Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Dom, który pachnie świeżym chlebem. Przeszłość, która nie daje o sobie zapomnieć. Historia, którą napisało samo życie.
Ilona Gołębiewska oddaje czytelnikom kolejną opowieść, w której więzi rodzinne są mocniejsze od przeciwności losu, a wspomnienia stają się pretekstem do odkrycia dawnych sekretów.
W wieku czterdziestu lat Hania Złotowska stoi na rozdrożu życia. Po rozstaniu z mężem czuje się zagubiona i samotna. Szukając ukojenia, ucieka do Starego Młyna, rodzinnego domu swojej cioci, nieopodal Kazimierza Dolnego. Tam, wśród zapachu rodzinnej piekarni i szumu rzeki, zaczyna powoli odnajdywać siebie na nowo.
Ta chwilowa sielanka okazuje się złudna. Tragiczne wydarzenia sprzed lat i nierozwiązane tajemnice wracają do Hani ze zdwojoną siłą. Los zmusza ją do konfrontacji ze swoimi przekonaniami i sekretami, które nigdy nie miały ujrzeć światła dziennego. Wypadek rodziców, spotkanie ukochanego z dawnych lat, prywatne śledztwo. Czy Hania będzie umiała zmierzyć się z prawdą?
Inspirowana prawdziwą historią opowieść o sile, potrafiącej przemienić wszystko - siostrzanej miłości, która nigdy nie gaśnie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 299
Rok wydania: 2025
Projekt okładki: Karolina Żelazińska-Sobiech
Redakcja: Katarzyna Szajowska
Redaktor prowadzący: Małgorzata Święcicka
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Karolina Mrozek, Justyna Techmańska
Zdjęcie na pierwszej stronie rozdziałowej:
© PBorys (Przemysław Borys, Zabrze, Poland), https://commons.wikimedia.org/wiki/File:MlynwOkradzionowie.jpg#globalusage, na zdjęciu został usunięty pojedynczy element nad oknem budynku.
Grafiki w środku:
© Freepik
© by Ilona Gołębiewska
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2025
ISBN 978-83-287-3464-7
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2025
–fragment–
W naszym życiu co jakiś czas pojawiają się nowi ludzie. Jedni są tylko na chwilę, drugich nawet nie zauważamy, jeszcze inni zostają z nami na zawsze. Niosą swoje historie. Czasami się nimi dzielą. Niektóre z nich są warte tego, by ocalić je od zapomnienia, przekazać dalej. Tak jest z historią kobiety, którą spotkałam na swojej drodze życia. Połączyła nas przyjaźń, która trwa do dzisiaj. Wspólnie spędzany czas, tysiące godzin rozmów i odważne decyzje sprawiły, że historia życia mojej przyjaciółki stała się punktem wyjścia do napisania sagi o Siostrach ze Starego Młyna. Spotkacie w niej Martę Korczak. To właśnie jej moja przyjaciółka „użyczyła swojego życiorysu”. A ja ubrałam opowiedzianą historię w słowa. Zapraszam gorąco do lektury.
Ilona Gołębiewska
Każda rodzina ma tajemnice
Kolejne dni są dla mnie coraz trudniejsze. Martwię się o dziewczynki. Widzą, że jestem nieswoja. Marysia nawet zapytała mnie dzisiaj, czemu jestem smutna. Wystraszyłam się, że przekładam na nie swoje problemy. Hania nic nie mówi, ale chyba też wyczuła, że coś jest nie tak. Być może Wojtek zwrócił jej uwagę, że w naszej rodzinie nie dzieje się najlepiej. On wie więcej niż ja. Ostatnio widziałam, jak pod naszym domem kłócił się z Tobiaszem. To nie do pomyślenia. Nie wiem, o co poszło. Może Wojtek coś widział i wie więcej ode mnie. Widzę przecież, jak bardzo zależy mu na Hani i jej szczęściu. Nawet jeśli wie coś więcej o tym, co tak naprawdę robi Tobiasz, to raczej jej nie powie. A ja? Nie mam śmiałości go o to zapytać. Być może będę zmuszona do tego za jakiś czas. Żyję złudzeniem, że wszystko się jakoś ułoży. Naprawdę się boję. Najbardziej tego, że nasza rodzina się rozpadnie.
Wpis z notatnika Ewy Złotowskiej
Wszystkie drogi prowadzą do Starego Młyna – o niespodziewanym przybyszu, przygodzie z szamanem, siostrzanej miłości i strychu, który jest skarbonką wspomnień
Niektóre regiony Polski słyną z wypiekania pieczywa w określonych kształtach, np. w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą wypieka się koguty.
Pod osłoną nocy okolica sprawiała wrażenie pogrążonej we śnie. Było to jednak złudzenie. Zewsząd dobiegały niepokojące odgłosy. Większość z nich wydawała zwierzyna zamieszkująca okoliczne lasy i mokradła. Dawało się też słyszeć inne dźwięki, dziwne, momentami przerażające. Raz na jakiś czas można wręcz było odnieść wrażenie, że rozległ się czyjś krzyk, niczym w horrorze. Nocne niebo, mimo że usłane milionami gwiazd, pośród których królował dostojny księżyc w pełni, też było wyjątkowo mroczne. Sunęły po nim kłębiaste chmury, jak gdyby zapowiadające coś groźnego. Co jakiś czas przysłaniały księżyc i na dłuższą chwilę zapadała głęboka ciemność. Wtedy świat przypominał wrota do piekieł.
Delikatne światło sączyło się z okien zabudowań położonych po drugiej stronie mokradeł. O tej porze roku w powietrzu unosił się specyficzny zapach, tak mocny, że drażnił nozdrza. Przypominał o tym, że mokradła to niebezpieczne miejsce i że skrywają wiele tajemnic. Każdy je omijał, gdy tylko mógł. Lokalne legendy mówiły o tym, że mieszkają tam niezliczone zmory, które wyjątkowo upatrzyły sobie ludzi o zatwardziałych sercach i nieczystym sumieniu. To właśnie zmory oskarżano o różne tragedie i niepowodzenia, do których dochodziło, oraz o rzucanie na ludzi złych uroków. Podobno lubiły przesiadywać na pomoście. Niektórzy wierzyli w nie tak bardzo, że co jakiś czas przynosili na mokradła jedzenie, by udobruchać nimi mroczne zjawy. Inni tylko się uśmiechali z pobłażaniem i lekceważyli te legendy.
W miejscowości, w której znajdował się Stary Młyn, również panował upiorny klimat. Pod jedną z ulicznych lamp, które stały przy głównej drodze prowadzącej przez wieś, ktoś zostawił kukłę. Można było się domyślić, że to sprawka miejscowych dzieci, które co jakiś czas coś spsociły. Zazwyczaj wszyscy przymykali na to oko. Tak samo jak na fakt, że w piecach nadal palono czymś podejrzanym i w powietrzu czasem wyczuwało się swąd.
Przez siedlisko, na którego skraju stał Stary Młyn, szedł wysoki, rosły mężczyzna. Pod osłoną nocy wyglądał jak ktoś, kto skrada się do domostwa i ma niecne zamiary. Ciężko oddychał. Z każdym kolejnym krokiem można było odnieść wrażenie, że ziemia pod jego nogami lekko się zapada. Mimo zimnej lutowej nocy miał na sobie jedynie grubą koszulę i wełnianą czapkę. Niósł w rękach coś, co przypominało skrzynkę. Od czasu do czasu rozglądał się nerwowo, jakby nie chciał, by ktokolwiek go zauważył.
Zbliżył się do drzwi domu, w którym panował lekki gwar. Spojrzał przez okno i od razu dostrzegł jego mieszkańców. Rozmawiali głośno, nieświadomi tego, co się zaraz zdarzy. Zawahał się przez chwilę. Jeszcze raz spojrzał w okno i nacisnął klamkę. Pewnym krokiem wszedł do środka, czym wprawił wszystkich w osłupienie. Spojrzeli na niego zaskoczeni i lekko wystraszeni tak nagłym przybyciem.
– No proszę, prędzej bym się jakiegoś ducha z mokradeł spodziewała. Przecież miałeś przyjechać jutro. Wodzu, co tu robisz? – zapytała Tamara i poprawiła turban w kolorze biskupim, który podobno nosiła z pożytkiem dla nadwyrężonej przez czas urody, chociaż sama głośno tego nigdy nie przyznała.
– Niezłe przywitanie. Może tak po prostu powiecie „dobry wieczór” i zaprosicie do środka starego człowieka? – Wódz uśmiechnął się szeroko i postawił na szafce w holu drewnianą skrzynkę, w której miał prawdziwe skarby. Wziął kilka głębszych oddechów. W całym domu pachniało świeżo upieczonym chlebem. To był zapach, który zawsze sprowadzał go tu nawet z najodleglejszych zakątków Polski i świata. Zapach domu. Zapach dzieciństwa. Całego jego dorosłego życia, które poświęcił na wyrabianie mąki i wypiekanie chleba.
– Wspaniała niespodzianka. Usychałyśmy już z tęsknoty za tobą, wiesz? Ja najbardziej. – Marta wstała od stołu. Z utęsknieniem wyczekiwała powrotu męża, który wyjechał służbowo aż do Krakowa. Nie było go trzy dni. Dla nich obojga to była wieczność, bo rzadko się rozstawali.
– Cześć, moja najdroższa. – Wódz na widok żony się rozpromienił. Gdy do niego podeszła, pocałował ją w policzek, a potem mocno uścisnął. Ona też pachniała chlebem. Tak samo jak w dniu, gdy się poznali. Byli małżeństwem od ponad czterdziestu lat i kochali się tak samo mocno jak wtedy, gdy ślubowali sobie w kościele.
– Witaj w domu. Jesteś głodny? – Spojrzała na niego czule i pogładziła po ramieniu.
– Jeszcze jak. Proszę, powiedz, że jest chałeczka.
– Jest, niedawno wyjęta z pieca. Dbam o naszych gości, jak mogę.
– Chętnie zjem, bo się stęskniłem za naszym pieczywem.
– Co tam masz w tej skrzyni? Coś do jedzenia?
– Nigdzie lepiej niż u nas nie zjesz, więc nie kupowałem nic po drodze. Ale mam kilka przecierów i soków do spróbowania. Dostałem od znajomego. Później wyciągnę. Dajcie mi kawałek chałki i kubek mleka z łyżką miodu. – Wódz zasiadł przy stole i spojrzał z uśmiechem na swoje córki. Adoptowane. Zrodzone nie z ciała, ale z serca. Każda z nich była wyjątkowa. I każdą kochał na swój sposób. Cieszył się, że widzi je teraz wszystkie w domu, bo nie zdarzało się to często. – Chałki się spodziewałem, ale wszystkich was tutaj nie bardzo. Co to za zlot czarownic? – zażartował.
– Narada rodzinna – oznajmiła stanowczo Hania, najstarsza z sióstr, która zarządziła zjazd rodzinny, bo akurat wszystkie siostry miały wolny weekend.
– To musi być jakaś ważna sprawa. Opowiadajcie szybko, o co chodzi – zarządził Wódz, po czym sięgnął po kolejną kromkę chałki. Była bardzo smaczna. Stary Młyn słynął z wypieków, ale chałka przebijała wszystko inne.
– Jak to co? Planujemy imprezę urodzinową Marty z okazji jej osiemnastki w sierpniu – przypomniała Marysia. Jak zwykle była na diecie, ale na chałkę dała się skusić.
– Czy ty, Boguś, to słyszysz? Ja i osiemnastka. Wolne żarty. Mówię im, żeby nie szalały tak z imprezą, ale one się upierają. Wiesz, co wymyśliły? Potańcówkę w sadzie, pod chmurką lub namiotem, na którą chcą zaprosić połowę naszej gminy. – Marta spojrzała na męża wzrokiem, który sugerował, że szuka jego poparcia.
– Dobrze robią. Ma być taka impreza, jakiej ta gmina jeszcze nie widziała. – Wódz poparł córki i widać było, że sam zamierzał zaangażować się w organizację urodzin żony.
– No proszę. Wszyscy przeciwko mnie. Wspaniale.
– Mówiłam, że będziesz miała imprezę życia. Już my o to zadbamy – zapewniła Hania. Chciała uhonorować Martę, bo bardzo ją kochała. Jak matkę, którą była dla niej od dawna.
– Widzę, że z wami nie wygram. Niech wam będzie. No a teraz jedzcie.
Marta uwielbiała przebywać w spiżarni. Tam gromadziła wszystkie swoje skarby, szczególnie w okresie letnim, kiedy to natura obdarowywała obficie. W słoikach i butelkach zamykała smaki lata, by można się było nimi cieszyć podczas długich jesiennych i zimowych wieczorów. Obecnego okresu, czyli końca lutego, nie lubiła. Dla niej to był taki dziwny moment pomiędzy końcówką zimy a początkiem wiosny, kiedy świat na chwilę zatrzymywał się w letargu. Dni były zimne, pochmurne. Okolica straszyła szarością. Słońca było jak na lekarstwo. Z wytęsknieniem czekała na wiosnę. Wtedy zawsze wstępowała w nią nowa energia, której i tak zazwyczaj ludzie jej zazdrościli.
Uchyliła lekko drzwi i spojrzała w kierunku kuchni połączonej z salonem. Przy stojącym w centralnym miejscu dębowym stole siedziała cała rodzina. Kochała ich wszystkich i nie wyobrażała sobie, by mogło ich nie być. Każdego dnia dziękowała za przywilej posiadania bliskich. A dziś cieszyła się, że ma ich wszystkich pod swoim dachem. Jej adoptowane córki miały swoje życie, sprawy, pracę, marzenia. Coraz rzadziej wpadały do Starego Młyna. Dlatego Marta doceniała takie momenty jak dzisiejszy wieczór.
Ustawiła na półkach konfitury, które przywiózł jej ukochany Boguś. Do domu nigdy nie wracał z pustymi rękoma. Miał wielu znajomych, którzy zawsze obdarowywali go czymś pysznym. Wyszła ze spiżarki i dołączyła do rodziny. Akurat Tosia opowiadała o tym, jak to było na jej ostatniej wyprawie w nieznane. Była zapaloną podróżniczką i chętnie dzieliła się swoją pasją. Hania przyznała głośno, że zazdrości jej tej wiecznej beztroski. Marysia wpadła na pomysł, żeby kiedyś zorganizowały sobie siostrzany wyjazd. Tylko one, mnóstwo przygód i dobre jedzenie. Nadia sprowadziła ją od razu na ziemię stwierdzeniem, że prędzej księżyc zrobi się niebieski, niż one wszystkie zgrają swoje terminarze. Mimo to sama marzyła o takim wspólnym wypadzie.
– Wy tam sobie podróżujcie, a my z Wodzem ruszamy z warsztatami. Lada chwila wiosna, a to zawsze oznacza większy ruch w Starym Młynie. I dobrze, niech się dużo dzieje, bo wtedy człowiek ma zajętą głowę i brak czasu na rozmyślania. Poza tym lubię ten gwar. A już najbardziej przepadam za zajęciami z dziećmi. Czasami ich pytania rozkładają mnie na łopatki. – Marta się zaśmiała i czule objęła męża. Od lat tworzyli zgrany duet, zarówno w życiu, jak i w pracy. – Tylko trochę się martwię, czy my to wszystko ze sobą pogodzimy. Najmłodsi już nie jesteśmy, a pracy przybywa.
– Teraz macie mnie do pomocy – wtrąciła szybko Hania, przytulając swoją córeczkę Ulę, która była wyraźnie senna, chociaż był dopiero kwadrans po osiemnastej. Tego dnia dziewczynka miała dużo wrażeń i stąd wzięło się jej zmęczenie.
– Oj tak, na pewno przydasz się przy księgowości. Tak jak nie mam problemu z tym, by wprowadzać w Starym Młynie kolejne wypieki, zarządzać nim, organizować kolejne warsztaty, tak te papiery mnie przerażają.
– Mnie też – wtrącił Wódz. – Nasza księgowa lada chwila zamyka działalność, bo idzie na emeryturę. Bez niej będzie nam ciężko. A zanim znajdziemy nową, równie dobrą, to też się zejdzie.
– Spokojnie, na pewno to ogarniemy – zapewniła Hania, dla której cyferki nie były niczym strasznym, bo na co dzień pracowała w księgowości.
– Ja mogę pomóc w marketingu. Zrobić zdjęcia, zmontować film, nagrać rolkę. Skoro Hania będzie tu teraz mieszkała, to co jakiś czas podrzuci mi materiały, a ja już z tego zrobię prawdziwe cuda. Stary Młyn i tak jest znany, ale przecież możemy wypromować go jeszcze bardziej, z korzyścią dla okolicy. – Tosia wiedziała, jak do tego podejść.
– Moja droga, okolica to się sama obroni. Ty wiesz, co tu się wyprawia. Nie dość, że jakieś kolejne romanse, awantury, to jeszcze ostatnio przyjechał tu jakiś szaman i ponoć uzdrawia. – Tamara, rodzona siostra Marty, starsza od niej o rok, do tej pory siedziała cicho, wpatrzona w ekran telefonu. Można było się spodziewać, że z kimś koresponduje na portalu randkowym. Szukała miłości swojego życia.
– I co? Ciocia do niego poszła? – zainteresowała się Nadia, bo dobrze znała Tamarę i podejrzewała, że ciotka musiała się przekonać na własnej skórze, jak to jest z tym szamanem. Poza tym zawsze lubiła mężczyzn, którzy żyli poza systemem. Sama też taka była. Jej życie było gotowym scenariuszem na film.
– Poszła, poszła. I jak zwykle wynikła z tego afera – wtrącił Wódz i tak mocno przewrócił oczami, że było niemal pewne, że Tamara odstawiła jakiś numer.
– Od razu tam afera… Chciałam się przekonać, czy rzeczywiście z niego taki znachor, za jakiego się podaje. Pamiętacie taką drewnianą chałupinę niedaleko leśniczówki? Wynajął ją za grosze i tam przyjmuje. Dostać się do niego to nie lada sztuka. Tylu chętnych. No ale się udało – opowiadała Tamara.
– Z czego to ciocia chciała się wyleczyć? – Hania nie kryła ciekawości.
– Jak to z czego? Z pecha do facetów. Co za pytanie! No ale dobrze, wracam do tematu. Poszłam do niego. Taki dziwny typ. Długie, siwe włosy. Ubranie jak ze średniowiecza. Do tego akcent jakiś taki nietypowy. Może to Czeczen lub Rumun. Pewności nie mam. No i mówię mu, że chcę zdjąć z siebie zły urok, bo nie mam szczęścia do mężczyzn.
– Aż się boję tego słuchać… – Nadia wybałuszyła oczy i czekała na ciąg dalszy opowieści.
– Straszny to on nie był. Za to dziwny. Wziął pęk jakichś suszonych badyli, podpalił je i kazał mi trzymać w rękach. Wtedy zaczął odczyniać nade mną ponure modły w jakimś niezrozumiałym języku. No a mnie się robiło coraz cieplej, ogień zbliżał mi się do dłoni. Dawałam mu nawet znaki. A on nic, jakby był w jakimś transie. No to rzuciłam te chabazie na podłogę. No i się porobiło, bo tam leżały inne badyle. Ogień rozprzestrzenił się w sekundę. W sumie to był porządny pożar. Facet zaczął to gasić, ja też, potem pomogły nam dwie inne babeczki.
– I co? Chata się sfajczyła?
– Na szczęście nie, ale znachor się wkurzył i powiedział, że uroku ze mnie nie zdejmie, bo mam nieotwarte jakieś czakry czy inne bzdury. W sumie to mnie wyrzucił z tej chaty. No taka to była przygoda. Nie polecam jego usług. Jak dla mnie człowiek nie zna się na rzeczy. – Tamara mówiła to zupełnie poważnie, za to Wódz z ledwością powstrzymywał się od śmiechu.
– Dobrze, że się ta chata nie spaliła, bo jeszcze by cię do sądu podał. – Wódz już nieraz ratował Tamarę z kłopotów finansowych i nie miał ochoty robić tego ponownie.
– Coś czuję, że nie zrobi tu zawrotnej kariery. Ludzie narzekają, że to buc i nie ma do powiedzenia niczego mądrego. Poza tym w złe strony przyjechał. Te jego czary przy naszych okolicznych legendach i zmorach z mokradeł to bajki dla dzieciaków.
– Całe szczęście, że ty się nie bierzesz za szamaństwo – podsumował Wódz.
Dawno nie spędzili tak miło czasu. Do dwudziestej drugiej grali w planszówki. Jak zwykle najlepszy okazał się Wódz. Zaraz po nim Tamara, co wszystkich z lekka zaskoczyło. Ona najbardziej chciała grać w Monopol, bo w tej grze zgarniała naprawdę spore sumy. Szkoda, że w życiu szło jej zdecydowanie gorzej. Marta nie przyłączyła się do gry, ale z przyjemnością chłonęła rodzinną atmosferę, jakby chciała się nią nacieszyć na zapas. Uleńka dzielnie walczyła ze snem, aż wreszcie padła na kolanach mamy. Hania zaniosła ją do pokoju, który obie zajmowały od pewnego czasu.
Reszta rodziny też już zakończyła grę i wszyscy zamierzali pożegnać się i rozejść do sypialni. Nadia miała jednak inne plany. Przekonała siostry, by jak za dawnych lat zaszyły się na strychu i jeszcze trochę porozmawiały. Wcale nie trzeba było ich długo namawiać, bo zawsze uwielbiały spędzać tam czas. To właśnie na strychu bawiły się w teatr, zapraszały znajomych, snuły wielkie plany na przyszłość i przeżywały pierwsze miłości. Były to jedne z najpiękniejszych chwil ich życia.
Strych miał szczególny klimat. Ponadstumetrowa otwarta przestrzeń była w całości wyłożona drewnem. Stały tam przedmioty, meble i akcesoria kupione na targach staroci, znalezione na śmietnikach i odremontowane, otrzymane od znajomych. Największą atrakcją były trzy dębowe łóżka, które ciocia Marta dostała w spadku po swoich rodzicach. Przeszły gruntowną renowację, dokupiono materace i haftowaną białą pościel. Ciekawymi dodatkami były lampy. Było ich na pewno ponad dwadzieścia. Akurat ich miłośnikiem był Wódz. Zawsze powtarzał, że porządna lampa to serce domu. Było w tym sporo racji. Najbardziej lubił te z okazałymi abażurami. Swego czasu kupił również trzy stare maszyny do szycia, kilka obrazów i wielkie szklane gąsiory, w których trzymał sok aroniowy.
Na ścianach wisiały obrazy i piękne tkaniny – makatki, gobeliny, kilimy, kolorowe chusty. Pasowały do dywanów, które leżały na podłodze. Jednak najbardziej rzucała się w oczy spora biblioteczka zajmująca jedną całą ścianę. Na półkach stały książki różnych gatunków. Wystarczyło podejść do biblioteczki, wybrać jedną z nich, usiąść w wygodnym fotelu i zanurzyć się w fikcyjnym świecie. Mieszkańcy Starego Młyna uwielbiali spędzać tu czas.
– Wszystko w życiu się zmienia, ale nie to miejsce. – Tosia z sentymentem rozejrzała się po strychu. Gdy była mała, uwielbiała tu budować bazy z Nadią. Często się tak bawiły i zmuszały innych członków rodziny, by razem z nimi siedzieli pod stertą koców.
– I ten zapach… – Marysi kojarzył się właśnie z książkami, spokojem, bezpieczeństwem.
– Mówicie jak jakieś seniorki, które po pięćdziesięciu latach wracają do rodzinnego domu. – Nadia miała z nich lekki ubaw, chociaż i jej się udzielił nostalgiczny klimat.
– Cieszę się, że moja Ula pokochała to miejsce i codziennie chce tu zaglądać. – Hania przystanęła przy biurku, które powstało ze stelażu od starej maszyny do szycia. Na jego blacie stało kilka ramek ze zdjęciami całej rodziny.
– Dziewczyny, wyluzujcie. – Tosia sprowadziła je na ziemię. – Te nasze rodzinne zjazdy zawsze kończą się obżarstwem, wspominkami i mnóstwem emocji.
– I to jest w tym wszystkim najpiękniejsze. Odkąd tu znowu zamieszkałam, to jeszcze bardziej doceniam, że mamy gdzie wracać. Każda z nas.
Siostry milczały, w duchu przyznając Hani rację. Bo Stary Młyn był ich domem na zawsze.
Zaczął padać deszcz, delikatnie stukał w szyby. Słychać było również coraz mocniejsze podmuchy wiatru. Według prognozy pogody do końca lutego miało być właśnie deszczowo. Marysia zapaliła dwie dodatkowe lampy. Nadia zarządziła, by usiadły na miękkim dywanie i rozłożyła pośrodku stare albumy ze zdjęciami. Na ich stronach była uwieczniona historia rodziny Złotowskich, która przeszła tak wiele.
Marysia wyjęła z albumu zdjęcie ich rodziców. Mama Ewa miała wtedy dwadzieścia lat, a tata Tobiasz niecałe dwadzieścia pięć. Poznali się na tańcach w pobliskiej remizie strażackiej. Ona stała w grupie z koleżankami, on przyglądał się jej od dłuższego czasu. Urzekła go urodą, skromnością i przepięknym uśmiechem. Podszedł do niej i poprosił do tańca. Spodobał jej się i z chęcią się zgodziła. Przetańczyli wtedy razem całą noc i od tamtego wieczoru byli parą. Pobrali się po pół roku znajomości. Bardzo się kochali, tak samo jak swoje wyczekane córki. Ciężko pracowali, nie żyli ponad stan, dokładali starań, by zapewnić córkom to, co było im potrzebne. Ich przyszłość rysowała się w jasnych barwach. Aż do momentu tamtego strasznego wypadku, gdy obydwoje stracili życie. Wydarzyło się to niemal dwadzieścia pięć lat temu. Hania miała wtedy szesnaście lat, Marysia jedenaście, Tosia siedem, a Nadia cztery. Żadna z nich nie była gotowa na tak ogromny cios od losu i jego wpływ na całe ich życie. Nic już nigdy nie miało być takie samo.
– Ostatnio śniła mi się mama… – przyznała cicho Tosia. – Stała na naszym pomoście w białej zwiewnej sukience. Dokładnie ją zapamiętałam.
– Co tam robiła? – dociekała Nadia.
– Patrzyła na taflę wody, lekko się uśmiechała. Raz spojrzała za siebie, jakby na kogoś czekała. Myślicie, że taki sen coś oznacza?
– Może na przykład, że po tamtej stronie życia jest szczęśliwa? – Hania bardzo chciała w to wierzyć i właściwie tej myśli się trzymała po śmierci rodziców.
– Na pewno. Obydwoje są szczęśliwi – przytaknęła Marysia, bo nie chciała teraz poruszać tak trudnych tematów. – Pamiętacie te święta? – Sięgnęła po zdjęcie, na którym cała ich rodzina stała wokół choinki. To był ten rok, kiedy urodziła się Nadia.
– Każda z nas dostała wtedy piękną sukienkę i paczkę słodyczy – dodała Tosia.
– Połowę z nich mi wyjadłaś – wypomniała jej Hania, która była sporo starsza od siostry i zazwyczaj to jej coś podkradano. Przymykała na to oko.
– Zobaczcie na to. Wspólne wakacje nad morzem. – Marysia sięgnęła po zdjęcie. – Oj, pamiętam, że strasznie wtedy lało, a jak już mieliśmy wyjeżdżać, to nagle się rozpogodziło.
– Do wakacji to rzadko kiedy mieliśmy szczęście. Jak nie beznadziejna pogoda, to któraś z nas była chora. Mieli z nami ci nasi rodzice. – Hania nie zazdrościła rodzicom opieki nad czterema córkami. Wiedziała, że wymaga to poświęcenia i ogromnych pokładów cierpliwości.
– Miłość. To się nazywa miłość. – Marysia nie miała co do tego wątpliwości.
Chociaż żadna nie powiedziała tego na głos, wszystkie miały świadomość, że zbyt szybko nie dojdzie do podobnego spotkania. Rzadko tu przyjeżdżały w tym samym czasie, bo były zajęte własnym życiem. Hania zamierzała w Starym Młynie dojść do siebie po trudnym rozstaniu. Marysia lada chwila zaczynała nową, wymagającą pracę. Tosia wyjeżdżała za granicę w poszukiwaniu szczęścia, a Nadia miała ochotę rzucić wszystko i zaszyć się na końcu świata. Wiedziały jednak, że tu jest ich dom. Miejsce, gdzie spędziły jedne z najlepszych chwil swojego życia, i ludzie, którzy je kochali. To wystarczyło, by odważnie mierzyć się z losem.
Nie mogła zasnąć. Przewracała się z boku na bok w nadziei, że wkrótce jednak zapadnie w sen. Na próżno. Usiadła na łóżku i popatrzyła na śpiącą obok Ulę. Pozazdrościła jej dziecięcej beztroski. Nachyliła się nad córeczką i pocałowała ją w policzek, a potem pogłaskała jej jasne włosy. Dziewczynka wyglądała jak aniołek. Hania poczuła ogromną wdzięczność za to, że ma dwie córki. Uleńka była jej małym cudem. Co prawda coraz częściej dawała jej popalić, jak na dziesięciolatkę przystało, ale można było to wytrzymać. Kochała ją tak samo mocno jak swoją starszą latorośl. Pola od października była studentką pierwszego roku kosmetologii, zadomowiła się w akademiku i szybko odnalazła się w studenckim życiu. Po zajęciach dorabiała jako kelnerka, ale miała większe aspiracje niż bieganie po sali z tacą pełną potraw. Szukała nowego zajęcia, ale nie chciała na ten temat rozmawiać. Hania nie naciskała, wierzyła, że Pola opowie jej o wszystkim we właściwym czasie. Miała nadzieję, że jej starsza pociecha nie zrobi niczego głupiego, co jej samej zdarzało się w przeszłości.
Wstała z łóżka i włożyła ciepły szlafrok, który dostała od Marty na nową drogę życia, jak żartowały. Poczuła, że chce jej się jeść. Zeszła na dół do kuchni. Paliła się tam maleńka lampka. Nie włączyła głównego światła, wolała przytulny półmrok. Podeszła do chlebaka i wyjęła z niego chałkę. Ukroiła sobie spory kawałek. Do szklanki nalała soku jabłkowego. Usiadła przy stole i zaczęła jeść. Spojrzała na zegarek. Była równo druga w nocy. Uwielbiała nocną ciszę, która napełniała ją spokojem. Od niedawna mocno o niego walczyła.
Po chwili usłyszała jakiś szmer. Nastawiła uszu. Rozległo się szuranie i nagle zobaczyła w korytarzu zbliżającą się postać. Ucieszyła się na widok Marty.
– Kochanie, co tu robisz? Nie możesz spać? – Marta spojrzała z uśmiechem na Hanię.
– No nie mogę. Sama nie wiem czemu. Może z nadmiaru wrażeń. Albo z powodu pełni. Myślałam, że jak jestem zmęczona, to szybko padnę, ale mi nie wyszło. Spałam może godzinę. Za to Uleńka śpi jak aniołek. – Uśmiechnęła się i poczuła tęsknotę do córki. – Ukroić ci chałki?
– Nie, siedź, poradzę sobie. Może chcesz konfitury żurawinowej?
– Dziękuję. Twoja chałka nie potrzebuje żadnych dodatków. Ale ten sok jest naprawdę smaczny. Skąd go masz?
– Pamiętasz Idzikowską? Nadal tłoczą soki i od lat są najlepsze w okolicy. Wymieniamy się. Ode mnie ma pieczywo, a ja od niej właśnie sok. Smakuje ci?
– Bardzo. Jest słodki i wyjątkowo aromatyczny. Ciekawe z jakiej odmiany jabłek.
– Chyba z antonówki. Mam jeszcze spory zapas w spiżarni, więc śmiało się częstuj. Coś czuję, że sobie tu trochę posiedzimy, chociaż oczywiście wolałabym, żebyś poszła spać. Ja mogę już zostać i do rana. Tak to jest, że im człowiek starszy, tym mniej snu potrzebuje. Przyzwyczaiłam się. Oficjalnie mamy już niedzielę, więc potem możemy leżeć do południa.
– Dawno nie spędziłam tak cudownego czasu. Nie wiem, jak Marysi udało się nas wszystkich zebrać w Starym Młynie, ale jestem jej za to bardzo wdzięczna. – Hania była wzruszona. Już dawno nie czuła takiego wsparcia ze strony rodziny. Jej życie ostatnio mocno się skomplikowało i czasem miała go dosyć. Tu, w Starym Młynie, wszystko wydawało się prostsze.
– Marysia zawsze miała osobowość szefowej i chwała jej za to. Wy sobie tutaj chwilę odpoczniecie, a ja mam wszystkie swoje córeczki i wnusię pod jednym dachem. Czego chcieć więcej? Jak wy jesteście szczęśliwe, to ja tym bardziej. – Marta chwyciła Hanię za dłoń, aby dodać jej otuchy, bo od kilku dni widziała, że ją coś męczy.
– Dobrze wrócić do rodzinnego domu. Odpocząć, nabrać sił. Kiedy siedziałyśmy na strychu i przeglądałyśmy rodzinne albumy, miałam wrażenie, jakby czas się cofnął. Znowu byłam Hanią, która skacze po drzewach, ucieka na mokradła i niczego się nie boi. Potem pomyślałam, że zbyt wiele z niej nie zostało. Mocno się zmieniłam, prawda?
– Jak każdy. Ale wciąż widzę w tobie tę szaloną Hanię. Oj, dałaś nam popalić! – Marta się zaśmiała, choć w przeszłości nie było jej do śmiechu, kiedy Hania co jakiś czas przysparzała jej i Wodzowi naprawdę sporych problemów. – A teraz powiedz mi, co tak naprawdę cię martwi. Przecież widzę, że ostatnio bywasz smutna, nieobecna duchem. Źle ci u nas? – Marta chciała jej jakoś pomóc.
– Wręcz przeciwnie. Jest mi tu cudownie. Tylko… – Hania zawiesiła głos.
– Co się dzieje?
– Wszystko się wali, a ja czuję się jak w jakimś potrzasku.
– Dlaczego tak sądzisz? Przecież radzisz sobie ze wszystkim, jak umiesz.
– Mam wrażenie, że zupełnie nie panuję nad życiem. Niby wszystko ogarniam, jakoś sobie radzę, a przecież… No sama zobacz. Jestem dorosła, mam dwie córki, a teraz wylądowałam u was, bo inaczej nie miałabym gdzie mieszkać – wyrzuciła z siebie i w końcu poczuła ulgę.
– Przecież to rozwiązanie tymczasowe. Dopóki nie rozwiedziesz się z Krzyśkiem, nie sprzedacie domu i nie podzielicie się majątkiem. Brałaś pod uwagę różne możliwości. Był przecież jeszcze pomysł z wynajmem czegoś albo zamieszkaniem u Nataszy. Zdecydowałaś inaczej. Myślałam, że zamieszkanie u nas na jakiś czas ci odpowiada. – Marta nie rozumiała, czemu Hania widzi problem tam, gdzie go nie było.
– Bo to prawda. I bardzo doceniam, że mogę tu być. Ale wiesz, chyba chodzi o to, że nie wyszło mi w życiu. Nie tak je sobie wyobrażałam. Przecież za chwilę będę rozwódką i co dalej? Chyba się boję… – Hani zadrżał głos i zamilkła.
– To normalne. Każdy by się obawiał na twoim miejscu. Pamiętaj jednak, że nie jesteś sama. Masz mnie, Wodza, swoje siostry, Tamarę. Chociaż z niej to akurat najmniejszy tu mamy pożytek. – Marta próbowała żartować i nawet jej się udało, bo Hania się zaśmiała.
– Ciocia Tamara rozbija bank. Zazdroszczę jej luzu.
– Zawsze była inna od nas. Nie bez powodu Wódz żartuje, że podmienili ją w szpitalu. Nie wiem, jak to możliwe, że jesteśmy siostrami. Ale trzeba przyznać, że bez niej byłoby tu dość smutno. Nie sądzisz? Poza tym bardzo kocha Ulę i uwielbia spędzać z nią czas.
– Z wzajemnością. Cieszę się, że Ula odnalazła się w nowej szkole. Co prawda ma za sobą dopiero trzy tygodnie, ale widzę, że idzie jej dobrze. A tak się tym martwiłam.
– Widzisz, nie ma co wybiegać myślą naprzód. Życie i tak pokaże nam swoje, a my możemy co najwyżej podejmować decyzje i działać. I tak właśnie będzie. Do wakacji staniesz na nogi, a my wszyscy ci w tym pomożemy. Od tego ma się rodzinę, a nasza jest duża i szalona.
– Zwłaszcza szalona. – Hania czuła w sercu radość i wdzięczność, że nie jest sama.
Niedziela była dla nich. Ostatni raz cała rodzina zebrała się w Młynarzówce pod koniec lata poprzedniego roku. Wszyscy doceniali takie chwile. Hania z siostrami tym bardziej, bo to był swego rodzaju powrót do korzeni. Kochały rodzinne strony i rodzinny dom. Stary Młyn. Młynarzówka była małą miejscowością położoną kilka kilometrów od Kazimierza Dolnego nad Wisłą. Siostry darzyły Lubelszczyznę wielką miłością i uwielbiały tu wracać, szczególnie w rodzinne strony.
O poranku Wódz zarządził wyprawę do miasteczka, które słynęło z tego, że było tam zawsze mnóstwo turystów, niezależnie od pory roku. Wszyscy przystali na jego pomysł. Hania z siostrami nazywały Kazimierz miasteczkiem swojej młodości. Tu chodziły do liceum, przesiadywały na rynku albo przy nadwiślańskich bulwarach. Znały każdy zakątek, ale i tak za każdym razem odkrywały tam coś nowego. Rynek z kościołem farnym, ruiny zamku, wieża obronna, synagoga, stara łaźnia, Góra Trzech Krzyży – każde z tych miejsc na zawsze już zapisało się w ich sercach. A z racji pochodzenia z rodziny młynarzy znały niemal każdy szczegół z historii Kazimierza, dotyczący handlu zbożem. Zawsze chętnie opowiadały zainteresowanym o kazimierzowskich spichlerzach i o historii tego miasteczka.
Dzień w rodzinnym gronie był naprawdę udany. Najpierw wybrali się na długi spacer na bulwary wiślane. Mieli szczęście, bo przestało padać i pojawiło się słońce. Potem poszli do restauracji, gdzie zaprosiła ich Tamara, co było dość zaskakujące. Nigdy nie miała pieniędzy, a tu nagle taka niespodzianka. Widać było, że ugoszczenie rodziny sprawiło jej radość. Po obiedzie poszli pieszo do wąwozów korzeniowych. Nie spodziewali się, że będzie tam aż tak dużo turystów. Co prawda nie pokonali całej trasy, ale i tak uznali wycieczkę za udaną. Na koniec zebrali się na rynku, by zrobić pamiątkową fotkę przy zabytkowej studni.
– Teraz poproszę do zdjęcia wszystkie siostry Złotowskie – powiedziała Tamara. – Jeszcze mi podziękujecie za kilka lat za to kolekcjonowanie wspomnień. Teraz proszę się ładnie uśmiechnąć. O tak, bardzo dobrze. – Zawsze skutecznie jej wychodziło wydawanie poleceń.
– Dziewczyny, postarajmy się, bo to zdjęcie kiedyś trafi na okładkę pisma – zażartowała Tosia. – A już na pewno do naszego rodzinnego albumu i będą nas oglądać prawnuki.
– Musimy jeszcze trochę nabroić w życiu, by mieli co opowiadać swoim dzieciom. – Nadia się roześmiała. Akurat ona przysporzyła rodzinie najmniej kłopotów.
– Tak jest, bierzcie przykład ze mnie – odezwała się Tamara.
Hania, Marysia, Tosia i Nadia. Piękne, młode, ciekawe życia. Tak bardzo czekały na to, co jeszcze przyniesie im dobry los. I tak mało były na to wszystko gotowe…
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz