Pretendent z Ameryki - Mark Twain - ebook

Pretendent z Ameryki ebook

Mark Twain

0,0

Opis

„Pretendent z Ameryki” to utwór amerykańskiego pisarza Marka Twaina, którego William Faulkner nazwał "ojcem amerykańskiej literatury". Znany jest przede wszystkim jako autor „Przygód Tomka Sawyera”.
„Pretendent z Ameryki” to przyjemne w czytaniu dzieło o błędnych tożsamościach, gdzie główni bohaterowie to Amerykanin zakochany w idei arystokracji z Wielkiej Brytanii oraz brytyjski hrabia zafascynowany demokracją w Stanach Zjednoczonych. Książka została wydana lata po śmierci jej wybitnego autora – Marka Twaina.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 223

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mark Twain

PRETENDENT Z AMERYKI

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-890-4
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Wstęp

O pogodzie.

 W książce tej nie będzie mowy o pogodzie. Jest to próba napisania książki bez opisów pogody. Jest to pierwsza tego rodzaju próba w literaturze pięknej. Może się nie udać, ale jest zabawką godną człowieka, który nie boi się samego djabła — a autor był właśnie w takiem usposobieniu. Liczni czytelnicy, którzy chcieli przeczytać do końca jakieś opowiadanie, nie mogli tego dokonać z powodu rozwlekłych rozważań na temat pogody. Nic tak nie przerywa biegu myśli autora jak konieczność zatrzymywania się co parę stron dla wmieszania pogody do akcji. Tak, jest rzeczą jasną, iż to ciągłe natręctwo pogody szkodzi zarówno autorowi, jak czytelnikowi. Oczywiście, pogoda jest konieczna w opowiadaniu, zaczerpniętym z doświadczenia ludzkiego. Zgoda. Ale należy ją umieszczać tylko tam, gdzie się nie plącze pod nogami i nie przerywa toku opowiadania. Powinna to być najsprytniejsza pogoda, jaką zdobyć można. Nie głupia, uboga. Pogoda-amatorka. Pogoda stanowi specjalność literacką i jest niczem w niepowołanem ręku. Niżej podpisany autor zdolny jest tylko do kilku błahostek natury pospolitej na temat pogody, a i tego nie potrafi zrobić dobrze. Wydało mu się więc rzeczą najmądrzejszą pożyczyć opisów pogody od poważanych i cenionych znawców — oczywiście na kredyt. Opisy te znajdują się przy końcu książki, na boku. Czytelnik jest proszony o przewracanie od czasu do czasu kartek i pomaganie sobie w ten sposób w miarę posuwania się naprzód.

Rozdział I

 Jest niezrównany poranek wiejski w Anglji. Na pięknym pagórku widzimy majestatyczne budowle, porosłe bluszczem mury i wieżyce zamku Cholmondeley, potężną pamiątkę i świadectwo wielkości średniowiecznych baronów. Jest to jeden z zamków earla Rossmore, K. G., G. C. B., K. C. M. G., i t. p., i t. p., który posiada dwadzieścia tysięcy akrów ziemi angielskiej i jest właścicielem jednej z dzielnic Londynu, liczącej dwieście domów wypuszczonych w dzierżawę, i żyje dostatnio z dochodu dwustu tysięcy funtów rocznie. Ojcem i założycielem tego dumnego rodu był Wilhelm Zdobywca we własnej osobie — nazwiska matki historja nie wymienia, gdyż była ona tylko przypadkowym i małoznacznym epizodem w jego życiu, będąc córką garbarza z Falaise.  W sali jadalnej zamku w ów chłodny i piękny poranek znajdują się dwie osoby, oraz stygnące resztki przerwanego śniadania. Jedną z tych osób jest stary lord, wysoki, prosty, barczysty, siwy mężczyzna o surowych brwiach; z każdego rysu jego twarzy — z postawy, ruchów — przebija niezłomny charakter; dźwiga swoje siedemdziesiąt lat z taką samą łatwością, z jaką inny dźwiga pięćdziesiątkę. Drugą osobą jest jego jedynak i spadkobierca, młodzieniec o marzących oczach, który wygląda na lat dwadzieścia sześć, ale zbliża się już do trzydziestki. Prawość, uprzejmość, uczciwość, szczerość, prostota, skromność — łatwo to zauważyć, — są głównymi cechami jego charakteru. To też, jeżeli przystroimy go w całkowity przepych jego tytułów, wygląda jak jagnię w zbroi. Nazwisko jego i tytuły brzmią: czcigodny Kirkandbright Llonover Marjoribanks Sellers wicehrabia Berkeley, na Cholmondeley Castle, Warwickshire (wymawiaj: K‘Kubry Tlanover Marsrbanks Seller wicehrabia Barklaj na Czumly Kastl, Worrikszr). Stoi w wielkiem oknie, w postawie wyrażającej głębokie uszanowanie dla tego, co ojciec jego mówi, a jednocześnie pełną szacunku odmienność zdania od narzucanych sobie dowodów. Ojciec przemierza pokój, mówiąc, a mowa jego dowodzi, że rozdrażnienie starego lorda doszło najwyższej temperatury lata.  — Chociaż jesteś taki łagodny, Berkeley, to wiem doskonale, że jeżeli raz uprzesz się uczynić coś, czego według ciebie wymaga poczucie honoru i sprawiedliwości, to wtedy wszelkie dowody i racje (przynajmniej chwilowo) nie działają na ciebie — i to ani śmieszność, ani perswazja, ani prośba; również i rozkaz. Co do mnie...  — Ojcze, jeżeli spojrzysz na to bez przesądów, bez gniewu, to zgodzisz się, że nie czynię nic nierozważnie, ani bezmyślnie, ani samowolnie, czego nie możnaby usprawiedliwić... Ja nie stworzyłem amerykańskiego pretendenta do hrabiostwa Rossmore; nie szukałem go, ani go nie wynalazłem, ani nie narzuciłem go tobie. Znalazł się sam, wmieszał się sam w nasze życie...  — I zamienił moje w istny czyściec na wiele lat przez te natrętne listy, rozwlekłe rezonerstwo, nudne, długie na mile, dowody...  — Których nigdy nie czytałeś, nigdy nie chciałeś czytać. Jednak przez prostą uczciwość należało go wysłuchać. Zbadanie całej sprawy wykazałoby jedynie, czy jest on rzeczywiście prawowitym earlem — w tym wypadku stanowisko nasze byłoby jasne — lub czy też nim nie jest — w którym to wypadku stanowisko nasze byłoby również jasne. Ja czytałem jego wywody, mylordzie. Zapoznałem się z niemi dobrze, zbadałem je cierpliwie i dokładnie. Łańcuch zdaje się być nieprzerwany, nie brak w nim ani jednego ogniwa. Mniemam, że jest on prawowitym earlem.  — A ja — że jestem uzurpatorem — nędzarzem bez nazwiska, włóczęgą. Zastanów się, co ty mówisz, sir.  — Ojcze — jeżeli on jest prawdziwym earlem — czy zechcesz, czy mógłbyś — gdyby fakt ten został ustalony — zatrzymać jego tytuły i majątek choć przez jeden dzień, godzinę, minutę?!...  — Mówisz głupstwa — głupstwa — śmieszne idjotyzmy! Posłuchaj mię. Uczynię ci pewne wyznanie, jeżeli zechcesz to tak nazwać. Nie czytałem tych szpargałów, ponieważ nie miałem do tego powodu. Poznałem sprawę za czasów ojca tego pretendenta i mego ojca — przed czterdziestu laty. Przodkowie jego wtajemniczali przodków moich w tę historję blisko od stu pięćdziesięciu lat. Prawdą jest, że prawy dziedzic udał się do Ameryki — z dziedzicem Fairfax lub w tym samym czasie, w każdym razie — ale zniknął gdzieś w puszczach Wirginji, ożenił się i zaczął dostarczać dzikusów na rynek pretendentów; nie pisał do domu; przypuszczano, iż umarł; jego młodszy brat odziedziczył dobra; nagle ten w Ameryce rzeczywiście umarł, a jego najstarszy potomek zgłosił swoje pretensje, listownie — list ten istnieje dotychczas — umarł jednak, zanim stryj znalazł czas czy ochotę odpowiedzieć mu. Nieletni syn tego najstarszego potomka wyrósł tymczasem — przerwa była długa, jak widzisz, i ten zaczął pisać listy i zbierać dowody.  I tak czynił spadkobierca po spadkobiercy, nie wyłączając obecnego idjoty. Było to domaganie się sukcesji przez nędzarzy, żaden z nich bowiem nie był w możności opłacić podróży do Anglji lub wszcząć prawne dochodzenia; Fairfaxowie zachowali swój tytuł hrabiowski, i używają go do dzisiejszego dnia, chociaż mieszkają w stanie Maryland; przyjaciele ich stracili swój przez własne niedbalstwo. Rozumiesz więc, że faktycznie dochodzimy do takiego wniosku: moralnie włóczęga amerykański jest earlem Rossmore; prawnie — posiada do tego tytułu tyleż praw, co jego pies. No — jesteś zadowolony?  Nastąpiła pauza; następnie syn spojrzał na armaturę herbu, wyrzeźbioną na dębowym płaszczu wielkiego pieca, i powiedział z żalem w głosie:  — Od czasu wprowadzenia godeł herbowych, godłem naszego domu było Suum Cuique — każdemu, co mu się należy. Wobec twego śmiałego szczerego wyznania, mylordzie, brzmi to jak sarkazm. Jeżeli Seymour Lathers...  — Zostaw to nieszczęsne nazwisko przy sobie! Przez dziesięć lat kłuło mię w oczy i męczyło uszy! Czasami zdawało mi się, że własne moje kroki powtarzają rytmicznie: Seymour Lathers, Seymour Lathers — Szymon Lathers... A teraz aby nazawsze, na wieki wyryć je w mojej duszy, postanowiłeś — co właściwie postanowiłeś?!  — Jechać do Ameryki do Szymona Lathers i zamienić się z nim na miejsca...  — Jakto? Złożyć prawa earlostwa w jego ręce?!  — Taki mam zamiar...  — Chcesz przeprowadzić szalony plan nie poddawszy tego szczególnego wypadku pod obrady izby lordów?!  — Tak... (z zakłopotaniem i lekkiem wahaniem).  — Za wiele tych dziwactw! Przypuszczam, że jesteś chory, mój synu! Słuchajno — czy znowu zadajesz się z tym osłem, z tym radykałem — jeżeli wolisz to wyrażenie, chociaż ja uważam za synonimy — z lordem Tanzy, z Toolmache?  Syn nie odpowiedział, więc stary lord ciągnął dalej:  — Tak, potwierdzasz to. Ten szczeniak, ta zakała swego rodu i sfery, który uważa wszelkie dziedziczne tytuły i przywileje za uzurpację, szlachectwo za pusty blichtr, arystokrację za zdrajców, a wszystkie nierówności stanów za legalizowaną zbrodnię i podłość — a tylko ten chleb uczciwy, który się zdobyło własną pracą — pracą, ph! — i stary patrycjusz otrząsnął nieistniejące ślady pracy ze swoich białych rąk. — Zgadzasz się z jego poglądami, jak widzę, — dodał z szyderczym uśmiechem.  Nagły rumieniec na policzkach młodzieńca mówił, że pocisk trafił i zranił; odpowiedział jednak z godnością:  — Tak. Mówię to bez wstydu — nie wstydzę się. A teraz zrozumiałeś już powody, dla których chcę zrzec się dziedzictwa. Pragnę usunąć się od tego, co uważam za fałszywą egzystencję, fałszywe stanowisko, i chcę nanowo zacząć życie — zacząć je uczciwie, oprzeć jedynie na podstawie swego człowieczeństwa, nie uciekając się do sztucznej pomocy, i wygrać w życiu lub przegrać bez względu na to, czy tę pomoc posiadam, czy nie! Chcę jechać do Ameryki, gdzie wszyscy ludzie są równi i wszyscy mają jednakowe szanse powodzenia. Chcę żyć lub umrzeć, wypłynąć lub iść na dno, wygrać lub stracić, jak zwykły człowiek — tylko człowiek, a nie jak manekin strojny w fałszywy blichtr...  — Słuchajcie! Słuchajcie!  Obaj mężczyźni spojrzeli sobie twardo w oczy, poczem starszy dokończył śpiewnie:  — Zupełnie oszalał — zupełnie.  Po chwili milczenia zaczął jak ktoś, kto długo dręczony chmurami, ujrzał promień słońca:  — Doskonale, będę miał jedno zadowolenie przynajmniej — Szymon Lathers przybędzie tu w celu objęcia swego dziedzictwa, a ja każę go wrzucić do stawu dla pławienia koni. Biedak — zawsze tak pokorny w swoich listach, tak nędzny, tak uniżony; tak pełen uszanowania dla naszego wielkiego rodu i zaszczytnego stanowiska; tak chcący nas zjednać, tak błagający, byśmy uznali go za krewnego, za tego, w czyich żyłach płynie nasza święta krew — a przytem tak ubogi, tak nędzny, w wytartej odzieży, pogardzany, wyśmiewany za te głupie pretensje przez cyniczne szumowiny otaczającego go tłumu amerykanów — ach, ten ordynarny, skamlący, nieznośny nędzarz. Przeczytać jeden z jego płaszczących się, małych listów? No?!  To ostatnie zwrócone było do wspaniałego lokaja, z siwą czupryną, ubranego w płomienny aksamit z guzami i krótkie spodnie, który stał w pozycji pełnej szacunku z górną częścią tułowia podaną lekko naprzód, z tacą w rękach:  — Listy, mylordzie.  Mylord wziął je, i służący się oddalił.  — Między innemi, list z Ameryki. Od tego włóczęgi oczywiście. Do djabła, ale co to za zmiana! Koperta tym razem nie klejona z szarej bibuły, świśnięta z kramiku i z adresem firmy w rogu. O, koperta dość porządna, z szeroką czarną obwódką żałobną — zapewne z powodu śmierci kota, gdyż był nauczycielem — zalakowana czerwonym lakiem, z pieczęcią wielkości półkoronówki i — i — nasz herb na pieczęci! — motto i reszta! I już nie zwykłe szerokie pismo; wziął sobie sekretarza, który używa pióra z rozmachem i fantazją. Ach, oczywiście, interesy nasze się polepszyły — nasz pokorny włóczęga uległ metamorfozie!  — Przeczytaj list, mylordzie, proszę!  — Tak, tym razem przeczytam. Choćby ze względu na tego kota.  14,042 Szesnasta ulica, Waszyngton, maj 2.  „Mylordzie, spadł na mnie przykry obowiązek doniesienia Ci, że głowa naszego znakomitego rodu już odeszła. Prawdziwie Czcigodny, Najszlachetniejszy, Potężny Szymon Lathers lord Rossmore rozstał się z życiem. („Umarł nareszcie — jest to niewypowiedzianie cenna wiadomość, mój synu!”) w swojej siedzibie w okolicy wsi Duffy Corner w starym wielkim stanie Arkansas — a brat jego wraz z nim. Obaj zostali przywaleni klocem podczas budowania domu dzięki niedbalstwu obecnych, którzy winę tego zwalają na wesołość, wywołaną nadmiarem kwaśnej mieszanki („Błogosławiona niech będzie kwaśna mieszanka — czemkolwiek ona jest, hę, Berkeley?”) przed pięciu dniami, w nieobecności latorośli naszego starego rodu, któraby zamknęła mu oczy i pochowała go z honorami, należnemi historycznemu nazwisku i wysokiej godności — (w istocie leży on jeszcze w lodzie, on i jego brat) — przyjaciele byli zmuszeni zrobić składkę na ten cel. Ale ja postaram się przy najbliższej sposobności odesłać ich czcigodne szczątki Tobie („Wielkie Nieba!”), abyś pochował je, z należytemi ceremonjami i pompą w familijnym grobie czy mauzoleum naszego domu. Tymczasem wywieszę parę flag żałobnych na froncie mego domu, i Ty, Mylordzie, uczynisz oczywiście to samo w licznych swoich majętnościach. Muszę ci także przypomnieć, iż po tem smutnem zdarzeniu, jako jedyny spadkobierca, dziedziczę i wchodzę w posiadanie wszystkich tytułów, zaszczytów, posiadłości i dóbr naszego opłakiwanego krewnego, i będę zmuszony, chociaż jest to przykry obowiązek, zwrócić się do Izby lordów z prośbą o przywrócenie mi tych godności i dóbr, z których teraz korzysta wasza tytularna lordowska mość.  Z zapewnieniem o swojem wyjątkowem poważaniu i gorącym kuzynowskim szacunku, pozostaję waszej tytularnej lordowskiej mości

wielce posłuszny sługa Mulberry Sellers Earl Rossmore.

 — Wspaniałe! Słuchaj, to jest interesujące! No, Berkeley, jego zimny bezwstyd jest — jest — no, kolosalny, wspaniały!  — No, ten nie robi wrażenia, że będzie się zbytnio płaszczył!  — Płaszczyć — nie, ten nie rozumie nawet, co taki wyraz znaczy. Żałobne chorągwie z herbem zmarłego! Dla uczczenia pamięci tamtego zasmarkanego obdartusa i jego braciszka! I odeśle mi ich szczątki! Ostatni pretendent był szaleńcem, ale ten to warjat! Co za nazwisko! Mulberry Sellers! — dla ciebie brzmi to dźwięcznie. Szymon Lathers — Mulberry Sellers — Mulberry Sellers — Szymon Lathers. To coś jak trzeszczenie i zgrzytanie maszyny. Szymon Lathers — Mulberry Sel — odchodzisz?  — Jeżeli pozwolisz, ojcze.  Po odejściu syna stary pan zadumał się na chwilę. Oto co myślał:

 — Dobry to chłopak, i poczciwy. Niech robi, co chce — nie zwojowałbym niczego, sprzeciwiając mu się — przeciwnie, pogorszyłbym sprawę. Moje argumenty i perswazje jego ciotki chybiły celu. Zobaczymy, co Ameryka zrobi dla nas. Przekonajmy się, w jaki sposób równość i niedostatek uleczą chory umysł młodego angielskiego lorda. Chce zrzec się tytułu lordowskiego i stać się człowiekiem! Tak!

Rozdział II

Pułkownik Mulberry Sellers (działo się to na parę dni przed napisaniem owego listu do lorda Rossmore) — siedział w swojej „bibliotece”, która służyła mu jednocześnie za „bawialnię”, a zarazem była „galerją obrazów” i „pracownią”. Zależnie od okoliczności i potrzeby nadawał jej tę lub inną nazwę. Pracował właśnie nad konstrukcją jakiejś zabawki mechanicznej — i zdawał się być niezwykle zaabsorbowany swojem dziełem. Był to siwowłosy już mężczyzna, zachował jednak dawny czerstwy i młodzieńczy wygląd, i był jak zwykle ożywiony i pełen fantazji. Jego stara kochająca małżonka siedziała opodal z robótką szydełkową w ręku i kotem na kolanach. Pokój był obszerny, jasny, zaciszny, wyglądający zasobnie, chociaż meble były lichego gatunku i bardzo nieliczne, a ozdoby i inne drobiazgi niezbyt kosztowne. Ale stały w nim kwiaty, i było coś nieokreślonego i nieuchwytnego w owej izbie, co zdradzało obecność w domu osoby o dobrym smaku i troskliwej dłoni.  Nawet nieubłagane chromolitografje na ścianach wisiały to bez zamiaru obrażenia kogokolwiek; zdawało się, iż powieszono je jedynie w celu oczarowywania gości, gdyż każdy, kto choć raz rzucił na nie okiem, zachowywał pamięć o nich do grobowej deski — wszyscy znamy ten rodzaj obrazów. Niektóre z tych straszydeł były „landszaftami”, inne parodjowały morze, inne znowu miały pozory portretów — a każdy z nich był przestępstwem. „Portrety” były wizerunkami szlachetnych i zasłużonych amerykanów, ale jakaś śmiała ręka odpowiednimi napisami kazała im odgrywać rolę „earlów Rossmore”. Najnowszy z „portretów” rozpoczął swój żywot jako Andrzej Jackson, ale obecnie starał się jaknajlepiej odgrywać rolę „Szymona Lathers Lorda Rossmore, obecnego earla”. Na jednej ze ścian wisiała tania stara mapa sieci kolejowej w Warwickshire. Tę przechrzczono od niedawna na „Posiadłości Rossmorów”. Na przeciwległej ścianie wisiała inna mapa — i ta była najbardziej imponującą ozdobą pokoju, i pierwszą rzeczą, która przykuwała uwagę gości — a to dzięki swoim rozmiarom. Ongiś nosiła skromną nazwę „Syberja”, ale obecnie wyraz „przyszła” został dopisany na pierwszym planie. Były jeszcze i inne dodatki: porobione czerwonym atramentem liczne miasta, z oznaczoną ilością mieszkańców, rozsiały się po obszernej równinie w miejscach, w których dotychczas niema ani miast, ani mieszkańców. Jedno z miast, z ludnością półtoramiljonową, nosiło nazwę „Liberty-orlofskoizalinsk”, ale było jeszcze i większe, w samem centrum kraju, z tytułem „stolica”, nazwane: „Frydomolownaiwanowicz”.  „Dwór” — tak zazwyczaj nazywał pułkownik dom, w którym mieszkał — był koślawym, dwupiętrowym budynkiem okazałych rozmiarów; w zamierzchłej przeszłości jaskrawo pomalowany — ale z biegiem czasu zdawał się sam o tem zapomnieć. Stał w odległej dzielnicy Waszyngtonu i prawdopodobnie służył kiedyś za letnią rezydencję. Otaczał go zaniedbany dziedziniec z drewnianym parkanem wymagającym naprawy, i furtka, która usiłowała otwierać się i zamykać prawidłowo.  Około drzwi wejściowych wisiało kilka skromnych napisów. „Pułk. Mulberry Sellers, doradca prawny” był najważniejszym. Inne głosiły, że pułkownik był materjalizatorem, hipnotyzerem, odgadywaczem cudzych myśli, itd. Gdyż był to człowiek, który potrafi wszystko.  Siwowłosy murzyn w okularach i zniszczonych wełnianych rękawiczkach, zjawił się nagle, stanął na baczność i zameldował:  — Massa Waszyngton Hawkins...  — Wielkie nieba! Wprowadź go, Danku, wprowadź!  Pułkownik i jego żona w jednej chwili byli na nogach, a w następnej serdecznie ściskali dłonie silnemu, dzielnemu mężczyźnie, którego ogólny wygląd nasuwał myśl, że ma lat około pięćdziesięciu, ale którego uwłosienie świadczyło o stu.  — Doskonale, ślicznie, cudownie, Waszyngtonie, mój chłopcze, dobrze jest widzieć cię znowu! Siadaj no, siadaj, i bądź jak w domu. No tak — a jakże, wyglądasz doskonale; trochęś się postarzał, odrobinkę, ale poznałabyś go pomimo to, prawda Polly?  — O tak, Berry, on wygląda właśnie tak, jak jego ojciec wyglądałby, gdyby nie był umarł. Drogi, kochany, skąd do nas spadłeś? Poczekaj, niech sobie przypomnę, ile to czasu...  — Śmiem twierdzić, że przeszło piętnaście lat, pani Sellers.  — Tak, tak, jak to ten czas leci! tak, i te zmiany w nas...  Głos jej się nagle załamał, i wargi zadrżały, podczas gdy mężczyzna milczał z uszanowaniem, czekając na koniec zdania; odwróciła się, przykładając fartuch do oczów, i cicho odeszła.  — Widocznie przypomniałeś jej dzieci, biedactwu. Umarły wszystkie, oprócz najmłodszej. Ale precz z troską — nie czas na nią — dalej w tan, niech żyje wesołość — oto moje hasło — jeżeli jest ktoś odpowiedni do tańca i weselenia się, a ty jesteś pierwszy do tego, jak zazwyczaj — wiem to z doświadczenia, a znam ludzi i świat aż nadto dobrze. No, a gdzieś to przepadał przez te piętnaście lat i czy wracasz stamtąd obecnie, lub raczej skąd przybywasz?  — Wątpię, czy zgadłbyś, pułkowniku. Z Cherokee Strip.  — Moja ojczyzna.  — Tak pewne, jak to, że żyjemy!  — Żartujesz chyba. Mieszkasz tam obecnie?  Tak, jeżeli w ten sposób można to określić; gdyż jest to właściwie kraj dzikich królików, gotowanej fasoli, skórzanych kurtek, przygnębienia, straconych złudzeń, nędzy we wszystkich jej odmianach.  — I Luna tam mieszka?  — Tak, i ona, i dzieci.  — Nie zabrałeś ich ze sobą?  — Nie stać mię było na to.  — O, już widzę — przyjechałeś wnieść skargę przeciwko rządowi. Bądź spokojny — zajmę się tem.  — Ależ nie chodzi o skargę na rząd!  — Nie? Chcesz być urzędnikiem pocztowym? Ależ nic łatwiejszego. Pozostał to mnie. Już ja to przeprowadzę.  — Ależ nie chodzi mi o pocztę — ciągle jeszcze nie możesz utrafić!  — Ależ, dobry Boże, Waszyngtonie, dlaczego nie powiesz mi otwarcie, o co właściwie chodzi?! Dlaczego jesteś tak wstrzemięźliwy i nieufny w stosunku do starego przyjaciela? Czy przypuszczasz, że nie potrafię utrzymać tajemni...  — Ależ niema w tem żadnej tajemnicy! poprostu nie dajesz mi przyjść do słowa, i...  Słuchaj-no, stary przyjacielu, znam ja rodzaj ludzki; i wiem, że jeżeli ktoś zjawia się w Waszyngtonie, czy przybywa z nieba, czy choćby z Cherokee Strip, to ma w tem jakiś interes, czegoś chce. I wiem równie dobrze z góry, że to mu się nie uda; że będzie próbował czego innego — i znowu napróżno; i to samo szczęście będzie miał przy następnej próbie; i będzie sterczał w Waszyngtonie do wydania ostatniego grosza, i ostatecznie będzie zbyt biedny i zawstydzony, by powrócić nawet na Cherokee Strip; a wreszcie serce mu pęka, a oni zrobią na niego składkę i urządzają mu pogrzeb. Tak — nie przerywaj mi, wiem co mówię. Szczęśliwie i spokojnie żyłem na Dalekim Wschodzie, czyż nie? Ty wiesz coś o tem. Byłem pierwszym obywatelem Hawkeye, szanowany przez wszystkich, coś w rodzaju autokraty, właśnie autokraty, Waszyngtonie. No, i nic nie mogłem na to poradzić — musiałem iść na ministra do st. James, gubernator i wogóle wszyscy żądali tego, wiesz to przecie, i wreszcie ustąpiłem — nie chcąc, musiałem się zgodzić i przybyłem tutaj. O jeden dzień zapóźno. Pomyśl o tem — jak to jednak, lada drobnostka zmienia historję świata — tak, mój panie, miejsce było już zajęte. No, ale ze mną musiano coś zrobić. Byłem skłonny do kompromisu i godziłem się jechać do Paryża. Prezydentowi było ogromnie przykro, itd., ale ta miejscowość nie leży na Wschodzie, a więc nie można mnie było tam wysłać. Nie było rady, musiałem ustąpić raz jeszcze — każdego z nas czeka ten los, wcześniej czy później, Waszyngtonie, i dobrze jest przyjąć go pogodnie i spokojnie — a więc ustąpiłem raz jeszcze i zaproponowałem wysłanie mnie do Konstantynopola. Zastanów no się nad tem, co powiem, Waszyngtonie — po miesiącu prosiłem o naznaczenie mię do Chin; po upływie następnego miesiąca błagałem o Japonję; a po roku, kiedy byłem już zupełnie pogrążony, ze łzami w oczach skamlałem o najskromniejszą posadę rządową w Stanach Zjednoczonych — zbieracza krzemieni w piwnicach departamentu wojny. I do djabła — nie dali mi jej.  — Zbieracza kamieni?  — Tak. Urząd ustanowiony za czasów rewolucji, w zeszłem stuleciu. Stolica dostarczała posterunkom wojskowym broni. Czynią to do dzisiejszego dnia; gdyż chociaż skałkówki zostały zarzucone, a fortece runęły — dekretu nie odwołano — przeoczono go i zapomniano o nim, jak widzisz — a więc miejsca, gdzie ongiś stał stary Ticonderoga i inni, stale otrzymują rocznie swoje sześć kwart krzemieni do skałkówek.  Waszyngton powiedział w zadumie po chwili milczenia:  — Zdaje się, to tak dziwne — zacząć jako minister dla spraw angielskich z pensją dwudziestu tysięcy rocznie i skończyć jako dozorca krzemieni.  — Trzy dolary tygodniowo, to życie człowieka, Waszyngtonie — krótkie streszczenie ludzkich ambicyj i walki — koniec; dążysz do pałacu, a topisz się w kanale...  Nastąpiła nowa pełna zadumy cisza. Następnie przemówił Waszyngton, z poważnem współczuciem w głosie:  — A więc, przybywszy tutaj wbrew swojej woli, jedynie, aby uczynić zadość swemu pojęciu obowiązków patrjotycznych i dogodzić egoistycznym żądaniom publiczności — nie uzyskałeś nic.  — Nie? — pułkownik był zmuszony unieść się i powstać, aby mieć miejsce do wylania swego zdziwienia. — Nic, Waszyngtonie! Pytam się ciebie: czy tytuł dożywotni wieczystego członka — jedynego wieczystego członka Ciała Dyplomatycznego, akredytowanego przy jednem z największych mocarstw na świecie — czy ty nazywasz to niczem?  Z kolei Waszyngton się zdumiał. Ze zdziwienia oniemiał; ale szeroko otwarte oczy, pełen szacunku podziw, rysujący się na jego twarzy, były wymowniejsze od słów. Wpłynęło to na złagodzenie zadraśniętej dumy pułkownika, który ze spokojem zajął poprzednie miejsce. Pochylił się lekko wprzód i ciągnął z naciskiem.  — Czyż mniej należało się człowiekowi, sławnemu przez swoje doświadczenia, które nie mają sobie równych w historji świata? Człowiek ów został niejako uświęcony dyplomatycznie i dożywotnio, że się tak wyrażę, gdyż chwilowo, przez własne swoje żądania, zetknął się ze wszystkiemi stanowiskami dyplomatycznymi, które znajdowały się w rozporządzeniu rządu, od Posła Nadzwyczajnego i Ministra Pełnomocnego przy dworze w St. James — poprzez wszystkie urzędy aż do konsulatu na jednej z pokrytych guanem skał prowincji Sunda — pobory wypłacane w Guano — ta skała została zniszczona przez wybuch wulkanu w wilję dnia, w którym nazwisko moje miało być wniesione na listę aplikantów. Ma się rozumieć, że powinienem był otrzymać stanowisko dość dostojne, któreby odpowiadało moim wyjątkowym i rzadkim doświadczeniom. Przez powszechne głosowanie tej gminy, przez aklamację ludu, tej najpotężniejszej formy wypowiedzenia się, która koryguje prawa i kodeksy, i od dekretów której niema apelacji, zostałem mianowany dożywotnim członkiem Korpusu Dyplomatycznego, reprezentując rozliczne władze i cywilizację świata przy Dworze Stanów Zjednoczonych Ameryki. Procesje z pochodniami odprowadziły mię do domu.  — To nadzwyczajne, pułkowniku, wprost nadzwyczajne.  — Jest to najzaszczytniejsze stanowisko na całym świecie!  — Tak przypuszczam. I najbardziej nakazujące.  — Powiedziałeś. Pomyśl nad tem. Zmarszczę brwi — i wybucha wojna; uśmiecham się, i walczące narody składają broń.  — To straszne. Mówię o odpowiedzialności.  — Drobnostka. Odpowiedzialność nie jest dla mnie ciężarem; przywykłem do tego; zawsze zwalano ją na mnie.  — Ale ta praca! praca! Czy musisz brać udział we wszystkich posiedzeniach?  — Kto, ja? Czy Cesarz Rosji bierze udział w zjazdach gubernatorów prowincji? Siedzi spokojnie w domu, i dyktuje swoje kaprysy.  Waszyngton milczał przez chwilę, następnie głębokie westchnienie wyrwało mu się z piersi.  — Byłem dumny przed godziną! A teraz mój mały awans wydaje mi się tak nędzny. Pułkowniku, przybyłem do Waszyngtonu, ponieważ jestem wybrany posłem na kongres z Cherokee Strip!  Pułkownik zerwał się na równe nogi i wybuchnął niezmiernym zachwytem.  — Podaj mi rękę, mój chłopcze — ależ to bardzo ważna nowina! Winszuję ci z całego serca! Moje przepowiednie sprawdziły się. Zawsze mówiłem, że to cię czeka. Zawsze mówiłem, że urodziłeś się do najwyższych zaszczytów i otrzymasz je. Zapytaj Polly, czy nie mówiłem tego!  Waszyngton był zaskoczony tym nieoczekiwanym wybuchem.  — Ach, pułkowniku, to nie ma z tem nic wspólnego. Ten mały ciasny, spustoszały, bezludny, podłużny skrawek trawy i żwiru, zagubiony w odległych obszarach olbrzymiego kontynentu — no, to tak, jak gdybym reprezentował stół bilardowy, i do tego wybrakowany...  — Sza, sza, jest to ważny awans i zapewnia ci szerokie wpływy.  — Ts, pułkowniku, ależ ja nie posiadam nawet prawa głosu.  — To nic; mowy możesz wygłaszać.  — Nie, nie mogę; ludność wynosi zaledwie dwieście głów.  — Doskonale, doskonale.  — Nie mieli prawa mnie wybrać; nie jesteśmy uznani nawet za terytorjum; akt o uorganizowaniu nie został jeszcze ogłoszony. Rząd niema najmniejszego pojęcia o nas.  — Nie martw się tem; ja ci to przeprowadzę. Nie będę z tem bałamucił — zorganizuję was w jednej chwili.  — Zechciałbyś to zrobić, pułkowniku? O, to zbyt łaskawie z twojej strony; ale oto stoi przed tobą twój prawdziwy sobowtór, twój stary wierny przyjaciel — i łzy wdzędzności popłynęły z oczów Waszyngtona.  — To tak, jakby już zrobione, mój chłopcze. Podaj mi dłoń. Weźmiemy cugle w swoje ręce. Ty i ja, i pokażemy jak się jedzie.

Rozdział III

Pani Sellers wróciła właśnie, uspokojona, i zaczęła wypytywać Hawkinsa o jego żonę, i o dzieci, i o ilość ich, i t. p. Badania te doprowadziły do szczegółowego opowiedzenia historji następujących po sobie wzniesień i upadków całej rodziny, oraz przygód, które ich spotkały na Dalekim Zachodzie w przeciągu tych piętnastu lat.  Nagle zjawił się posłaniec i pułkownik wyszedł, by załatwić jakiś interes. Hawkins skorzystał ze sposobności i zasięgnął informacji, w jaki sposób świat obszedł się z pułkownikiem w przeciągu ostatniego piętnastolecia.  — O, obszedł się z nim tak, jak zwykle; gdyby nawet pragnął zmienić swe postępowanie, to on nie dopuściłby nigdy do tego.  — Wierzę w to z łatwością, pani Sellers!  — Widzisz — on się nie zmienił — ani na jotę — jest zawsze Mulberrym Sellers!  — Widzę to aż nadto wyraźnie!  — Jest to zawsze ten sam wspaniałomyślny; poczciwy, pogodny, pełen nadziei bankrut, a jednak wszyscy lubią go tak, jak gdyby był bogatym szczęśliwcem!  — Zawsze go lubiano i to jest zupełnie zrozumiałe, gdyż zawsze był uprzejmy i miły i miał w sobie coś, co ułatwiało prośbę o pomoc lub względy — nie czuło się onieśmielenia, rozumie pani, i człowiek nie miał tego „szkoda, że mówiłem” — uczucia, jakie się ma w stosunkach z innymi ludźmi.  — Tak, tak, to słuszne; i człowiek dziwi się temu, gdyż nieraz postępowano z nim bezwzględnie; ludzie używali go za drabinę, po której się wspinali, i pomiatali nim, gdy był już niepotrzebny. Przez jakiś czas czuje się tem dotknięty, duma jego jest zraniona — unika tych ludzi o nie życzy sobie o tem mówić — a ja zaczynam się łudzić, że tym razem nauczył się czegoś i na przyszłość będzie ostrożniejszy — ale właśnie! po paru tygodniach zapomina o wszystkiem; dość by pierwszy lepszy samolub i włóczęga, przybyły Bóg wie skąd, otworzył gębę, już może mu wleźć do duszy z butami!