Profil mordercy - Britton Paul - ebook + książka

Profil mordercy ebook

Britton Paul

0,0
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Paul Britton jest jednym z najsłynniejszych profilerów na świecie – na podstawie śladów na miejscu zbrodni przygotowuje portret psychologiczny mordercy. Szuka szczegółów, które powiedzą mu coś o sprawcy, pozwolą sięgnąć do jego umysłu i spojrzeć na świat jego oczami. Nawet jeżeli oznacza to konieczność oglądania śmierci przerażonej ofiary.

Psychopaci ukrywający ciała ofiar w ścianach własnego domu i w przydomowym ogródku, szantażysta grożący zatruciem karmy dla zwierząt i odżywek dla dzieci w marketach, makabryczni kolekcjonerzy zabierający z miejsc zbrodni fragment ciała ofiar – to tylko niektóre z prawdziwych spraw, jakie trafiły na strony tej książki.

Paul Britton nie tylko przedstawia swoje najtrudniejsze śledztwa, ale też próbuje wyjaśnić, skąd bierze się w ludziach zdolność do okrucieństwa i zbrodni.

"Profil mordercy" to mroczna wyprawa w głąb zbrodniczych umysłów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 730

Data ważności licencji: 9/26/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Niniejszą książkę dedykuję dwóm grupom ludzi, którzy wywarli ogromny wpływ na moje życie.

Ofiarom przestępstw, do których rozwikłania się przyczyniłem. Przed ich cierpieniem i bólem nie byłem w stanie uciec.

Pracownikom policji, którzy muszą w czasie pracy odsunąć na bok uczucia, a po powrocie do domów znów normalnie funkcjonować w swoich rodzinach.

Dziękuję również Marilyn, która zawsze była ze mną, i mam nadzieję, że zawsze ze mną pozostanie. Ona też nie mogła całkiem uciec.

Podziękowania

Zajmując się wieloma kryminalnymi i innymi trudnymi sprawami, zetknąłem się z najbardziej błyskotliwymi i przenikliwymi policjantami. Wszyscy oni przyczynili się do zmiany sposobu zbierania, analizowania i wykorzystywania w śledztwie informacji. Na mój szczególny podziw zasłużyli: podinspektor David Baker, komendant John Grieve, komendant David Tucker, nadkomisarz Bob Taylor, zastępca komisarza policji hrabstwa Tom Cook, podinspektor Harry Shepherd, nadkomisarz Ian Johnston, nadkomisarz Ian Gordon, podinspektor Duncan Bailey, podinspektor Brendon Gibb-Grey, komisarz policji hrabstwa John Stevens, podkomisarz Keith Pedder, „Lizzie James”, nadkomisarz Mickey Banks, podkomisarz John Pearse, nadkomisarz Albert Kirby, nadkomisarz John Bennett, podinspektor Colin Port, nadkomisarz Tony Bayliss i podkomisarz Gino Varriale, a także Judd Ray, Greg Cooper, „Roy” Hazelwood i John Douglas z FBI.

Kiedy przeżywałem trudny okres, prawdziwymi przyjaciółmi i dobrymi kolegami okazali się Paul Jackson, Julian Boon i Sarah Lewis.

Ursula Mackenzie, Bill Scott-Kerr, Garry Prior, Patrick Janson-Smith, Larry Finlay i Alison Barrow z wydawnictwa Transworld oraz Mark Lucas z LAW potrafili doskonale wyważyć zachęty i wymagania, dzięki czemu książka ta ujrzała światło dzienne.

Diane Purves  – moja sekretarka  – doskonale organizowała pracę kliniczną, podczas gdy ja zajmowałem się sprawami kryminalnymi.

Chyba nie można zaangażować się w śledztwo bez poświęcenia życia osobistego. Mal, Emma, Rufus, Ian i Katherine ofiarowali mi swą miłość i czuwali nad intelektualnym i emocjonalnym życiem rodziny.

Pragnę także podziękować wszystkim osobom, których nazwisk nie mogę tu podać ze względów bezpieczeństwa. Wiecie, że o Was mówię. Życzę Wam powodzenia. Nie ustawajcie w wysiłkach. Ciemność ogarnie nas, jeśli przestaniecie pracować.

(…) spotkajmy się znowu,

Aby zbadawszy to tak krwawe dzieło,

Poznać je bliżej. Lęk i wątpliwości

Wstrząsają nami. W wielkiej ręce Boga

Stoję i obca mi trwoga. Dlatego

Wroga naszego podstępnego zamysł

Obnażyć pragnę.

William Shakespeare, Makbet, akt II, scena III, przełożył Maciej Słomczyński

Słowo od autora

Sprawy przedstawione na kartach niniejszej książki wybrałem, pragnąc pokazać początki i rozwój profesjonalnego wykorzystania psychologii w pracy śledczej, a także ze względu na fakt, że mój udział w nich jest już powszechnie znany, a działania wymiaru sprawiedliwości zakończyły się. Nie omawiam tych spraw, w których tajemnica nadal ma decydujące znaczenie.

W niektórych przypadkach zmieniłem szczegóły przestępstw oraz prowadzonego śledztwa. Zrobiłem to, by chronić świadków i ofiary, a także ze względu na dobro trwającego nadal dochodzenia oraz by nie wskazywać ewentualnym przestępcom, jakich błędów należy unikać.

Zmieniono wszystkie informacje pozwalające zidentyfikować pacjentów, chyba że są znane opinii publicznej.

1

We wtorkowy ranek, 22 listopada 1983 roku, wyjrzałem przez okno swego gabinetu na taras i zaniedbany ogród prowadzący do rozciągających się dalej pól i zobaczyłem dziwną procesję. Spoza drzew wyszły dziesiątki ludzi, którzy posuwali się naprzód i tworzyli długi, nieprzerwany łańcuch. Nad ich głowami unosiły się obłoczki pary, wyglądające prawie jak dymki w komiksach, na zmianę pojawiające się i znikające w rytm oddechu.

Od czasu do czasu któryś z nich zatrzymywał się i kucał, przyglądając się ziemi. Pozostali również przystawali, a czekając, pochylali się nad zamarzniętą trawą i błotem. Chociaż byli grubo okutani, na ich twarzach nie dostrzegłem zapału ani zadowolenia z wykonywanego zadania.

– Co oni robią?  – zapytała Anne Chalmers, sekretarka na oddziale psychologii.

– Wyglądają na policjantów  – odpowiedziałem.

– Hm.

Zamilkła i wspólnie wyglądaliśmy przez okno, zastanawiając się, co przywiodło policję do naszych drzwi  – do Carlton Hayes, szpitala dla psychicznie chorych w Narborough w hrabstwie Leicestershire.

Ogromny edwardiański budynek szpitala był widoczny z daleka. Wyróżniał się pośród kilkunastu malowniczych wiosek we wschodniej i środkowej Anglii. Kiedy wybudowano go w latach 1905–1907 jako szpital dla obłąkanych z całego hrabstwa, podróż konna lub powozem z pobliskich miast targowych musiała się wydawać podróżą donikąd. W tamtych czasach wszystkie okoliczne grunty należały do szpitala. Pracowali na nich pacjenci, tak więc szpital był w zasadzie samowystarczalny. Nigdy już jednak nie pozbył się atmosfery szaleństwa, która otacza wszystkie tego typu instytucje i czyni z nich przedmiot powszechnego strachu. Chyba dlatego też w 1938 roku nazwę zmieniono na Dom dla Nerwowo Chorych.

Mimo to Carlton Hayes nie był przytłaczającym ani przerażającym miejscem. Natychmiast po przekroczeniu bramy wjazdowej gość miał poczucie przestronności i spokoju, gdy szedł drogą łagodnie wijącą się pomiędzy bramą, parkingiem, trawnikiem do gry w kule, polem do krykieta i rabatami kwiatów, by w końcu dotrzeć do głównego gmachu szpitala. Potężne budynki wzniesione z czerwonej cegły, ze stromymi dachami z łupka, oraz dwa ogromne kominy były widoczne z odległości wielu mil.

Przypomniałem sobie wizytę sprzed pięciu lat, kiedy przyjechałem na rozmowę kwalifikacyjną w sprawie przyjęcia na staż w charakterze psychologa klinicznego. Chociaż spędziłem tam już sześć miesięcy, pracując społecznie jako stażysta, to nadal onieśmielał mnie sam widok Carlton Hayes. Szerokie kamienne stopnie, dębowe drzwi, izba przyjęć i korytarz administracji sprawiały wrażenie starego ratusza. W pokojach snuło się echo, drzwi obracały się na ciężkich zawiasach, a klamki błyszczały od wieloletniego używania.

Na ścianach sali konferencyjnej wisiały portrety byłych dyrektorów w sztywnych kołnierzykach i z baranimi baczkami. W początkowym okresie zebrania naszego oddziału odbywały się przy jednym z końców stołu. W późniejszych latach oddział powiększył się na tyle, by zapełnić cały stół.

Swoje stanowisko objąłem w październiku 1978 roku i przez następne trzy lata stykałem się z wieloma pacjentami i różnorodnymi problemami psychologicznymi. Sporą część moich zajęć stanowiła praca z pacjentami ambulatoryjnymi, przychodzącymi na oddział opieki dziennej szpitala Woodlands. Mieścił się on w dużym dworku o dziewięciu czy dziesięciu pokojach, oddalonym od głównego budynku o około ćwierć mili. Pracowałem również na oddziale stanów ciężkich, składającym się zaledwie z czterech pododdziałów, gdzie pacjentów poddawano intensywnemu leczeniu przed wypisaniem do domu albo przeniesieniem na inne oddziały.

Większość hospitalizowanych pacjentów wymagała długotrwałej opieki. Głównie były to osoby cierpiące na choroby wieku starczego, zanik przedniego płata kory mózgowej, depresje. Byli też młodsi pacjenci z poważnymi chorobami psychicznymi, takimi jak schizofrenia. Rzadko zaglądałem na oddziały, gdzie przebywali pacjenci z demencją starczą, ale nigdy nie zapomnę charakterystycznego zapachu, który tam panował. Odnosiło się wrażenie, że przez dziesiątki lat mocz przesiąknął każdą cząstkę budynku. Bez względu na staranność szorowania podłogi nic nie było w stanie go usunąć.

Na szczęście oddział psychologii znajdował się w pawilonie, z dala od głównego gmachu, w dawnym domu dyrektora szpitala (noszącym nazwę Dom Rosinga). Jednopiętrowy budynek miał ogromne okno wykuszowe wychodzące na niewielki kamienny taras, na którym często siedzieliśmy z otwartą butelką wina, jedząc lunch i obserwując zające szukające pożywienia na pobliskich polach.

Teraz po zamarzniętej ziemi stąpały ciężkie policyjne buty. Przez cały dzień policjanci przeczesywali teren i gromadzili się pod drzewami, gorliwie dyskutując. Odcięty od świata w naszym pawilonie, dopiero późnym popołudniem dowiedziałem się, czego szukali.

– To dziewczyna  – powiedziała Anne Chalmers z widocznym przygnębieniem.  – Została zamordowana.

– Zamordowana? Gdzie?

– Jeden z naszych portierów znalazł ją rano, idąc do pracy. Leżała przy Czarnej Ścieżce.

Nigdy nie korzystałem z Czarnej Ścieżki, chociaż każdego dnia w drodze do pracy mijałem jej początek. Biegła po obwodzie Carlton Hayes i wykorzystywano ją jako skrót z Narborough do Enderby, a cała droga zajmowała około piętnastu minut.

– Czy wiesz, kim ona jest?  – zapytałem.

– Miejscową dziewczyną, nastolatką.

Nagle pomyślałem o Emmie, mojej własnej córce. Właśnie teraz wraca ze szkoły, a później pójdzie na spacer z Jess  – naszą suczką, będą biegać po polach, dopóki nie zapadnie mrok. Jak wielu ojców, chciałem ją chronić, ale Emma od najmłodszych lat sama chodziła do szkoły.

– Kto mógł zrobić coś tak potwornego?  – zapytała Anne, coraz bardziej przygnębiona.

– Pomyślą, że to ktoś stąd  – przyszło mi na myśl.

Byłaby to naturalna reakcja, ale błędna. W Carlton Hayes nie przebywali pacjenci niebezpieczni dla otoczenia. Większość z nich była w podeszłym wieku i zniedołężniała do tego stopnia, że potrzebowała pomocy przy korzystaniu z ubikacji. Ostre przypadki były dobrze znane, a na oddziale dziennym Woodlands leczyliśmy neurotyków i pacjentów ze stanami lękowymi, którzy nie byli w stanie poradzić sobie z przygniatającymi ich czasami kaprysami codziennego życia. Nie byli agresywni ani niebezpieczni.

Wieczorem obejrzałem wiadomości w telewizji.

„Policja prowadzi śledztwo w sprawie piętnastoletniej uczennicy, której częściowo ubrane ciało znaleziono dzisiaj rano przy ścieżce w pobliżu wioski Narborough, na terenie należącym do szpitala psychiatrycznego w Carlton Hayes.

Miejscowa nastolatka, Lynda Mann, po raz ostatni widziana w poniedziałek o 19.30, została znaleziona dzisiaj rano w pobliżu drogi określanej przez tutejszych mieszkańców mianem Czarnej Ścieżki. Policja natychmiast zabezpieczyła teren i rozpoczęła czynności operacyjno-rozpoznawcze, mające na celu określenie ostatniej drogi dziewczynki. Przyczyny śmierci nie ujawniono”.

Fotografia ukazywała ciemnowłosą, drobną dziewczynkę o nieśmiałym uśmiechu, w ubraniu, które wydawało się na nią za duże.

W listopadzie 1983 roku Zespół Opieki Zdrowotnej Hrabstwa Leicestershire mianował mnie starszym psychologiem klinicznym i skierował do nowo utworzonego oddziału chorób psychicznych w Szpitalu Rejonowym w Leicester. Nadal dojeżdżałem do Carlton Hayes, by prowadzić pacjentów w przychodni i na oddziale dziennym Woodlands.

Zgodnie z moimi oczekiwaniami policja natychmiast zainteresowała się Carlton Hayes, jednak nie spodziewałem się, że zajmą sąsiednie pokoje. Niezagospodarowana część przychodni zamieniła się w pomieszczenie operacyjne, ekipa przywiozła własne szafki na dokumenty, białe tablice suchościeralne, karty katalogowe.

– Jak sobie radzą z meblami?  – zaciekawiłem się.

Kilka lat temu, kiedy po raz pierwszy wprowadzaliśmy się do pawilonu przychodni, błagaliśmy, pożyczaliśmy i w końcu ukradliśmy podstawowe rzeczy, takie jak krzesła i lampy. Administracja nie dała nam praktycznie nic. W pomieszczeniach opuszczonej połowy pawilonu wypatrzyliśmy przez zamknięte drzwi wszystkie potrzebne nam sprzęty pokryte grubą warstwą kurzu.

– Czy możemy dostać niektóre z tych mebli?  – zapytałem w dziale administracyjnym.

– Cóż… hm… już zostały przeznaczone do…

– Dokąd je wysyłacie?

– Ach, tego nie możemy powiedzieć.

Dość tego  – pomyślałem. W naszym dziale było czterech psychologów, trzech mężczyzn i jedna kobieta, wszyscy mniej więcej w tym samym wieku  – chętni, aby czegoś dokonać.

– Więc wszyscy w to wchodzimy  – powiedziałem, gdy uzgodniliśmy już plan.

– Ależ to kradzież  – powiedział nerwowo Russel.

– Nie, wcale nie  – zapewniłem go.  – My jedynie dokonujemy przemieszczenia środków w celu optymalizacji ich wykorzystania.

– Ale nie będziemy wyłamywać żadnych zamków ani okien… to znaczy nie chcę się włamywać…  – zastrzegł Russel.

– Zostawcie to mnie.

Przyniosłem z sadu drabinę, zaniosłem ją na górę i otworzyłem klapę na strych. Panowały tam egipskie ciemności. Ostrożnie stąpałem po belkach, które niepokojąco trzeszczały.

Znalazłem następny właz, wyważyłem go i spuściłem drabinę do opuszczonej połowy budynku  – prawdziwego skarbca porzuconych mebli i naczyń. Nie mogliśmy zwyczajnie wyjść przez frontowe drzwi zamknięte na kłódkę, ale znalazłem ogromne okno przesuwane w górę, wychodzące z tyłu na ogród. Otworzyłem je i zacząłem podawać rzeczy. W ciągu tygodnia przeprowadziliśmy jeszcze cztery czy pięć takich wypraw, dopóki nie zgromadziliśmy wszystkiego z wyjątkiem dywanów.

W różnych częściach szpitala, na przykład w starym internacie pielęgniarek, znajdowało się wiele pięknych i nieużywanych dywanów, więc postanowiliśmy rozwiązać nasz problem. Wymagało to śmiałej strategii. Zdecydowaliśmy, że trzech facetów i kobieta otwarcie niosący dywany nie wzbudzą niczyich podejrzeń, jeżeli tylko będziemy zachowywać się swobodnie.

Tak też było. W ten sposób, pomimo ścian wyłożonych białymi kafelkami przywodzącymi na myśl publiczne toalety, stworzyliśmy sobie całkiem wygodne biuro. Nikt nigdy nie wspomniał o brakujących przedmiotach, ale jednak poczułem coś na kształt nieczystego sumienia, kiedy do sąsiednich pomieszczeń wprowadziła się ekipa śledcza.

W ciągu kilku następnych tygodni śledztwo w sprawie morderstwa Lyndy Mann stało się częścią mojego życia. Przez cały czas śledziłem doniesienia w lokalnej prasie i oglądałem wiadomości telewizyjne. Pojawiały się liczne apele do społeczeństwa wspierane akcjami plakatowymi. W pomieszczeniu operacyjnym zajmowano się wieloma doniesieniami i przeglądano archiwa miejscowej policji z całych dziesięcioleci, szukając podobnych przestępstw i notowanych przestępców, których można byłoby powiązać z morderstwem. Do pawilonów krykietowych wprowadziły się dwie kolejne ekipy śledcze. Jedna z nich skoncentrowała się na chodzeniu od domu do domu i przeprowadzaniu rozmów z mieszkańcami pobliskich wiosek. Druga zajęła się grzebaniem w szpitalnych dokumentach, próbując zidentyfikować prawdopodobnych pacjentów oddziału dziennego i przychodni, którzy przewinęli się przez Carlton Hayes w ciągu ostatnich pięciu lat.

Pomimo stworzenia licznych teorii i zatrzymania wielu podejrzanych na Boże Narodzenie ekipa śledcza nawet odrobinę nie przybliżyła się do schwytania mordercy Lyndy. Policjanci na ochotnika zgłosili się do pełnienia dyżurów w ciągu świąt, aby nie zamykać pokoju operacyjnego. W „Leicester Mercury” pojawił się nagłówek: „POMÓŻCIE ZNALEŹĆ ZBOCZEŃCA!”.

W następnym tygodniu szedłem Forest Road na dyżur na oddziale dziennym w Woodlands i nagle uświadomiłem sobie, ile czasu upłynęło już od morderstwa. Przechodząc koło Czarnej Ścieżki, ujrzałem pozostałości żółtej policyjnej taśmy, poskręcanej jak zapomniane świąteczne dekoracje na metalowych barierkach.

– Dlaczego nikogo nie złapali?  – zastanawiałem się.  – Czy naprawdę wiedzą, co się stało?

Zacząłem myśleć, w jaki sposób do sprawy podszedłby psycholog. Dziwaczny pomysł, ale w końcu psychologia polega na rozumieniu ludzkich motywacji i przyczyn, dla których ludzie postępują tak, a nie inaczej. Było tyle pytań, które sam bym zadał, a które policjantom chyba nawet nie przyszły do głowy.

Na opustoszałej ścieżce, pośród mroku i ciemności spotkało się dwoje ludzi i jedno z nich nie żyje. Musiały między nimi zachodzić jakieś interakcje, nieważne jak krótkie i gwałtowne. Ci ludzie mieli swoje rodziny, przyjaciół, przeszłość. To, co sobie powiedzieli, i sposób, w jaki reagowali, było określone przez to, kim byli i co ukształtowało ich osobowość.

W takiej samej sytuacji różni ludzie zachowują się na różne sposoby. Na przykład, jeśli trzy młode kobiety przeszłyby przez te same ulice, zajrzały do tych samych sklepów, restauracji i pubów, to każda widziałaby co innego. Jedna widziałaby ludzi, którzy się śmieją, dobrze bawią i uznałaby ich za potencjalnych przyjaciół. Druga, widząc tych samych ludzi, uznałaby ich za wrogo nastawionych i mających chęć ją wyśmiać. Trzecia kobieta z zupełnie neutralnym stosunkiem do rzeczywistości uznałaby, że są to normalni ludzie  – ani źli, ani dobrzy, a zajmujący się jedynie swoimi sprawami.

Trzy kobiety nosiłyby różne ubrania z różnych przyczyn, a nie dlatego, że pasował im po prostu pewien styl. Wyobraźmy sobie, że pierwsza kobieta pragnie zwracać na siebie uwagę. Nosi więc ubrania, które przyciągają wzrok. Druga kobieta próbuje tego uniknąć. Nie chce się niczym wyróżniać. Jest bardziej ostrożna i konserwatywna. Trzecia z nich wybiera stroje, które się jej podobają i są wygodne.

Każda z nich jest inna i w podobnej sytuacji zachowa się w odmienny sposób. Nic nie dzieje się bez przyczyny. Jesteśmy produktem naszej przeszłości. Gdy Lynda Mann szła w poniedziałkowy wieczór Czarną Ścieżką, niosła z sobą bagaż doświadczeń, które ją ukształtowały i które sprawiły, że zachowała się w określony sposób, gdy zetknęła się z mordercą. Czy uciekała? Czy się zdenerwowała? Czy była bierna?

Wiedziałem również, że zabójca jest kimś więcej niż postacią z karykatur czy komiksów. On też miał bogate życie, które ukształtowało jego osobowość i wpłynęło na jego zachowanie. Zastanawiałem się, o czym myślał, kiedy zobaczył Lyndę. Co ujrzał i dlaczego wybrał właśnie ją? Jeżeli zdecydował się zaatakować młodą dziewczynę, to co myślał o kobietach w ogóle? Czy mógł być inteligentny? Jaki był jego prawdopodobny zawód?

Wiatr szarpał mankiety moich spodni, pędził liście rynsztokami i rzucał nimi o metalowe barierki, a ja obróciłem się i poszedłem swoją drogą. Gdzieś tam morderca Lyndy Mann chodził ulicami, jadł lunch, brał prysznic, spał i być może pił piwo w pubie.

Po kilku krokach przestałem rozmyślać o Lyndzie, a zacząłem myśleć o czekającym mnie dyżurze. Doszedłem do wniosku, że nie jest to w końcu moja sprawa. Nikt nie prosił psychologów, aby pomagali łapać morderców. Była to ponura praca policjantów, której im nie zazdrościłem.

Po dwóch tygodniach, 2 lutego 1984 roku, koroner oddał ciało rodzinie i Lynda spoczęła na cmentarzu przy kościele Wszystkich Świętych. Na nagrobku znalazła się inskrypcja:

LYNDA ROSE MARIE MANN

zabrana 21 listopada 1983 roku w wieku 15 lat.

Nie mieliśmy czasu się pożegnać, ale jesteś blisko w naszych myślach.

2

Wmoim życiu nie było żadnego punktu zwrotnego czy też sytuacji, która sprawiłaby, że chciałem zostać psychologiem. Ludzie często próbują znaleźć takie fakty, ale niezmiennie ich decyzje lub wybory są kulminacją wielu drobnych zdarzeń i okoliczności, które w przypadkowy sposób się zbiegają.

Jako nastolatka nigdy nie interesowało mnie, w jaki sposób działają mechanizmy. Nie rozbierałem starych budzików ani nie zastanawiałem się, dlaczego gra radio w kuchni mojej matki. Nie wykazywałem również szczególnego zainteresowania maszynami parowymi, modelami samolotów ani też eksperymentami na lekcjach fizyki w szkole.

Później, kiedy za 39 funtów kupiłem swój pierwszy samochód  – stary furgon Standard 10 bez drugiego biegu –moja wiedza o tym, co sprawia, że koła się kręcą, była nadal żałośnie skromna. Pamiętam, kiedy wybrałem się z Marylin, moją żoną, w naszą pierwszą wielką podróż do Walii, żeby odwiedzić jej babcię. Samochód z wysiłkiem wyciągał 56 mil na godzinę, a my świętowaliśmy świeżo odkrytą wolność.

W jakimś momencie na Old Road zaraz za Chepstow zauważyłem, że maksymalna szybkość zaczyna spadać. Nawet z nogą na podłodze nie mogłem wyciągnąć więcej niż 35 mil na godzinę. Gdy szybkość nadal spadała, aż do 20 mil na godzinę, zdecydowałem, że czas znaleźć jakiś warsztat. Z początku sądziłem, że to problemy z paliwem. Może szybkość maksymalna zależała od ilości paliwa w zbiorniku: mniej paliwa oznaczało wolniejszą jazdę.

Mechanik o znudzonym wyglądzie, z kosmykiem włosów zakrywającym jedno oko, wyszedł z kanału. Wycierając dłonie w szmatę, leniwie podszedł do samochodu. Wyjaśniłem, w czym problem, starając się sprawić wrażenie specjalisty od silników spalinowych.

– A może to olej?  – zapytał.

– Olej. Nie, nie sądzę. Nic nie skrzypi. Marylin, słyszałaś jakieś skrzypienie?

Pokręciła głową.

Mechanik spojrzał na mnie dziwnie i poprosił Marylin, żeby otworzyła maskę. Zajrzałem mu przez ramię. Bawił się mnóstwem rozmaitych przewodów i sprawdzał akumulator. Następnie wyciągnął wskaźnik bagnetowy.

– Proszę spojrzeć  – powiedział, pokazując błyszczący pręt.

– Na moje oko wygląda na czysty  – odpowiedziałem.

– Czysty? Słuchaj, stary, nie masz wcale oleju.

– I w tym tkwi problem?

Mówię o tym zdarzeniu nie tylko po to, by wykazać swą ignorancję w kwestii wszelkich mechanizmów, ale by pokazać na zasadzie kontrastu, gdzie się skupiały moje prawdziwe zainteresowania. Chociaż nie fascynowały mnie maszyny, to intrygowali mnie ludzie i sposób, w jaki działają ich ciała i umysły, dlaczego robimy to, co robimy i stajemy się ludźmi, którymi jesteśmy.

Wiele odpowiedzi na te pytania kryje się w przeszłości. Moja rozpoczęła się w maju 1946, w rok po zakończeniu wojny w Europie. Urodziłem się i dorastałem w Royal Leamington Spa. Jest to wspaniale brzmiąca nazwa jak na miasto, którego świetność minęła i od ponad wieku należała już do historii. Wiele z hoteli i wytwornych pensjonatów w wiktoriańskich domach, w których kiedyś zatrzymywali się możni i wielcy tego świata, by skorzystać z wód uzdrowiska, przerobiono na mieszkania i kwatery prywatne.

Nie pamiętam, żebym miał ojca. Odszedł wcześniej, niż mogłem zauważyć takie rzeczy. W ciągu lat słyszałem o nim różne historie. Nie wszystkie przedstawiały go w korzystnym świetle. Nigdy nie usłyszałem jego wersji zdarzeń. Moje najwcześniejsze wspomnienia to dorastanie w przeklętym pokoju w suterenie w Leamington. Nie wiem, dlaczego miałby być przeklęty, może przez wszechobecną wilgoć i zapadanie się gruntu, lecz moja mama zawsze pilnowała, żeby był nieskazitelnie czysty, tak by można było jeść z podłogi.

Przez całe życie była oddaną katoliczką, sumiennie zabierała mojego młodszego brata Anthony’ego i mnie na niedzielną mszę w kościele Świętego Piotra, dziękując za pomoc, jakiej Kościół udzielał jej w samotnym wychowywaniu dzieci.

W czasie tygodnia wykonywała różne prace. Ta, którą pamiętam najlepiej, to praca pomocy pielęgniarskiej w domu starców. Utkwiła w mojej pamięci z powodu jednego ze staromodnie wyglądających mieszkańców  – pana Blowera, którego poznałem pewnego dnia podczas wakacji, kiedy matka zaniosła mu lunch. Podopieczny pachniał tytoniem i starymi fusami herbacianymi. Ciągle siedział w kapciach i szlafroku; sprawiał wrażenie, jakby wyglądał przez niewidoczne okno. Musiał mieć z osiemdziesiąt lub dziewięćdziesiąt lat, ja miałem siedem.

– Jak masz na imię?  – zapytał mnie.

– Paul, proszę pana.

– Lubisz piratów, Paul?

– Nie znam żadnych piratów.

– Co??? Żadnych piratów? A może jakichś podróżników?

Pokręciłem głową.

Wciągnął powietrze przez zęby i popatrzył na mnie, jakby w pół zdania zapomniał o naszej rozmowie. Lecz po kilku dniach moja matka wróciła do domu z kilkoma książkami.

– Od pana Blowera  – powiedziała.

To były pierwsze prawdziwe książki w naszym domu i czytałem je w kółko. Nadal je mam: Zagubiony w kanadyjskiej dziczy Eleanor Stredder, Szwajcarscy Robinsonowie Johanna Wyssa, Wyspa Skarbów Roberta Louisa Stevensona oraz Łowcy wilków Jamesa Olivera Curwooda.

Sądzę, że był to początek mojego długoletniego flirtu z książkami. Pan Blower ciągle podsyłał mi nowe tytuły, dopóki mu się nie skończyły. Gdy byłem trochę starszy, zapisałem się do biblioteki w Leamington. W tym czasie przeprowadziliśmy się już do Lillington, rozrastającej się wsi na przedmieściach Leamington, którą wkrótce wchłonęło miasto.

Pomiędzy nimi leżały wzgórza Campion Hills, które stały się moim dziecięcym placem zabaw. Na szczycie stał samotny dąb. Z wielkiego rozwidlenia pnia widziałem całe miasto, a nawet dalsze okolice  – cztery, pięć mil w kierunku Warwick, siedziby hrabstwa. Drzewo było magicznym miejscem, które stawało się zamkiem, pirackim statkiem czy fortem kawalerii, w zależności od tego, w co się bawiłem.

Nie uważałem swojej rodziny za szczególnie ubogą czy też pochodzącą z nizin. Niektórzy mieli więcej, inni mniej. Podobnie brak ojca nie był czymś niezwykłym, sprawiła to wojna. Z tego też powodu pojawienie się ojczyma powitałem z pewną ambiwalencją. Miałem wtedy dwanaście lat i nie dostrzegałem w swoim życiu ogromnej pustki, jaką miałby nagle wypełnić.

Był Rosjaninem, któremu wojna zabrała żonę i dwie córki. Zażarty antykomunista, walczył w stopniu majora w Armii Czerwonej, następnie uciekł przed reżimem Stalina, idąc na piechotę ze swojej ojczyzny do Szwajcarii. W końcu trafił do Warwickshire, gdzie pracował jako inżynier w zakładach Forda.

Chociaż mówił po angielsku zupełnie dobrze, to nie potrafił swobodnie czytać, co stanowiło ciągłe źródło jego frustracji. Wydawał się kompletnie nie na swoim miejscu. Posiadał dobre wykształcenie, pochodził z raczej zamożnej rodziny, miał wysokie kwalifikacje techniczne i wojenne doświadczenie dowódcze, a jednak obracał się w towarzystwie i pracował z ludźmi pochodzącymi z zupełnie odmiennych kręgów. Nawet w środowisku innych emigrantów z Europy Wschodniej wydawał się wyobcowany z powodu swej inteligencji i poprzedniego statusu.

Uzyskanie dobrego wykształcenia w miejscowej szkole katolickiej przypominało trochę ruletkę. Rejon szkoły podstawowej był ogromny i skupiał dzieci z wielu różnych grup społecznych: od rodzin zamożnych po rodziny, które zdawały się specjalizować w płodzeniu dzikusów. Było to miejsce o fatalnym poziomie nauczania, przeznaczone dla twardzieli, gdzie dzieci bez problemów przechodziły do następnej klasy, a nauczyciele zamiast nauczać pilnowali, żeby uczniowie nie rozrabiali.

Zanim ukończyłem trzynaście lat, straciłem wszystkie paznokcie. Zadziwiające było to, że nie miało to nic wspólnego ze znęcaniem się nade mną przez moich kolegów. Odpowiedzialność za to ponosił pan Adams, nauczyciel, który czerpał sadystyczną przyjemność z zadawania bólu. Jego ulubioną karą było bicie uczniów ponadpółmetrową listwą po paznokciach.

Nie byłem przez niego jakoś specjalnie dyskryminowany. Po pewnym czasie każdy chłopiec w klasie bez poczerniałych paznokci był uważany za nauczycielskiego lizusa.

Kolejny nauczyciel z podstawówki urozmaicał naukę ortografii, każąc nam stać z wyciągniętymi rękoma i za każdą źle przeczytaną literę walił nas krawędzią linijki. Aż do dziś mam niekiedy problemy z ortografią z powodu lęku, jaki we mnie wytworzył.

Jakby mało było tego, że poziom szkoły był skandaliczny, to jeszcze system edukacyjny wszystko pogarszał. W wieku jedenastu lat uczniowie musieli przystąpić do egzaminu klasyfikacyjnego, który decydował o tym, czy szedłeś do liceum, czy do szkoły zawodowej. Liceum otwierało drogę na studia, a zawodówka praktycznie przygotowywała do życia po ukończeniu nauki.

Nie wiem, w jaki sposób inne szkoły organizowały egzamin kwalifikacyjny, ale w mojej klasie w zasadzie dokonano podziału na dzieci z zamożniejszych domów i pozostałe, mniej hojnie obdarzone przez los. Ponieważ w liceum obowiązywały mundurki i oczekiwano, że uczniowie będą mieli kulturalne obycie, wydawało się, że dzieci z bogatszych rodzin otrzymają wystarczające środki, by kontynuować taką naukę.

Właśnie te dzieci zostawały po lekcjach na dodatkowych zajęciach, przygotowujących do egzaminu kwalifikacyjnego. Inne, takie jak ja, pozostawiono same sobie. Jak można było przypuszczać, wszystkie dzieci z pierwszej grupy zdały, a pozostałe spojrzały na test i powiedziały: „Co to?”.

W ten właśnie sposób zadecydowano o mojej przyszłości  – poszedłem do szkoły zawodowej. Nie było już przede mną małej ani dużej matury. Przygotowywano mnie do życia. Swoją sytuację uświadomiłem sobie pewnego dnia, gdy stanąłem pod ścianą i zauważyłem, że drzwiczki szafki stoją otworem. Zajrzałem do środka i ujrzałem kolby, probówki, palniki Bunsena i statywy  – wszystko to stanowiło dla mnie zagadkę.

– Co to jest?  – zapytałem nauczyciela, wskazując probówkę.

– A, to. Odłóż wszystko na miejsce. Nigdy nie będziesz tego potrzebował.

Chociaż nie chciałbym zmieniać swojej przeszłości, to sądzę jednak, że system, który przesądza o przyszłości dziecka w wieku jedenastu lat, jest największym przestępstwem względem młodzieży.

Kiedy opuściłem szkołę, uświadomiłem sobie, że chcę studiować. Nie wiedziałem dokładnie, jak to osiągnąć, ale planowałem odłożyć trochę pieniędzy i w końcu zrobić małą i dużą maturę. Pomysł dalszego studiowania nie spotkał się w domu z pełnym zrozumieniem. Moja matka wychowała się w małej irlandzkiej wiosce i miała proste priorytety. Nie zaliczało się do nich wykształcenie uniwersyteckie, a do uczonych miała wręcz uniżony i bojaźliwy stosunek.

Nie pamiętam, dlaczego zdecydowałem się zostać kadetem policji. Może dlatego, że kilku miejscowych gliniarzy wywarło na mnie wielkie wrażenie. Pamiętam, że spałował mnie inspektor policji, gdy rozbiłem klosz w starej lampie. Nie przypominam sobie, by zdarzały się jakieś przestępstwa w Leamington, gdzie dorastałem. Taki jest pożytek z doskonałej pamięci dziecka. Ludzie nie ryglowali drzwi, matki zostawiały niemowlęta w wózkach przed sklepami, a dzieci pieszo chodziły do szkoły. Przestępstwa zdarzały się w powieściach kryminalnych lub przytrafiały się innym ludziom.

Jak większość z nas zakładałem, że prawdziwych przestępców można z łatwością rozpoznać. Ich postacie stworzyli w mojej wyobraźni Conan Doyle i Charles Dickens. Byli to profesor Moriarty i Bill Sykes. Oczywiście w rzeczywistości nie jest to takie proste.

Nie mogę określić, kiedy uświadomiłem sobie, że zła nie nosi się jak tatuażu, blizny czy przyczepionego identyfikatora. Gdy zostałem kadetem policji i pracowałem w komisariacie w Leamington, we wczesnych godzinach rannych, w czwartek 8 sierpnia 1963 roku piętnastu zamaskowanych mężczyzn zatrzymało nocny pociąg z Glasgow do Londynu na moście kolejowym niedaleko Leighton Buzzard i zrabowało 2 631 684 funty. Wydarzenie to stało się znane pod nazwą Napad Stulecia i zawładnęło wyobraźnią świata.

Dla policji było to jak kubeł zimnej wody. Cały system i ludzi ogarnęła apatia. Jesse James rabuje pociąg, to się przecież tutaj nie zdarza. Panowała atmosfera oburzenia i afrontu, zwłaszcza gdy gazety opisały zdarzenie w stylu opowieści o Robin Hoodzie  – pieniądze nie były niczyją własnością, i tak miały zostać zniszczone, a złodzieje się po prostu poczęstowali  – i Bóg z nimi. Niestety w trakcie napadu został poważnie pobity maszynista, Jack Mills, i choćby nie wiadomo jak romantycznie opinia publiczna odbierała to przestępstwo, to policja odpowiedziała gwałtownie na ten akt przemocy. Będąc kadetem, nie odgrywałem prawie żadnej roli, lecz pamiętam ciągłe klekotanie dalekopisu i dalej widzę sierżantów, którzy nagle ruszyli w teren po dziesięciu latach siedzenia za biurkiem. Gdy po kilku dniach opublikowano pierwsze zdjęcia poszukiwanych mężczyzn, patrzyłem na twarze Bruce’a Reynoldsa, Charliego Wilsona i Jimmiego White’a i wydało mi się, że wyglądają zupełnie zwyczajnie. Mogli być moimi kolegami z podwórka, ich ojcami, miejscowymi biznesmenami, kupcami, taksówkarzami, nauczycielami… każdym, tylko nie bandytami.

Uświadomiłem sobie, że nurtują mnie liczne pytania: Co się stało, że ci normalnie wyglądający ludzie stali się tym, kim się stali? Jak doszło do tego, że trafili na pierwsze strony gazet i jaki mieli inny wybór?

Bracia Kray byli identyczni. Pamiętam, jak ujrzałem wczesne zdjęcia Rona i Reggiego kręcących się na imprezach, przy stole z osobistościami i gwiazdami sportu we wschodnim Londynie. Wyglądali zupełnie tak samo jak zwykli ludzie, którym się poszczęściło w życiu. Później, gdy zdjęcia wybierano staranniej i powszechnie znana stała się ich mordercza kariera, zaczęli się wydawać bardziej złowrodzy.

Gdy byłem kadetem, jednym z moich obowiązków było dostarczanie posiłków z pobliskiej kafejki do cel. Stukałem w metalowe drzwi i podawałem tacę przez okienko.

Pewnej nocy znajomy głos powiedział:

– Cześć, Paul.

Był to ktoś, kto chodził ze mną do szkoły, kilka klas wyżej. Teraz był zamknięty w celi.

Jak do tego doszło?  – pomyślałem.  – Co sprawiło, że poszedł inną drogą niż ja?

Po roku zrezygnowałem z pracy w policji, ale te pytania nie przestawały mnie dręczyć i prawdopodobnie były jedną z przyczyn, dla których zostałem psychologiem. W międzyczasie rozpocząłem pierwszą z moich niezliczonych prac. Za dużo ich było, żeby je zliczyć, a co dopiero spamiętać nazwy; pracowałem wszędzie: począwszy od sklepu, a skończywszy na sali posiedzeń zarządu.

Chociaż mieszkałem w domu rodzinnym, to cieszyłem się wolnością zarabiania pieniędzy. Kiedy kupiłem swoją pierwszą parę dżinsów, wbrew woli ojczyma, to było to coś więcej niż tylko wybór ubrania. Zarobiłem na nie i miałem prawo wybierania swoich ubrań.

– W moim domu mieszkają bikiniarze  – powiadał, wzdychając z odrazą.

Od czasu do czasu chodziłem na miejscowe potańcówki. Szczególnie utkwiła mi w pamięci jedna, która miała miejsce pod koniec 1963 roku w sali Locarno w Coventry. Pewna młoda dama przez całą noc wydawała się zainteresowana tańcem ze mną i dlatego nie zwracałem zbytnio uwagi na zespół i jego dziwacznego wokalistę, który ciągle zeskakiwał ze sceny i biegał po sali. Był to Mick Jagger i The Rolling Stones.

Po paru tygodniach, 27 grudnia, kolega szkolny przekonał mnie do pójścia na kolejną potańcówkę w Szkole Tańca w Leamington, gdzie grali Woody Allen i The Challengers. Nie byłem zbytnio zainteresowany, ale pożyczył mi płaszcz i powlokłem się za nim.

W środku było głośno i hałaśliwie, w tłumie wyróżniały się dwie dziewczyny. Z jedną z nich, która została później pielęgniarką, chodziłem do szkoły, ale drugiej nie znałem. Wysoka i wiotka, o ciemnobrązowych włosach, miała na sobie sukienkę w szkocką kratę, bez rękawów, przewiązaną paskiem i białą bluzkę z długimi rękawami. Nie mogłem od niej oderwać oczu, a ona zarumieniła się, gdy poprosiłem ją do tańca.

Potem odprowadziłem ją do domu po drugiej stronie miasta. Noc była kryształowo czysta, gdyż chodniki i żywopłoty lśniły od mrozu. Przed furtką dała mi bardzo nieśmiałego całusa w policzek, a ja wróciłem do domu sześć mil pieszo. Z każdym krokiem mówiłem sobie, że oto znalazłem dziewczynę, z którą się ożenię.

Ślub odbył się na początku czerwca 1966 roku. Na miesiąc miodowy pojechaliśmy pociągiem do Tenby w Walii, gdzie zatrzymaliśmy się w pensjonacie. Potem przeprowadziliśmy się do wynajmowanego mieszkania w Leamington. Marylin była sekretarką na Uniwersytecie Warwick, a ja nadal zmieniałem prace jak rękawiczki; byłem krupierem w kasynie w Birmingham do chwili, gdy pewien policjant uświadomił mi, że nie jest to rozsądny wybór w rozwoju zawodowym młodego człowieka.

Gdy po roku pojawiła się Emma, a po dwóch latach Ian, mieliśmy mały czteropokojowy bliźniak, który uważaliśmy za cudowny, oraz kredyt hipoteczny. Wszelkie marzenia o studiach zawiesiliśmy na kołku, gdyż czasami musiałem podejmować dwie prace, żeby związać koniec z końcem. W międzyczasie Marilyn zajmowała się wszystkim w domu. Dowiedziałem się, jaka to radość obudzić się tylko dwa razy w ciągu nocy w towarzystwie dwojga dzieci. Kiedy śpię, niewiele może mnie obudzić.

Jesienią 1972 roku pracowałem jako asystent do spraw eksportu w firmie Automotive Products, która była międzynarodowym producentem części samochodowych i największym pracodawcą w mieście. Moim zadaniem było dopilnowanie tego, by przydzieleni mi klienci otrzymali części w chwili, gdy były one potrzebne. Na pewno nie była to „kariera” i wiedziałem, że przytłacza mnie kołowrót codzienności. Sądziłem, że nigdy nie obejmę jakiegoś odpowiedzialnego stanowiska i mogłem mieć tylko nadzieję, że w ciągu czterdziestu lat zgromadzę odpowiednią kwotę, by przetrwać czas emerytury. Do tej pory wykonywałem mnóstwo prac  – niektóre z nich były bardzo absorbujące, ale żadna nie dawała satysfakcji. Wiedziałem, że muszę znaleźć pracę, która by mnie pochłaniała i dawała mi motywację  – coś, co mógłbym robić przez całe życie.

Mając wsparcie Marylin, zapisałem się do szkoły wieczorowej, żeby zrobić małą maturę i później rozpocząć studia na uniwersytecie. Oznaczało to przychodzenie z pracy do domu, szybki obiad i jazdę rowerem do Thornbank  – Studium Kształcenia dla Dorosłych w Warwickshire, tak aby dotrzeć tam na dziewiętnastą. Do domu wracałem o 21.30, odrabiałem prace domowe i szedłem spać o północy lub później.

Do egzaminu przystąpiłem latem 1973 roku i natychmiast zacząłem myśleć o dużej maturze. Niestety, okazało się, że w Thornbank nie prowadzono zajęć z moich przedmiotów w trybie wieczorowym. Zaszedłem już zbyt daleko, aby zawrócić; szedłem na studia, aby odmienić swój los, więc dlaczego nie zrobić tego teraz  – pomyślałem. Umówiłem się na rozmowę z dyrektorem, wyjaśniłem, że chcę w ciągu dnia chodzić do szkoły, i poprosiłem o pracę urzędnika na nocnej zmianie.

Zacząłem pracować na nocnej zmianie od dwudziestej do ósmej rano cztery noce w tygodniu. Zgodnie z planem miałem chodzić na zajęcia w ciągu dnia, a potem złapać kilka godzin snu przed pracą i w czasie weekendów. Sądziłem, że w najgorszym przypadku będzie to najwyżej jeden rok. Ale gdy już zmieniłem pracę i pojechałem do Thornbank, żeby się zapisać, odkryłem, że miejsca na zajęcia przygotowujące do dużej matury są zajęte już na dwa lata z góry.

Nie było sensu się kłócić. Poprosiłem o listę podręczników, wróciłem do domu i zacząłem się uczyć sam w ciągu dnia. Moim celem było rozpocząć studia w październiku 1974 roku, a oznaczało to, że muszę zdać maturę w ciągu siedmiu–ośmiu miesięcy. W styczniu otrzymałem ofertę warunkowego przyjęcia na prawo w Oksfordzie lub medycynę w Birmingham, ale jedno i drugie oznaczało przeprowadzkę i zaciągnięcie kolejnego kredytu hipotecznego bez nowej pracy. Bardziej atrakcyjną możliwość stwarzał Uniwersytet Warwick, który powstał w odległości dwunastu mil od Coventry, oczywiście jeżeli mnie przyjmą.

– W czym mogę panu pomóc?  – zapytała sekretarka, podnosząc wzrok znad maszyny do pisania. Miała długie, proste włosy i doskonale poziomą grzywkę.

– Szukam doktora Samualsa, w sprawie przyjęcia na studia  – odpowiedziałem.

– Sądzę, że w tej chwili pije poranną kawę, ale może pan sprawdzić w jego biurze. Proszę skręcić w lewo i prosto korytarzem, trzecie piętro.

Obserwowała mnie, gdy wychodziłem, i poczułem się lekko nieswojo. Byłem chyba jedyną osobą na całym kampusie uniwersyteckim, która nosiła garnitur. Zatrzymawszy się przy drzwiach, zebrałem się w sobie i zapukałem. Bez odpowiedzi.

– Szukasz Jima?  – Skądś pojawił się niski, łysy mężczyzna.  – Jest na kawie. Zaraz go ściągnę.

– Nie ma sprawy. Poczekam  – odpowiedziałem.

– Nie, wystarczająco długo już go nie ma.  – Zniknął równie szybko, jak się pojawił.

Chociaż całą noc spędziłem, pracując w Automotive Products, to nie czułem zmęczenia. To był zbyt ważny dzień. Przyjechałem do domu o ósmej rano, akurat żeby zjeść śniadanie i pożegnać Emmę przed wyjściem do szkoły. Następnie wykąpałem się, ogoliłem, wypastowałem buty, założyłem garnitur i złapałem autobus linii 517, jadący na przedmieścia Coventry.

Korytarzem zbliżał się mężczyzna. Wyglądał na osobę w moim wieku, może trochę starszą. Ubrany był w dokładnie wyprasowane spodnie i sweter wycięty w serek. Widziałem, że myśli: „Kto to jest? Nie znam go. Za stary na studenta i ubrany w garnitur”.

– W czym mogę pomóc?

– Nazywam się Paul Britton i chciałbym rozpocząć tu studia.

Nieco zaskoczony powiedział:

– Hm, rozumiem. No cóż, w takim razie proszę wejść.

Chociaż nigdy do tej pory nie byłem w pokoju na uczelni, to jego wygląd mogłem sobie z łatwością wyobrazić. Było w nim sfatygowane biurko, kilka krzeseł, ogromna tablica i setki książek na półkach.

– Czy złożył pan formalne podanie?  – spytał.

– Ach, nie.

– Taka jest zwykle procedura. W przeciwnym razie tuziny osób wyczekiwałyby przed drzwiami mojego pokoju.

– Przepraszam. Sądziłem…

Spojrzał lekko ubawiony.

– No, ale jest pan teraz tutaj. Dlaczego chce pan studiować zarządzanie?

Wiedząc, że takie pytanie musi paść, byłem na nie przygotowany. Powiedziałem mu, że chcę być psychologiem i zarządzanie na Uniwersytecie Warwick jest dla mnie nadzieją, gdyż na trzecim roku sporo miejsca poświęca się naukom związanym z behawioryzmem. Poza tym miałem sporo doświadczeń z pracy, a uniwersytet był wystarczająco blisko domu, tak że nie musielibyśmy się przeprowadzać. Słuchał i od czasu do czasu zadawał pytania, przekrzywiając głowę, jakby się bał coś przegapić.

– Jest pan trochę starszy niż przeciętny student, panie Britton  – powiedział bez nagany.

– Mam dwadzieścia siedem lat, żonę, dwoje dzieci i kredyt hipoteczny.

– Aż tyle! Obawiam się, że nadal nie rozumiem, dlaczego zjawił się pan u mnie. Zwykle załatwiamy te rzeczy trochę inaczej.

– Po prostu sądziłem, że rozsądnie jest przyjść i osobiście porozmawiać z osobą, która podejmuje decyzje  – z tą najważniejszą.

Zaśmiał się głośno i poczułem się trochę bardziej odprężony.

– Wiem, co to ciężka praca. Przez ostatnie dziesięć lat wykonywałem różne prace w pełnym wymiarze godzin. Chodziłem do szkoły, żeby zdać małą maturę, a teraz przystępuję do dużej matury.

– Ależ to zajmuje dwa lata. A pan mówi o rozpoczęciu studiów w październiku.

– Zamierzam przystąpić do egzaminu w maju.

– Za cztery miesiące.  – Jego ton nie krył wątpliwości.

– Wiem, ale nie mogę czekać. Jestem starszy niż pozostali kandydaci. Zegar tyka cały czas. Mam na utrzymaniu rodzinę.

Pochylił się do przodu.

– Co prowadzi do mojego kolejnego pytania. W jaki sposób zamierza pan sobie finansowo poradzić z trzyletnimi studiami w trybie dziennym, panie Britton?

– Mam nadzieję dostać stypendium.

– A jeśli nie, to co?

– Omówiłem tę kwestię z rodziną. To najważniejsza okazja, jaką mamy, tak czy inaczej poradzimy sobie jakoś.

Doktor Samuals odchylił się na krześle do tyłu, ważąc swoje słowa.

– Takie studia wymagają dużych umiejętności poznawczych. Jak daleko zaszedł pan z matematyką?

– Dostałem najwyższą ocenę na małej maturze.

– Hm. Zwykle przyjmujemy kandydatów, którzy zdawali matematykę na dużej maturze.

Straciłem nadzieję.

– No cóż, sprawdźmy to, zgadza się pan?  – Stanął przy dużej tablicy i narysował kredą układ współrzędnych, nazywając jedną oś x, a drugą y. Następnie poniżej zapisał równanie.  – Czy może pan narysować przebieg funkcji?

Cholera  – pomyślałem. Znałem równania tego typu, ale byłem zbyt zdenerwowany, żeby robić dokładne wyliczenia. Zamiast tego w kredowym pyle na tablicy narysowałem palcem podstawową krzywą tego typu równań.

Uśmiechnął się.

– Zgadza się. Chociaż powinna zaczynać się około pół cala niżej.

Z powrotem za biurkiem splótł dłonie i przycisnął do ust. Długa cisza stała się po jakimś czasie niezręczna. W końcu przemówił:

– Na pana miejscu skupiłbym się na zdaniu ekonomii na szóstkę na maturze. Jeżeli dostanie pan trójkę lub więcej, to gwarantuję przyjęcie.

Poczułem się cały w skowronkach.

– Nie wie pan, ile to dla mnie znaczy  – powiedziałem.

Znowu się zaśmiał.

– Może to dziwne, ale chyba wiem.

Przez następne cztery miesiące każdą wolną chwilę poświęcałem nauce. Jednak pojawiło się coś, co budziło o wiele większy niepokój. U Iana wykryto zwyrodnienie stawu biodrowego, chorobę bioder, która powodowała ogromny ból, przez co nie mógł chodzić i musiał być wszędzie noszony lub zabierany na wózku inwalidzkim. W stawie biodrowym brak było płynu smarującego, co prowadziło do ścierania główki i panewki.

Chirurdzy, ortopedzi oraz inni specjaliści badali go i w końcu zdecydowali się wziąć do szpitala i położyć na wyciągu. Wczesnym rankiem Marylin zabierała Emmę do szkoły, potem szła do szpitala, a ja przychodziłem prosto z pracy i siedziałem z Ianem w ciągu dnia. Trwało to tygodniami i był to okropny czas. W trakcie tego wszystkiego zdołałem przystąpić do egzaminu, a potem musiałem czekać na wyniki, które decydowały, czy cała ta ciężka praca i poświęcenie rodziny były tego warte.

W połowie sierpnia nadal czekałem na wyniki. Pewnego dnia pojechałem do szpitala, żeby posiedzieć z Ianem. Dołączyła do mnie Marylin i spędziliśmy tam większą część dnia. Znaliśmy prawie wszystkie pielęgniarki. Pod koniec dnia jedna z nich zapytała mnie o zawód.

– Być może pójdę na uniwersytet  – odparłem.  – To zależy od…

– A, wyniki  – powiedziała Marylin.  – Przyszły dziś rano. Zapomniałam.  – Spojrzałem na nią, nie ważąc się zapytać. Uśmiechnęła się  – Dostałeś szóstkę.

Nawet ze stypendium przez następne trzy lata żyliśmy bardzo skromnie. Na szczęście poślubiłem kobietę, która potrafiła przygotowywać zadziwiające posiłki, nawet gdy szafki wydawały się świecić pustkami. Dawała mi swoje wsparcie i powstrzymywała przed rezygnacją.

W ciągu miesiąca od rozpoczęcia studiów na uniwersytecie utworzono Wydział Psychologii, na który natychmiast się przeniosłem z Zarządzania. Nie potrzebowałem wiele czasu, by uświadomić sobie, że odnalazłem swój przyszły zawód  – psychologia dawała mi nie tylko szansę zaspokojenia własnej ciekawości, ale również naprawiania ludzkich losów.

Umysł człowieka jest nadal w dużej mierze nieopisany. Jego parametry są zbyt szerokie, żeby je wszystkie ująć i zmierzyć. Jak to się dzieje, że trzy, cztery funty „szarego błota” w głowie mogą wytworzyć wszystko, co myślimy, rozumiemy i wiemy? Kiedy Mozart pisał swoje symfonie, kiedy Michał Anioł malował freski w Kaplicy Sykstyńskiej, kiedy Hitler nakazał przeprowadzić ostateczne rozwiązanie, kiedy nastoletnia matka zostawia niemowlę w pojemniku na śmieci, kiedy ofiara przestępstwa boi się wyjść frontowymi drzwiami, kiedy przestępca torturuje i morduje młodą dziewczynę… nie ma znaczenia, jak ważne jest zdarzenie czy wypowiedź, wszystko wynika z jakichś aspektów ludzkiego zachowania i interakcji  – z tych trzech, czterech funtów „budyniu”, z których składa się nasz mózg.

Wyobraźmy sobie sieć rybacką utworzoną z setek linii połączonych tysiącami węzłów. Każdy węzeł jest interesujący, ale kiedy próbuje się go oddzielić, pociąga za sobą wszystkie inne. Każdy jest połączony z każdym i nie można zrozumieć pojedynczego węzła, dopóki nie zrozumie się zasad rządzących zachowaniem pozostałych. Właśnie to czyni psychologię tak interesującą. To jak ciągłe przyglądanie się trójwymiarowej mapie z zaznaczoną trasą podróży. Po trzech latach wykładów, zadań domowych i pisanych do późnej nocy referatów ukończyłem studia z pierwszą lokatą i przyjąłem ofertę studiów podyplomowych na Uniwersytecie Leicester. Moja praca dotyczyła lęków i fobii, a zwłaszcza pomiarów arachnofobii  – lęku przed pająkami. W celu dokonania pomiarów stworzyłem skomplikowane labirynty dla pająków i badanych ludzi.

Przeprowadzka do Leicester, o trzydzieści pięć mil od Leamington, nie przyszła łatwo. Dla Marylin i dzieci były to przenosiny na drugi koniec świata i strasznie tęskniły za dotychczasowym domem. Ian miał już siedem lat, biegał i chodził bez trudności, chociaż musiały jeszcze minąć całe lata, zanim problem ze stawem zniknął całkowicie. Powiedzieliśmy mu, że pozna nowych przyjaciół, i w dniu, w którym wprowadziliśmy się do naszego nowego domu, wyszedł na zewnątrz, oświadczając, że nie wejdzie do środka, dopóki nie znajdzie przyjaciela.

Jego widok chwytał nas za serce. W końcu pani, która mieszkała naprzeciwko, powiedziała do swojego synka: „Wyjdź i porozmawiaj z tym chłopcem. Stoi tam już wieki całe”. Życzenie Iana się spełniło.

Wkrótce po rozpoczęciu studiów podyplomowych zostałem stażystą wolontariuszem na stanowisku psychologa klinicznego w Wydziale Zdrowia hrabstwa Leicester, największym w Wielkiej Brytanii. Moim długoterminowym celem była praca w klinice, więc po dziewięciu miesiącach przyjąłem proponowane mi płatne stanowisko.

Po uzyskaniu dyplomu moja praca obejmowała diagnozowanie i leczenie ludzi, których doświadczył los. Byli to pacjenci cierpiący na powracające nocne koszmary, ostre stany lękowe, inni mieli problemy seksualne lub zaburzenia osobowości, niektórzy cierpieli na bezsenność, nie mogli się powstrzymać od prania, nie mogli się zmusić, żeby wyjść z domu na pocztę. Niektórzy z nich mieli również problemy psychosomatyczne: uważali się za sparaliżowanych, mieli egzotyczne choroby lub zaburzenia, których lekarze nie mogli zdiagnozować. Żaden z tych przypadków nie był trywialny czy drobny, ponieważ każdy miał negatywny wpływ na jakość życia i mógł zniszczyć więzi międzyludzkie i życie rodzinne. Pamiętam pewnego ośmiolatka, który pewnego dnia przyszedł do mojego gabinetu i dał mi pióro, kupione widocznie za swoje kieszonkowe.

– To za to, że pomógł pan mojej mamie  – powiedział nerwowo i rzucił się w jej stronę. Przez ostatnie sześć lat jego mama nie mogła wyjść z domu po zakupy ani nawet żeby zabrać go do parku. Całe miesiące upłynęły, zanim udało się ją uwolnić od agorafobii.

Młoda kobieta w wieku około dwudziestu pięciu lat trafiła do mnie skierowana przez lekarza. Martha cierpiała na stany lękowe, które zagrażały jej małżeństwu. Wraz z mężem desperacko pragnęli dziecka, ale nie mogła zajść w ciążę. Prawdę mówiąc, nigdy nie miała miesiączki. Poza tym miała całkiem poważne problemy ze słuchem, co wprawiało ją w zakłopotanie.

Chociaż próbowałem sprawić, aby poczuła się trochę bardziej swobodnie, to jednak każda komórka jej ciała emanowała brakiem wiary w siebie i niską samooceną. Wszelkie zwykłe historie, które opowiadała, kontrastowały z tonem jej głosu i zachowaniem. Słowa przekazywały własną historię, a ciało zdradzało zupełnie inną.

Zacząłem jej opowiadać o ludziach przychodzących do mnie po raz pierwszy, przerażonych i przygnębionych, czerpiących wyobrażenia o tym, co się może zdarzyć, z telewizji lub kina. Całe dnie poświęcają oni na przygotowania, próbując dokładnie zaplanować, co powiedzieć. Kiedy wchodzą do gabinetu, zapominają wszystko i czują się głupio.

A potem dodałem:

– Kiedy zaczynamy mówić o tych fragmentach życia, o których chcą zapomnieć, denerwują się i wpadają w zakłopotanie. W końcu jestem zupełnie obcy. Wiem, że jest im ciężko, ale to zupełnie jak skok ze spadochronem: podchodzisz do drzwi samolotu i musisz uczynić ten ostatni krok.

Dalej tłumaczyłem, że bardzo często w takich sytuacjach okazuje się, iż problemy pojawiły się o wiele wcześniej, kiedy byli dużo młodsi. Może jakiś dorosły zmusił ich do zrobienia czegoś, co ich przestraszyło, i nie wiedzą, w jaki sposób o tym mówić. Czasami mają wrażenie, zupełnie błędne, że sami ponoszą za to odpowiedzialność.

Gdy tak mówiłem, Martha zaczęła bezgłośnie szlochać i w końcu się rozpłakała. Opowiedziała o swoim dzieciństwie: miała problemy ze słuchem, przez co w końcu trafiła do szkoły dla głuchych. Tam była systematycznie wykorzystywana seksualnie przez jednego z nauczycieli. Pierwszy wypadek miał miejsce przed okresem dojrzewania i zapoczątkował całą serię, która trwała wiele lat.

Ponieważ nie mogła się porozumieć, a była przy tym chorobliwie nieśmiała, Martha we własnym przekonaniu stała się winna brutalnego traktowania. Przeprowadziłem ją przez bolesne wspomnienia, wyjaśniając, kto jest naprawdę winien. W trakcie rozmowy widziałem, jak opada z niej poczucie winy i wyłania się nowa osoba.

Zanim wyszła, zgodziła się przyjść na wizytę w przyszpitalnej przychodni. Tego wieczoru po raz pierwszy dostała miesiączkę, a po kilku tygodniach zaszła w ciążę, w rezultacie której urodziło się pierwsze z trojga dzieci.

Właśnie dlatego wybrałem zawód psychologa klinicznego  – żeby pomagać ludziom takim jak Martha. Wszystko, o czym marzyłem i na co tak ciężko pracowałem, stało się rzeczywistością  – nie było żadnego poczucia niepewności czy też pytania: „Co potem?”. Miałem zawód, który stawiał przede mną wyzwania i który mnie motywował, zawód, który zapewni utrzymanie mojej rodzinie i uleczy ludzkie dusze.

3

Kiedy na początku 1984 roku zadzwonił do mnie nadkomisarz David Baker, pierwszą reakcją było przypuszczenie, że któryś z moich pacjentów ma kłopoty. Szef wydziału śledczego policji w Leicestershire przedstawił się uprzejmie i powiedział, że polecił mnie jeden z jego kolegów. Wytężyłem szare komórki.

– Kiedyś pan nam pomógł  – powiedział i wymienił nazwisko policjanta.

– A, tak  – przypomniałem sobie przypadek młodej kobiety niebezpiecznie zakochanej w policjancie.

– Szczerze mówiąc, psychologia to nie moja para kaloszy  – rzekł Baker.  – Widzi pan… jestem detektywem i…  – Zawiesił głos.

To musi do czegoś prowadzić  – pomyślałem.

– Czy nie mam racji, uważając, że pańska praca daje wgląd w motywacje ludzi i w to, jak stają się tym, kim się stają?

– Ogólnie rzecz ujmując, tak  – powiedziałem ostrożnie.

– Cóż, zajmuję się trudnym śledztwem w sprawie morderstwa i chciałbym wiedzieć, czy mógłby mnie pan w związku z nim odwiedzić. Pana wsparcie byłoby bardzo pomocne.

Zaintrygowało mnie to. Co mógłbym wnieść do śledztwa? Moja wiedza na temat pracy policji pochodziła z dzieciństwa z lektury opowiadań o Sherlocku Holmesie i okresu, gdy byłem kadetem policji w wieku szesnastu lat. Potem przypomniała mi się Lynda Mann i powstrzymałem się.

– Oczywiście  – powiedziałem.  – Czy jutro panu odpowiada?

– Proszę zjeść dobre śniadanie przed przyjściem  – odparł raczej tajemniczo.  – Nie będzie pan miał ochoty na lunch.

Biuro Bakera w komendzie policji hrabstwa przy London Road w Leicester było zaśmiecone dowodami ponaddwudziestosiedmioletniej służby. Na ścianach znajdowały się proporczyki i zdjęcia, a biurko ozdabiała precyzyjna waga, używana przez handlarzy narkotyków do dzielenia towaru. Baker zbliżał się do pięćdziesiątki. Był niewysokim mężczyzną, mocno zbudowanym, łysiejącym, jego twarz wyglądała prawie jak twarz cherubina. Nosił się nieco po wojskowemu i uwielbiał nienagannie wyprasowane granatowe garnitury w prążki. Siedział w marynarce.

– Nie ma ustalonych reguł w kwestiach, w których będę prosił teraz o pomoc  – zaczął jak ktoś, kto zdaje sobie sprawę z tego, że może brzmieć głupkowato.

– Jeślibym panu pokazał miejsce przestępstwa, będące mniej więcej w takim samym stanie jak pierwotnie, to czy mógłby mi pan opowiedzieć coś o osobie mordercy?

Wziąłem głęboki oddech i jeszcze raz moje myśli powędrowały do Lyndy Mann.

– W zależności od tego, co zobaczę  – tak.

Odprężył się odrobinę.

– Czy słyszał pan o morderstwie Caroline Osborne?

Zaskoczył mnie.

– Nie, przykro mi…

– Jej ciało znaleziono w sierpniu w wysokiej po pas trawie na łąkach Aylestone Meadows, obok kanału Grand Union w Leicester. Pewne aspekty tego morderstwa są zaskakujące.

Skinąłem głową.

W miarę jak kontynuował, troszeczkę się wahał, niepewny, jak przejść dalej.

Ubiegły rok, 1983, był bardzo zły dla wydziału śledczego policji w Leicester. Popełniono trzy niewyjaśnione morderstwa. W lipcu znaleziono ciało pięcioletniej Caroline Hogg na skraju trawnika niedaleko Twycross Zoo, dziesięć dni po tym, jak zniknęła z dzielnicy Portobello w Edynburgu. W tym samym miesiącu została zamordowana Caroline Osborne  – kosmetyczka z salonu piękności dla zwierząt  – gdy wyprowadzała na spacer swojego psa, a potem nastąpiło morderstwo Lyndy Mann.

Trzydziestotrzyletnia Caroline Osborne od siedmiu lat mieszkała i pracowała w szeregowcu na rogu Danvers Road w Leicester. Prowadziła swój salon Clippapet w pomieszczeniach od ulicy, a sama mieszkała na piętrze i w pokojach na zapleczu. W dniu morderstwa wyszła z salonu o osiemnastej, żeby wyprowadzić swoje psy na spacer po łąkach Aylestone Meadows  – ogromnym zielonym pasie boisk, działek, nieużytków i alejek. Wzięła swoją czarną labradorkę Tammy i tak samo nazywającego się, należącego do sąsiadów brązowego mieszańca labradora, którym pozwalała wyhasać się bez smyczy.

Późną nocą wałęsającego się psa znalazł John Douglas, mieszkaniec okolicy, który rozpoznał Tammy, a także zauważył, że pies przebywał w wodzie. Zabrał Tammy do siebie, a potem powiedział jej, żeby wracała do domu. Trzy godziny później sąsiedzi mieszkający na Danvers Road usłyszeli wyjącą Tammy i wezwali policję.

Nocne poszukiwania nie doprowadziły do znalezienia śladów Caroline. Wznowiono je w sobotę rano. O wpół do jedenastej opiekun policyjnego psa zauważył całkowicie ubrane ciało Caroline leżące w wysokiej po pas trawie.

– W sprawie są pewne niepokojące aspekty  – powiedział Baker, wyciągając kilka segregatorów z napisem „WŁASNOŚĆ POLICJI”.  – Jej ręce i stopy były związane sznurem. Miała pięć ran kłutych na szyi i dwie rany kłute klatki piersiowej, które przebiły serce. Nie było śladów rabunku ani wykorzystania seksualnego. Nie znaleźliśmy użytej broni…  – Zamilkł na chwilę.  – Ale znaleźliśmy to…

Przy ciele odkryto kawałek papieru z rysunkiem przedstawiającym pentagram w kole  – symbol związany z satanizmem i czarną magią.

– Uważamy, że zgubił to morderca  – powiedział Baker, nie mogąc ukryć podniecenia.

Otwierając pierwszy skoroszyt, zapytał:

– Paul, widziałeś już kiedyś zdjęcia z miejsca zbrodni?

Pokręciłem głową.

– Przykro mi, ale nie jest to miły widok.

Pierwsza strona zawierała zdjęcia określające lokalizację: kanał i biegnącą obok ścieżkę, używaną do ciągnięcia łodzi. Kolejne ujęcia stopniowo zbliżały się do ciała, które zostało sfotografowane pod każdym możliwym kątem. Było to obrzydliwe i bardzo pragnąłem odłożyć zdjęcia, zamknąć album i wyjść. Nigdy dotąd nie widziałem czegoś takiego. Aż do tej chwili nie wiedziałem, co rany kłute czynią z ciałem, ani w jaki sposób gwałtowna śmierć pozostawia członki w nienaturalnych pozycjach, ani że taka wielka ilość krwi utrudnia zorientowanie się w tym, co się stało.

Caroline sfotografowano również na wszystkich etapach sekcji. Gdy otworzyłem nowy segregator, natychmiast ujrzałem różnicę między ciałem leżącym na miejscu zbrodni a tym samym ciałem umytym, zważonym, wyczyszczonym i przygotowanym dla patologa. Było to jak spoglądanie na posąg, który jest mniej więcej doskonały, z wyjątkiem tych odrażających dziur po ciosach  – jak dzieło sztuki zniszczone przez wandala.

Zmuszając się do patrzenia, skoncentrowałem się na tym, co przydarzyło się Caroline. Musiałem zrozumieć rozmieszczenie ran i sposób, w jaki były zgrupowane. Prawie nieświadomie zacząłem zadawać sobie pytania. Jakiego noża użył morderca? Czy był praworęczny (tak jak 95 procent populacji)? A jeśli tak, to czy można określić, gdzie stał, gdy zaczął zadawać ciosy? Kiedy ją związał? Jak długo była przytomna? Jak szybko umarła?

Odpowiedzi były ważne, ponieważ miały wpływ na znacznie obszerniejszą kwestię motywacji. Co morderca pragnął osiągnąć, kiedy mordował Caroline? Morderstwo na tle seksualnym miało inne implikacje niż napad rabunkowy, w którym złodziej przestał panować nad przebiegiem zdarzeń.

W końcu zamknąłem albumy i wyprostowałem się, próbując usunąć sprzed oczu makabryczne obrazy.

– Jaka była Caroline?  – zapytałem Bakera.

Przesunął w moim kierunku fotkę, na której uśmiechała się do aparatu wesoła dziewczyna pełna życia i werwy. Zaczął podawać zwykłe informacje: wzrost, waga, kolor włosów, skóry… Przerwałem mu:

– Jaka była jako OSOBA?

– A, rozumiem. Cóż, była sprawna, pracowita, błyskotliwa… Kobieta sukcesu, tak sądzę. Na pewno dużo czasu poświęcała swojemu salonowi kosmetycznemu. Osiemnaście miesięcy temu rozstała się z mężem i teraz byli w trakcie rozwodu. Mąż mieszka gdzieś na południu kraju. Właśnie go sprawdzamy. O ile zdołaliśmy ustalić, nie miała ukrytego życia ani facetów, żadnych zainteresowań.

– I nikt jej nie widział tego wieczoru?

Baker pokręcił głową.

– Szacujemy, że w okolicy Aylestone Meadows było wówczas około dwustu osób. Około stu dwudziestu osób zgłosiło się i nikt nie widział Caroline na ścieżce przy kanale. Sprawdziliśmy również firmy organizujące przejażdżki, wynajmujące łodzie i barki… i nic.

Baker nie potrafił ukryć frustracji. Dochodzenie było jednym z największych, jakie kiedykolwiek przeprowadzono w Leicestershire. Przesłuchano ponad piętnaście tysięcy osób, niektóre z nich nawet siedemnaście razy, a tymczasowo aresztowano osiemdziesięciu mężczyzn, by w końcu wypuścić ich po dalszych przesłuchaniach.

– Czy możemy do tej sprawy wrócić za jakiś czas?  – zapytałem na koniec spotkania.  – Chcę to wszystko przemyśleć.

– Oczywiście  – odpowiedział, ściskając mi dłoń.

– Czy mogę wziąć z sobą część materiałów?

– Zanotuj, co jest ci potrzebne.

Gdy tylko wszedłem do domu, Marylin wyczuła, że coś nie gra. Nie chciałem rozmawiać o śledztwie, a w porze obiadu opuścił mnie mój legendarny apetyt.

Przez następne trzy dni zagłębiłem się w bólu po śmierci Caroline Osborne i analizowałem szczegóły. W przypadku Lyndy Mann tylko rozważałem, jakie zadać pytania, teraz to odbywało się naprawdę. Co mogłem powiedzieć policji o mordercy Caroline? Na pewno nie działał pod presją okoliczności. Wskazywało na to związanie ofiary sznurem, przyniesienie noża i rysunku pentagramu. Wszystko to świadczyło o pewnym stopniu planowania i działania z premedytacją.

Nie było to również przypadkowe spotkanie atrakcyjnej kobiety przez mężczyznę, który nagle podniecił się, a będąc odtrąconym, zadźgał ją i szybko uciekł. Caroline została obezwładniona, związana w szczególny sposób, a następnie zaatakowana. Jednak pomimo tych elementów kontroli brak było pewnego wyrafinowania. Dlaczego wybrał miejsce publiczne i porę, kiedy panuje tak duży ruch? Mógł przecież osiągnąć o wiele więcej, gdyby wybrał bardziej ustronne miejsce. Mógł zdobyć nad nią większą władzę, zastosować doskonalsze węzły, uzyskać większą przyjemność. Zamiast tego ofiara umarła w ciągu kilku minut.

Ten element przypadkowości sugerował, że Caroline nie znała zabójcy, chociaż nie musiała być dla niego zupełnie obca. Być może widywał ją, gdy wyprowadzała psy, albo był klientem jej salonu. Jeżeli chodzi o motyw, to nie miałem wątpliwości, że był seksualny, chociaż nie tak samo jak w przypadku gwałtu czy napadu o takim podłożu. Wskazywał na ostrzejsze dewiacje seksualne. Moja praca w Szpitalu Rejonowym w Leicester pomogła mi zrozumieć, że życie seksualne ludzi może być uzależnione od wielu okoliczności.

Jeśli mężczyzna i kobieta nie mogą osiągnąć bliskości w sposób satysfakcjonujący dla każdej ze stron, nie oznacza to, że popęd po prostu znika. Czasami stwarzają sobie fetysze i bujne fantazje. Osiąga to takie rozmiary, że nie mogą odbyć i czerpać przyjemności z normalnego stosunku, jeżeli brak im będzie jakiegoś czynnika, na przykład określonej bielizny, obuwia czy też rytualnego zachowania. Niektórzy do tego stopnia przejmują się tymi czynnikami, że stosunek staje się coraz mniej ważny i cenny, a fantazje masturbacyjne w coraz większym stopniu kierują się w stronę fetyszy i wybujałych pragnień. Mężczyzna przestaje postrzegać kobietę jako osobę, która za obopólną zgodą i dla obopólnej przyjemności uczestniczy w uprawianiu seksu, a zamiast tego staje się zdepersonalizowanym obiektem służącym zaspokajaniu żądzy.

Morderstwo Caroline Osborne było wyrazem takiej zepsutej żądzy. Skrępowanie, uzyskanie kontroli nad kobietą i wybór ofiary sugerowały mordercę, którego żądze seksualne mieszały się z gniewem i potrzebą dominacji. Zamiast myśleć o jakiejś formie seksu z dobrowolnie w nim uczestniczącą partnerką, w jego fantazjach pojawiała się nieopanowana agresja w stosunku do kobiet, której skutki ujrzeliśmy na Aylestone Meadows. W myślach wielokrotnie przyglądał się tej scenie: snuł wyobrażenia o atakowaniu, wiązaniu, dominowaniu, znęcaniu się, okaleczaniu i zabijaniu nożem. Ale w jaki sposób stał się taki? Rozgoryczenie i gniew w stosunku do kobiet rozpoczyna się wcześnie, gdy na przykład samotny i seksualnie niedojrzały młody człowiek odkrywa, że nie posiada wystarczających umiejętności społecznych, które skłoniłyby dziewczyny do zainteresowania się nim. Widzi, że inni chłopcy i młodzi mężczyźni odnoszą sukcesy u kobiet, a jemu się to nie zdarza. Czując się zraniony i odrzucony, może zacząć obwiniać kobiety o swoją samotność i frustrację. W miarę upływu czasu rosnące rozgoryczenie i gniew mogą zmienić seksualność. Zamiast dążyć do wzajemnie satysfakcjonującego seksu z chętną partnerką, zaczyna łączyć przyjemność osiąganą na drodze masturbacji z seksualną przemocą. W swoich fantazjach może zmuszać kobiety do wszystkiego, na co tylko mu przyjdzie ochota, i co ważniejsze, może je karać za to, co według niego mu zrobiły.

Kluczem był pentagram znaleziony w pobliżu ciała. Caroline nie była rytualną ofiarą. Symbol narysowano wcześniej i pozostawiono na miejscu zbrodni, tak żeby scena przypominała rytualną ofiarę seksualną składaną satanistycznemu czy też magicznemu bóstwu. Oto w jaki sposób zabójca nadał cechy racjonalizmu swoim w wielkiej mierze dewiacyjnym żądzom, aby owładnąć, torturować i zamordować kobietę. Przydało to jego działaniom cel, nawet jeżeli był on fałszywy. Jeśli motywem naprawdę byłaby ofiara z człowieka czy też gdyby chodziło o kult szatana, to przygotowania, tortury i widowisko byłyby o wiele bardziej wyrafinowane.

Znalazłem duży arkusz papieru i zacząłem spisywać cechy mordercy, które można było wywnioskować z materiału. Zapisałem: „Brak dużego wyrafinowania lub doświadczenia w zabijaniu sugeruje, że jest to bardzo młody mężczyzna: nastolatek lub dwudziestoparolatek. Najprawdopodobniej jest bardzo samotny i seksualnie niedojrzały. Do tej pory nie posiadał wcale lub bardzo niewiele dziewczyn. Pragnie bliskich związków, ale nie ma odpowiednich umiejętności, aby je rozpocząć i podtrzymać”.

Punkt drugi: „Prawdopodobnie mieszka w domu z rodzicami lub rodzicem”. Jest to całkiem powszechne wśród młodych mężczyzn, którzy nie posiadają umiejętności społecznych i wiary we własną seksualność.

Kolejną wspólną cechą jest prawdopodobne miejsce pracy. Brak łatwości wysławiania się utrudnia uzyskanie pracy na stanowisku kierowniczym lub posady pracownika umysłowego wyższego szczebla. Dlatego też napisałem: „Prawdopodobnie jest pracownikiem fizycznym na stanowisku wymagającym zręczności, być może wymagającym umiejętności obchodzenia się z ostrymi nożami”. Wzmianka o nożach wynikała z rodzaju ran, jakie znajdowały się na ciele Caroline.

„Jest silny i dobrze zbudowany”  – napisałem rzecz oczywistą, wynikającą ze sposobu, w jaki sterroryzował i związał ofiarę, oraz siły, jakiej użył, żeby pociąć ciało Caroline.

„Być może znał Caroline albo przynajmniej był świadom jej istnienia, a ona sama mogła odgrywać jakąś rolę w jego fantazjach masturbacyjnych”.

„To jest jego terytorium. Zna teren i mieszka niedaleko  – jeżeli nie teraz, to w przeszłości”. Wyjaśnia to, w jaki sposób zdołał zamordować Caroline, a potem zniknąć z Aylestone Meadows tak szybko, że nikt z obecnych nie zauważył nikogo zachowującego się podejrzanie ani nic niezwykłego. Żeby mu się to udało, musiał bardzo dobrze znać teren.

Jednocześnie znacznym ryzykiem było uderzenie na otwartej przestrzeni, w ciepły letni wieczór, kiedy jest jeszcze jasno.

„Jego pełne przemocy fantazje seksualne są podsycane przez pornograficzne książki i czasopisma oraz filmy wideo, niektóre posiadające sataniczne motywy. Kiedy go znajdziecie, przeszukanie jego domu ujawni liczne dowody na powyższe stwierdzenia, jak również świadectwo silnego zainteresowania nożami”.

„Fakt, że na miejscu zbrodni nie znaleziono broni, może świadczyć o tym, że sprawca ma świadomość przestępczą. Równie dobrze może to dowodzić, że traktuje nóż jako przedmiot o szczególnej wartości i dlatego też nie porzucił go. Trzyma go przy sobie”.

Omawiając poszczególne punkty w biurze Davida Bakera, wyczułem, że nie całkiem wie, jak się zachować. Chociaż był wdzięczny, to nie był pewien, w jaki sposób mogłem tyle wyczytać z fotografii i akt sprawy, które on i jego koledzy przeglądali miesiącami. Ile wagi przywiązywał do moich ustaleń? Nikt, o ile mi wiadomo, nigdy przedtem nie prosił psychologa o włączenie się do śledztwa, w ten sposób wstępowaliśmy na dziewiczy teren, bez map, a ja byłem przewodnikiem, który szedł według znaków, których David Baker nie widział.

Upłynęły tygodnie, potem miesiące i kiedy nie miałem od Bakera wiadomości, uznałem, że moja rola się skończyła. Nie miałem żadnego sposobu, żeby sprawdzić, czy pomoc na coś się przydała, skupiłem się więc na pracy w klinice.

Czternaście miesięcy później, w poniedziałek 29 kwietnia 1985 roku, w drodze do domu zobaczyłem w gazecie ogromny tytuł: „DWUDZIESTOJEDNOLETNIA PIELĘGNIARKA ZAMORDOWANA NA POLNEJ DRODZE”. Amanda Weedon była jedną z nas, pracowała w szpitalu przy Groby Road w północno-zachodnim Leicester, była zatrudniona w państwowej służbie zdrowia, niedawno skończyła szkołę pielęgniarską i wkrótce miała wyjść za mąż.

Tego wieczoru zadzwonił do mnie David Baker i następnego ranka zjawiłem się u niego w biurze, przysłuchując się kolejnej odprawie.

O 16.15 w sobotę ciało Amandy znalazła jakaś nastolatka pod żywopłotem przy wysadzanej drzewami drodze dla pieszych prowadzącej z cmentarza Gilroes do szpitala przy Groby Road. Kilka kroków od tego miejsca znajdował się Dom Przejściowy Zakładu Psychiatrycznego  – budynek z czerwonej cegły, w którym pacjenci mieszkali przez jakiś czas przed powrotem do domów. Jeden z członków personelu widział „mglistą postać” myszkującą przy drodze mniej więcej w czasie morderstwa.

Ofiara, podobnie jak Caroline Osborne, została wielokrotnie ugodzona nożem. Brakowało normalnych śladów przestępstwa na tle seksualnym. Początkowo policja sądziła, że ma do czynienia z przypadkowym rabusiem, który spartolił napad. Portmonetka Amandy zawierała 20 funtów, a w brązowej torebce brakowało karty do bankomatu.

Rano dziewczyna pobrała z banku pieniądze i poszła na zakupy z narzeczonym Cliffordem Eversfieldem. W porze lunchu pożegnała się z Cliffordem, który był menedżerem jednego z lokalnych zespołów piłkarskich. W chwili gdy Amanda została zaatakowana, na boisku obserwował grę swojej drużyny. Wiadomość dotarła do niego w momencie, gdy przyszedł do internatu pielęgniarek w sobotę wieczorem, żeby zabrać dziewczynę na przyjęcie.

Po lunchu Amanda poszła do przyjaciółki mieszkającej w Beaumont Leys, przy Amadis Road. Wyszła od niej około 15.15 i poszła do sklepu z prasą w centrum handlowym Fletcher Mall, by kupić kartkę urodzinową. Zapamiętał ją sprzedawca.

O 15.45 ruszyła z powrotem do szpitala przez zaspy i lodowaty wiatr. Droga zajęła jej od siedemnastu do dwudziestu dwóch minut i prawdopodobnie dotarła do alei około szesnastej. Jej ciało znaleziono piętnaście minut później. W pobliżu leżała kartka.

– Musimy jedynie wyjaśnić, co się zdarzyło w ciągu pół godziny  – powiedział Baker z wyczuwalnym naciskiem.

– Potrzebuję informacji o Amandzie.