PRL i skok do neoliberalizmu. Tom 2 - Andrzej Walicki - ebook

PRL i skok do neoliberalizmu. Tom 2 ebook

Andrzej Walicki

0,0

Opis

Siłą tekstów w tym tomie zgromadzonych jest ich ideowa jednorodność. Dotyczą one liberalizmu i neoliberalizmu, tradycji wolnościowej i postawy klerkowskiej, dziedzictwa polskiej demokracji, lewicy i prawicy, marksizmu, socjaldemokracji i komunizmu, a w swym przesłaniu szerszym: Polski zmarnowanych szans, lub ostrożniej: Polski szanse te marnującej. (…) Szereg analiz i sformułowań brzmi niezmiennie świeżo, absolutnie oryginalnie i odkrywczo, chwilami wręcz proroczo. Walicki „zza grobu” może mieć (gorzką) satysfakcję, że jego „wołanie na puszczy” okazało się tak dalekowzroczne.

Z recenzji prof. Andrzeja Romanowskiego

Andrzej Walicki (1930–2020), historyk idei, profesor Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, Australijskiego Uniwersytetu Narodowego w Canberze oraz Uniwersytetu Notre Dame w USA, członek Polskiej Akademii Nauk. Autor licznych prac z zakresu myśli rosyjskiej, polskiej filozofii narodowej, historii marksizmu i liberalizmu. Laureat Nagrody im. Eugenia Balzana (Włochy) – najważniejszej europejskiej nagrody w dziedzinie humanistyki, za wkład w badanie dziejów myśli rosyjskiej i polskiej. Jego książki i artykuły zostały przetłumaczone na wiele języków. Fundacja Oratio Recta w 2019 r. opublikowała jego książkę O Rosji inaczej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 577

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Recenzenci: dr hab. PAWEŁ KOZŁOWSKI (UW)prof. dr hab. ANDRZEJ ROMANOWSKI (UJ)
Redakcja naukowa: JOANNA SCHILLER-WALICKA
Redaktor prowadzący: PAWEŁ DYBICZ
Projekt okładki: AGNIESZKA MIŁASZEWICZ
Korekta: HALINA TCHÓRZEWSKA-KABATA, MICHAŁ KABATA
© Copyright for this edition by Fundacja Oratio Recta © Copyright for this edition by Instytut Historii Nauki PAN © Copyright by Joanna Schiller-Walicka, Małgorzata Walicka-Hueckel, Adam Walicki
ISBN 978-83-64407-85-7
Wydawcy: Fundacja Oratio Recta ul. Inżynierska 3 lok. 7 03-410 Warszawatygodnikprzeglad.plsklep.tygodnikprzeglad.pl e-mail:[email protected]
Instytut Historii Nauki im. Ludwika i Aleksandra Birkenmajerów PAN ul. Nowy Świat 72, 00-330 Warszawawww.ihnpan.pl, e-mail:[email protected] Unikatowy Identyfikator Wydawnictwa 31000
.

Profesor Andrzej Walicki (1930–2020).Fot. Krzysztof Żuczkowski

Jarosław Dobrzański

PRL, antykomunizm i nowa Polska– odrębne spojrzenieAndrzeja Walickiego

W obecnym tomie esejów politycznych Andrzeja Walickiego – drugim z trzytomowego zbioru zatytułowanego PRL i skok do neoliberalizmu – zebrano teksty, które łączy zarówno wspólna tematyka, jak i oryginalny sposób podejścia ich Autora do opisywanej rzeczywistości, rozpoznawalny dla czytelników, którzy mieli okazję zapoznać się z jego wcześniejszymi, eseistyczno-publicystycznymi pracami, wydanymi pod auspicjami Polskiej Akademii Nauk i Fundacji Oratio Recta[1].

Warto zwrócić uwagę na szczególną właściwość zamieszczonych tutaj tekstów. Polega ona na tym, że ich tematyka jest ściśle związana z charakterystycznym rodzajem ciekawości poznawczej oraz indywidualną stylistyką pisarską ich Autora. Walicki zadaje pytania dotyczące sytuacji, zjawisk, wydarzeń, idei, instytucji, ruchów społecznych i procesów historycznych, które w potocznej publicystyce i we współczesnych badaniach nad najnowszą historią Polski uważane są za dobrze rozpoznane, wszechstronnie wyjaśnione i przyswojone przez odbiorców. Stawia pytania i dostrzega problemy tam, gdzie inni nie doszukują się niczego zastanawiającego, gdzie rzekomo wszystko jest oczywiste. Do rozstrzygania tych pytań i problemów Walicki jest wyjątkowo dobrze przygotowany jako uznany autorytet w obszarze historii myśli polskiej i rosyjskiej. Jest ponadto wyposażony w narzędzia analityczne, których dostarcza mu bogata erudycja w zakresie filozofii politycznej, filozofii prawa, historii intelektualnej, historii myśli społecznej, socjologii historycznej i politologii.

Prawomocność prezentowanych w tych pracach konkluzji jest zagwarantowana przez nadzwyczajną dbałość filozofa o semantyczną ścisłość języka i klarowną logikę wnioskowań. Dopełnieniem analitycznej i interpretacyjnej precyzji rozważań Autora są przyjęte przez niego standardy rzetelności intelektualnej. Nie dopuszczają one przemycania w toku wywodów ukrytych założeń. Nie pozwalają na manipulacje faktami i słowami. Eliminują zbiorowe uprzedzenia, przemilczenia i uproszczenia. Podważają zastane „prawdy” i nieuprawnione wnioski, które przyjmowane są na wiarę lub przez powołanie się na autorytet. Nie godzą się na ferowanie niesprawiedliwych ocen, na brak rozumiejącej empatii, na ideologiczną stronniczość i politycznie motywowaną demagogię, na wykorzystywanie historii do walki politycznej. W ten sposób Walicki kwestionuje utrwalone oceny i zgodne werdykty, podawane jako niepodważalne prawdy zadekretowane przez gremia urzędowych historyków i wspierających ich dziennikarzy. Autor dowodzi, że ta rzekoma prawdziwość to grupowy konformizm i koniunkturalizm cenzorów wykonujących dyspozycje polityczne władzy.

Znaczącym wątkiem przewijającym się w tekstach zebranych w tym tomie jest konfrontowanie rzeczywistości PRL z realiami Polski po transformacji. W porównaniach tych Walicki podważa i często odwraca schematyczne, uproszczone wartościowania, przyjmowane powszechnie, czy raczej narzucane, przez upolitycznioną wykładnię historii po 1989 roku. Media, politycy, szkoła i Kościół przyzwyczaiły społeczeństwo do manichejskiego, czarno-białego wizerunku powojennych dziejów Polski, w którym PRL to zło absolutne, okres totalitarnego zniewolenia, natomiast czas trwający od roku 1989 to mozolne odzyskiwanie niepodległości, dążenie do dobra. Jeśli wyzwalająca się Polska nie jest ciągle jeszcze w pełni sobą, to przyczyną tego stanu rzeczy są wciąż aktywne siły komunizmu, które nie tylko przetrwały, skutecznie maskując w nowych realiach swoją tożsamość, ale odcisnęły na niej swoje piętno. Dlatego najważniejszym zadaniem politycznym u progu nowego ustroju – wedle zgodnej wizji politycznie podzielonego obozu postsolidarnościowego, a nawet części dawnych „komunistów” – stało się ostateczne wykorzenienie szkodliwych wpływów. Próby urzeczywistnienia tej chimerycznej wizji trwają już trzydzieści lat, a siła oddziaływania tak pojmowanego „komunizmu” nie słabnie. Prócz zwalczania złogów dawnego reżimu nowe partie miały jeszcze dwa programy: jednym z nich była próba budowy neoliberalnej utopii „społeczeństwa rynkowego”, a drugim jest reaktywacja anachronicznych tęsknot za organiczną wspólnotą paraplemienną, zhierarchizowaną, autorytarną i uznającą jednolity światopogląd „katolicko-narodowy”. Z obu tych perspektyw najważniejsza stawała się kwestia tak zwanej sprawiedliwości okresu przejściowego. Rozważania na ten temat, zawarte w tekście Sprawiedliwość na pasku polityki, otwierają niniejszy tom, przewijają się w nim do końca i pojawią się w tomie następnym.

We wczesnych zachodnich analizach przechodzenia od dawnego ustroju do demokracji zazwyczaj przedstawiano przypadek Polski jako historię spektakularnego sukcesu transformacyjnego. Z właściwą swemu stylowi badawczemu wnikliwością Walicki koryguje to modelowe podejście w przywołanym tekście. By w pełni docenić wagę tej analizy, należałoby odczytać ją w kontekście, w którym była pierwotnie umiejscowiona. Powstała mianowicie jako głos w dyskusji podczas konferencji naukowej, zorganizowanej na Uniwersytecie Notre Dame w 1997 roku, która poświęcona była problematyce przechodzenia od autorytaryzmu do demokracji w różnych obszarach świata, od Ameryki Południowej po Europę Wschodnią. Następnie pojawiła się jako artykuł w pracy zbiorowej będącej pokłosiem tej konferencji[2]. Walicki polemizuje tam z tezą, jakoby przejście do demokracji w Polsce odbyło się w zgodzie z modelem hiszpańskim, a nowa klasa polityczna wykazała się wręcz nadmiarem wspaniałomyślności wobec przedstawicieli ustępującego reżimu.

Jedna z ostatnich książek Profesora, wydanych za jego życia, nosiła polemiczny i na pozór przewrotny tytuł Od projektu komunistycznego do neoliberalnej utopii[3]. Paradoksalnie książka ta, obejmując swoją problematyką pewne aspekty przemian ideowych i społeczno-politycznych, które stały się udziałem polskiego społeczeństwa w okresie powojennego półwiecza, od powstania Polski Ludowej do jej upadku i transformacji ustrojowej, ujawniła dwie uporczywie trwałe cechy polskiej mentalności: mianowicie oderwanie języka politycznego od rzeczywistości oraz skłonność do myślenia utopijnego. Walicki pokazywał, w jaki sposób Polska samoistnie – bynajmniej nie w wyniku buntu społecznego, ale w rezultacie oporu materii – uwalniała się od komunizmu jako narzuconego z zewnątrz projektu inżynierii społecznej. Czynnikiem wyzwalającym okazała się w pierwszej kolejności sama władza, nominalnie komunistyczna, poddana presji rzeczywistości. Początkowo, szukając sposobu na poszerzenie swojej bazy społecznej i uwiarygodnienie legitymizacji narodowej, władza zaczęła odwoływać się do tradycyjnych składników polskiej tożsamości, a następnie, po zakończonej odwilżą 1956 roku krótkiej fazie ofensywy totalitarnej, przeszła na podyktowane jej przez poczucie realizmu pozycje ustabilizowanego realnego socjalizmu, wycofując się z realizacji projektu komunistycznego. Wobec takiej ewolucji – zaplanowanego odwrotu od komunizmu, a więc świadomej ucieczki od utopii – zdumiewa rzucenie się elity politycznej w pierwszej fazie transformacji ustrojowej po upadku PRL w otchłań utopii neoliberalnej.

W niniejszym tomie powracają dylematy z okresu PRL, jednak nie w celu ukazania całokształtu przemian, jakie zaszły w polskiej historii powojennej, ale w celu wyjaśnienia nieporozumień, które narosły wokół tego, czym naprawdę był polski komunizm, czym była PRL i jakiemu celowi służy ciągłe powracanie do przeszłości i ukazywanie jej w zniekształconym zwierciadle, w czym tak bardzo lubują się politycy odwołujący się do etosu „Solidarności” i opozycji antykomunistycznej. Równie ważne jest nie tylko pytanie o to, czym był i czym jest komunizm jako desygnat pojęcia, które, pomimo odejścia dawnego ustroju do przeszłości, ciągle pojawia się w polskim słowniku politycznym. Być może jeszcze ważniejsze jest pytanie o wszechobecny w polskim dyskursie publicystyczno-politycznym antykomunizm. Skąd w kraju, w którym komunistów można policzyć na palcach jednej ręki, bierze się taka zaciekłość i determinacja w tropieniu i zwalczaniu „komunizmu”? Dlaczego w Polsce, obok komunistów, odróżnia się postkomunistów? Kim oni są, komu naprawdę są potrzebni i jaką rolę pełnią w opowieściach snutych przez polityków i dziennikarzy?

Analogicznie nieodzowne jest, co również stale podnosi Walicki, zastanowienie się nad tym, czym jest liberalizm, jakie miał historyczne wcielenia i jaki liberalizm może być we współczesnej Polsce obroniony i zaakceptowany społecznie. W szczególności, czy możliwy jest liberalizm lewicowy i czym on jest? Andrzej Walicki nie obawia się stawiać pytań z pozoru banalnych czy wręcz nieuprawnionych, które nie wydają się ani zagadką, ani problemem. Postronny obserwator mógłby się wręcz zdziwić, że w kraju należącym od prawie 20 lat do Unii Europejskiej można autentycznie wątpić, czy Polska jest krajem demokratycznym. Walicki jednak na serio stawia to pytanie, a odpowiedź, jakiej udziela na kartach niniejszej książki, może niejednego zaskoczyć i skłonić do daleko posuniętej rewizji opinii przyjmowanych odruchowo, bezrefleksyjnie, na wiarę. Dodajmy, że gdyby takie pytanie zostało postawione dziś, po burzliwych doświadczeniach politycznych z kilku ostatnich lat, mogłyby być przez nas uznane za dużo bardziej zasadne niż w chwili, gdy faktycznie zostało przez filozofa zadane, to jest w roku 2015, a więc jeszcze przed ujawnieniem się skutków polityki zainicjowanej przez rządy tak zwanej dobrej zmiany.

Zapewne dociekliwy czytelnik – zwłaszcza ten, który spojrzy na dzieło Profesora jak na swego rodzaju przewodnik po świecie idei, ułatwiający mu jego własne wybory – będzie pytał o to, jakie ostatecznie jest stanowisko zajmowane przez samego Andrzeja Walickiego w tej czy innej kwestii, jak się sytuował wobec konkretnych dylematów, jakimi słowami określał własne opcje, z jakimi nurtami ideowymi się identyfikował, do których środowisk było mu najbliżej, a wśród których czuł się wyalienowany. Nie uprzedzając odpowiedzi na te pytania, powiem tylko w tym miejscu, że przy całym wyobcowaniu, jakie Andrzej Walicki odczuwał przez większą część swojego życia i twórczości, w rzeczywistości nie był aż tak bardzo osamotniony w swoim postrzeganiu rzeczywistości i w swoich wyborach, jak mu się wydawało. W istocie był dużo bardziej zgodny w ocenie realiów – zjawisk, ludzi i idei – z tak zwanym zwykłym człowiekiem niż z przedstawicielami dawnych i obecnych elit intelektualnych i politycznych, w tym także tych mieniących się liberalnymi. W sprawie jego stosunku do wartości liberalnych i lewicowych stawiano mu niekiedy zarzut, że stoi, a może lepiej, waha się w rozkroku między liberalizmem a lewicą i nie potrafi się zdecydować. Można by ten zarzut zbyć chwytem erystycznym, powołując się choćby na przykład Leszka Kołakowskiego, który kiedyś wyjaśniał, jak można być konserwatywno-liberalnym socjalistą[4], zaświadczając mocą swego autorytetu, że przy pewnym rozumieniu pojęć konserwatyzmu, liberalizmu i socjalizmu jako idei regulatywnych nie ma między nimi sprzeczności. Z Walickim sprawa jest nieco bardziej skomplikowana i zarazem łatwiejsza.

Andrzej Walicki nigdy nie przeżył zauroczenia komunizmem. Dlatego potrafił spoglądać na przemiany realiów życia w PRL w sposób trzeźwy, nigdy nie znajdując się w stanie ideologicznego rauszu ani pod wpływem traumy rozczarowania. Liberalizm był zgodny z jego indywidualistyczną naturą, wychowaniem i rodzinnymi tradycjami oraz formacją intelektualną zarówno z wczesnego okresu uniwersyteckiego, jak i późniejszych kontaktów zagranicznych, które zaczęły się już w latach sześćdziesiątych. W tym ostatnim aspekcie zapewne niemałą rolę odegrała wieloletnia przyjaźń z jego mentorem i niestrudzonym promotorem Isaiahem Berlinem. Walicki poszedł nawet nieco dalej niż Berlin w kierunku wartości autentycznie lewicowych (choć trzeba zaznaczyć, że Berlin złagodził swoje, początkowo ostre, rozróżnienie dwu typów wolności i zaakceptował etyczne argumenty na rzecz obrony słabszych). Przejście od liberalizmu wczesnoberlinowskiego do liberalizmu lewicowego dokonało się w przypadku Walickiego w formie dość udanej syntezy tradycji socjalistycznej z liberalną. Ułatwiło je z pewnością dogłębne przymyślenie nie tylko ewolucji liberalizmu europejskiego, ale także prób syntezy liberalizmu z socjalizmem podejmowanych przez myślicieli rosyjskich. Szczególnie ważną w tym procesie była postać Sergiusza Hessena, który dla Andrzeja Walickiego był nie tylko jednym z wielu występujących na kartach jego książek myślicieli rosyjskich, ale również osobistym przyjacielem i pierwszym nauczycielem filozofii. Nie bez znaczenia były dogłębne studia nad marksizmem. Walicki, choć marksistą ani komunistą nigdy nie był, traktował marksizm poważnie. Nie kwestionował myśli marksistowskiej en bloc. Co więcej, uważał jej dorobek w dużej mierze za wartościowy w zakresie analizy kapitalizmu, ale zdecydowanie odrzucał utopijny projekt społeczeństwa komunistycznego. W tym sensie jego krytyka dzieła Marksa szła dalej niż krytyka dokonana przez Kołakowskiego, który w swoim opus magnum (Główne nurty marksizmu. Powstanie, rozwój, rozkład) dowartościował myśl klasyka z jego wczesnego okresu, widząc w niej przedłużenie, jeśli nie kulminację, wielowiekowej europejskiej tradycji myśli dialektycznej, sięgającej starożytności, do czasów Plotyna. Co więcej, unieważnił pytanie o odpowiedzialność Marksa za późniejsze próby ucieleśnienia komunizmu. Wcześniej zaś sam szukał w jego dziele oparcia dla rewizjonizmu i wewnętrznej krytyki partii z lewej strony. Jest też znamienne, że, odnosząc się do triady Kołakowskiego, Walicki odwrócił kolejność członów i określił się ciągiem „liberalno-socjalny konserwatyzm”[5], co oznacza jeszcze jeden krok dalej od liberalizmu w stronę lewicy. Paradoksalnie, wbrew słynnej samoidentyfikacji, Kołakowski w rozmaitych swoich deklaracjach, sympatiach i ocenach z okresu emigracyjnego okazał się znacznie bardziej konserwatywny niż socjalistyczny i liberalny, jak również bardziej konserwatywny od Walickiego.

Przy całym wyczuleniu Walickiego na wielokierunkowe przepływy inspiracji ideowych, na bogactwo różnorodności, na płynność i zmienność świata idei, w jego własnej postawie światopoglądowej zdumiewa stałość i ciągłość poglądów. W tej trwałości, jako wyróżniku jego osobistego odbioru świata, można jednak dostrzec pewien wyjątek. Jest nim właśnie wyraźna, ujawniająca się szczególnie w ostatniej fazie życia tendencja do zmierzania w kierunku lewej części światopoglądowego spektrum. Zapewne okoliczność ta przynajmniej częściowo tłumaczy się stałym przesuwaniem się w Polsce sceny politycznej coraz dalej na prawo i była reakcją na zupełnie nienormalny stan rzeczy w kraju, którego społeczeństwo, między innymi z powodu dążenia do objęcia go nowoczesną siatką ochrony praw społecznych i pracowniczych, opowiedziało się w referendum za przyłączeniem do wspólnoty państw Unii Europejskiej (co prawda Unii trwającej wówczas w innym niż obecny klimacie społecznym, ale to już inna historia). Przy czym trzeba od razu zaznaczyć, że lewicowość ma dla Walickiego sens odmienny niż przyjęty w dominującym obecnie rozumieniu wartości lewicowych. Nie ma tu mowy o lewicowości jako charakterystycznym dla wielkomiejskiej burżuazji nowoczesnym stylu życia ani o zespole określonych wartości kulturowych czy tak zwanej polityce tożsamości, w której roszczenia świadomych swoich celów, dobrze zorganizowanych, wpływowych i elitarnych mniejszości reprezentowane są na zewnątrz jako walka represjonowanych o uznanie i godność. Tego rodzaju „lewicowość” daje się świetnie pogodzić z polityką neoliberalną i nawet jest przez nią faworyzowana, bo pomaga skutecznie przykryć obszary rzeczywistej dyskryminacji i przymusu. Walicki postrzega lewicowość przez pryzmat zjawisk, takich jak przemoc ekonomiczna, wyzysk i niczym nieuzasadnione drastyczne nierówności społeczne. Fundamentem lewicowej wrażliwości jest dla niego akceptacja zasady społecznie gwarantowanego minimum godnej egzystencji dla każdej osoby ludzkiej. W zamieszczonym w tym tomie tekście Polska droga od komunizmu do... Z „Dziennika”, a dokładnie w nocie dziennej, zapisanej pod datą 23 III 2008 roku, znajduje się swoisty katechizm wartości lewicowych, do których urzeczywistnienia zobowiązana jest każda formacja ustrojowa, uznająca się za humanitarną i cywilizowaną, niezależnie od tradycji kulturowych, z jakich wyrosła, i afiliacji politycznych, do których się odwołuje. W tym sensie Walicki uważa się za spadkobiercę tradycji ideowych polskiej, ale i rosyjskiej inteligencji.

Kiedy i dlaczego warto dopytywać o przeszłość? Wtedy, gdy właściwe zrozumienie przeszłości pomaga rozeznać się w teraźniejszości i znaleźć właściwą drogę ku przyszłości. I dlatego, że błędne postrzeganie tego, co już było, prowadzi do fałszywej wizji tego, co będzie. Stąd na kartach tej książki kilka takich tematów, jak: czym była PRL jako byt polityczny i społeczny? w jaki sposób dokonała się i jaki miała charakter polska transformacja ustrojowa? jaki jest realny sens demokracji w formie, w której ukształtowała się ona w Polsce po 1989 roku? jaki rodzaj zbiorowej satysfakcji, będącej zarazem podstawą nowej tożsamości narodowej, zaoferowała społeczeństwu postsolidarnościowa klasa rządząca? I wreszcie, jaką rolę w tych procesach miała do odegrania, a jaką odegrała w rzeczywistości polska inteligencja? czy właściwie wypełniła swoje powołanie? W szczególności odnajdziemy w tym tomie doprowadzenie do konkluzji sporów, rozpoczętych w tomie pierwszym, o PRL i „Solidarność”.

Okaże się nie tylko to, że Polska Ludowa nie zasłużyła na swoją czarną legendę. Za sprawą swej bezlitosnej, połączonej z pogardą postawy wobec klasy robotniczej, która wyniosła je do władzy, postsolidarnościowe elity sprawiły, że natarczywe przypominanie światu przez rządy w Warszawie, z okazji kolejnych rocznic Sierpnia 1980, o wkładzie Polski w umocnienie idei solidaryzmu społecznego brzmi jak szyderstwo. Pozorny paradoks w kraju dumnym z polskości papieża, który głosił teologię pracy. Niniejszy tom przynosi zatem odpowiedzi na szereg istotnych pytań dotyczących polskiej rzeczywistości społeczno-politycznej, zarówno tej z nieodległej przeszłości, jak i tej, w której żyjemy obecnie. Pytania te nie odnoszą się do problemów czysto naukowych. Obchodzą nas jako obywateli zainteresowanych zarówno naszą zbiorową przeszłością, jak i aktualnym stanem relacji społecznych. Czytelnicy przekonają się, że także Autor zawartych w tym tomie rozważań rozpatrywał te kwestie z perspektywy obywatelskiej, a więc spoglądał na rzeczywistość nie tylko jako analityk czy filozof polityki, ale zarazem jako zaangażowany członek wspólnoty wartości i pamięci, składających się na zróżnicowane pojmowanie polskości oraz jej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.

Spór o PRL w ujęciu Walickiego ma wiele wymiarów, ale jednym z najrzadziej dostrzeganych jest aspekt polskości czy swojskości PRL, to znaczy sposób traktowania tego bytu politycznego przez większość ówczesnego społeczeństwa. Pojawia się kwestia prawomocności usprawiedliwienia dawnego ustroju przez odwołanie się do realiów geopolitycznych. Temat ten jest ściśle związany z dyskusją wokół realizmu politycznego, co znajdzie odbicie w tomie trzecim tej publikacji.

Spór o opozycję antykomunistyczną i związek „Solidarność”, uwidoczniony głównie w pierwszej części niniejszego tomu, ujawnia kolejną niespodziankę: „walka o wolność” była w istocie zakamuflowaną walką o władzę. Czas przeszły dokonany został tu niewłaściwie użyty; przydałaby się jakaś forma czasu ciągłego: była i nadal jest walką o władzę. W ustroju, którego kultura polityczna, także standardy i normy pisane oraz, co ważniejsze, te nieformalne, niepisane jeszcze się nie uformowały i nie okrzepły, dynamika konfliktu politycznego może łatwo wymknąć się spod kontroli rozumu politycznego. Tak właśnie stało się w Polsce. Poczynając od lat dziewięćdziesiątych minionego wieku, jakość kultury politycznej stale się obniżała. Wobec narastających trudności i problemów najprostszą formą uwalniania się polityków od odpowiedzialności było stosowanie metody kozła ofiarnego. W tej roli dobrze sprawdzała się PRL. W rezultacie maksymalnego nakręcenia spirali nienawiści w potępieniach PRL nie tylko brakowało umiaru, ale co rusz przekraczano kolejne granice obłąkania. Niebędący członkiem partii radykalnie prawicowej, lecz uważający się za nowoczesnego i światowego liberała Jan Krzysztof Bielecki nie obawiał się w tej sprawie publicznie wyrażać opinii skrajnie nieodpowiedzialnych, mówiąc na przykład, że polski socjalizm był gorszy od hitlerowskiej okupacji. Mimo to mógł w nowej rzeczywistości zostać premierem rządu, a potem prezesem jednego z największych banków. Trudno w tej sytuacji uznać za przesadną opinię Leszka Kołakowskiego, który z niesmakiem zmuszony był skonstatować, że w demokratycznej Polsce nawet półinteligent może być premierem.

Wszystkie problemy, które Andrzej Walicki stawia w niniejszym zbiorze, mają również wymiar praktyczny. Nie są kwestiami czysto teoretycznymi, choć autor nie stroni także od rozważań o charakterze genetycznym. Tak jest między innymi w przypadku kwestii liberalizmu, którego przeniknięcie uzależnione jest od zrozumienia ewolucji, jakiej pojęcie to i odpowiadająca mu rzeczywistość podlegały w dziejach. Z analizy liberalizmu wyłania się z kolei kwestia właściwego rozumienia własności prywatnej, ujmowanej nie abstrakcyjnie, lecz w warunkach ekonomicznych konkretnej rzeczywistości przemian ustrojowych po 1989 roku. Walicki przenosi optykę historyczno-teoretyczną na płaszczyznę praktyczną i pyta o prawomocność polityki reprywatyzacji oraz szeregu bardzo radykalnych rozstrzygnięć, wdrażanych przez władze publiczne drogą ustaw, wyroków sądowych czy decyzji administracyjnych, których skutki – poprzez zerwanie ciągłości prawnej i podważenie prawnego statusu długotrwałego posiadania – były wyjątkowo bolesne dla olbrzymich grup ludzi i postrzegane jako niesprawiedliwe nie tylko przez osoby nimi dotknięte. Chodzi o sprawy odległe od rozważań akademickich, takie jak wywłaszczenia, eksmisje, brak zabezpieczeń dla ludzi masowo zwalnianych z pracy w wyniku przekształceń gospodarczych lub likwidacji przedsiębiorstw; o to wszystko, co nastąpiło w efekcie świadomie przyjętej strategii dopuszczenia do przejmowania i akumulacji własności przez agresywne i wpływowe grupy powstającej oligarchii finansowej. Przekształcenia te, dekretowane odgórnie, były prezentowane przez rządzących jako rzekomo nieuniknione skutki transformacji ustrojowej. Jako takie znajdowały pozorne usprawiedliwienie w kontynuowanej przez kolejne rządy polityce, odwołującej się do propagandowych sloganów, haseł i frazesów o moralnej powinności oddawania „zagrabionego” i wyższości własności prywatnej nad innymi formami. Walicki kwestionuje prawną i etyczną prawomocność tych uzasadnień.

W tomie drugim powraca również przewijająca się w całej twórczości Walickiego kwestia inteligencji – rozważana zarówno w ujęciu genetyczno-historycznym, jak i pod kątem jej aktualności widzianej w perspektywie pragmatycznej. Przykładem pierwszego ujęcia jest fundamentalny esej zatytułowany Polskie koncepcje inteligencji i jej powołania, który na wiele lat pozostanie tekstem znaczącym i referencyjnym, lekturą obowiązkową dla każdego badacza zjawiska inteligencji, podchodzącego do tematu z perspektywy historii intelektualnej. Odpowiedzią na drugi rodzaj pytań są rozważania, które można podciągnąć pod zbiorczy tytuł „czy inteligencja jest dziś do czegoś potrzebna i jeśli tak, to jakiej inteligencji potrzebują współcześni Polacy?”. Krótko mówiąc, jest to pytanie o rolę inteligencji w demokracji liberalnej. Myśli Walickiego na ten temat są rozproszone w wielu tekstach, które znalazły się w tym tomie, ale w formie usystematyzowanej zostały ujęte w tekście Czym nie powinna być inteligencja liberalna.

Przenikliwość i bezkompromisowość Autora w dochodzeniu do prawdy pozwala czytelnikowi dostrzec rzeczywistość w pełnym świetle. Przekonuje się on wówczas, że utrwalana w rytuałach i ceremoniach państwowych, upowszechniana w przekazach medialnych i narzucana w podręcznikach szkolnych rzekoma wiedza potoczna jest toksyczną mieszanką fałszów i półprawd, pozornych oczywistości i mitów politycznych. Dostrzega także manipulacje, które sprawiły, że historia jako dziedzina poznania naukowego oraz forma świadomości zbiorowej została przekształcona w poletko bitewne polityków. Można zaryzykować tezę, że pisarstwo Walickiego jest szczepionką zabezpieczającą przed zakażeniem wirusem polityki historycznej.

Teksty Andrzeja Walickiego nie tylko mogą być, ale są dla czytelników cenną wskazówką we własnych poszukiwaniach odpowiedzi na istotne pytania dotyczące wymiaru politycznego egzystencji zbiorowej oraz kształtu i jakości norm współżycia społecznego w Polsce. Dostępne do tej pory jedynie garstce specjalistów, nie zostały dotychczas w pełni odczytane i odebrane w szerszym zakresie, w aspektach pozanaukowych, w wymiarze społecznym. Te zebrane w trylogii PRL i skok do neoliberalizmu – koncepcyjnie w znacznej mierze przygotowanej jeszcze za życia Walickiego – zawierają ważne przesłanie dla współczesnego człowieka, któremu nie jest obojętna atmosfera ideowa panująca w Polsce. A nieobecność Autora może wręcz sprzyjać recepcji jego dzieła za sprawą oddzielenia od zasadniczych treści wszystkich zakłócających odbiór kwestii pobocznych, nieaktualnych już i na zawsze unieważnionych: niegdysiejszych relacji towarzyskich, zastygłych subiektywizmów środowiskowych, utrwalonych niechęci, zapamiętanych urazów osobistych, uprzedzeń politycznych czy wrogości na tle ideologicznym.

I

ANTYKOMUNIZMZAMIAST WOLNOŚCII CIĄG DALSZY SPORU O PRL

Sprawiedliwość na pasku polityki[1]

Uwagi wstępne

Polska często postrzegana jest jako kraj, w którym przejście do demokracji dokonane zostało w sposób bardzo łagodny, kontrastujący z surowością praw lustracyjnych i kampanii dekomunizacyjnych w Republice Czeskiej i w byłych wschodnich Niemczech. Wielu Polaków, zwłaszcza tych, którzy uważają się za prawicę, ostro krytykuje tę „łagodność” – widzi w niej bowiem godne potępienia niezdecydowanie, wynikające z zapominania o złu przeszłości i przeszkadzające Polsce w odzyskaniu jej prawdziwej tożsamości. Obserwatorom zewnętrznym te same fakty mogą ukazywać się w innym, bardziej pozytywnym świetle: jako „gotowość do wznoszenia się ponad nienawiść, przezwyciężania podziałów i przebaczania grzechów w imię braterstwa i pokoju”. Philip Earl Steele (autor przytoczonych wyżej słów) dopatrzył się w tym wyrazu przesadnej aż wielkoduszności, właściwej ponoć polskiemu charakterowi narodowemu[2].

Bliższe przyjrzenie się tym sprawom wskazuje jednak, że żadne z tych uogólnień nie jest trafne. Nie jest prawdą, że w Polsce zlekceważono sprawę prawnego rozliczenia się z komunistyczną przeszłością. Przeciwnie: sprawa ta budziła od początku wielkie emocje i wywarła niestety decydujący wpływ na podziały polityczne i intelektualne. Niepowodzenia dotychczasowych prób radykalnego „rozliczenia przeszłości” nie można wytłumaczyć ani sowietyzacją, ani wielkodusznością. Wątpliwe wydaje się wyjaśnianie tego zjawiska jakimiś specyficznymi cechami polskiej tradycji prawnej – niezależnie od tego, jak ją oceniamy. Właściwą drogą do zrozumienia problemu sprawiedliwości okresu przejściowego (transitional justice) w postkomunistycznej Polsce jest bowiem umiejscowienie go w kontekście walki politycznej – walki, w której każda strona odwołuje się do własnych doświadczeń z reżimem PRL-owskim.

Sprawą kluczową jest należyte uświadomienie sobie faktu, że doświadczenia te były różne i utrwaliły się w różnych formach pamięci społecznej. Dla przeciętnego, względnie apolitycznego Polaka Polska Ludowa była dużo lepszym miejscem do życia niż dla tych jej obywateli, którzy tęsknili np. za wolnością prasy lub wolnością jako polityczną partycypacją – nie mówiąc już o tych, którzy angażowali się w działalność opozycyjną. Dla większości ludności „realny socjalizm” lat siedemdziesiątych był ustrojem, w którym można było czuć się bezpiecznie. Krytykowano go powszechnie, ale nie jako tyranię polityczną, lecz jako coraz bardziej nieefektywny i skorumpowany system stosunków klientelistycznych, łączący partyjnych z bezpartyjnymi w różnego rodzaju „wspólnotach brudnych interesów”[3]. Umasowiona, trzymilionowa partia rządząca nie była postrzegana jako obce ciało: była to partia obłaskawiona, odideologizowana, podobna psychologicznie do reszty społeczeństwa. Ustrój taki nie wzbudzał szacunku, ale nie mobilizował nienawiści. Gardzono nim, ale przyzwyczajono się do niego i w jakimś istotnym sensie uważano go za własny.

Zorganizowana opozycja polityczna zastąpiła tę postawę manichejskim podziałem na „my” i „wy”. Było to zrozumiałe: mobilizacja do walki z systemem wymagała ideowej polaryzacji oraz poczucia absolutnej słuszności własnej sprawy. Napotykany opór wzbudzał oburzenie, wzmagał ducha krucjaty moralno-ideologicznej i demonizację obrazu przeciwnika. Wprowadzenie stanu wojennego uskrajniło te postawy, opozycja bowiem skupiła wszystkie siły na walce o totalną dyskredytację i delegitymizację systemu. Niezamierzonym skutkiem tego była intensyfikacja nienawiści oraz zanikanie myślenia w kategoriach racji podzielonych. W tej sytuacji zaskakujący sukces rozmów Okrągłego Stołu oraz pokojowe przekazanie władzy przez gen. Jaruzelskiego nie mogły stać się podstawą narodowego pojednania. W obozie zwycięzców dominowało przekonanie, że walka z komunizmem dała im moralne prawo do sprawowania władzy. Prawo to uznać powinni również byli komuniści; dopóki tego nie uczynią, krucjata „antykomunistyczna” będzie wciąż aktualna. W ten sposób (parafrazując słowa Adama Michnika) idee, które służyły do niedawna walce o wolność, przekształciły się w narzędzie walki o władzę[4].

W tym świetle postawy wobec beneficjentów starego reżimu i całego dziedzictwa PRL okazują się wytłumaczalne bez uciekania się do takich pojęć jak amnezja lub wielkoduszność. Jak zobaczymy, stosunek nowej elity politycznej do byłych „komunistów” był z reguły bardzo daleki od wielkoduszności. Atmosfera polityczna postkomunistycznej Polski daleka jest od szlachetnego braku nienawiści. A nienawiść, która ją przenika, odzwierciedla nie tylko dawne złe wspomnienia; w coraz większym stopniu jest funkcją ambicji i frustracji nowej klasy politycznej.

Większość społeczeństwa natomiast nie jest zainteresowana polityczną polaryzacją. Antykomunistyczne krucjaty polityków nie są popularne. Pamięć społeczna stawia opór personalizacji odpowiedzialności za dawne zło. Ludzie są coraz bardziej świadomi, że pogoń za winnymi mogłaby dotknąć niemal każdej rodziny w Polsce. Mało kto pragnie powrotu Polski Ludowej, większość jednak nie chce potępienia jej w czambuł; oczekuje takiej oceny rzeczywistości PRLowskiej, która umożliwiałaby zrozumienie, że również w jej ramach można było działać uczciwie, patriotycznie i nie bezsensownie. Badania opinii publicznej potwierdzają niezmiennie, że większość ta ceni stabilizację polityczną i akceptuje ideę narodowego pojednania. Dość ma czarno-białych ocen przeszłości, nie utożsamia państwowości PRL-owskiej z radziecką okupacją. Skłonna jest nawet usprawiedliwiać decyzję Jaruzelskiego o wprowadzeniu stanu wojennego.

Z punktu widzenia zelotów „antykomunizmu”, odwołujących się do narodowych imponderabiliów i absolutnych wartości moralnych, jest to dowodem haniebnego braku pamięci, tolerancji wobec zła, „sowietyzacji” umysłowości Polaków. Można jednakże spojrzeć na te postawy z innej perspektywy i ocenić je inaczej: jako manifestację zdrowego rozsądku społecznego, wyraz instynktownej mądrości zbiorowej, która tyle razy pomagała Polakom przetrwać jako naród. Pamięć narodowa jest niezbędna, warto jednak uwzględnić również myśl Ernesta Renana z klasycznego eseju Czym jest naród?: że istnienie narodów wymaga nie tylko pamięci, ale również umiejętności zapominania.

Antykomunizm jako instrument walki o władzę

Badania porównawcze nad przechodzeniem od autorytaryzmu do demokracji wykazały istnienie ścisłego związku między metodami rozrachunku z przeszłością a sposobami wprowadzenia nowego ustroju. Jeżeli przejście dokonuje się według „modelu hiszpańskiego” – bez aktu rewolucyjnego zerwania z przeszłością (określonego po hiszpańsku słowem ruptura), przy współpracy dawnej elity władzy – to transformacja ustroju przeprowadzana jest ewolucyjnie, bez czystek, w duchu narodowego pojednania[5]. Jeżeli jednak przemiana polityczna zaczyna się od radykalnego zerwania ciągłości, to oznacza to eliminację całej dotychczasowej elity władzy. Tak właśnie było w Czechosłowacji: praski reżim komunistyczny odmawiał wstąpienia na drogę reform aż do samego końca i dlatego właśnie zniknął ze sceny politycznej w jednorazowym akcie kapitulacji. Ten rewolucyjny (aczkolwiek bezkrwawy) początek przemiany systemowej umożliwił, a nawet wymusił, zdecydowane działania przeciwko rzeczywistym i domniemanym współpracownikom komunistycznej policji politycznej. Usankcjonowaniem tych działań było „Prawo o lustracji” z 4 października 1991 roku. Wkrótce potem, 1 stycznia 1993 roku, państwo czechosłowackie formalnie przestało istnieć, rozpadło się bowiem na Republikę Czeską i Słowację. W Republice Czeskiej ten „nowy początek” pociągnął za sobą zerwanie ciągłości prawnej. W czerwcu 1993 roku parlament czeski uchwalił „Ustawę o nielegalności reżimu komunistycznego”, znoszącą klauzulę przedawnienia w stosunku do przestępstw popełnionych pod panowaniem komunistów i niekaranych ze względów politycznych[6].

W Polsce natomiast rozmowy Okrągłego Stołu (6 lutego – 5 kwietnia 1989 roku) doprowadziły do akceptacji „modelu hiszpańskiego”. Gen. Jaruzelski oraz minister spraw wewnętrznych, gen. Czesław Kiszczak widzieli w rozwiązaniu hiszpańskim najlepsze wyjście z głębokiego politycznego kryzysu; dlatego też zmusili wahających się członków Komitetu Centralnego do przyjęcia ustaleń Okrągłego Stołu, grożąc w przeciwnym wypadku podaniem się do dymisji. Lawinowe zwycięstwo „Solidarności” w półwolnych wyborach 4 czerwca było zaskoczeniem dla obu stron. Mimo to partia zaakceptowała je, godząc się tym samym na pokojowe oddanie władzy; nie protestowała również przeciwko restauracji ustroju kapitalistycznego. Dawna opozycja, ze swej strony, respektowała umowy Okrągłego Stołu, akceptując wybór Wojciecha Jaruzelskiego (dokonany wprawdzie większością jednego tylko głosu) na stanowisko prezydenta państwa. W tym kontekście nowy, niekomunistyczny premier Tadeusz Mazowiecki proklamował politykę „grubej kreski”, mającej oddzielać teraźniejszość od przeszłości. Oznaczała ona, że państwo polskie – mimo prezydentury Jaruzelskiego – jest teraz państwem nowym, a nie kontynuacją państwowości komunistycznej. Z drugiej strony było to zapewnieniem, że w warunkach wolności politycznej każdy obywatel będzie mógł zacząć nowe życie i że dawne lojalności nie staną się powodem do dyskryminacji.

Deklaracja Mazowieckiego obiecywała więc członkom PZPR bezpieczeństwo osobiste i w ten sposób pomagała im uznać nieodwracalność swej politycznej klęski. W styczniu 1990 roku partia rozwiązała się i większość jej przywódców zrezygnowała z kariery politycznej. Legalnym sukcesorem PZPR stała się Socjaldemokracja Rzeczypospolitej Polskiej – SdRP. Jej młody przywódca, Aleksander Kwaśniewski, był jednym ze współtwórców umów Okrągłego Stołu, a swoje nowe stanowisko zawdzięczał ponoć poparciu Adama Michnika (wedle opinii kręgów prawicowych fascynacja Kwaśniewskiego osobą Michnika była tak wielka, że marzył nawet o należeniu z nim do jednej partii)[7]. Tak czy inaczej, SdRP nie była jedynie nową nazwą PZPR: wymownym tego świadectwem było odrzucenie automatycznego transferu członkostwa, redukujące liczbę członków nowej partii do 60 tysięcy (podczas gdy PZPR w chwili rozwiązania miała w swych szeregach około dwóch milionów). W swej wewnętrznej strukturze SdRP zrywała ostentacyjnie z zasadą „demokratycznego centralizmu”, legitymizując istnienie frakcji i zachęcając wręcz do ich tworzenia. W sferze ideologicznej SdRP nie miała z komunizmem nic wspólnego, przyjęła bowiem w swym statucie i deklaracji programowej zasady demokracji parlamentarnej i gospodarki rynkowej. Za jedyną legitymizację władzy uznano wolę narodu, wyrażoną w wolnych wyborach[8]. Termin socjaldemokracja wskazywać miał na więź ideową z Międzynarodówką Socjalistyczną, bez jakiegokolwiek odniesienia do tradycji marksizmu i komunizmu.

Wszystkie te wydarzenia uznane zostały przez opinię światową za dowód, że głębokie przemiany strukturalne mogą być dokonane w sposób ewolucyjny, unikający konfrontacji. Hiszpania natychmiast zrozumiała znaczenie swego własnego przykładu oraz uczciła to zaproszeniem do siebie gen. Jaruzelskiego i przyjęciem go prawdziwie po królewsku[9]. Strona polska zdawała się potwierdzać wybór drogi hiszpańskiej, Michnik i Kwaśniewski (który wyznał później, że Hiszpania stała się jego ulubionym krajem) mówili o tym niejednokrotnie.

W rzeczywistości jednak akceptacja wzoru hiszpańskiego nie była w Polsce jednomyślna. Wielu wpływowych członków nowej elity politycznej uważało umowy Okrągłego Stołu, a także „grubą kreskę” Mazowieckiego za tchórzliwy kompromis, brudną ugodę między „czerwonymi a „różowymi”, albo wręcz za manipulację „komunistycznej nomenklatury” pragnącej zapewnić sobie władzę gospodarczą kosztem ograniczenia swej władzy politycznej. Nierównie lepsza była z tego punktu widzenia droga czeska. Za naglącą potrzebę uznano bowiem radykalne zerwanie z przeszłością, eliminujące wszelką ciągłość między nową Polską a znienawidzoną ponoć Polską Ludową.

Zwolenników tego poglądu podzielić można na trzy grupy (co nie wyklucza oczywiście przypadków pośrednich, a nawet przynależności do wszystkich trzech jednocześnie).

Pierwszą z nich charakteryzował polityczny prymitywizm, uparcie domagający się personifikacji zła. Ludzie tacy postrzegali komunizm nie jako system zasad lub ideologię, lecz jako pewien układ stosunków międzyosobowych, niemający innego celu niż utrzymywanie przy władzy określonej grupy. Ten typ myślenia (głęboko powiązany z klientelistycznymi cechami „realnego socjalizmu”) typowy był głównie dla antykomunistycznych robotników, ale pojawiał się również na szczytach władzy. Tak więc, na przykład, Adam Glapiński, współzałożyciel i wiceprzewodniczący Porozumienia Centrum [obecnie prezes Narodowego Banku Polskiego], określał polską elitę komunistyczną lat osiemdziesiątych jako grupę karierowiczów powiązanych więziami personalnymi. Definicja ta, całkowicie abstrahująca od wyznaczników ideowych, pozwoliła mu głosić, że jednym z głównych „komunistów” był i pozostał... Leszek Balcerowicz. Prawda, porzucił on partię po ogłoszeniu stanu wojennego, ale nigdy nie zerwał ze swymi kolegami. Mimo to Balcerowiczowi właśnie powierzono odegranie głównej roli we wprowadzeniu w Polsce gospodarki rynkowej. Zdaniem Glapińskiego był to dowód, że „komuniści” (a nie prawomocna elita „postsolidarnościowa”) wciąż rządzą Polską i nadają reformom kierunek zgodny z własnym grupowym interesem[10].

Druga grupa składała się z narodowych fundamentalistów, traktujących samą ideę autentycznego kompromisu z „komunistami” jako pakt z diabłem i zdradę najwyższych wartości[11]. Z ich punktu widzenia umowa Okrągłego Stołu mogła być akceptowana tylko w złej wierze – jako tymczasowy rozejm, z którego należało wycofać się przy pierwszej okazji. Głosicielom tego poglądu, skądinąd bardzo różnym pod względem temperamentu i poziomu intelektualnego, wspólna była daleko posunięta idealizacja Polski przedwojennej oraz bezkompromisowe odrzucenie rzeczywistości pojałtańskiej. Określali się więc jako „niepodległościowcy”, czyli ludzie, dla których sprawa niepodległości narodu była ważniejsza niż konwencjonalny podział na lewicę i prawicę. Pierwszym politycznym wyrazem tego stanowiska były organizacje powstałe w latach siedemdziesiątych: Konfederacja Polski Niepodległej (KPN) Leszka Moczulskiego oraz Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROPCiO). Ostateczne uformowanie szeroko pojętego „obozu niepodległościowego” nastąpiło po roku 1989, w wyniku reakcji na umiarkowaną politykę Mazowieckiego. Radykalna dekomunizacja elity władzy w Czechosłowacji i w byłych wschodnich Niemczech wzmocniła przekonanie „niepodległościowców”, że Polska utraciła swą przywódczą rolę w rewolucji antykomunistycznej i powinna zrobić wszystko dla jej odzyskania. Z tego punktu widzenia umowa Okrągłego Stołu jawiła się nie jako niebywały sukces, torujący drogę rewolucyjnym przemianom w całej Europie Środkowej, lecz jako wydarzenie godne pożałowania, świadczące o braku zasad i graniczące z narodową zdradą”[12].

Trzecia grupa krytyków „drogi hiszpańskiej” w Polsce składała się z polityków giętkich, bardzo ambitnych, mocno związanych z „Solidarnością” i głęboko sfrustrowanych faktem, że rząd Mazowieckiego nie zapewnił im dostatecznie ważnego udziału w strukturach władzy. Jarosław Kaczyński, będący główną postacią w tej grupie, uważał się za lekceważonego, a nawet wzgardzonego przez wyrafinowanych intelektualistów otaczających pierwszego niekomunistycznego premiera Polski. Jednocześnie traktował całe swe ugrupowanie, określające się jako centro-prawica, jako ofiarę sprytnej manipulacji komunistycznej: ekipa Jaruzelskiego świadomie wybrała bowiem (jego zdaniem) ugodę z ludźmi, do których miała zaufanie jako do wypróbowanych lewicowców, przeważnie nawet byłych członków PZPR. Zbliżyło go to do Lecha Wałęsy, niemogącego pogodzić się z faktem, że Mazowiecki nie traktował go jako swego nieformalnego szefa.

To podobieństwo resentymentów doprowadziło do przejściowego sojuszu obu polityków i do proklamowania przez Wałęsę tzw. wojny na górze. Lekceważąc bez skrupułów demokratyczne procedury, Wałęsa mianował Kaczyńskiego redaktorem naczelnym „Tygodnika Solidarność”. W roli tej Kaczyński stał się spiritus movens doskonale zgranej kampanii publicystycznej przeciwko rządowi Mazowieckiego[13]. Sformułował żądania prawicy: konsekwentna „dekomunizacja”, zmuszenie Jaruzelskiego do ustąpienia ze stanowiska i wsparcie kandydatury Wałęsy w wyborach prezydenckich. Cele „dekomunizacji” określił ekstremistycznie, żądał bowiem zakazania byłym funkcjonariuszom PZPR nie tylko udziału w polityce, lecz również obejmowania stanowisk kierowniczych w administracji i gospodarce – poczynając od stanowiska brygadzisty w fabryce. Domagał się także podziału „Solidarności” na dwie partie: jego własna partia (Porozumienie Centrum) reprezentować miała prawicę, a partia Mazowieckiego (Unia Demokratyczna) lewicę. Dziwacznym i cynicznym aspektem tego projektu była myśl, że Wałęsa stanie się przywódcą prawicy, obrońcą interesów nowej klasy średniej, podczas gdy troska o jego własną klasę przypadnie w udziale lewicowym intelektualistom w rodzaju Kuronia, Geremka i Michnika[14].

Kaczyński daleki był od przewrażliwienia na punkcie zasad moralnych w polityce. Myślał raczej w kategoriach nieubłaganej walki o władzę: „kto-kogo”, jak mawiał Lenin. W pełni zdawał sobie sprawę z zasadniczych różnic między Czechosłowacją a Polską. Wedle jego własnych słów komunizm czeski był „nieporównanie twardszy” niż polski, stopień przenikania się elity komunistycznej i opozycyjnej był zerowy, władze nie starały się zmiękczyć opozycji przez liberalizację – przeciwnie, stosowały represje pozbawiające przywódców opozycji ich statusu społecznego, zmuszając wysoko kwalifikowanych intelektualistów do zarabiania na życie jako stróże, palacze, dozorcy[15]. Polska gen. Jaruzelskiego, w której opozycja mogła organizować potężną moralno-polityczną krucjatę przeciw reżimowi, rząd zaś odpowiadał na to wzywaniem jej przywódców, aby zajęli się „opozycją konstruktywną”, była w ramach bloku radzieckiego jaskrawym przeciwieństwem Czechosłowacji (zwłaszcza Czech, w Słowacji bowiem represje były łagodniejsze). Logiczne byłoby więc wyciągnięcie stąd wniosku, że „droga czeska” uzasadniona była w Czechach, dla Polski natomiast właściwym rozwiązaniem była właśnie „gruba kreska” Mazowieckiego. Kaczyński jednak nie był zainteresowany oddawaniem komunistom polskim sprawiedliwości historycznej. Pragnął nade wszystko upadku rządu Mazowieckiego i dlatego oskarżał jego zwolenników o przysłowiową „miękkość wobec komunizmu”. Miał także nadzieję, że radykalna dekomunizacja uspokoi wielkoprzemysłową klasę robotniczą: eliminacja dawnej nomenklatury miała być dla robotników „moralną rekompensatą” za straty materialne, które pociągała za sobą szybka marketyzacja[16].

W atmosferze nieustannych kampanii antykomunistycznych życie byłych członków partii nie było łatwe. Prawdą jest oczywiście, że wielu przedstawicieli dawnej nomenklatury osiągało sukcesy w przekształcaniu się w prywatnych biznesmenów. Było to obiektywnie zwycięstwem nowych reguł gry, dowodem, że wspierają je nawet ludzie starego reżimu. Postsolidarnościowa prawica widziała w tym jednak wyłącznie dowód siły układów klientelistycznych, odziedziczonych po „realnym socjalizmie”. Prywatyzacja byłej nomenklatury (wciąż nazywanej po prostu nomenklaturą, jak gdyby jej sytuacja prawna w niczym się nie zmieniła) odbywała się więc przy akompaniamencie populistycznych okrzyków oburzenia: patrzcie, komuniści bogacą się kosztem robotników, zamiast demokracji powstaje „kapitalistyczny komunizm”, rząd zaś nie robi nic, aby zapobiec temu nieszczęściu. W rzeczywistości wszakże oskarżenia rządu Mazowieckiego o nadmiar wybaczającej pobłażliwości wobec byłych funkcjonariuszy PZPR były bardzo przesadne. W „Liście otwartym” do Wałęsy, Józef Kuśmierek – dziennikarz o wielkich zasługach w ukazywaniu ekonomicznych absurdów socjalizmu – protestował przeciwko czystkom politycznym wśród menedżerów przemysłowych, wskazując, że ich rozmiar porównywalny był jedynie do czystek lat 1948–1950[17]. Czystki te, podejmowane głównie z powodu populistycznej presji, uderzały przeważnie w ludzi odideologizowanych, w miarę kompetentnych i gotowych lojalnie służyć nowej władzy. SdRP występowała niekiedy w ich obronie, ale z reguły nie ośmielała się mówić o tym zbyt głośno[18]. Jaruzelski pojmował swe zadanie jako zabezpieczenie Polsce gładkiego przejścia do nowego systemu; dlatego też okazywał lojalność wobec Mazowieckiego, powstrzymując się od wykorzystywania w sprawach spornych swych prezydenckich prerogatyw. We wrześniu 1990 roku przedłożył parlamentowi formalną prośbę o skrócenie swej kadencji i przygotowanie wyborów prezydenckich na bazie głosowania ogólnonarodowego.

Mimo niespodzianki w postaci zaskakującego sukcesu Stana Tymińskiego, ostateczny wynik wyborów zgodny był z oczekiwaniami „antykomunistycznej” prawicy. Wałęsa, wsparty agresywną demagogią Kaczyńskiego, pokonał Mazowieckiego, osłabionego przez napięcia społeczne wywołane „terapią szokową”’ Balcerowicza. Sukces legendarnego przywódcy „Solidarności” – niecałe 40% głosów w pierwszej rundzie, był jednak bardzo względny.

Prawo i symbole

„Antykomunizm” jako legitymizacja Trzeciej Rzeczypospolitej

Pierwszy akt nowej prezydentury miał być symbolicznym zerwaniem z państwowością PRL-owską. Jaruzelski nie został zaproszony do wzięcia udziału w ceremonii inauguracyjnej, która odbyła się 22 grudnia. Prezydent elekt przyjął insygnia władzy z rąk emigracyjnego prezydenta, Ryszarda Kaczorowskiego, niemal zupełnie nieznanego w kraju. W ten sposób Polska powróciła symbolicznie do roku 1939, traktując PRL jako prawną nicość. Społeczna reakcja na ten gest symboliczny była raczej mieszana. Obecność Kaczorowskiego była przeważnie aprobowana jako znak narodowego pojednania. Ale nie omylimy się chyba, twierdząc, że wielu ludzi, nieidentyfikujących się z komunistyczną przeszłością, uważało poniżenie Jaruzelskiego, pierwszego prezydenta postkomunistycznej Polski, za żenujący nietakt. Znamienne, że opinię taką wyraził również redaktor paryskiej „Kultury”, Jerzy Giedroyc. Wydaje się jednak, że większość obywateli nie zdawała sobie sprawy z istotnego sensu ceremonii inauguracyjnej. Konsekwencją symbolicznej delegalizacji PRL było przecież uznanie, że działalność wewnątrz PRL-owskich struktur państwowych była w gruncie rzeczy formą kolaboracji z nielegalną władzą. Jest rzeczą nader wątpliwą, czy pogląd taki, przy należytym wyjaśnieniu jego treści w swobodnej dyskusji, miałby szansę aprobaty w ogólnonarodowym referendum. Można także sądzić, że decyzja implikująca „delegalizację” poprzedniej formy państwowości polskiej powinna być przedyskutowana i poddana głosowaniu przez parlament. Dotyczy to również wprowadzonego przez Wałęsę zwyczaju nazywania postkomunistycznej Polski „Trzecią Rzecząpospolitą”, a więc jakoby bezpośrednią sukcesorką przedwojennej „Drugiej Rzeczypospolitej”.

Cele Wałęsy były jasne. Delegitymizacja PRL służyć miała izolowaniu „postkomunistów” i wyposażeniu nowej elity w faktyczny monopol na prawomocność polityczną. Strategia ta zgodna była z programem „partii prezydenckiej” Kaczyńskiego. Wałęsa chciał jednak ograniczyć władzę swego ambitnego zwolennika. Postawił Kaczyńskiego na czele grupy swych doradców (Kancelarii Prezydenta), a na stanowisko premiera mianował Jana Krzysztofa Bieleckiego, przywódcę niewielkiej partii liberalnej, zainteresowanej głównie reformami gospodarczymi. Dla samego siebie zarezerwował natomiast rolę superarbitra w sprawach ogólnonarodowych, używającego przy różnych okazjach różnych języków. Czasami przybierał pozę odpowiedzialnego męża stanu, przyznającego, że Polska potrzebuje „dwóch nóg – prawej i lewej”, a więc dystansującego się od prawicowego ekstremizmu. Innym razem obiecywał sfrustrowanym robotnikom, że doprowadzi do końca dekomunizację, zahamuje proces bogacenia się nomenklatury, odbierze komunistycznym złodziejom wszystko, co nakradli, i zostawi ich w samych skarpetkach. Nie były to jednak obietnice wiarygodne, Bielecki bowiem nie zamierzał łagodzić balcerowiczowskiej „terapii szokowej”; był wprawdzie twardym antykomunistą[19], ale, chcąc powodzenia reform, musiał korzystać z doświadczenia i współpracy wielu przedstawicieli byłej nomenklatury. W międzyczasie zaś wielu robotników musiało ponosić konsekwencje nie tylko urynkowienia, lecz również nagłego załamania stosunków handlowych ze Związkiem Radzieckim.

Wybory parlamentarne z 27 października 1991 roku przyniosły nieoczekiwany sukces sił „postkomunistycznych”. Sojusz Lewicy Demokratycznej (zgrupowany wokół SdRP) uzyskał 12% głosów; łącznie z Polskim Stronnictwem Ludowym (kontynuacją Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego), które uzyskało 8,7%, partie związane rodowodowo ze „starym reżimem” stały się najsilniejszym ugrupowaniem w parlamencie. Dla Kaczyńskiego, który obciążał Wałęsę odpowiedzialnością za „wzmocnienie lewej nogi”, było to zbyt wiele. Złożył więc dymisję i zaangażował się w formowanie koalicji prawicowej, której kośćcem miało być PC, KPN oraz Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe Wiesława Chrzanowskiego. Koalicji tej udało się uniemożliwić utworzenie rządu przez Bronisława Geremka, wysuniętego na stanowisko premiera przez Wałęsę. Jej własnym kandydatem na premiera był Jan Olszewski, zasłużony obrońca w procesach politycznych czasów Gomułki i Gierka oraz bliski przyjaciel znanego polityka „obozu niepodległościowego”, Zdzisława Najdera[20]. Wyraził on intencję utworzenia rządu złożonego z „moralnych autorytetów” i po długich, trudnych negocjacjach objął – 23 grudnia 1991 roku – stanowisko premiera.

Dla uczczenia tego zwycięstwa „niepodległościowców” KPN przedłożyło Sejmowi projekt ustawy o restytucji niepodległości w Polsce. Sejm jednak, rzecz ciekawa, odrzucił ten projekt; głosowali przeciwko niemu nawet posłowie prawicy. ZChN wyraziło obawę, że projektowana ustawa rzuci cień na hierarchię kościelną, która, przynajmniej od roku 1956, uznawała legalność reżimu komunistycznego i nie traktowała go jako niepolski. Lech Kaczyński z PC (brat Jarosława) wsparł pogląd Ryszarda Bugaja (lidera lewicowej Unii Pracy), że skutkiem ustawy będzie prawny chaos i anarchia[21].

Inny projekt KPN uzyskał jednak akceptację: 1 lutego Sejm podjął uchwałę o nielegalności stanu wojennego. Moczulski pozwolił sobie na takie oto rozszyfrowanie skrótu PZPR: „płatni zdrajcy, pachołki Rosji”. Następnie, 28 maja, podjęto niespodziewanie uchwałę jeszcze bardziej brzemienną w skutki. Zobowiązywała ona ministra spraw wewnętrznych do dostarczenia pełnej informacji na temat urzędników państwowych od szczebla wojewody wzwyż, a także senatorów, posłów, sędziów i adwokatów, którzy w latach 1945–1990 współpracowali w takiej czy innej formie ze Służbą Bezpieczeństwa[22]. Teoretycznie rzecz biorąc, zasada, iż osoby na stanowiskach publicznych nie powinny być obciążone kompromitującą przeszłością, była oczywiście rozsądna i szeroko akceptowana. Praktyczne jej zastosowanie okazało się jednak skrajnie nieudolne, moralnie wątpliwe i politycznie niebezpieczne. Dnia 4 czerwca 1992 roku Antoni Macierewicz, minister spraw wewnętrznych w rządzie Olszewskiego, dostarczył władzom państwa i przewodniczącym komisji sejmowych długie listy parlamentarzystów i wysokich funkcjonariuszy państwowych, umieszczonych w spisach współpracowników byłych organów bezpieczeństwa. Na listach tych figurował Wałęsa oraz najgłośniejsi rzecznicy lustracji: Moczulski i Wiesław Chrzanowski (marszałek Sejmu i przywódca partii Macierewicza). Macierewicz nie twierdził, że ludzie ci są winni, nie powiedział jednak, w jaki sposób mogliby obronić się przed zniesławieniem. W oświadczeniu ex post tłumaczył się przekonaniem, że jego dotychczasowi sojusznicy – Wałęsa, Moczulski i Chrzanowski – „staną przed społeczeństwem, zrobią bilans swego życia politycznego, powiedzą całą prawdę i wyjdą z tego cało”[23].

Napięta atmosfera w Sejmie i wśród klasy politycznej w ogóle nie pozwoliła wgłębiać się w jego intencje. Na pierwszej stronie „Tygodnika Powszechnego” mogliśmy przeczytać, że „Polska stanęła na krawędzi politycznej wojny domowej”[24]. Według opinii Michnika (przesadnej, być może, ale odzwierciedlającej istniejące nastroje) sytuacja groziła całkowitym wymknięciem się spod kontroli. „Logika gilotyny – ostrzega! – żąda krwi wszystkich «zdrajców», łącznie z Olszewskim («komunistycznym prawnikiem»), a nawet samym Macierewiczem”[25].

Fakt, że zagrożenie odczuli prawie wszyscy, miał jednak stronę pozytywną: wywołał powszechne pragnienie zakończenia sprawy. Po dramatycznej wieczornej debacie Sejm podjął decyzję odwołania rządu Olszewskiego. Zignorował również własną uchwałę o lustracji. Wkrótce potem Trybunał Konstytucyjny orzekł, że uchwała lustracyjna z 28 maja narusza Konstytucję RP oraz jest sprzeczna z zasadami demokratycznego państwa prawnego[26].

W ten sposób zakończył się długi rozdział w historii Polski postkomunistycznej. Polska opinia publiczna zwróciła się przeciwko fundamentalistycznej prawicy. Zwolenników Olszewskiego zaczęto nazywać „olszewikami” lub „oszołomami”. Wałęsa, zaszokowany nieodpowiedzialnym postępowaniem Macierewicza, zdystansował się od wojujących „antykomunistów”, desygnując na stanowisko premiera Waldemara Pawlaka, młodego polityka z PSL. Pawlak nie uzyskał jednak poparcia Sejmu, w związku z czym urząd premiera objęty został przez Hannę Suchocką z Unii Demokratycznej Mazowieckiego. Była to osoba o poglądach umiarkowanie prawicowych, ale należała przed zmianą ustroju do Stronnictwa Demokratycznego, będącego (podobnie jak ZSL) satelitą PZPR. Koalicja wspierająca rząd Suchockiej obejmowała zarówno UD, jak i ZChN, ale wykluczała oczywiście partie skompromitowane: PC Kaczyńskiego i KPN.

Rząd Suchockiej stanął przed bardzo trudnymi zadaniami. Chciał kontynuować reformy Balcerowicza, a jednocześnie całkowicie izolować „postkomunistów”, utrwalając dominację polityczną „obozu postsolidarnościowego” (zwanego również obozem posierpniowym). Sądzono, że celowi temu służyć będzie mocne podkreślenie katolickiej tożsamości Polaków: stąd flirt UD z ZChN, owocujący uchwałą o szacunku dla „wartości chrześcijańskich” w środkach masowego przekazu, następnie zaś surowa ustawa antyaborcyjna z 7 stycznia 1993 roku. Wśród ludności kraju wzrastały tymczasem niepokoje społeczne, spowodowane drastycznym wzrostem nierówności i stałym obniżaniem się mizernych standardów poziomu życia sfery budżetowej i robotników przemysłowych. Nie spotkało się to z adekwatną reakcją: rząd stanowczo odmawiał uwzględnienia potrzeb „budżetówki”, a prawicowi radykałowie – łącznie z działaczami „Solidarności”, której przewodniczącym był już Marian Krzaklewski – starali się nadać demonstracjom i strajkom kierunek „antykomunistyczny”. Po fiasku rozmów rządu z „Solidarnością” kraj ogarnęła potężna fala strajków. W maju Warszawa sparaliżowana została przez strajk pracowników transportu publicznego. W tej sytuacji, 28 maja, Sejm odmówił rządowi votum zaufania. Następnego dnia Wałęsa zareagował na to rozwiązaniem parlamentu.

Legalne wyjście z tego impasu wymagało nowego parlamentu i nowego rządu. Na szczęście termin nowych wyborów przewidziany był na wrzesień. Wobec niskiej frekwencji w poprzednich wyborach Episkopat przypomniał elektoratowi, że głosowanie jest obowiązkiem Polaka katolika; jednocześnie partie „postsolidarnościowe” uroczyście zadeklarowały, że nie wejdą w koalicję z „postkomunistami”. Wałęsa ze swej strony tłumaczył robotnikom, że przyczyną obniżenia ich stopy życiowej jest „czerwona pajęczyna”, czyli „komunistyczni kapitaliści”. Wpływowe gazety i środki masowego przekazu czyniły wszystko, aby skupić uwagę wyborców na najgorszych aspektach komunistycznej przeszłości. Dobrą do tego okazją był proces 16 funkcjonariuszy byłego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, na czele z Adamem Humerem, oskarżonych o torturowanie polskich patriotów w latach 1946–1952[27].

Mimo to rezultat wrześniowych wyborów 1993 roku głęboko rozczarował nową elitę. „Postkomuniści” z SLD zdobyli 20,4% głosów, ludowcy – 15,4%, UD natomiast mniej niż 10,6%, a Wałęsowski BBWR (Bezpartyjny Blok Wspierania Reform) tylko 5,4%. Ponadto nowa ordynacja wyborcza, wprowadzająca pięcioprocentowy próg dla reprezentacji parlamentarnej, umożliwiła SLD i PSL uzyskanie absolutnej większości w Sejmie. Stronnictwa prawicowe poniosły natomiast całkowitą klęskę. Reprezentację w Sejmie zdobyła jedynie KPN. ZChN (mimo jawnego niemal poparcia przez Kościół), PC Kaczyńskiego oraz sprzymierzeni z nim „olszewicy” nie uzyskali 5% głosów i zostali z parlamentu wyeliminowani.

„Postkomuniści” zawdzięczali swój sukces wielu czynnikom. Popierali reformy gospodarcze, deklarując jednocześnie wrażliwość na kwestie społeczne i występując niekiedy w obronie słabych. Nie bronili „realnego socjalizmu” jako systemu, potępiali zbrodnie stalinizmu, ale podkreślali zarazem, że PRL była jednak Polską, że praca dla tej Polski nie musiała być marnowaniem życia, że w wielu dziedzinach osiągnięcia PRL zasługiwały na szacunek, a ich twórcy na miano dobrych patriotów. Zdaniem SLD antykomunistyczna retoryka utrudniała narodowe pojednanie, dzieliła społeczeństwo nawet na szczeblu rodzinnym, utrwalała dawne, nieaktualne już podziały, odwracając uwagę od realnych konfliktów teraźniejszości. Redukowanie tych poglądów do zamaskowanej obrony interesów dawnej nomenklatury stawało się coraz bardziej nieprzekonywające – zwłaszcza wobec faktu, że coraz większej liczbie ludzi nowe elity gospodarcze i polityczne wcale nie wydawały się zmianą na lepsze. Ponadto spora część społeczeństwa ceniła SLD za obronę zasady oddzielenia Kościoła od państwa, a więc za przeciwstawienie się „politycznemu katolicyzmowi”, który tak bardzo umocnił się w czasie kadencji rządu Suchockiej. Zwycięstwo wyborcze nie wprowadziło postkomunistów w stan „zawrotu głowy od sukcesów”. Nie zażądali dla siebie stanowiska premiera; mimo wyraźnych różnic w podejściu do reform oferowali je Pawlakowi, ponieważ jego stronnictwo było bardziej akceptowalne z punktu widzenia „wartości chrześcijańskich”. Więcej nawet: 9 listopada, w trakcie dyskusji nad inauguracyjnym przemówieniem Pawlaka, przywódca SLD Aleksander Kwaśniewski zdumiał Sejm oświadczeniem, że przeprasza wszystkich tych, którzy „doświadczyli krzywd i niegodziwości władzy i systemu sprzed 1989 roku”[28].

Partie pokonane nie akceptowały jednak tych przeprosin; odrzuciły je jako niewystarczające i zbyt późne. Straciwszy pewność co do swej politycznej przyszłości, racjonalizowały swe powyborcze frustracje rozbudzaniem lęków przed restauracją komunizmu oraz utratą niepodległości. Natychmiast po wyborach prezydent Wałęsa przybrał pozę jedynego gwaranta kapitalistycznych reform, ostrzegając, że może zastosować w ich obronie „wariant Jelcyna”, czyli krwawą rozprawę z parlamentem. Partia Mazowieckiego, zjednoczona obecnie z liberałami Bieleckiego i przekształcona w Unię Wolności (UW), wsparła swych prawicowych krytyków, podnosząc alarm z powodu rzekomej groźby „powrotu PRL”[29]. Niektórzy jej członkowie (np. Donald Tusk) rekomendowali nawet czasowe zawieszenie demokracji. Jak głęboko zakorzenione były te nastroje, świadczy fakt, że nawet Geremek, były członek PZPR i obiekt nieustannych ataków ze strony prawicy, mówił w USA o zaletach „polityki nienawiści” i racjach „oświeconego absolutyzmu” w Europie Środkowej (przy założeniu, że byłby on dostatecznie „oświecony”)[30]. Antykomunistyczna kampania w mediach uległa intensyfikacji, przybierając postać bliską zimnej wojnie domowej. Wielu intelektualistów padło ofiarą histerycznej niemal politycyzacji: niektórzy z nich pozwalali sobie na arogancję wobec społeczeństwa, przypisując wynik demokratycznych wyborów notorycznej ignorancji mas, politycznemu analfabetyzmowi i „sowietyzacji” Polaków. Chociaż autorytarne ciągoty Wałęsy były wśród inteligencji na ogół nielubiane, liberalno-demokratyczna UW uchylała się od krytykowania go za niezawoalowane groźby pod adresem SLD. Tak więc, na przykład, nie słychać było protestów, gdy prezydent państwa oświadczał w audycji telewizyjnej, że Polska rządzona jest przez „bandycką opcję”, z którą należy się „rozliczyć” w stosownym momencie[31].

Sytuację polityczną komplikowały dodatkowo dwa czynniki: nadużywanie przez Wałęsę prezydenckiego veta oraz brak umiaru Pawlaka w forsowaniu specyficznych i krótkowzrocznie rozumianych interesów wsi. Zwrot ku lepszemu nastąpił w marcu 1995 roku dzięki porozumieniu Pawlaka z SLD i zastąpieniu Pawlaka Józefem Oleksym – zdolnym politykiem z SLD, zaangażowanym w sprawę reform i podkreślającym gotowość maksymalnie konstruktywnej współpracy z Kościołem. Wkrótce potem jednakże rząd Oleksego musiał zmierzyć się z potężną falą robotniczego protestu zorganizowanego przez „Solidarność” Krzaklewskiego i aktywnie wspieranego przez KPN. Tysiące górników ze Śląska oraz robotników ze zbankrutowanej fabryki traktorów „Ursus” koło Warszawy burzliwie protestowało w stolicy przeciwko „rządowi komunistycznemu”, zmuszając policję do użycia siły. W asyście aktywistów KPN, rozwścieczeni demonstranci wznieśli sztandar „Solidarności” przeciwko SLD jako nowemu wcieleniu jej starego wroga. Ulotka „Solidarności” pt. Precz z czerwoną burżuazją głosiła, że dawna nomenklatura jest wciąż u władzy, podczas gdy robotnicy, którzy powinni być panami we własnym kraju, stali się wywłaszczoną, spauperyzowaną masą, rządzoną przez komunistyczną oligarchię oraz „czerwoną” i „różową”’ burżuazję[32]. Autor „terapii szokowej”, Leszek Balcerowicz, nie został przy tej okazji nawet wymieniony, natomiast „towarzysz Oleksy” oskarżony został o brutalny atak na „nędzne przywileje socjalne” robotników. Jeszcze bardziej znamienne było to, że UW, pod przywództwem Balcerowicza, wstrzymała się od zajęcia wyraźnego stanowiska w tym konflikcie. Tak więc rzekomi „komuniści” bronić musieli polskiego kapitalizmu samotnie, bez jakiejkolwiek pomocy ze strony obozu politycznego, przypisującego sobie monopol na zasługi we wprowadzeniu i realizacji przeobrażeń kapitalistycznych.

W drugiej połowie roku rozpoczęto przygotowania do wyborów prezydenckich. SLD powoływał się na gospodarcze sukcesy rządu (sześcioprocentowy wzrost ekonomiczny[33]) oraz wzywał elektorat do przezwyciężenia dawnych podziałów i skoncentrowania się na „wyborze przyszłości”. Mimo to było rzeczą dość oczywistą, że kampania wyborcza zdominowana będzie przez „politykę tożsamości”. Adam Michnik i Włodzimierz Cimoszewicz usiłowali zapobiec temu, proponując zamiast walki o przeszłość wspólną pracę nad rozumieniem jej złożoności i wypracowaniem takiej jej interpretacji, która mogłaby być podstawą narodowego pojednania[34]. Prawica wyśmiała jednak ten apel, odrzucili go również bliscy współpracownicy gazety Michnika. Wałęsa, nie przejmując się spadkiem swej popularności, prezentował swą kandydaturę jako jedyny sposób na ocalenie Polski przed komunizmem; partie prawicowe nie potrafiły uzgodnić między sobą, na kogo głosować, a UW okazała wyraźny brak przekonania w popieraniu swego własnego kandydata, Jacka Kuronia. W rezultacie cała kampania wyborcza „obozu posierpniowego” miała charakter czysto negatywny, zmierzający do izolowania kandydata „komunistów” – Aleksandra Kwaśniewskiego. Episkopat nie wymienił go wprawdzie po nazwisku, ale opisał kandydata w sposób niepozostawiający żadnych wątpliwości co do tego, na kogo głosować nie należy[35].

Mimo to Kwaśniewski już w pierwszej turze wyborów otrzymał największą ilość głosów – 35,1%. W drugiej turze wyborów, 19 listopada, miał jednak zmierzyć się z Wałęsą, na którego głosowało 33%. Zwycięstwo Wałęsy wydawało się przesądzone, ponieważ poparli go solidarnie wszyscy przeciwnicy „postkomunistów”. Dodatkowym jego atutem stało się oskarżenie Kwaśniewskiego w mediach o pominięcie akcji żony w oświadczeniu majątkowym i o podanie nieprawdziwej informacji na temat swego wykształcenia.

A jednak kandydat „postkomunistów” pokonał legendarnego bohatera „Solidarności”. Otrzymał 51,7% głosów, przy bardzo wysokiej frekwencji wyborczej (68,2%). Jego przeciwnicy szybko wysłali do Sądu Najwyższego zbiorowy protest, domagający się unieważnienia wyborów – Sąd jednak uznał wynik wyborów za obowiązujący. Wałęsa wszakże wykorzystał ostatnie dni przed zaprzysiężeniem Kwaśniewskiego do podjęcia swojej własnej akcji: 19 grudnia wieczorem spotkał się w swej rezydencji z najwyższymi dygnitarzami państwowymi – w tym marszałkami Sejmu i Senatu, prezesem Trybunału Konstytucyjnego oraz prezesem Sądu Najwyższego – aby zawiadomić ich, że bezpieczeństwo państwa jest zagrożone, ponieważ premier Oleksy jest rosyjskim szpiegiem. Miało to być uzasadnieniem podjęcia kroków nadzwyczajnych, o czym świadczyło przygotowanie konferencji prasowej oraz mobilizacja Jednostek Nadwiślańskich. Goście Wałęsy odmówili jednak autoryzowania tych kroków[36].

Dwa dni później, 21 grudnia, minister spraw wewnętrznych Andrzej Milczanowski powtórzył oskarżenie przeciwko Oleksemu w Sejmie; wywołało to oczywiście olbrzymią ekscytację, ale zaowocowało jedynie decyzją powołania specjalnej komisji do zbadania sprawy. Oleksy z oburzeniem odrzucił oskarżenie i odmówił rezygnacji. Wkrótce potem odbyło się zaprzysiężenie Kwaśniewskiego (przy nieobecności posłów opozycji). Sprawa Oleksego zakończyła się formalnie 22 kwietnia 1996 roku: prowadzący śledztwo prokurator wojskowy, płk. Sławomir Gorzkiewicz, oświadczył, że oskarżenie nie miało wystarczających podstaw prawnych. Ma się rozumieć, nie przekonało to tych, którzy chcieli wierzyć w winę oskarżonego. Prawdą jest jednak również to, że od samego początku wiele uczciwych i dobrze poinformowanych osób skłoniło się ku przypuszczeniu, że cała sprawa była tylko pozbawioną skrupułów manipulacją, mającą na celu wykorzystanie nerwicy antykomunistycznej w brutalnej walce o władzę[37]. Jacek Kuroń i Karol Modzelewski opublikowali nawet list otwarty, oskarżający polską tajną policję o mieszanie się do polityki i używanie metod niedopuszczalnych w społeczeństwie demokratycznym. Podejrzenie, że oskarżenie przeciw Oleksemu sformułowane zostało na podstawie sfałszowanych materiałów, opierali m.in. na tym, że przygotował je ten sam funkcjonariusz MSW – Wiktor Fąfara – który na początku lat osiemdziesiątych fałszował dane w ich własnej sprawie[38]. W naładowanej emocjami atmosferze nie można było jednak racjonalnie rozważyć ich argumentów. Oburzenie wywołane listem Kuronia i Modzelewskiego artykułowane było tak agresywnie, że rzecznik praw obywatelskich, prof. Tadeusz Zieliński, uznał to za zagrożenie wolności słowa w państwie[39].

Jak z tego widać, Polska nie jest krajem, w którym problemy rozliczeń z niedawną dyktaturą rozwiązane zostały, zgodnie z modelem hiszpańskim, w duchu narodowego pojednania. Przeciwnie: problemy te zdominowały całe życie polityczne okresu postkomunistycznego, brutalizując je i stwarzając klimat zimnej wojny domowej. Specyfika sytuacji polega na tym, że wrogość wobec dawnej elity politycznej wynika nie z jej opozycji wobec nowego ustroju, lecz z jej sukcesów w przystosowaniu się do niego, w zdobywaniu w nim mocnej pozycji ekonomicznej i politycznej. Im więcej sukcesów odnoszą byli „komuniści” w wykorzystywaniu nowych reguł gry, tym głośniej rozlega się żądanie „dekomunizacji”, wspierane radykalną krytyką umów Okrągłego Stołu i polityki „grubej kreski”.

Sprawa Oleksego wzmocniła oczywiście głosy żądające lustracji. Tym razem jednak przybrało to obrót ironiczny: projekt najbardziej radykalny przedłożony został bowiem przez Kancelarię Prezydenta Kwaśniewskiego. Proponował on stworzenie komisji zaufania publicznego, której celem byłoby chronienie państwa przed agentami, a jednocześnie pomaganie osobom niewinnym w obronie przed fałszywymi oskarżeniami. Na czele tej komisji stanąć miał Aleksander Małachowski, polityk Unii Pracy, uważany przez wielu za „sumienie polskiej lewicy”. Wyraził on na to zgodę w interesie narodowego pojednania. „Antykomuniści”, łącznie z centrową UW, szybko odrzucili jednak inicjatywę prezydenta. Motywy ich wyjaśnił „Tygodnik Powszechny” w artykule pod wymownym tytułem Chichot historii[40]. Głównym niedostatkiem projektu Kwaśniewskiego, dowodzono, jest brak powiązania z programową dekomunizacją; realizacja jego uderzyłaby więc tylko w rzesze byłych tajnych współpracowników organów bezpieczeństwa, a nie w byłych etatowych pracowników tych służb. Ponadto, co uważano za szczególnie ważne, nie usunąłby on z życia politycznego tych przedstawicieli reżimu PRL-owskiego, którzy nie pracowali wprawdzie w aparacie bezpieczeństwa, ale ponosili odpowiedzialność za jego działanie. Inaczej mówiąc, krytykowany projekt mógłby być używany do kompromitowania antykomunistycznej opozycji, bez szkodzenia byłym komunistom, aktywnym obecnie w SLD. Nie da się zaprzeczyć, że było w tym sporo racji. Ale to właśnie rzuca wiele światła na fiasko idei lustracji jako narzędzia „antykomunistycznej rewolucji”. Zachowała natomiast aktualność zdroworozsądkowa myśl o sprawdzaniu przeszłości kandydatów na stanowiska, aby chronić ich przed możliwością szantażu.

Obrachunki ze stanem wojennym

Możemy teraz przejść do problemów „historycznej sprawiedliwości”. Wyrażenie to jest zresztą nieco mylące, wcale nie chodzi bowiem o wymierzanie sprawiedliwości przez historię. Przez sprawiedliwe rozliczanie się z przeszłością rozumie się w Polsce stosowanie środków prawnych dla moralnego usatysfakcjonowania ludzi krzywdzonych przez poprzedni system. Bardzo łatwo przechodzi to w próby osądzania historii i rozstrzygania dawnych sporów za pomocą ustaw.

Dla ludzi, których najważniejszym przeżyciem pokoleniowym był heroiczny okres „Solidarności”, rzeczą najistotniejszą było oczywiście dokonanie obrachunków z bezpośrednimi przeciwnikami, przede wszystkim zaś z okresem stanu wojennego. Rząd Mazowieckiego, związany genetycznie z umową Okrągłego Stołu, nie był w dobrej pozycji do podjęcia tego zadania. Sam Mazowiecki nie miał na to ochoty, uważał bowiem (jak kiedyś wyznał), że moralność w polityce polega między innymi na przestrzeganiu umów. W rezultacie pierwsza próba prawnego rozliczania się z historią dokonana została dopiero po październikowych wyborach 1991 roku. Była nią uchwała sejmowa z 1 lutego 1992 roku, uznająca wprowadzenie stanu wojennego za nielegalne i postulująca utworzenie specjalnej komisji do badania jego skutków[41].

Dyskusja, która poprzedziła głosowanie, była bardzo interesująca. Obrońcy gen. Jaruzelskiego interpretowali stan wojenny w kategoriach „wyższej konieczności” i „mniejszego zła”, wskazując, że pojęcia te były dobrze rozumiane przez polityków Zachodu, a także przez kolejnych prymasów Polski. Poseł SLD przypomniał liczbę ofiar interwencji radzieckiej na Węgrzech i prosił o zastanowienie się, ilu Polaków musiałoby zginąć, gdyby Jaruzelski uchylił się od spełnienia swego ciężkiego obowiązku[42]. Prof. Jerzy Wiatr, jeden z liderów SLD, wskazał, że intencje Generała zostały przez ludność właściwie zrozumiane: badania opinii publicznej z grudnia 1991 roku wykazały bowiem, że 56% ankietowanych uważa wprowadzenie stanu wojennego za uzasadnione, a tylko 29% za nieuzasadnione. Przypomniał również, że liczba ofiar śmiertelnych majowego zamachu Piłsudskiego wynosiła około 400 ludzi (co najmniej czterokrotnie więcej niż w czasie stanu wojennego) i że nikt nie został za to ukarany; przeciwnie, konsekwencją zamachu był proces brzeski, a następnie utworzenie obozu w Berezie Kartuskiej[43]. Aleksander Kwaśniewski próbował zająć stanowisko kompromisowe: zdystansował się od decyzji o wprowadzeniu stanu wojennego pod względem moralnym i politycznym (podkreślając m.in., że wśród posłów lewicy nie ma ani jednego, który uczestniczyłby w jakikolwiek sposób w jej podjęciu i realizacji), ale zaapelował jednocześnie o spokojną analizę oraz oddzielenie materii moralnej i politycznej od materii prawnej[44].

Stanowisko prawicy sprowadzało się z reguły do uznania stanu wojennego za niewybaczalną „zbrodnię przeciwko narodowi polskiemu”. Moczulski mówił o oczywistej zdradzie, na którą wyrok wydała już historia[45]. Marek Jurek z ZChN odmówił Wiatrowi prawa do porównywania stanu wojennego z zamachem majowym: w roku 1926 bowiem „ludzie bili się o Polskę, której dobro inaczej rozumieli”, podczas gdy w latach osiemdziesiątych ofiary były tylko po jednej stronie, druga strona zaś nie legitymizowała się żadną zrozumiałą racją („O co się bili ci, którzy bili, naprawdę nie rozumiem”)[46].

Charakterystyczne jest jednak, że Stefan Niesiołowski, reprezentujący w ZChN pokolenie starsze i bardziej doświadczone, zajął wówczas stanowisko bardziej zniuansowane. Zgadzał się, że istnieją argumenty na rzecz obu stron konfliktu i że wyrok historii wciąż nie jest jednoznaczny. Podkreślił różnicę między schyłkowym okresem komunizmu a czasami stalinowskimi; stwierdził nawet, że ignorowanie tej różnicy byłoby „rażącą, czarną niewdzięcznością, szczególnie naszą, ludzi internowanych, tak łagodnie potraktowanych przez generała Kiszczaka, w stosunku do tych męczenników, ofiar pierwszych lat stalinizmu”[47]. Postulował więc, aby w potępieniu komunizmu akcent padał na pierwsze 10 lat trwania tego systemu.

Szczególnie interesująca wydaje się dziś pozycja Jacka Taylora, doradcy prawnego Unii Demokratycznej. Akceptował on proponowaną uchwałę, ale bardzo mocno zastrzegał się, że prawo nie może działać wstecz i że należy respektować zasadę przedawnienia („Bardzo proszę, byśmy nie wystawiali sobie złego świadectwa od razu u progu kadencji i nie wprowadzali karalności tego, co karalne być przestało”)[48]. Wskazuje to, że UD szukała wówczas jakiegoś kompromisu między presją antykomunistycznej prawicy a swą własną polityką „grubej kreski”. Jak wiadomo, nie wytrzymało to jednak próby czasu. Po wyborach 1993 roku partia Taylora przesunęła się na prawo, a on sam stał się jednym z najżarliwszych rzeczników zniesienia zasady przedawnienia w stosunku do przestępstw dawnego reżimu.

Uchwała Sejmu o nielegalności stanu wojennego była zwięzła i pozbawiona argumentacji prawnej. Wbrew ostrzeżeniom Taylora zawierała punkt o „podjęciu prac nad projektem ustawy o niestosowaniu przepisów o przedawnieniu ścigania i karania przestępstw, wymierzonych przeciwko obywatelom w związku z ich działalnością polityczną, związkową lub inną społeczną”. Ponadto trafnie wskazano, że uprzedzała ona ustalenia Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej[49] (której praca rozpoczęła się we wrześniu 1992 roku i miała trwać aż do lutego 1996 roku). Komisję tę powołano w związku z wnioskiem KPN z 5 grudnia 1991 roku, domagającym się pociągnięcia do odpowiedzialności konstytucyjnej i karnej 26 osób, odpowiedzialnych za wprowadzenie i realizację stanu wojennego – oficerów, którzy utworzyli Wojskową Radę Ocalenia Narodowego (WRON), oraz członków Rady Państwa, która usankcjonowała ich decyzje dekretami[50]. Celem Komisji było zbadanie zasadności prawnej tego wniosku. Była ona organem politycznym, złożonym z 18 członków parlamentu, ale posiedzenia jej przybrały postać szczegółowych przesłuchań i nazwane zostały „sądem nad autorami stanu wojennego”[51].

Pierwsze posiedzenie Komisji miało charakter raczej formalny, ale drugie obfitowało w momenty dramatyczne. Poprzedziła je konferencja prasowa, na której Jarosław Kaczyński złożył oświadczenie następujące: „Generał Jaruzelski i jego towarzysze, którzy wprowadzili stan wojenny, są zdrajcami i jako tacy winni stanąć przed sądem w świetle prawa karnego, jako przestępcy winni zostać skazani na najwyższy wymiar kary, a wyrok powinien zostać wykonany”[52]. Kontrastowało z tym oświadczenie przewodniczącego Komisji, posła Edwarda Rzepki, który zredukował oskarżenie do naruszenia art. 246 § 2 Kodeksu Karnego, a więc do działania na szkodę dobra społecznego „w celu osiągnięcia korzyści majątkowej lub osobistej”. Zgodnie z Kodeksem podlegało to karze znacznie mniejszej, bo tylko do 10 lat pozbawienia wolności[53]. Jaruzelski jednak zareagował na to deklaracją, że jako oficer frontowy nie boi się pogróżek o wyroku śmierci, prosi jednak, aby pozostawiono mu prawo zachowania godności i dlatego odmawia ustosunkowania się do wypowiedzi, która go znieważa[54]. Inni oskarżeni zajęli takie samo stanowisko. Profesor Jan Szczepański uznał zarzut chęci wzbogacenia się dzięki stanowi wojennemu za niezasługujący na traktowanie serio[55].

Zeznania oskarżonych i świadków, przedstawione w licznych i szczegółowych sprawozdaniach Komisji, rzucają wiele światła na okres agonii „realnego socjalizmu” w Polsce. Szczegółowa ich analiza znacznie wykracza poza ramy, zadania i możliwości niniejszego eseju. Ograniczę się przeto do najbardziej ogólnej, a więc – siłą rzeczy – selektywnej i schematycznej charakterystyki tych materiałów.

Z punktu widzenia badań porównawczych nad prawnym rozliczeniem przeszłości w krajach przechodzących od autorytaryzmu do demokracji rzuca się w oczy niezwykle znamienny fakt: brak zainteresowania konkretnymi przypadkami pogwałcenia praw człowieka. Jeśli ktoś spodziewa się znaleźć w raportach Komisji informację o pozasądowych zabójstwach, tajemniczych zniknięciach i torturach, tak szeroko praktykowanych przez autorytarne reżimy Argentyny, Brazylii lub Urugwaju, to czeka go wielkie rozczarowanie.

Przyczyny tego stanu rzeczy są jednak dość oczywiste. Po pierwsze, członków Komisji interesowało głównie uzasadnienie – lub brak uzasadnienia – stanu wojennego z punktu widzenia zewnętrznego zagrożenia narodu. Po drugie, musieli zdawać sobie sprawę, że, wziąwszy pod uwagę skalę przedsięwzięcia, stan wojenny był operacją bardzo łagodną, nieporównywalną do okrutnych represji stosowanych przez autorytarne reżimy Ameryki Łacińskiej. Dlatego też rzeczą najważniejszą wydawało się ustalenie intencji i celów reżimu Jaruzelskiego. Mówiąc inaczej: czy stan wojenny wprowadzony był w interesie międzynarodowego komunizmu (co pozwalałoby uznać go za zdradę narodową), czy też był tylko środkiem chroniącym Polaków przed skutkami inwazji wojsk Paktu Warszawskiego?

Generałowie Jaruzelskiego unikali wprawdzie patriotycznej retoryki, ale mocno wsparli tę drugą interpretację. Uważali za oczywiste, że inwazja z zewnątrz byłaby większym złem i że zagrożenie takie było całkiem realne. Przedstawiali się więc jako ludzie niemogący wprawdzie nazywać rzeczy po imieniu, ale czyniący wszystko, aby uniknąć najgorszego; jednocześnie jednak podkreślali swe głębokie przekonanie, że jedyną alternatywą najazdu z zewnątrz było „polskie rozwiązanie”, czyli pacyfikacja kraju własnymi siłami. Niektórzy z nich twierdzili, że znane im były bardzo konkretne i przerażające scenariusze inwazji[56]. Znalazło to potwierdzenie w wypowiedziach niemieckiego eksperta, prof. Manfreda Wilkego, dokumentujących zarówno niesłychaną presję ze strony władz NRD, jak i konkretne przygotowania do inwazji[57]. Ekspert