowała?

Pojawił się pewien problem. Któregoś dnia wezwał mnie szef i zasugerował, że jeśli chcę awansować, to powinnam się zapisać do partii.

Odmówiłam, bo wiedziałam, że ojciec by mnie chyba z domu wyrzucił.

Ale alternatywą była praca w prokuraturze w Opocznie. To był straszak na młodych prokuratorów, bo oznaczał zesłanie. Pięćdziesiąt kilometrów od Piotrkowa, samochodu oczywiście nie miałam, pociągi tam wtedy nie jeździły, tylko jakiś autobus trzy razy dziennie. Dojeżdżać nie było jak. A gdzie tam mieszkać? Gnieździć się w jakimś pokoju gościnnym? W dodatku to była mała jednostka, żadnych poważnych spraw, sama drobnica.

Nie pozwoliliby Pani zostać w Piotrkowie?

Byłam przekonana, że nie. Za odmowę wstąpienia do PZPR chcieliby mnie ukarać.

Szef wezwał mnie jeszcze raz i tłumaczył: „Gośka, zobaczysz, będą cię niszczyć, a ja ci nie pomogę, bo jestem za cienki. Zapisz się, co ci zależy, nikt niczego w związku z tym nie będzie od ciebie wymagał, wszystko biorę na siebie”.

Jak niszczono bezpartyjnych prokuratorów?

Nie było bezpartyjnych prokuratorów, przynajmniej u nas. Jak ktoś nie wstąpił do PZPR, to należał do ZSL albo SD.

Długo Panią kusili?

Parę miesięcy. Byłam wzywana na kolejne rozmowy przez różnych sekretarzy.

No i się dla świętego spokoju zapisałam.

Nie łudźmy się, prokuratura to nie była instytucja apolityczna, ale ja dzięki szefowi nie musiałam się w nic angażować, nikt nie wymagał ode mnie jakichś ideowych danin, nie prowadziłam nigdy żadnych spraw politycznych.

Był ktoś w Piotrkowie wyznaczony do spraw politycznych?

Nie. Pamiętam, jak już po stanie wojennym pokazały się w Piotrkowie ulotki o 17 września 1939 i pakcie Ribbentrop–Mołotow jako czwartym rozbiorze Polski. SB przyniosła nam te materiały i oczekiwała wszczęcia śledztwa. Usiedliśmy z kolegą i zaczęliśmy się zastanawiać, co z tym zrobić. Przecież to historia, tak było; już ja najlepiej to od ojca wiedziałam. Idziemy do szefa, że to kompletnie bez sensu. A on mówi: „To siadajcie i piszcie, że odmawiacie wszczęcia śledztwa, bo w ulotkach mowa o faktach historycznych”.

Napisaliśmy to we dwójkę z kolegą i zastanawiamy się, które ma to podpisać. Na to szef: „Żadne z was. Ja podpiszę. Wy jesteście młodzi, dostaniecie po łapach, a mnie mogą naskoczyć”.

W stanie wojennym też nie musieliśmy się zajmować sprawami politycznymi, bo od tego byli prokuratorzy wojskowi.

Legitymację partyjną wręczono Pani uroczyście?

Chyba nie. Ja już nawet dokładnie nie pamiętam, jak to się odbyło. Schowałam ją w szufladzie w pracy, żeby się ojciec nie dowiedział. Kiedyś, jak znalazł legitymację Związku Młodzieży Socjalistycznej mojego brata, w furii złapał siekierę i nie wiadomo, co by się stało, gdyby go mama nie powstrzymała. Do śmierci się nie dowiedział, że ma partyjną córkę. Chociaż pewnie się domyślał, bo w końcu widział, że awansuję. Wolał nie pytać.

A mama?

Wiedziała. Ona była pod tym względem bardziej tolerancyjna. Była natomiast bardzo rygorystyczna, jeśli chodzi o zasady moralne. Powtarzała, że dziewczynka musi się nienagannie prowadzić. Ja byłam już dziewczynką po studiach, gdy chciał mnie odwiedzić w domu kolega z Łodzi. Mama nie wyraziła aprobaty. Mowy o tym nie było.

Mieszkała Pani z rodzicami?

Miałam trzydzieści jeden lat, gdy się wyprowadziłam. Wcześniej nie miałam innego wyjścia. Mieszkań nie kupowało się wtedy na kredyt, tylko wyczekiwało w kolejce albo załatwiało. Mieszkałam więc z rodzicami, w dwóch pokojach z kuchnią. W dodatku w amfiladzie. Ciężko było, bo ja jestem nocnym markiem i długo przesiadywałam nad aktami. Ich denerwowało palone po nocach światło i szelest papierów, ja się nie mogłam skupić, bo mój pokój był po drodze do łazienki. W dodatku co niedzielę nie było zmiłuj, trzeba było maszerować do kościoła na dziesiątą, bez względu na to, o której skończyłam pracę. A ojciec, żeby się upewnić, czy na pewno byłam na mszy, odpytywał mnie z kazania.

Nie buntowała się Pani?

Z ojcem nie było dyskusji. Raczej starałam się wykręcać. Albo mama po cichu podpowiadała mi, co było na kazaniu.

Siedem lat molestowałam szefa, żeby mi pomógł załatwić własne mieszkanie. W tym czasie trafiła się sprawa łapówkarska w spółdzielni mieszkaniowej. Jej prezes był członkiem plenum Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Szef wiedział, że jeśli ja ją poprowadzę, to w życiu żadnego mieszkania nie dostanę.

Wezwał mnie i powiedział: „Gośka, ty rób, ale niech firmuje kto inny”. No to robiłam, chociaż formalnie prowadził młodszy kolega.

A młodszy kolega mieszkania nie potrzebował?

Nie, bo kolega był z Łodzi i miał tam mieszkanie. Dojeżdżał do pracy w Piotrkowie. Jeśli dobrze pamiętam, to w tamtym czasie byłam jedyną osobą w piotrkowskiej prokuraturze, która nie miała mieszkania. W każdym razie sprawa łapówkarska skończyła się tak, że członka KWPZPR skazano na pięć lat więzienia, a ja w 1982 roku dostałam w końcu mieszkanie z puli prezydenta miasta, jako osoba niezbędna dla regionu. Trzydziestometrową klitkę ze ślepą kuchnią, ale byłam szczęśliwa, bo miałam własny kąt, w którym mogłam wreszcie spokojnie pracować. No i nie musiałam co niedzielę zrywać się rano do kościoła.

A na niedzielnych obiadach tata nie próbował odpytywać?

Ja nie chodziłam do rodziców na niedzielne obiady. Ja się w końcu tego dnia mogłam porządnie wyspać. Mając ponad trzydzieści lat, wyrwałam się z domu jak z klatki. Wolałam sobie ugotować w tej swojej ślepej kuchni byle co i czuć, że jestem wolnym człowiekiem.

Nie było reperkusji po aresztowaniu partyjnego bonza? Nie zorientowali się, że tak naprawdę to Pani go wsadziła?

Nie wiem. Ja się nawet nad tym nie zastanawiałam. Czułam, że szef roztoczył nade mną parasol ochronny. On tylko powtarzał: „Gośka, ty rób, rób, a ja całą resztę biorę na siebie”. Na wiele mogłam sobie pozwolić i się nie patyczkowałam.

Któregoś dnia wołają mnie do telefonu: „Dzień dobry, tu Komitet Wojewódzki”. „Dzień dobry, tu królowa angielska, słucham”. Szef tylko łapał się za głowę: coś ty znowu narozrabiała! Pracowałam wtedy nad poważną aferą w organizacji młodzieżowej: fałszywe umowy, fikcyjne zlecenia, ciężkie pieniądze wyciągane z budżetu. A wszystko to się działo w Ochotniczym Hufcu Pracy, którego komendant był członkiem KWPZPR. Podobnie jak połowa zamieszanych w tę historię osób. Znów śmierdząca, trudna sprawa, ale ja miałam niezbite dowody na korupcję.

Szef mówi: „Gośka, zbieraj się, jedziemy do prokuratury wojewódzkiej”.

Tam zastępca prokuratora wojewódzkiego dopytywał: „Jesteś pewna winy? Na sto procent?”.

Powiedziałam, że tak.

„No to w imię Ojca i Syna, zaczynaj” – stwierdził.

To jest małe miasto. Ta afera zatrzęsła piotrkowską elitą. Mnóstwo prominentnych osób dostało zarzuty, trafiło do aresztów. W dodatku okazało się, że główny sprawca jest mężem mojej licealnej koleżanki. Zarzuciła mi, że spreparowałam wszystkie dowody. On dostał pięć lat, podobnie księgowa z OHP. Jak na tamte czasy to były surowe wyroki.

Koleżanka się obraziła?

Żeby tylko. W Piotrkowie byłam towarzysko spalona. Kiedy wchodziłam do kawiarni czy restauracji, milkły rozmowy, robiło się cicho albo padały jakieś nieprzyjemne komentarze, że przy tej pani lepiej się nie odzywać.

Prokurator, czy też prekurator, jak mawiają w okolicznych wsiach, to jest specyficzne stanowisko. Zawsze winny. Nie ten, co popełnił przestępstwo, nie świadkowie, którzy go obciążyli, nie sąd, który skazał, ale prokurator.

Ja już od dawna nie miałam wstępu na Rynek Trybunalski. W PRL-u stały tam niby piękne przedwojenne kamienice, ale bez wygód, ze wspólnymi łazienkami na korytarzach. Kto mógł, uciekał do bloków, a w rynku zamieszkał margines społeczny. Wiedziałam, że jak się tam pojawię, to mogę w łeb dostać.

Kiedyś, gdy moja córka Ania była malutka, po wizycie na rynku dopytywała: „Mamo, a co to znaczy, co powiedział ten pan, że trzeba ci głowę up…ć?”. Od tamtej pory omijałyśmy rynek szerokim łukiem.

Piotrków nie był z Pani dumny po sprawie Trynkiewicza czy seryjnego zabójcy Morusia, o których mówiła cała Polska?

Może był. Stałam się kimś w rodzaju lokalnej celebrytki. Rozpoznawano mnie na ulicy. Rozpoznawano mój samochód, bo swego czasu jeździłam czerwoną corsą z końcówką rejestracji 007. Urzędniczka, dając mi ten numer, powiedziała: „Pani jest nasz James Bond”. Teraz corsę oddałam córce i jeżdżę czarnym hyundaiem. Rejestracja 007 nie była już dostępna, więc poprosiłam o inny, łatwy do zapamiętania numer i dostałam końcówkę 997.

Tylko że w Piotrkowie, gdzie wszyscy wszystko widzą, popularność ma złe i dobre strony. Trzy razy się zastanowię, zanim w miejscu publicznym zapalę papierosa.

Pani się wstydzi, że pali?

Nie. Ale nie lubię palenia na ulicy. Wolałabym, żeby mnie nikt w Piotrkowie na ulicy z papierosem nie oglądał. To małe miasto. Prokurator jest na cenzurowanym.

Kiedy umierała moja mama, była już w naprawdę ciężkim stanie, tak, że trzeba było co chwilę zmieniać jej ubranie, poszłam do ciucholandu po jakieś koszule nocne. Zanim zdążyłam wziąć cokolwiek do ręki, sprzedawczyni spytała: „Czego pani szuka, pani prokurator?”.

Wszystkie kobiety w sklepie wypuściły łachy z rąk i zaczęły mi się pilnie przyglądać. Uciekłam.

Innym razem zajrzałam przed wakacjami do kantoru, bo chciałam kupić euro przed urlopem. Ja nie pamiętam twarzy wszystkich swoich „podopiecznych”, więc dopiero potem skojarzyłam człowieka, który wszedł za mną. Był zamieszany w napad na biuro piotrkowskiej Geodezji, które jako pierwsze w mieście miało komputery. Skradziono wszystkie. Policja typowała go jako jednego ze sprawców. Skradziony sprzęt odnalazł się u jego konkubiny, ale podejrzany stwierdził, że kupił go poprzedniego dnia na bazarze. I kto mu udowodni, że nie? A innych dowodów nie było. Niby wiedziałam, że to on, ale z czym miałam iść do sądu? Z własną intuicją? Nie wydałam postanowienia o tymczasowym aresztowaniu i w końcu umorzyłam sprawę.

Gdy w tym kantorze poprosiłam o sto euro, usłyszałam z tyłu: „A może pani ode mnie kupi, pani prokurator?”. Wtedy go skojarzyłam i wypaliłam: „Wie pan co, szkoda, że ja wtedy pana nie zamknęłam”.

Były momenty, gdy czuła się Pani zagrożona?

Tak. Podczas jednego z przesłuchań podejrzany rzucił się na mnie z łapami. Na szczęście zanim zdążył mnie dopaść, do pokoju przesłuchań wpadł policjant i go obezwładnił.

Najbardziej chyba się bałam podczas przesłuchiwania biznesmena, którego porwali i dość długo przetrzymywali bandyci, jak się potem okazało z gangu Sisiego z Opoczna. Udało mu się uciec.

Był przerażony, roztrzęsiony, ale mówił. A wiedział sporo. Opowiadał o przestępstwach, które popełniał gang Sisiego, o morderstwach, które miał na koncie. Trochę tej wiedzy było jak dla mnie za dużo: zabójstwa na zlecenie, porwania, egzekucje.

Inne prokuratury miały już wtedy PZ-ety, czyli wydziały do spraw przestępczości zorganizowanej. Ja w Piotrkowie robiłam za jednoosobowy PZ. Nie miałam żadnej ochrony. I żadnych wątpliwości, że jak będzie trzeba, to taki Sisi podejdzie i palnie mi w łeb. Nawet policjanci, którzy eskortowali porwanego biznesmena do prokuratury, mówili, że mają wrażenie, że ktoś ich obserwuje. W Łodzi PZ-etami kierował prokurator Kazimierz Olejnik. Zadzwoniłam do niego i poprosiłam: „Kaziu, na litość boską, zabierz mi tę sprawę, bo ja sama nie dam rady”. Powiedział, że właśnie zamierzał to zrobić.

Ofiarą fizycznej napaści zostałam tylko raz i trochę przypadkiem. W areszcie śledczym w Piotrkowie podejrzany, którego wcześniej skierowano na obserwację psychiatryczną i uznano za poczytalnego, zaczął mnie dusić. Chciał udowodnić, że nie jest tak normalny, jak panowie psychiatrzy orzekli. Zanim go ode mnie oderwali, na chwilę straciłam przytomność. To był przypadek, bo nie ja prowadziłam jego sprawę i znalazłam się tam z innego powodu. Wtedy panowały trudne warunki w areszcie. Była jedna sala widzeń z aresztowanymi, czy to dla prokuratora, czy dla rodziny, czy dla biegłych, czy dla mamusi. Parę stoliczków w jednym, małym pomieszczeniu.

Dziś to nie do wyobrażenia.

Na szczęście już nie. Zanim zaczęłam pracę w 1975 roku, prokuratura miała fantastyczną siedzibę, bo zajmowała skrzydło w pięknym budynku sądu, budowanym jeszcze za caratu. Ale zaraz potem zrobili z Piotrkowa Trybunalskiego miasto wojewódzkie i urzędowi wojewódzkiemu przyznano najlepszy budynek w mieście, wywalając stamtąd sąd i prokuraturę. Koledzy mi opowiadali, jak ich stamtąd wysiedlali. Przez okna spuszczano meble z pokojów gościnnych, w których nocowali między innymi prokuratorzy, którzy przyjeżdżali do Piotrkowa wykonać jakieś czynności. Kanapy, wersalki, biurka. To były stare, porządne meble, niektóre jeszcze przedwojenne. Nie chciały się zmieścić przez drzwi.

Prokuratura rejonowa, czyli my, i komenda wojewódzka milicji dostały pomieszczenia po dawnym technikum odzieżowym. Milicja dwa piętra, a my trzy klasy i szatnię na parterze. W jednej klasie urzędowało ośmiu prokuratorów. Gdy kilku naraz prowadziło przesłuchania, robił się niezły hałas. W biurze szefa stała wersalka z pokoju gościnnego. U zastępcy nawet dwie. Gdzieś to trzeba było poutykać. Wyrzucić nie można, bo mienie państwowe.

Prokuratura wojewódzka i tak miała gorzej, bo dostała siedzibę w bazie PKS. Hałas, smród spalin, okna nie szło tam otworzyć.

Później przenieśli nas do budynku zakładów ceramicznych. Też klity, ale tam mieliśmy luksus – dwupalnikową kuchenkę na korytarzu, gdzie można było sobie zrobić kawę czy herbatę. Kiedyś kolega w czasie zimy stulecia wrócił z jakiejś czynności kompletnie przemarznięty, aż nim trzęsło. Postanowiliśmy, że go podratujemy grzanym winem. Na korytarzu świadkowie, konwojenci z podejrzanymi, a my podgrzewamy czerwone winko z przyprawami. Szef poczuł i wyleciał ze swojego pokoju z krzykiem: „Czy wyście na głowy poupadali?!”.

Potem

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.

Rajstopy ze srebrną nitką, czyli o fantazjach nastolatków

Dostępne w wersji pełnej.

Głos, czyli koszmar nocy poślubnej

Dostępne w wersji pełnej.

Kilogram cytryn, czyli o chciwości w czasach niedoboru

Dostępne w wersji pełnej.

W cieniu dojrzewających chłopców, czyli o przymusie zabijania

Dostępne w wersji pełnej.

Kropla rtęci, czyli o potrzebie spisku

Dostępne w wersji pełnej.

Spotkanie w Cocktail Barze, czyli o zgubnych skutkach nadużycia

Dostępne w wersji pełnej.

Milion to za mało, czyli siedem zabójstw na bieżące wydatki

Dostępne w wersji pełnej.

Landrynki i kałasznikow, czyli o próbie wyjścia z długów

Dostępne w wersji pełnej.

Czy ktoś stał za kelnerem, czyli ciężka naiwność za ciężkie pieniądze

Dostępne w wersji pełnej.

Gdzie jest Kaśka, czyli kronika zapowiedzianych śmierci

Dostępne w wersji pełnej.

Dwóch świadków incognito, czyli o lęku przed władzą lokalną

Dostępne w wersji pełnej.

Walcz, Gośka, walcz

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.