Pożydowskie. Niewygodna pamięć - Dobkiewicz Agnieszka - ebook + audiobook

Pożydowskie. Niewygodna pamięć ebook i audiobook

Dobkiewicz Agnieszka

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

„W żadnym innym języku nie ma tego słowa. W niemal żadnym innym kraju nie ma tego zjawiska. I nigdzie się tak bardzo nie milczy o pożydowskim jak w Polsce – kraju, w którym bardziej niż w jakimkolwiek innym należałoby o nim mówić. Agnieszka Dobkiewicz prowadzi czytelników śladami rozmaitych pożydowskich miejsc, przedmiotów, wspomnień i spraw i odkrywa przed nimi nieznane karty historii Polski. To nie powinno dziwić: wszak Polska jest najbardziej może pożydowska i żyje w niekończącej się traumie tej niekończącej się nieobecności.”

KONSTANTY GEBERT

JAK DALEKO W GŁĄB POLSKIEJ TOŻSAMOŚCI SIĘGAJĄ ŻYDOWSKIE KORZENIE?

Od baśniowych ilustracji Jana Marcina Szancera, przez kaliskie lalki szirlejki, aż do koszernych pierników toruńskich – autorka poszukuje odpowiedzi na pytanie, kiedy cudze zaczyna być własne, a (po)żydowskie przeistacza się w polskie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 442

Data ważności licencji: 5/15/2029

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 42 min

Lektor: Agnieszka Dobkiewicz

Data ważności licencji: 4/24/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Agnieszka Dobkiewicz

Projekt okładki

Katarzyna Bućko @booka.kasia.bucko

Fotografie na okładce

© mauritius images / TopFoto

Fotoedycja

Marcin Kapica

Redaktor inicjujący

Robert Medina

Redaktorka prowadząca

Anna Michalik

Konsultacja merytoryczna

dr Marek Tuszewicki, Instytut Judaistyki, Wydział Historyczny UJ

Redakcja

Natalia Gawron-Hońca

Adiustacja

Witold Kowalczyk

Korekta

Magdalena Wołoszyn-Cępa, Aurelia Hołubowska

Opieka redakcyjna

Natalia Hipnarowicz

Opieka promocyjna

Aleksandra Guzik

ISBN 978-83-240-9530-8

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2024

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

WSTĘP

W 2022 roku mój mąż Andrzej poznał historię rodziny Kramerów ze Stanów Zjednoczonych, która szukała swoich krewnych. Wiedziała o nich tylko, że do 1954 roku mieszkali w Świdnicy.

– Ta rodzina pochodziła z Obertyna, który po wojnie znalazł się w granicach Ukrainy w obwodzie iwanofrankiwskim – wspomina Andrzej. – Była ona już wtedy jedną z republik ZSRR. Do Świdnicy rodzina ta musiała więc przyjechać w latach 40. razem z innymi Żydami osiedlanymi na Dolnym Śląsku po zakończeniu II wojny światowej.

Trafiali głównie do takich miejscowości jak Dzierżoniów, Wałbrzych i Wrocław. Krewni, których szukali polscy Żydzi z USA, zamieszkali w centrum Świdnicy przy ówczesnej ulicy Marcelego Nowotki. Dziś to ulica Długa.

– Oni dowiedzieli się o tej rodzinie w Świdnicy przypadkiem – mówi Andrzej. – Znaleźli kopertę wysłaną właśnie stąd przez Chaima Guttentaga do ich nieżyjącego już wtedy ojca Louisa Kramera.

W środku ku ich radości był też list. Z niego rodzina z USA dowiedziała się, że Chaim miał żonę Itę i dwójkę dzieci – Pessale i Hersele. Spodziewali się więc, że mogą oni nadal żyć. Andrzej podjął się wyjaśnienia zagadki, choć wydawało mu się, że to szukanie igły w stogu siana. Poszedł na ulicę Długą 2A w Świdnicy, skąd Guttentagowie w latach 40. wysłali list do USA. Kamienica jest już dziś niezamieszkana. Gdy jednak na Świdnickim Portalu Historycznym, który prowadzi, opisał tę historię, skontaktowała się z nim Luba Perel Sabbah, która urodziła się w Świdnicy, a dziś mieszka w Izraelu. Okazało się, że kobieta doskonale znała córkę Chaima – Pninę, wskazywaną w liście jako Pessale, a przez nią nazywaną Pepą. Przyjaźniły się jako dzieci jeszcze w Świdnicy, a znajomość przetrwała także w Izraelu, do którego ich rodziny wyjechały. Luba poinformowała Pninę o krewnych. – Pepa była wstrząśnięta tą wiadomością – mówi Andrzej. – Powiedziała mi, że nie mogła spać przez dwie noce.

Odnalezienie po dziesiątkach lat nieznanych członków rodziny było dla tych ludzi cudem. Okazało się, że Chaim – ojciec Pepy i autor listu, oraz Louis – odbiorca tegoż listu, byli kuzynami. To Ellen, jego córka, znalazła kopertę z korespondencją ze Świdnicy i chciała odszukać nieznaną rodzinę, o której dziadek jej nigdy za życia nie wspomniał. Wszyscy wywodzili się z Obertyna, gdzie mieszkali przez wiele lat. Jeszcze przed wojną część rodziny, jak wielu innych polskich Żydów w tamtym czasie, wyjechała do USA. Ci, którzy zostali w Polsce, przeszli piekło. Nie wiadomo, dlaczego Chaim, który przeniósł się po wojnie na Dolny Śląsk, nie powiedział swoim dzieciom o tym, że mają w Stanach Zjednoczonych krewnych, choć utrzymywał z nimi listowny kontakt. Pod koniec lat 50. Guttentagowie wyjechali ze Świdnicy do Izraela. Miałam okazję rozmawiać z Pepą latem 2022 roku. – Żydzi żyli w Polsce od tysiąca lat – powiedziała mi wtedy polszczyzną, której nie używała od dziesiątków lat, co dla mnie było wyjątkowym przeżyciem. – To jest też nasza ziemia. Ale dla nas nie było tu już miejsca. A w Izraelu było. Nikt nie chce czuć się obcy w swoim domu. W domu każdy chce czuć się dobrze.

Ojciec Pepy – Chaim – przetrwał wojnę wysłany przez Sowietów na Syberię, skąd wrócił do Obertyna. Nie chciał mieszkać w ZSRR, więc pojechał do Polski, tam, gdzie wysyłano Żydów ze wschodu – na Dolny Śląsk, do Świdnicy. Mama – Ita – pochodziła z Radzynia Podlaskiego. Gdy wybuchła II wojna światowa, ją również zesłano na wschód Związku Radzieckiego i przeżyła Syberię.

Ita i Chaim poznali się w Świdnicy, kilkaset kilometrów od swoich domów rodzinnych.

Pnina przyszła na świat w 1947 roku, a w 1954 roku urodził się jej brat Joshua (Szyja). Nie mam pewności, skąd wzięły się podane pierwotnie przez rodzinę z USA imiona – Pessale i Hersele. Jak sugeruje dr Marek Tuszewicki z Instytutu Judaistyki UJ, być może Pessale (Pesia) była pierwotnym imieniem Pniny, które uległo zmianie na hebrajskie po przeprowadzce do Izraela. Co do Hersele – sugeruje dr Tuszewicki – chłopiec mógł używać obu imion – Jehoszua Hersz. Możliwe, że w domu mówiono na niego po prostu Hersele.

W Świdnicy Pepa uczyła się w szkole podstawowej. Gdy Guttentagowie wyjechali do nowej ojczyzny, Joshua miał zaledwie trzy lata. Rodzina była religijna, przestrzegała szabasu1. – O ile mama od początku chciała z Polski wyjechać, to ja nie – mówiła mi dawna świdniczanka. – Ale po tym, co się stało, przyznałam jej rację.

Pnina opowiedziała mi, płacząc, co spowodowało, że jako mała dziewczynka zmieniła zdanie. Pewnego dnia podczas lekcji w szkole nauczycielka zaczęła pytać uczniów o to, skąd pochodzą ich rodziny. Kilkuletnia Pepa szczerze powiedziała, że jest Żydówką. – I od tej pory stałam się „tą parszywą Żydówką”, choć w szkole były też inne dzieci żydowskiego pochodzenia, ale się nie zdeklarowały – opowiadała mi. – Koledzy mówili mi w szkole, bym jechała do Izraela. Nie zdawałam sobie sprawy, że to coś złego przyznać, kim się jest. Okazało się, że wtedy w Polsce to było niebezpieczne. Podczas wojny Niemcy zabili większość mojej rodziny, bo jej członkowie byli Żydami. I po wojnie w Polsce też okazało się, że nie jesteśmy u siebie. Dlatego nigdy nie zostawię Izraela. To jest moje miejsce.

Rozmowa z Pniną była tak pełna emocji, że w obawie o jej zdrowie chciałam przerwać. Kobieta tłumaczyła mi, że od dawna nikomu o tym, co ją tak bardzo bolało przez większość życia, nie opowiadała, że to wszystko właśnie do niej wróciło.

Pnina w Izraelu ułożyła sobie życie. Była nauczycielką w Berszewie, już jako Pnina Borenstein urodziła troje dzieci, doczekała się dziesięciorga wnucząt. Za kilka tygodni jej najmłodsza wnuczka miała wyjść za mąż. Pnina była z niej dumna. Dziewczyna niedawno ukończyła Uniwersytet Ekonomiczny.

Umówiłyśmy się na kolejną rozmowę za kilka tygodni. Pninę czekała operacja, dlatego chciałam dać jej czas, by doszła do siebie bez niepotrzebnych emocji. Wiedziałam, że rozmowa będzie trudna. Być może to był błąd. Pisałam później do Pepy i dzwoniłam jeszcze kilka razy. Niestety bez skutku. Gdy w lutym 2023 roku pisałam te słowa, mój mąż Andrzej, przeczuwając, że coś złego się u Pniny stało, skontaktował się z jej kuzynką z USA, Ellen, tą, której pomagał odszukać rodzinę ze Świdnicy. Kobieta przekazała nam, że Pnina kilka dni wcześniej zmarła. Chorowała na nowotwór. Ellen i Pepa, dzięki pomocy Andrzeja, spotkały się tylko wirtualnie. Miały się zobaczyć w Izraelu za kilka miesięcy, po wyzdrowieniu tej drugiej. – Ellen wyjaśniła mi, że jej dziadek, Isidore Kramer, i Pesel Kramer, dziadek Pepy, byli braćmi – relacjonował Andrzej. – Z kolei jej ojciec, a syn Isidore, Louis Kramer, często opowiadał o swojej rodzinie w Izraelu, ale ona nie mogła jej odnaleźć. Jestem szczęśliwy, że im pomogłem, i to właściwie w ostatniej chwili. Dziś myślę o Pninie, Pepie, jako o kimś bardzo bliskim. Jej historia stała się częścią mojego życia.

Historia Guttentagów nie przetrwała w zbiorowej pamięci mieszkańców Świdnicy i Dolnego Śląska. Podobnie jak historie tysięcy innych żydowskich mieszkańców. Zdałam sobie z tego sprawę, gdy pisałam Małą Norymbergę i Dziewczyny z Gross-Rosen. Nagle z kart akt sądowych zaczęły do mnie docierać opowieści ludzi, którzy zamieszkali na Dolnym Śląsku zaraz po wojnie. Byli to Żydzi i Żydówki z filii KL Gross-Rosen, którzy po ocaleniu zostali tam, gdzie ich więziono. To oni byli pierwszymi powojennymi2 mieszkańcami Dolnego Śląska. Dopiero później gdzieś wywietrzeli z masowej pamięci, zniknęli, przestali być częścią tej opowieści o dolnośląskiej ziemi, która dziś tworzy rodzaj naszego mitu założycielskiego. Nie po raz pierwszy zresztą. Pokolenie moich rodziców jeszcze o nich pamiętało, bo siedzieli z nimi w jednych ławkach szkolnych i biegali po tych samych podwórkach. Mojemu pokoleniu tej wiedzy już nie przekazali. Z jakiegoś powodu uznali, że to nieważne, niepotrzebne, niewarte uwagi.

W 2021 roku podczas Festiwalu Góry Literatury Olgi Tokarczuk wśród przepięknych Wzgórz Włodzickich słuchałam opowieści legniczanki Karoliny Kuszyk o jej książce Poniemieckie, w której poszła śladem przeszłości Dolnego Śląska, opowiadając ją z perspektywy poniemieckich przedmiotów, których mimowolnymi spadkobiercami stali się powojenni polscy mieszkańcy tych ziem. Jeszcze niedawno w wielu polskich domach były pozostawione przez niemiec­kich właścicieli młynki do kawy, makaty, guziki, maszyny do szycia czy meble i książki. Namacalne ślady obecności innych ludzi na tej ziemi. Sama pamiętam, że dom mojej babci był nimi wypełniony. Szczególnie lubiłam ściereczkę wiszącą pod lustrem, zawsze sztywno wykrochmaloną przez babcię, na której Guten Morgen mówiła mi, uśmiechając się, dziewczynka podobna do Shirley Temple. Babcia zostawiła ją, bo taką samą widziała u niemieckich gospodarzy, do których wywieziono ją przymusowo na roboty do Niemiec.

Ta poniemieckość w moim odczuciu to już jednak rzeczywistość oswojona, w której wszyscy dorastaliśmy tu, na Zachodzie. Różni nas podejście do niej, ale nie została wyparta.

Tymczasem „pożydowskie” zostało wyparte. A przecież Dolny Śląsk także zasługuje na jego obecność, choć to, co „pożydowskie”, jest o wiele trudniejsze do uchwycenia i mam wrażenie, że trudniej się o tym dyskutuje. Pierwszym entuzjastą mojego pomysłu był redaktor Robert Medina z Wydawnictwa Znak. Na tyle, że zmieniliśmy kolejność książek, które planowałam napisać. To właśnie Robert Medina zasugerował też, by to „pożydowskie” opisać nie tylko z perspektywy mojego rodzinnego Dolnego Śląska, ale w kontekście całej Polski. Z mojego zamysłu – dziś powiedziałabym, że nieśmiałego – powstała opowieść, za którą przemierzyłam kraj – i w czasie, i w przestrzeni. Mogę powiedzieć, że była to jedna z ciekawszych podróży w moim życiu – pełna emocji, wspaniałych znajomości, rozmów o stracie i zysku, bólu i radości, o ludzkiej naturze. W czasie jej trwania w 2022 roku ukazała się książka Skarby Patrycji Dołowy, w której opisała ona ludzi utrwalających w Polsce pożydowskość. Podtytuł brzmi Poszukiwacze i strażnicy żydowskiej pamięci. W podrozdziale Klątwa jej bohater Steve, który szuka dwunastu złotych jaj, które zostawił w Polsce członek jego rodziny, mówi: „W te złote jaja oni przetopili po prostu wszystko, co mieli w zakładzie. I schowali, bo wiedzieli, że kiedyś wrócą do swojego dawnego życia. Wtedy jeszcze nie wyobrażali sobie, że wszystko, całe żydowskie życie w Polsce, zostanie całkowicie i bezpowrotnie zniszczone”3.

Moja podróż jednak prowadzi do innych wniosków. Te pożydowskie ślady ja, Polka – nie Żydówka – odkrywam w Polsce wszędzie. Poczynając od polskiej wyobraźni, którą kształtowały w dzieciństwie ilustracje Jana Marcina Szancera, wywodzącego się z żydowskiej rodziny mieszkającej w Krakowie, znane każdemu polskiemu dziecku, aż po smaki, takie jak choćby chałka, którą nasze babcie i mamy dawały nam na śniadanie, stawiając obok kubek ciepłego mleka. Pożydowskie to nie tylko wspaniała kultura, którą w mojej książce reprezentują Stanisław Lem czy piosenkarz Julian Sztatler. To także bardzo trudne tematy związane z sianiem nienawiści. Tak docieram do niezwykle bolesnego dla mnie jako świdniczanki tematu. W moim pięknym, kolorowym mieście o wspaniałych tradycjach kupieckich eksponowany jest obraz szerzący historyczną nieprawdę, która stała się pretekstem do pogromów żydowskich. Temat antysemityzmu jest bowiem kolejną kwestią, z którą się mierzę – i na Dolnym Śląsku, i w Kielcach, ale i w Kaliszu, gdzie środowiska tzw. wolnościowe spaliły statut kaliski, pierwszy oficjalny polski dokument nadający Żydom przywileje i autonomię. Znalazłam jednak w tym ostatnim mieście historię, która dla mnie rozbrzmiewa donośniej niż te wszystkie okrzyki tłumu podczas barbarzyńskiego aktu profanacji królewskiego przywileju. To dźwięki symfonii napisanej dla kaliskiej dziewczyny żydowskiego pochodzenia, Fleidy, która zginęła w Auschwitz, przez syna jej polskiej przyjaciółki – Mirosława Przędzika.

Pożydowską Polskę przemierzam przez 12 miesięcy roku – polskiego i żydowskiego. Moimi przewodnikami są różne osoby: jest Lea, chasydka z Wałbrzycha, która Kielce chce postrzegać nie przez pryzmat pogromu, lecz w świetle nauki cadyków, jest Zvi Rav-Ner, który urodził się jako Polak w Świdnicy, a później wrócił do niej jako ambasador Izraela w Polsce, jest też syn Sprawiedliwej wśród Narodów Świata, która w jeden dzień zmieniła los czeskiej Żydówki, gdy ta wydostała się z masowego grobu.

Wydobywam historie ludzi, którzy odeszli z polskiej pamięci, jak choćby aktorki i pieśniarki Chayeli Rosenthal, która po wojnie tworzyła żydowski teatr w Polsce, ale też syna wrocławskiego profesora, który został komendantem obozu jednej z grossroseńskich filii w Zgorzelcu, a uciekając przed Armią Czerwoną, zmienił sobie tożsamość na więźnia – Żyda. Jedna z tych opowieści prowadzi mnie aż do dalekiego Johannesburga, a druga do Stuttgartu. Pożydowskość nie ogranicza się bowiem do Polski, choć w Polsce z uwagi na wspólną tysiącletnią historię jest szczególnie widoczna, oczywiście pod warunkiem, że chce się ją widzieć. Profesor Jakub Goldberg mówił bowiem, że nie ma historii Żydów bez historii Polski i nie ma historii Polski bez historii Żydów.

Tej świadomości nie ma niestety większość Polaków, ale – jak wynika z mojej rozmowy z byłym ambasadorem – także Izraelczyków. W 2022 roku podczas spotkania z uczniami jednej ze świdnickich szkół w Miejskiej Bibliotece Publicznej poprosiłam ich o napisanie mi anonimowo, co dla nich znaczy słowo „Żyd”. Otrzymałam odpowiedzi zgodne z moimi przewidywaniami. Polska młodzież ma nikłe pojęcie o historii Żydów w Polsce, a jeśli już, to widzi ją w kontekście Holocaustu i obozów koncentracyjnych lub stereotypów. Pozwolę sobie kilka wypowiedzi zacytować: „Żyd kojarzy mi się z osobą, która się nie dzieli, i z osobą dziwną”, „Żyd mi się kojarzy, że jak się mówi, że ktoś jest Żydem, to kradnie albo błaga o jedzenie. Z historii, co pamiętam, wszystko, co robili złego, zwalali na Żydów, tak samo atakowano ich, bo uważano, że są gorsi”, „Niemcy uważali ich za podludzi; osoba, która się nie dzieli”, „Żyd kojarzy mi się z osobą biedną, niepotrzebną”, „inna karnacja, osoba biedniejsza”, „według mnie to osoba innego pochodzenia, innej religii i innej karnacji”, „Żyd kojarzy mi się z niekatolikiem”, „słowo Żyd kojarzy mi się z niedzieleniem z innymi”, „słowo Żyd kojarzy mi się z osobą, która mieszka w Izraelu i nosi specjalną czapkę na głowie”. Pocieszające jest, że były tam też takie stwierdzenia: „Żyd, człowiek taki jak ja”. Wypowiedź Igora, który się podpisał, cytuję tylko we fragmencie, bo jest długa i wyczerpująca: „W moim wieku – XXI – używa się określenia Żyd jako obrażenia: «Ty Żydzie», «Przestań być Żydem», «ale z ciebie Żyd»” – pisze chłopiec i tłumaczy, że tak się mówi do dzieci biednych i takich, które nie chcą się z nikim dzielić. Dodaje też: „Żyd nie jest osobą obcą, nie mamy się czego bać”.

– Antysemityzm? – mówił mi kilka miesięcy wcześniej były ambasador Izraela w Polsce Zvi Rav-Ner, który urodził się jak Henio Rawner w Świdnicy. – Czasami ojciec mówił, że są w Polsce antysemici. Ale ten antysemityzm nie był dla mnie jako dziecka odczuwalny. Mogę szczerze powiedzieć: w naszym domu połowa to byli Żydzi, połowa Polacy. I żyliśmy bardzo dobrze jedni z drugimi. Nie mogę nic złego o swoich sąsiadach powiedzieć. Choć był taki incydent, że sąsiad, ojciec mojej bardzo dobrej koleżanki, wypił za dużo alkoholu i zaczął krzyczeć: „Wynoście się stąd, Żydzi”. Tak opowiadali rodzice. Ale następnego dnia przyszedł i przeprosił. Powiedział, że się upił i nie chciał. Więc nie mogę powiedzieć, że żadne słowo nie padło. Padały, ale to nie miało tu większego znaczenia.

Gdy wpisuje się w wyszukiwarkę Google słowo „pożydowskie”, wyskakują frazy związane jedynie z żydowskimi nieruchomościami. Badacze zjawiska uważają, że zbitka słów „mienie pożydowskie” to rodzaj zasłony dymnej, która skrywa i wymazuje z polskiej zbiorowej świadomości kwestie antysemityzmu i mordów na Żydach im towarzyszące. Zwracają uwagę, że adekwatne byłoby mówienie raczej o przywłaszczeniu. Z taką optyką większości Polaków trudno się jednak pogodzić. W mojej książce chcę to „pożydowskie” pokazać w innym, bardziej według mnie rzeczywistym wymiarze. Przenoszę je głównie na sferę niematerialną, na którą składa się cały obszar dziedzictwa kulturowego czy duchowego oraz tradycji, ale też sferę dotyczącą ludzkiego losu.

Jest taka opowieść chasydzka rozpoczynająca się od mistrza ruchu, uzdrowiciela i cudotwórcy Izraela ben Eliezera, zwanego Baal Szem Towem – Mistrzem Dobrego Imienia. Chciał on kiedyś uratować życie choremu chłopcu. Wziął więc świecę, poszedł do lasu, przymocował do drzewa, zapalił, a potem się modlił. Rano chłopiec wyzdrowiał. Następca Baal Szem Towa i jego uczeń – Wielki Magid – chciał sprowadzić podobne uzdrowienie. Nie znał jednak znaczenia tajemnych słów, którymi modlił się jego mistrz. Poszedł jednak także do lasu, przymocował świecę do drzewa, wzywał imię swojego mistrza Baal Szem Towa i… udało się. Wiele lat później podobny czyn chciał powtórzyć uczeń Wielkiego Magida – rabin Mosze Lejb. Wiedział jednak, że nie ma już nawet cienia takiej mocy jak poprzednicy, dlatego postanowił opowiedzieć o cudownym uzdrowieniu Baal Szem Towa, wierząc, że i jemu Bóg pomoże. I tak się stało.

Czy opowieść o pożydowskim i wiara w moc tej opowieści będzie tym, co pozwoli przywrócić jej właściwe miejsce w dzisiejszej Polsce? Nie wiem. Wiem jednak, jak bardzo ta opowieść zmieniła moje postrzeganie świata i jak pozwoliła mi lepiej zrozumieć siebie. Mam nadzieję, że i wy zechcecie odbyć taką podróż w głąb siebie, gdzie również gości pożydowskie.

1 Szabas, szabat, sabas – w judaizmie siódmy, ostatni dzień tygodnia, będący dniem odpoczynku. Jako dzień świąteczny ma upamiętniać cykl stworzenia świata.
2 Rozmyślnie używam tego zwrotu, mając świadomość, że ciągle jeszcze mieszkali tu Niemcy. Wiele relacji wskazuje jednak na to, że i oni opuszczali swoje domy, uciekając przed frontem, a więźniowie grossroseńskich filii zajmowali puste mieszkania.
3 Patrycja Dołowy, Skarby. Poszukiwacze i strażnicy żydowskiej pamięci, Wołowiec 2022, s. 216.

Tiszri. Wrzesień–październik

Rozdział I

Księga Rodzaju. „Boże postanowienie zagłady”

Pożydowskie rzeczy

11 listopada 2021 roku. Spalenie statutu kaliskiego

Ta-ta-ta-ta-tam – bębny wybijają miarowy rytm maszerującym

Doon-doon-doon – biciem wtóruje im dzwon Zygmunt

Wojciech O. vel Aleksander J.: Polacy, jesteśmy na rynku w Kaliszu. W tym mieście, najstarszym w Polsce, za chwilę dokonamy czegoś, czego nikt z Polaków nie zrobił, ale mamy do tego prawo. Bo całe pokolenia, które zaznały krzywd, nędzy, oszustwa, tragedii, patrzą na nas w ten listopadowy dzień i chcą zaznać spokoju, że ich potomkowie dokonają zemsty. Tak jest, dobrze słyszycie, zemsty i aktu prawości. Takich świadectw naszej niewoli mamy mnóstwo. My zaczynamy od statutu kaliskiego.

Ta-ta-ta-ta-tam

Doon-doon-doon

Śpiewa Tomasz Derach:

Kto Polakom dał ten pierścień wronio-kruczy,

co sprawia, że się Polak z doświadczeń nie uczy.

Mówił Kochanowski, a z wiedzy to kupił,

że Polak przed szkodą i po szkodzie głupi.

Dziś dać mamy powód, jeszcze lepszy, grubszy,

że Polak po szkodach jest jeszcze głupszy.

Może to nie Polak, a ten, co kręci.

Gdy się Polak ocknie, łeb mu może skręcić.

Jesteśmy jak dzieci, bajkami karmione,

nie widzimy żmii w gniazdo nam wsadzonej.

Co to leży niby w sojuszniczych skrętach,

a gdy czas nadejdzie, pożre nam pisklęta […].

Po co, na co wam te śmieszne swary głupie, wszak i tak zginiemy w nuklearnej zupie.

Kucharz już się cieszy, już nożem wywija, nad tym polskim kotłem kręci mu się szyja.

Ta-ta-ta-ta-tam

Doon-doon-doon

Komentarze w sieci (zapis oryginalny):

20.33, Spryt

Najlepszy utwór, jaki słyszałem ostatnio. Cały czas ciarki!

20.34, EwelaJadczak

Auuuuuu! Kamraci, jest moc!!! Gratuluję!

20.35, Lidia Joanna Wielecińska

A wspomnijcie, Kamraci, choć słowem o autorce wiersza, św. p. Agnieszce Fatydze, bez której nie byłoby treści ani tego teledysku. Amen!

20.36, Bartosz Suchta

Kto nam dał ten pierścień ktoś wie Panowie czy my musimy być zawsze w środku wszystkiego co się dzieje na Świecie

20.37, obs

Świetne, Brawo Kamraci, Pancerni, Pan Tomasz. Ten tekst powinni wysłuchać wszyscy Polacy, ale czy zrozumieją?

20.38, Dorota

Mocne, monumentalne, ponadczasowe!!! Doskonała muzyka i tekst! Tomku, tworzysz hymny naszych czasów, trudnych, mrocznych, niedorzecznych… Ale przecież wszyscy wierzymy, że Światło zwycięży!!! Damy radę Kamraci! Bóg i prawda są z nami…

20.39, Jarosław Marczewski

Nasi wielcy patrioci współcześni + wyśmienity utwór! Czego potrzeba więcej aby podniósł się ten naród z kolan?!!!!

20.40, ka22

Auuuuuuuu…POLSKA MOC RODACY KAMRACI !!!!!!4

Ta-ta-ta-ta-tam

Doon-doon-doon

Marcin O.: Czołem wielkiej, niepodległej Polsce!

Tu jest Polska, a nie Polin! Tu jest Polska, a nie Polin!

Ta-ta-ta-ta-tam

Doon-doon-doon

Wojciech O. vel Aleksander J.: My to unieważniamy, my to likwidujemy, my to palimy, my z tym rozwód bierzemy, my prawa żydowskieeee na tej ziemi likwidujemy, na wieki wieków amen! To jest wolna Polska wolnych Polaków, żadnych statutów, żadnych aktów! Śmieeerć wrooogom Pooolski!!!

Tłum: Śmierć! Śmierć! Śmierć!

Ta-ta-ta-ta-tam

Doon-doon-doon

Fakty TVN: Manifestanci z pochodniami przemaszerowali ulicami Kalisza, wznosząc antysemickie hasła. Przed ratuszem spalili tekst statutu kaliskiego, średniowiecznego dokumentu dającego przywileje społeczności żydowskiej. Na manifestacji był też Piotr R., skazany kilka lat temu za spalenie kukły Żyda na wrocławskim rynku.

Piotr R.: I tę hołotę […] jak w 1968 roku pogonimy do Izraela.

Wojciech O. vel Aleksander J.: Elgiebety5, pederaści, syjoniści – to są wrogowie Polski.

Ta-ta-ta-ta-tam

Doon-doon-doon

Marcin O.: Polewaj! Polewaj!

Wojciech O. vel Aleksander J.: To jest statut kaliski, który nabiję na włócznię wieduna i spalony na waszych oczach będzie. Ogień go pochłonie. Wrócimy do domu wolni i szczęśliwi. To tylko symbol, ale ten proces ma się odbyć w naszych głowach, w głowach naszych dzieci, w głowach naszych wnuków. Już nigdy Polak Żydowi nie będzie niewolnikiem.

Tłum: Tu jest Polska, a nie Polin!

Tu jest Polska, a nie Polin!

Tu jest Polska, a nie Polin!

Tu jest Polska, a nie…

Śmierć Żydom!

Wojciech O. vel Aleksander J.: Do hymnu!6

Maria Konopnicka, autorka odśpiewanych słów, przez wiele lat związana z Kaliszem, „rozwydrzona bezbożnica”, życiowa partnerka Marii Dulębianki, malarki i emancypantki, po fali antysemityzmu pisze Mendla Gdańskiego. Trudno uwierzyć, że jej Rota mogła stać się hymnem kamractwa.

Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród.

Nie damy pogrześć mowy,

Polski my naród, polski lud,

Królewski szczep piastowy.

Nie damy, by nas gnębił wróg.

Tak nam dopomóż Bóg!

Tak nam dopomóż Bóg!

Nie damy miana Polski zgnieść,

Nie pójdziem żywo w trumnę,

W Ojczyzny imię i w jej cześć

Podnosim czoła dumne.

Odzyska ziemię dziadów wnuk.

Tak nam dopomóż Bóg!

Tak nam dopomóż Bóg!

Luty 1939 roku. Zdjęcie Frani i Sabiny

– Franiu! Fleido! – zawołała zniecierpliwiona Sabina odziana w paletko i chustkę, przestępując z nogi na nogę. Jest luty, a na dworze trzaskający mróz. Za każdym razem, gdy Sabina stawia nogę na śniegu, pod wpływem jej dziewczęcego ciężaru miękki puch staje się twardy i zachęcająco trzeszczy pod podeszwą. Przez chwilę dziewczyna bawi się, przeskakując z nogi na nogę, przez co wokół niej robi się spore wgłębienie. Stara się nie myśleć, że jest jej zimno, stare botki zaczynają nasiąkać wodą, a stopy są chronione już tylko przez grube, wełniane skarpety. Co ta Frania znowu wymyśliła? – zastanawia się Sabina, stojąc przed jej kamienicą. Ale choć zmarzła na kość, cierpliwie czeka. Wie, że przyjaciółka jest bardzo zajęta i każdą wolną chwilę musi po prostu wydrzeć życiu. Z okien mieszkania Frani słyszy monotonne „trrrrrrrrrr, trrrrrrr, trrrrr”. Domyśla się zatem, że koleżanka w pośpiechu kończy zlecone szycie. Dziewczynki mają dopiero po kilkanaście lat, ale już doskonale wiedzą, jak trudne potrafi być życie. Mieszkają przy ulicy Parkowej, która biegnie wzdłuż kanału Babinka dzielącego Kalisz, jedno z najstarszych polskich miast. Od nauczyciela dowiedziały się, że to za czasów ostatniego piastowskiego władcy, około roku 1361, miasto otoczone zostało kamiennym murem. To właśnie Kazimierz Wielki przyczynił się do rozkwitu i rozwoju Kalisza. „Zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną” – uczyły się podczas lekcji historii, każda w swojej szkole. Wielki król! Dziewczynki mieszkają w czynszówce właśnie przy tych historycznych, królewskich murach miejskich, tuż przy Baszcie Dorotka. Sabina lubi patrzeć na półokrągłą budowlę i wyobrażać sobie piękną dziewczynę, od której wzięła imię. Dorotka była córką kaliskiego starosty, wielkiego pana i bogacza, który króla Kazimierza pewno i znał, i gościł. Dziewczyna wyobraża ją sobie czasem jako ognistą pannę o kruczoczarnych włosach, a czasem jako melancholijną blondynkę z lokami wijącymi się przy twarzy, podobną do aniołka z obrazka, który trzyma w książeczce do nabożeństwa. By nie myśleć o dziurawych butach i powoli marznących i sztywniejących palcach, wyobraża sobie starościankę Dorotkę. Tym razem postanawia jednak, że będzie miała włosy kasztanowe, ale ciemne, a nie rude jak jej przyjaciółka Frania, i zieloną sukienkę oraz takie buciki, których Frania też nigdy nie miała. Wszyscy mówili, że Dorotka bardzo lubiła się stroić, a najbardziej w piękne buciki. Miała ich całe mnóstwo. Rozkochany w niej ojciec chciał oczywiście zapewnić jedynaczce wszystko, co najlepsze, więc przywołał z miasta szewca Marcinka i kazał mu trzewiki dla swojej córki sprawiać. Po cichu bardzo liczył, że Dorotka dobrze wyjdzie za mąż. Ale dziewczynie nie w głowie był ślub. Kolejnych kandydatów odrzucała i ojciec ze smutkiem obserwował, że bardziej cieszyło ją nowe obuwie niż zainteresowanie kawalerów. Dlatego szewc kaliski Marcin był nierzadkim gościem w ich domu, także gdy starosta wyjeżdżał. W końcu, jak to w legendzie, młodzi zakochali się w sobie i wizyty chłopaka stawały się coraz częstsze. By nie rzucać się w oczy i nie znaleźć się na językach, Marcin odwiedzał swoją Dorotkę głównie wieczorami. Niestety, wypatrzyły to straże i kiedyś pod nieobecność starosty urządziły na zalotnika zasadzkę. Efekt był tragiczny, bo Marcin spadł z murów i zginął. Gdy starosta dowiedział się, co robiła Dorotka, nieprzejednany zamknął ją w baszcie, którą kazał zamurować. Piękna starościanka umarła w niej z głodu. Sabinka ledwo powstrzymała dreszcz na samą myśl o tym, jak okrutnie ojciec postąpił z córką. Dziewczynki bardzo lubiły tę historię i czasem odgrywały właśnie tę scenę i zastanawiały się, jak straszna musi być taka śmierć z głodu.

– W ogóle śmierć musi być straszna – mówiły. – Wyobrażasz sobie, że nagle cię nie ma? Znikasz.

– Myślisz, że to musi boleć? – pytała Frania.

– Ja bym chciała tak usnąć najpierw, a potem umrzeć.

– Franka! – złościła się Sabina. – Przestań wymyślać! Jaka śmierć? Całe życie przed nami.

I już co innego zajmowało nastoletnie głowy kaliskich dziewcząt. Bo gdzieś tam po cichu zazdrościły tej rozpieszczonej Dorotce szewca Marcinka, który pokochał ją tak gorącą miłością. I jeszcze robił jej piękne trzewiki! Sabinka spojrzała na swoje buty i westchnęła. Były już do połowy przemoczone. Tymczasem charakterystyczne terkotanie maszyny do szycia w suterenie ustało i był to sygnał, że Fleida skończyła pracę. Sabina wiedziała więc, że przyjaciółka za chwilę pojawi się na dole, w pośpiechu zakładając chustkę na głowę i zapinając pasek na swoim cieniutkim paletku. Dziś się spieszyły, bo musiały wpaść jeszcze po Aneczkę. Koleżanka wyjeżdżała i jej tatko zamówił fotografa, który miał zrobić przyjaciółkom pamiątkowe zdjęcie.

– Sabcień, lecimy! – krzyknęła Fleida i nim się zorientowała, zobaczyła tylko jej rude loki, które niesfornie wypadły spod chustki. Z wysiłkiem zrobiła pierwsze kroki skostniałymi nogami.

Jesień 1939 roku. Maszyna do szycia

– Sabcień! Sabcień! – Sabina usłyszała za drzwiami cichy głos Frani. – Sabcień! Otwórz!

Rodzice już spali, więc dziewczyna cicho wymknęła się na korytarz. Jesienny chłód już dawał o sobie znać, więc zarzuciła na koszulę ciepłą, wełnianą chustę. Szybko otworzyła zasuwę i nawet nie zauważyła, jak Frania wemknęła się do środka. Z wysiłkiem postawiła na ziemi coś dużego i ciężkiego. Wszystko odbywało się w kompletnej ciszy. Od kilku tygodni przyzwyczajali się do takiego życia. Sabinę zaciekawiło, co przyjaciółka miała ze sobą, więc schyliła się i w ciemności próbowała rozpoznać nietypowy kształt. W końcu zaskoczona bardziej spytała, niż stwierdziła:

– Singerka?7

– Singerka – potwierdziła Frania niemal bezgłośnie.

– Twoja? – zapytała i właściwie nie czekała na potwierdzenie. – Jak? Dlaczego? – chciała wiedzieć zaskoczona Sabina.

– Tak trzeba – powiedziała cichutko Fleida. I dopiero teraz Sabina zdała sobie sprawę, że przyjaciółka wygląda jak cień.

Odkąd Niemcy weszli do Kalisza we wrześniu 1939 roku, życie Polaków stało się trudne. Dla polskich Żydów zaczęło się jednak prawdziwe piekło. „Po wkroczeniu do Kalisza wojsk hitlerowskich aresztowano grupę Żydów i wywieziono ich do Niemiec, gdzie przez okres pięciu tygodni obwożono ich w celach propagandowych po miastach Rzeszy w autach z napisem: «To są żydowskie świnie, które wywołały wojnę i strzelały do niemieckich żołnierzy»” – pisze Mieczysław A. Woźniak8.

Żydzi stali się ofiarami przemocy psychicznej, fizycznej i ekonomicznej. Ojciec Fleidy także stracił swój zakład krawiecki, który do tej pory dawał im skromne, ale stabilne utrzymanie. Frania też nie mogła już oficjalnie szyć. W domu zaczęło brakować jedzenia. Na dodatek w październiku kaliscy Żydzi zostali objęci przymusem darmowej pracy. „Żydzi na każdym kroku byli maltretowani, szykanowani i bici, byli on bowiem wyjęci spod ochrony prawnej i uznani jako «Staatenloser», czyli osoby nieposiadające żadnego obywatelstwa” – podaje Woźniak. „Wprowadzono wysokie kary, do kary śmierci włącznie, nawet za najdrobniejsze przewinienia”9.

Jednym z nich było opuszczanie mieszkania między godziną 17.00 a 8.00. Frania więc wiele ryzykowała, przychodząc do koleżanki. Sabina zdała sobie sprawę, że musiało się wydarzyć coś bardzo ważnego.

– Franiu, chodź – powiedziała i otoczyła koleżankę ramieniem. Ale dziewczyna pokręciła tylko głową i pokazała na singera.

– Przechowaj, proszę – powiedziała słabym głosem.

– Franiu, a ty dokąd się wybierasz? – zapytała Sabina i nagle przypomniała sobie to, co rano słyszała w kolejce po chleb. Kobiety opowiadały tam sobie, że wszyscy Żydzi zostaną przeniesieni do jakichś gett. Boże, więc Frania też. Jej przyjaciółka. Towarzyszka dzieciństwa. Powierniczka jej dziecięco-dziewczęcych tajemnic…

Nogi się pod nią ugięły. Nie mogła zrozumieć, co się dzieje. Dlaczego nagle ludzi, którzy żyli obok i jak jej rodzi­na walczyli z trudną rzeczywistością i próbowali przeżyć, traktuje się tak, jakby zrobili światu coś złego? Dlaczego nie mogą siadać w parkach, spacerować chodnikami czy wychodzić wieczorami z domów? Jej młode serce zaczęło się buntować.

Popatrzyła na Franię, jakby czekając, że razem coś wymyślą, ale Frani już nie było. Była Fleida, jak wołali na koleżankę rodzice, krawcy Kubiakowie z ulicy Parkowej w Kaliszu. Dziewczyna bardzo się zmieniła: wychudła i spoważniała. Stała się nagle tak dorosła. Sabina poczuła w sercu ukłucie tęsknoty za tym, co już nie powróci, za czasem, którego już nie ma. Nagle pomyślała, że przyjaciółka na pewno jest głodna.

– Chodź, porozmawiamy w kuchni – powiedziała.

Ale Fleida się wahała.

– Weź na dwa, może trzy miesiące – powiedziała tylko. – Mają nas gdzieś przenieść. Wrócę po nią, gdy to wszystko się skończy. U ciebie będzie bezpieczna.

Kilka dni później Kubiaków na Parkowej już nie było. Trafili do utworzonego w mieście obozu przejściowego. Singer czekał na Fleidę od końca października po grudzień. W 1940 roku stało się jasne, że to wszystko szybko się nie skończy.

Styczeń 2022 roku. Rzeczy osobiste

Hotel Europa mieści się tuż przy kaliskim rynku, nad samą rzeką Prosną, niedaleko dawnej dzielnicy żydowskiej. Z balkonu mam piękny widok na miejsca, których przyjechałam tu szukać. Wnętrze jest ciężkie i trochę przytłaczające, ale korytarze mają jeden niewątpliwy atut. Powieszono na nich zdjęcia, na których widać przedwojennych mieszkańców, także żydowskich. Nim do miasta wkroczyli Niemcy i ich Einsatzgruppen, nim założyli tu Gestapo i rozpoczęli planową eksterminację, Żydzi stanowili jedną trzecią mieszkańców. Jak podają źródła, około 30 tysięcy osób. Przeżyło niewielu. Patrzę na czarno-białe fotografie i próbuję zrozumieć, ale i zapamiętać. Na jednym ze zdjęć widać plac Dekerta, nazwany tak na cześć byłego prezydenta Warszawy, kupca i działacza mieszczańskiego, który wyrugował Żydów ze swojego miasta. Gdy po miesiącu wrócili, stali się ofiarami zamieszek. Był maj 1790 roku. Tak, to właśnie na ten kaliski plac, do budynku Hali Targowej zapędzono Kubiaków. Mogli wziąć ze sobą tylko bagaż osobisty. Co zabrała Fleida? Swój skarb – maszynę do szycia – oddała Sabci. Ale co zrobiła z igłami, nićmi i materiałami? Pewno zostały na Parkowej, bo Żydom nie wolno było zabierać własnych towarów z firm i sklepów. Co ja bym wzięła z dotychczasowego życia, udając się w nieznane? Nie wiem. Nie byłabym tak praktyczna, by brać poduszki i kołdry. Zapakowałabym pewno wygodne ubrania, buty, rzeczy osobiste i kilka zdjęć. Na pewno wzięłabym zeszyt i długopis, by opisać to, co się dzieje, bo tylko tak umiem rozumieć świat. Chyba nic więcej. Nie, jeszcze jakąś ważną i mądrą książkę, wielokrotnie czytaną, z której mogłabym czerpać pewność, że tamten świat istnieje, że nie był ułudą czy snem. Ale ja wiem, co się stało później, więc byłabym minimalistką, a Fleida tego nie wiedziała. Myślała, że wróci. Pewno więc brała w pośpiechu to, co wydawało jej się konieczne na dwa, trzy miesiące. Garnek? Bo przecież gotować w czymś trzeba. Nóż? Bo przecież kroić czymś trzeba. Koszulę nocną? I tę chustkę, którą włożyła do zdjęcia w lutym z Sabcią i Aneczką. Nie miała świadomości, że cokolwiek weźmie, i tak zostanie jej odebrane, a zwykły grzebyk czy zdjęcie będzie musiała ukrywać. Zanim Żydów wypędzono, otoczono ich domy. Dostali kilka minut na opuszczenie mieszkań. Pod eskortą żandarmów policjanci z Schupo10 zaprowadzili ich razem z resztkami ich dawnego życia do budynku Hali Targowej. Jak ogromne musiały być strach i przerażenie. Komuś musiał upaść bagaż w tym ścisku i rozsypać się bezwstydnie na ulicy, pokazując każdy kłopotliwy sekret. Przystaje więc taki ktoś zrozpaczony i kucając, próbuje pozbierać swoje skarby, bo to jedyne, co ma. Ale już podbiega żandarm i popycha go brutalnie kolbą karabinu. „Wstawaj!”, „Zostaw to, ty brudny Żydzie!”. A więc są też zagubienie i bezradność. Człowiek próbuje tłumaczyć, że przecież miał prawo wziąć swoje rzeczy. Dostaje za to tą samą kolbą w głowę. Pojawiają się krew i ból. Nie, ból musi być najpierw. I te pytania do Boga też się muszą pojawić: „Dlaczego?”. „Dlaczego, dobry Boże, znowu tak nas doświadczasz”. A Jahwe milczy. Zaczyna padać deszcz, bo polska jesień w listopadzie bywa już wilgotna. Jest mokro, zimno, ciasno i tak brzydko, że nawet nadzieja ucieka w pośpiechu. Kobiety płaczą, mężczyźni zresztą też. I dzieci. Płaczą, bo kto nad nimi zapłacze? Kto im pomoże? Jedyna nadzieja w Niemcach. Przecież to też ludzie. Może jeśli Żydzi nie będą sprawiali problemów, to nic złego im się nie stanie. Ten człowiek, który upuścił bagaż, powinien uważać. W końcu takie wysiedlenie musi przebiegać sprawnie. Po co stwarzać kłopoty, po co wszystko komplikować?

Maszerują więc grzecznie i nawet płacz w końcu ustaje.

Stuk-stuk-stuk-stuk-stuk-stuk-stuk – po bruku przemieszczają się setki stóp

Bo to chyba musi być słychać, jak tysiącom ludzi odbiera się bezprawnie domy i dawne życie. Cisza tego nie udźwignie. Ten stukot powinien długo rozbrzmiewać po świecie, by każdy zapamiętał, jaki jest straszny.

Stuk-stuk-stuk-stuk-stuk-stuk-stuk

Ta-ta-ta-ta-tam

Doon-doon-doon

Stuk-stuk-stuk-stuk-stuk-stuk-stuk

Ta, ta, ta-ta-tam, ta-tatata-tam, ta-ta…

Listopad 1939 roku. Hala braci Szrajerów

Jest już plac Dekerta. Nie wszyscy mieszczą się w Hali Targowej, więc żandarmi na szybko otaczają potrójnym drutem kolczastym część targowiska i tam wpędzają pozostałych Żydów.

Na zdjęciach w hotelu Europa, które mam przed oczami, tego nie widać. Tam utrwalono świat, którego już nie ma i który nie powróci. Rynek Dekerta od wieków żył rytmem jarmarków i dni targowych. Można zamknąć oczy i wyobrazić sobie, jak mieszkańcy kupują tutaj bajgle, chleb sitkowy, pszenny, z koprem albo z kminkiem. O chałach nie wspominając. I jeszcze cebulaki, ale nie takie jak teraz, inne, lepsze, za grosze. Musiały być sodówki, sklepiki żydowskie, w których można było kupić wodę sodową. Ale też słodycze.

A tu już sklep bławatny. Wchodzi do niego klientka, bo chce kupić materiał na sukienkę. Sprzedawca kłania się uniżenie i pyta, czego potrzeba. Gdy okazuje się, że poszukiwanego materiału nie ma, klientka chce wychodzić, zmartwiona, bo u Żyda tanio. „Co jest, nie ma! Nie ma, ale będzie. Już pani siada. Tu krzesełko. Pani dobrodziejka siada, siada, siada, chwilę zaczeka i już”11. I sprzedawca wybiega za sklepu. Za chwilę wraca z całą belą potrzebnego materiału. Kupił ją u konkurenta, by zadowolić klientkę. Odcina potrzebne dwa metry i sprzedaje. Przy tym kłania się w pas i zaprasza kolejny raz. Takich sklepików jest tu mnóstwo. Żydzi skupują też butelki, stare kołdry i poduszki oraz ubrania. Wszędzie widać długobrodych mężczyzn ubranych w długie chałaty i w wielkie futrzane czapki, słychać przeciągłe „Nuuuu”. Na rogu swój zakład ma dobry szewc, do którego chodzi całe miasto. Nie nosi brody, za to na głowie ma czapkę, taką jak w rosyjskim wojsku. Bo on jeszcze w carskim służył.

Wprawne oko wypatrzy ortodoksyjnego Żyda, który ma na czole tefilin, czyli małe skórzane pudełeczko, i oderwany od chaosu wokół modli się. Tu ktoś sprzedaje kobiałki i kosze z gałęzi. Tam jakaś kobieta przędzie wełnę. Co chwilę wybuchają kłótnie, ale nikt nie zwraca na to specjalnej uwagi. „A gzejre! A core!”12 – rozbrzmiewa czasami w tłumie. Z małych, niskich kramików umieszczonych dookoła co chwilę wychodzą ludzie, a gdy drzwi się otwierają, czuć z nich nieświeży zapach.

W 1920 roku atrakcyjny plac między rynkiem Dekerta a ulicą 3 Maja kupują bracia Abram i Henoch Szrajerowie. Od lat prowadzą tuż obok swój skład maszyn i narzędzi rolniczych, a zarobione pieniądze postanawiają zainwestować. Miasto chce, by na placu powstały mieszkania. Ale właśnie te zapachy dochodzące ze sklepików i kramów w całym mieście powodują, że trzeba zaostrzyć przepisy sanitarne dla bezpieczeństwa ludzi. Władze nie mają wyjścia i postanawiają oddać inicjatywę w ręce Szrajerów. „Archiwum Państwowe przechowuje kilka wersji przygotowywanej umowy. Wynika z niej, że przedsiębiorcom udzielono koncesji na budowę i eksploatację hal targowych (jeden budynek, ale kilka rzędów kramów) na 10 lat. Po tym czasie plac, na którym postawiono obiekt, miał przejść w ręce magistratu. Umowa obejmowała także opłaty roczne za udzieloną koncesję. Wcześniej Rada Miejska przegłosowała zmianę zagospodarowania terenu, tj. placu Szrajerów”13. Powstaje modernistyczna Hala Targowa, która zostaje oddana do użytku w listopadzie 1933 roku. Mieści się w niej 136 stoisk – z nabiałem, wędlinami, pieczywem, słodyczami, rzemieślniczych i przemysłowych. Dodatkowo sześć sklepów umieszczono od frontu, a pięć z tyłu, przed toaletami14. Kaliszanie cieszą się obiektem przez sześć lat. Gdy na miasto napadają Niemcy, najpierw umieszczają w nim wziętych do niewoli żołnierzy kampanii wrześniowej, później Żydów przed deportacją do gett i obozów, a ostatecznie ludność wysyłaną na roboty przymusowe do III Rzeszy. Przez chwilę trzymano tu konie wojskowych. Ludzie leżą więc w pozostawionych odchodach, rozkładają się na resztkach półek i budek targowych. Jest bardzo źle – śmierdzi bardziej niż kiedyś z kramów, panują brud i zaduch. Niemcy stłoczyli tutaj 15 tysięcy Żydów z Kalisza i okolic. Miasto huczy, bo jak w ogóle można zrobić coś takiego? „Losem swych żydowskich sąsiadów zainteresowali się Polacy, którzy 21 listopada 1939 roku przysłali do hali 3 tysiące kilogramów chleba. Potajemnie przekazywano leki, tłuszcze i ciepłe okrycia. Aby nie dopuścić do udzielania przez Polaków pomocy, wydano zarządzenie, na mocy którego «surowo zakazano Żydom przystępować do płotu ogrodzonego drutem kolczastym, otaczającego obóz, nie bliżej niż na 5 kroków». Zabroniono również podawania przez płot żywności i paczek, grożąc natychmiastowym aresztowaniem za nieprzestrzeganie zakazu. Ponadto zakazano właścicielom sklepów tytoniowych i restauracji sprzedawania Żydom papierosów i tytoniu, a dla Polaków ograniczono sprzedaż do 6 sztuk papierosów lub 2 cygar. W dniu 22 listopada na kaliskich murach zawisło obwieszczenie informujące, iż «każdy Polak, który do swego mieszkania przyjmie Żyda bądź udzieli mu schronienia, zostanie natychmiast usunięty z mieszkania»”15.

Ta-ta-ta-ta-tam

Doon-doon-doon

Pod drutami na placu Dekerta rozgrywają się koszmarne sceny.

Jakub Flinker, potomek bogatej żydowskiej rodziny z Kalisza: „Mój ojciec został zamordowany w drugim miesiącu wojny, w październiku 1939 roku obok Hali Targowej. Byłem tam wtedy, ale nie stałem koło ojca, tylko trochę dalej. Ojciec dostał ataku serca czy się potknął i upadł, a żandarmi go zastrzelili”16.

Podczas I Dni Kultury Żydowskiej w Kaliszu swoją historię opowiedziała Rut Aszur. Dziewczynka miała wtedy siedem lat i pod tymi trzema rzędami drutów z obozu wyciągnęła ją jej polska niańka. Uratowała jej w ten sposób życie.

Sabcia też idzie, jak wielu Polaków, pod druty i zanosi Fleidzie jedzenie.

– Byłam jeszcze u niej dwa razy, przemyciłam trochę jedzenia. Kiedy poszłam po raz trzeci, już ich nie było. Ludzie mówili, że prawdopodobnie pojechali do Koźmina – opowie po latach swojemu synowi. – A ja za kilka miesięcy zostałam zabrana do pracy przymusowej w fabryce Zollern-Werke17. Pracowałam tam codziennie po 12 godzin, na dwie zmiany – nocną i dzienną, oprócz niedziel, do pracy udawałyśmy się pieszo kilka kilometrów. Wstawałam o czwartej rano, żeby zdążyć na szóstą.

Stuk-stuk-stuk-stuk-stuk-stuk-stuk

Ta-ta-ta-ta-tam

Doon-doon-doon

Styczeń 1940 roku. Wspomnienie Sabiny

Żydzi zgromadzeni w hali braci Szrajerów są systematycznie wywożeni. 2 grudnia obóz zostaje otoczony przez żandarmerię i policję, a zniewoleni ludzie są prowadzeni na dworzec. Nie mają już czego gubić po drodze. Zabrano im wszystko, co materialne.

Stuk-stuk-stuk-stuk-stuk-stuk-stuk – po bruku przemieszczają się setki nóg

Transporty trwają od 14 grudnia 1939 roku. W sumie z miasta wyjeżdża 10 pociągów. Wszystkie jadą do Generalnego Gubernatorstwa. Ostatni, z 23 stycznia 1940 roku, trafia do obozu pracy w Koźminku. Wśród tych osób znajduje się najprawdopodobniej Fleida. Jest młoda i stosunkowo silna. Może więc pracować, a „praca czyni wolnym”. Być może nie ma już przy niej rodziców. Pierwszy transport z Koźminka z osobami starszymi pojechał do Chełmna nad Nerem, do obozu zagłady. Wszystko wskazuje na to, że dziewczyna w marcu 1942 roku zostaje deportowana do Litzmannstadt Ghetto, a stamtąd pomiędzy rokiem 1942 a rokiem 1944, gdy łódzkie getto zostaje zlikwidowane, ostatecznie trafia do KL Auschwitz-Birkenau. To jej ostatni przystanek.

Stuk-stuk-stuk-stuk-stuk-stuk-stuk

O tym, co spotkało przyjaciółkę, Sabina dowie się po wojnie. Synowi – Mirosławowi Przędzikowi – opowie o tym wiele, wiele lat później.

– Na pewno byłem jeszcze kawalerem i pamiętam, że to była ciepła jesień – opowiada. – Byłem z mamą, Sabiną, w parku i siedzieliśmy obok szkoły muzycznej. Wtedy zaczęły się te wspomnienia.

– Całe dzieciństwo spędziłam na tej ulicy, której już nie ma – mówiła dwudziestokilkuletniemu Mirkowi mama. – Mieszkaliśmy tu w osiem osób, ja z rodzicami, dwiema siostrami i trzema młodszymi braćmi, na pierwszym piętrze. Mieszkanie miało dwie izby. Sąsiedzi mówili, że tu kiedyś mieszkali muzycy, nazywali się Wiłkomirscy. W 1930 roku mój tata, Władysław Chmielewski, niemogący utrzymać się z hektara ziemi w Goliszewie, sprzedał mały domek razem z ziemią i krowiną i przyjechał do miasta, szukając lepszego życia. Był legionistą w czasie wojny bolszewickiej. Znalazł mieszkanie przy ulicy Parkowej 5. Gospodarz poprosił o uregulowanie czynszu z góry za dwa lata, bo, jak mówił, „są małe dzieci i może się pan nie wywiązywać”. Ale tato dostał pracę w pończoszarni przy ulicy Chopina 5 u pana Markusa Holtza. Miałam wówczas sześć lat. Na tym samym podwórzu mieszkało żydowskie małżeństwo z gromadką dzieci, ojcem ich był krawiec, nazywał się Kubiak. Ja zwróciłam uwagę na bardzo grzeczną dziewczynkę o kręconych rudych włosach. Wołali na nią Fleida, a polskie dzieci nazywały ją Franką. Poznałyśmy się wtedy, kiedy krótko po przyjeździe ze wsi któregoś dnia powiedziałam na podwórzu, że jestem głodna. Ona przyniosła mi połowę słodkiej chałki. Od razu wiedziałam, że będzie moją koleżanką. Wychowałyśmy się w tym parku, nie było za dużo wolnego czasu. Obie zajmowałyśmy się młodszym rodzeństwem i pomagałyśmy w gospodarstwie domowym. Ale kiedy było trochę wolnego czasu, nie odstępowałyśmy od siebie, opowiadając i zawierzając sobie dziewczęce sekrety. Ja zwracałam się do niej „Franiu”, a ona wołała na mnie „Sabcień”. Ona chodziła do żydowskiej szkoły na placu Kilińskiego, ja do polskiej przy ulicy 3 Maja. Kiedy dorastałyśmy, przybywało nam więcej obowiązków. Frania uczyła się szycia u swojego ojca i jeszcze dodatkowo prowadziła małe przedszkole z kilkorgiem żydowskich dzieci. Zbliżała się wojna, ale nikt nie przypuszczał, że będzie tak strasznie.

Stuk-stuk-stuk-stuk-stuk-stuk-stuk

Sabina też swoje przeszła. Pracowała po 12 godzin na dobę w fabryce Zollern-Werke. Pewnego dnia po prostu nie wróciła do domu. Wywieźli całą zmianę do zakładu amunicji Kruppa do Langenbielau na Dolnym Śląsku. Wtedy to była III Rzesza. Dziś to polska Bielawa, urocze miasteczko leżące u podnóża Gór Sowich. Razem z Sabiną zabrali też jej koleżankę, z którą znały się ze szkoły, a która znała też Fleidę. Jej imię i nazwisko umknęły gdzieś w sferze niepamięci i dziś są nie do ustalenia. Dziewczyna również pracowała w Langenbielau jako robotnica przymusowa u Kruppa, potentata przemysłu stalowego, działającego dziś pod marką ThyssenKrupp AG, który jest notowany na Frankfurckiej Giełdzie Papierów Wartościowych, ale uciekła. Gestapo znalazło ją w rodzinnym Kaliszu. Takie sytuacje były przez Niemców bezwzględnie karane. Dziewczynę zabrano do KL Auschwitz, a konkretnie do Birkenau. To tam zobaczyła Fleidę.

Stuk-stuk-stuk-stuk-stuk-stuk-stuk

Styczeń 2022 roku. Poemat muzyczny pana Mirosława

W Kaliszu spotykam się z panem Mirosławem Przędzikiem, synem Sabiny Chmielewskiej – Sabci. Opowie mi historię tragicznej znajomości z dzieciństwa jego mamy. Bardzo czekam na to spotkanie i nie jestem zawiedziona. Spotykam mądrego, dobrego i wrażliwego człowieka, który rozumie, co w życiu jest najważniejsze, a co mniej ważne.

– Byłem kiedyś w Auschwitz, obok w Brzezince – zaczyna swoją opowieść. – I tam sobie przypomniałem, co mama mówiła wtedy jesienią w parku. Wziąłem kamień stamtąd, położyłem o tutaj i gdy pisałem ten utwór o Fleidzie, był tu.

Pan Mirosław całe dorosłe życie pracował w Filharmonii Kaliskiej. Kiedyś jednak nieszczęśliwie przewrócił się na rowerze i ręka od tego czasu nie nadaje się już do gry na instrumencie.

– Piętnaście lat już nie gram – mówi. – Skrzypce tam jeszcze stoją. Nieraz sięgam, ale jak się nie ćwiczy, to przykro słuchać. Dlatego poświęciłem się pisaniu. Ja już się nagrałem.

W 2008 roku odbyło się prawykonanie poematu muzycznego Fleida, który napisał na cześć żydowskiej przyjaciółki mamy Sabiny. Orkiestra symfoniczna zagrała go w sali koncertowej Państwowej Szkoły Muzycznej im. Henryka Melcera w Kaliszu. Nieprzypadkowo. Właśnie tutaj mieściła się siedziba Kaliskiego Towarzystwa Muzycznego. Sabina i Frania uwielbiały słuchać muzyki, która rozbrzmiewała w tych murach i wydostawała się na zewnątrz. Później Sabina zapisała do szkoły muzycznej syna.

Pan Mirosław siada przed komputerem i wybiera odpowiedni plik.

– Gdy pisałem solówkę o Fleidzie, płakałem – mówi. – Ale jak słowami nie można, to da się muzyką.

I już z głośników słychać delikatne dźwięki. Już jestem w świecie sprzed II wojny.

– Szycie maszyny, tak się zaczyna – pan Mirosław prowadzi mnie słowami przez swoje dzieło, którego wspólnie słuchamy w zimny styczniowy wieczór. – A tu dołącza elektronika. Robi się mrocznie. Jesteśmy w parku kaliskim. Ta maszyna szyje co chwilę. Słyszy pani? Taralira. Taralira. Ona mieszkała obok tej szkoły muzycznej, tam są też odgłosy szkoły. Jeszcze monotonnie, ale pomruki przyszłego nieszczęścia już słychać.

I nagle słyszę znajome dźwięki.

– Chopin, słyszy pani? Szkoła muzyczna, dzieci ćwiczą, grają Chopina. Maszyna… taralira. Dzieci się bawią na podwórku. Koncert Vivaldiego. Kiedyś jako dziecko grałem go w szkole muzycznej. Tu się pomylił chłopczyk i wraca. Poprawił dźwięki, ptaki pomogły i jedziemy dalej. Znowu maszyna. Fleida dalej szyje. Taralira.

Dzwony w Świętym Józefie. Boże Narodzenie. Nowy Rok. Zabawa Żydów. Pan Mirosław podgłaśnia muzykę i dalej opowiada:

– Przekomarzają się. Teraz Polacy. Tu już sobie popili. Bieganina. Panika. I to uporczywe pytanie: „Dlaczego?”. Tam słychać Żyda grającego na ksylofonie, chciałem cymbały dać, ale o cymbalistów trudno, a to postać symboliczna. Jest Hymn Noaha Zaludkowskiego18 i Mazurek Dąbrowskiego. I znowu dzwony w Józefie: don, don, don…

Muzyczna opowieść pana Mirosława trafia w końcu do obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. To tutaj Niemcy ostatecznie przywieźli Fleidę. Słychać bieganinę, czuć strach. Jak na ironię na przywitanie skazańców gra orkiestra obozowa. I cały czas to pytanie kaliskiej Żydówki: „Dlaczego?”. I bicie jej serca.

– Tak, serce Fleidy jeszcze bije – mówi cicho pan Mirosław. – Ale już kazali jej oddawać krew. Ona nie może pojąć, dlaczego się to dzieje. „Gdzie jesteś, Panie?!” Modli się, słyszymy przestraszone serduszko jeszcze bijące. To skrzypce. Serduszko bije coraz słabiej. Ale ona chce żyć! Pod koniec modlitwy w ostatnim tchnieniu przypomina sobie pieśń, którą wspólnie Polacy i Żydzi śpiewali, bo nie występuje w niej postać Jezusa.

Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki

Otaczał blaskiem potęgi i chwały,

Coś ją osłaniał tarczą swej opieki

Od nieszczęść, które przygnębić ją miały.

Przed Twe ołtarze zanosim błaganie:

Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie!19

– Pojawia się Abraham, wiolonczela solo, i strofuje Fleidę: „Nie można wątpić w istnienie Pana!” – opowiada dalej pan Mirosław. – I głupi jest ten Abraham w tej Brzezince, gdy tak stoi na polu przed drutami i złorzeczy tej młodziutkiej konającej dziewczynie. I wydaje się, że ona wie więcej o życiu niż on. Jeszcze się postawił. I co? I sam zwątpił. Na samym końcu z zaświatów słyszymy jeszcze Fleidę. „Dlaczego?” I jeszcze taki ostatni takt, akcent narodu żydowskiego.

Milczymy. Fleida odbiera mi słowa. Próbuję opanować emocje. Na szczęście pan Mirosław zaczyna mówić dalej:

– Pikolo, dwa flety, dwa oboje, dwa klarnety, dwie waltornie, jedna trąbka, puzonów trzy dałem: raz, dwa, trzy. Tak, trzy kotły, ksylofon, dzwoneczki, dzwony i tam te różne pukawki. Altówka, kontrabas. Tak to wygląda.

Zaczynam oddychać.

– Ten fragment, gdy Fleida umiera, można zrobić oktawę niżej i spokojnie zaśpiewa wokalistka. Fleida miała przecież 17 lat. Płakałem, jak pisałem tę solówkę. Mocno, aż się krztusiłem. Sam proces to potworna praca. Nieraz w nocy wstawałem trzy razy. To cały czas w głowie było. A ile razy poprawiałem, wracałem.

Chcę ze ściśniętego gardła wydusić pytanie, dlaczego to napisał, ale na szczęście pan Mirosław mówi sam:

– Ona jest symbolem tych młodych dziewczyn, które oddawały krew dla niemieckich żołnierzy na front. Krew żydowska była be, ale na front można. Przewodnik o tym opowiadał wtedy w Auschwitz i mi się Frania przypomniała. Przyszedłem do domu, musiałem przetrawić, przeżyć. Ale myśl już zaświtała. – I dodaje: – Fleida staje się symbolem tego Kalisza żydowskiego. Chciałem się pokłonić wszystkim Żydom kaliskim, wszystkim Żydówkom. Ale wszystkim nie dam rady. Więc choć jednej.

Lato 1943 roku. Eksperymenty w Auschwitz

Próbuję znaleźć więcej informacji o Fleidzie Kubiak. Piszę do Muzeum Auschwitz, czy taka dziewczyna została zarejestrowana jako więźniarka. Odpowiedź jest negatywna. Zaskoczona nie jestem, bo podobne odpowiedzi dostawałam, gdy pisałam Dziewczyny z Gross-Rosen, moją ostatnią książkę. Nie wszystkie kobiety, które przebywały w KL Auschwitz­-Birkenau, były wciągane do ewidencji. Więźniarkami stawały się dopiero wtedy, gdy trafiały do różnych filii KL Gross-Rosen. Więc z Fleidą może być podobnie. Tylko że ona do Gross-Rosen nie trafia… ani do żadnego innego obozu.

To, że Fleida miała pobierane duże ilości krwi i to ją zabiło, powiedziała już po wojnie Sabinie koleżanka, z którą trafiła do Langenbielau. Kobieta przywieziona po ucieczce za karę do Birkenau widziała Franię jeden raz. Potem mówiła, że przymusowo oddawała krew na niemiecki front i że umarła. Tylko tyle.

Ale dr Wojciech Płosa, szef archiwum w Muzeum Au­schwitz, który odpisuje na mojego e-maila, podsuwa mi jeszcze jeden trop: „Opis przyczyny śmierci tej dziewczynki w pewnym stopniu można odnieść do wzmianek w relacjach i wspomnieniach dzieci, które były ofiarami pseudomedycznych eksperymentów doktora Mengelego, które podkreślają, że Mengele wielokrotnie kazał pobierać tym dzieciom duże ilości krwi” – pisze. „Mogło to się przyczynić do znacznego osłabienia i tak już wycieńczonych organizmów niektórych z tych dzieci, a w efekcie do ich śmierci”.

Zaczynam więc szukać w zeznaniach więźniów Ausch­witz, którzy już po wojnie wspominali Mengelego. Jedna z pierwszych historii, na którą trafiam, stała się udziałem Lidii Maksymowicz. W 1943 roku, gdy trafiła razem z mamą Anną i dziadkami do KL Auschwitz, miała zaledwie trzy latka, nazywała się Luda Boczarowa i pochodziła z Mińska. Matka tłukła jej to do głowy nieustannie. Zwłaszcza wtedy, gdy obóz miał być ewakuowany. I słusznie, bo właśnie dzięki temu kobiety po 17 latach od tych wydarzeń ponownie się połączyły – jak ludzie, którym zerwano więzy. W styczniu 1945 roku Anna ruszyła w marsz śmierci, a mała Luda została w Auschwitz. Nie miała rodziców, więc zaopiekowała się nią polska katolicka rodzina. Była pewna, że jej biologiczna mama nie żyje, więc nawet jej nie szukała. Tymczasem matka, która przeżyła marsz śmierci i Bergen-Belsen, dowiedziała się, że dzieci z Auschwitz zabrano do sierocińców w ZSRR. Tam więc szukała córki. Zjeździła całą Rosję. Bez skutku. Po latach, gdy już zaczynała tracić nadzieję, połączył je Czerwony Krzyż. W 2021 roku o Lidii Maksymowicz świat usłyszał powtórnie, gdy podczas audiencji u papieża Franciszka ten niespodziewanie pocałował jej wytatuowany na ręce obozowy numer. Mała Luba przeżyła dokładnie to, co Fleida. Trafiła w ręce Mengelego, który wytoczył z niej krew dla niemieckich żołnierzy. Gdy matka zobaczyła dziecko po tym akcie bestialstwa, było przeźroczyste. Ale silny organizm wytrzymał, a dziewczynka od tej pory ukrywała się w obozie przed lekarzami.

W aktach dotyczących Anioła Śmierci z Auschwitz znajduję też historię Elżbiety Piekut, Żydówki urodzonej w 1920 roku w Kaliszu. Po wojnie kobieta pracowała jako sekretarka Redakcji Sportowej Telewizji Polskiej i złożyła zeznania przed członkami komisji badającej zbrodnie drugowojenne. Trafiła do Auschwitz oskarżona o wspomaganie ruchu oporu. Była pielęgniarką i świadomie zgłosiła się w konzentrationslager do obozu cygańskiego, w którym więziono romskie dzieci. To właśnie na nich Mengele przeprowadzał swoje okrutne, nikczemne i niczemu niesłużące eksperymenty.

„Zadawałyśmy sobie pytanie, jaki był cel zorganizowania takiego bloku – mówiła kobieta w 1966 roku. – Po upływie około trzech tygodni powiadomiono nas, że na blok nasz przyjdzie komisja. Istotnie, około połowy sierpnia przyszedł doktor Mengele w asyście dwóch niemieckich podoficerów oraz Lagerälteste Soni Starostka20, która bardzo ujemnie zapisała się w historii obozu. Po zlustrowaniu bloku otrzymałam zarządzenie, abym według wykazu numerów (wszystkie dzieci miały tatuaże na rączkach) przyprowadzała je do ambulatorium, znajdującego się na terenie obozu męskiego, grupami i według wieku. Wszystkie dzieci miały być «przebadane». Odprowadzałam stosownie do zarządzenia dzieci do ambulatorium i byłam obecna zawsze przy tych «badaniach». Przy mnie przeprowadzono badania antropometryczne, rentgenologiczne i morfologiczne. […] Najbardziej jednak traumatyczne były badania morfologiczne. Dzieciom pobierano krew z palca, a następnie z żyły. One strasznie bały się ukłuć, nie pozwalały się dotknąć, krzyczały, broniły się. Robiły to kobiety w białych kitlach, niestrzyżone, bez chustek na głowach. […] Kobiety te, aby zwalczyć opór dzieci, często uciekały się do przemocy: szarpały dzieci, ściskały im rączki, popychały… Było to okropne widowisko […]. Po upływie pewnego czasu u «przebadanych» już dzieci pobierano krew z żyły. Każde z wybranych dzieci w ciągu sześciu tygodni oddawało przeciętnie od 20 do 50 gramów krwi. U nas mówiono, że krew ta jest przeznaczona dla żołnierzy frontowych. Zlewano ją do butelek specjalnych. Co z tymi butelkami działo się później, nie wiem”21.

Sprawdzam na stronie Narodowego Centrum Krwi. Jednorazowo pobiera się bez szkody dla organizmu do 450 ml krwi. Ale donacji nie może dokonywać osoba ważąca mniej niż 50 kilogramów, „ponieważ u osób ważących mniej mogłaby spowodować wystąpienie niepożądanych skutków. Osoba mająca niższą wagę ma w swoim organizmie również mniejszą objętość krwi. 450 ml w takim wypadku stanowi więcej niż 8–10% krążącej krwi w organizmie”22. Dlatego dzieci i osoby poniżej 18 roku życia nie mogą oddawać krwi. Szczegółowo ustalona jest też częstotliwość pobrań. Narodowe Centrum Krwi podaje, że krew można oddawać z przerwą ośmiu tygodni między donacjami. Od mężczyzn można dokonać pobrań sześć razy w roku, a od kobiet – cztery. „We wtorki, czwartki i soboty chodziłyśmy do laboratorium analitycznego”23 – opowiadała po wojnie Eva Mozes Kor, ofiara eksperymentów Mengelego, która w Auschwitz przebywała razem ze swoją siostrą Miriam. „Siedziałyśmy z Miriam na ławce z parą innych bliźniaczek. Ktoś przewiązywał nam górną część lewego i prawego ramienia cienkimi gumowymi rurkami. Zajmowały się mną równocześnie dwie osoby. Jedna wbijała igłę w moje lewe ramię, żeby pobrać krew. Po napełnieniu jednej próbówki dokonywała kolejnego wkłucia. Widziałam dłonie odbierające jaskrawoczerwone fiolki z moją krwią. Pamiętam, że się zastanawiałam, ile krwi mogę stracić i dalej żyć”.

Eva i jej siostra przeżyły. Gdy robiono im pobrania, miały 10–11 lat. Fleida Kubiak miała 17 lat. Dlaczego została wybrana? Może kluczem były jej rude włosy, które zainspirowały jakiegoś szaleńca w mundurze SS?

Po Fleidzie został dostojny singer. Maszyna stała w domu przy ulicy Parczewskiego w Kaliszu, bo Parkową Niemcy zburzyli.

– Mama szyła na niej od czasu do czasu i zamyślała się: „A może Fleida gdzieś tam żyje i jeszcze po nią przyjedzie” – mówi Mirosław Przędzik. – A potem maszyna stała już z boczku. Kładliśmy na niej korespondencję. W końcu poszedłem do pani Hili i opowiedziałem jej tę historię. Wyrzuciłem ją z siebie. Jestem stary, zwijam się pomału, nie da rady z tym żyć.

Styczeń 2022 roku. Hila – Żydówka

Singera pan Mirosław przekazał Hili Marcinkowskiej. To przewodnicząca Rady Związku Gmin Wyznaniowych Żydowskich w RP i naczelna Forum Żydów Polskich oraz jedyna oficjalna przedstawicielka Gminy Żydowskiej w Kaliszu. Dzięki niej maszyna do szycia Fleidy stała się jednym z eksponatów wystawy o kaliskich Żydach, którą można oglądać w Taharze – domu przedpogrzebowym na nowym cmentarzu żydowskim, który mieści się przy ulicy Podmiejskiej 21.

– Nie jestem stąd – mówi Hila, gdy w końcu spotykamy się w klimatycznej knajpce na kaliskim rynku.

Hila to imię hebrajskie, ale na wizytówce, którą mi wręcza, jest też imię polskie, Halina. Wyobrażałam ją sobie zupełnie inaczej, tymczasem siedzi przede mną piękna, dojrzała kobieta, która z pasją mówi o tym, co robi:

– Jestem osobą napływową. Przyjechałam tu z Warszawy 22 lata temu, ale urodziłam się w Sieradzu, gdzie mieszkałam do 18 roku życia. Gdy się tu pojawiłam, jako że jestem członkiem gminy żydowskiej, z automatu dostałam klucze, by opiekować się cmentarzem.

To nie oznacza, że w Kaliszu innych Żydów nie ma. Są, ale albo czują się Polakami, albo nie przyznają się do pochodzenia.

– Ja znam jakieś 15 osób, które przyznają się do pochodzenia – opowiada kobieta. – Ale na pewno w przygranicznym niegdyś mieście takim jak to jest ich więcej, tylko się do tego nie przyznają. Dlaczego? Bo ludzie nadal się boją. Mamy tu dwie panie, które korzystają z pomocy społecznej naszej gminy, są Żydówkami, ale nie chcą, by na przesyłce znalazła się choćby pieczątka gminy. Panie po prostu nadal się boją. Jedna przyjechała tu z małego miasteczka na starość, bo tam w ogóle nie mogła funkcjonować.

Hila jest inna.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

4 Wszystkie komentarze pochodzą ze strony https://www.youtube.com/watch?v=sN5sWT0XM34, dostęp: styczeń 2022. Zapis oryginalny.
5 Chodzi o osoby LGBT (przyp. red.).
6 Jako „hymn” odśpiewano Rotę Marii Konopnickiej.
7 Według Słownika języka polskiego maszyna do szycia firmy Singer to singer (rodzaj męski), nie singerka i nie singierka, jak mówi, opowiadając o niej, pan Mirosław Przędzik. Autorka jednak pozostawiła w książce jego wersję z uwagi na olbrzymi ładunek emocjonalny, jaki ta opowieść niesie. Zmiana nazwy na poprawną pozbawiłaby ją czegoś ważnego.
8 Mieczysław A. Woźniak, Eksterminacja ludności żydowskiej miasta Kalisza w okresie II wojny światowej, w: Kalisz – miasto otwarte, pod red. Krzysztofa Walczaka i Ewy Andrysiak, Kalisz 2006, s. 38.
9 Tamże, s. 38.
10 Niemiecka policja porządkowa w krajach okupowanych przez III Rzeszę.
11 Wspomnienia Teresy Szmigielskiej umieszczone na stronie teatrnn.pl, dostęp: czerwiec 2022.
12 Nieszczęście! Strapienie! Zob. Eliza Orzeszkowa, Meir Ezofowicz, t. I, Warszawa 1988, s. 16.
13 Anna Tabaka, Maciej Błachowicz, Tęcza przed Tęczą, „Życie Kalisza.pl”, 28 listopada 2011 r., https://zyciekalisza.pl/artykul/tecza-przed-tecza/619838, dostęp: kwiecień 2022.
14 Tamże.
15Kaliszanie pamiętają. Mijają 83 lata od pierwszych deportacji kaliskich Żydów, „Calisia.pl”, 5 grudnia 2022 r., https://calisia.pl/kaliszanie-pamietaja-mijaja-83-lata-od-pierwszych-deportacji-kaliskich-zydow-zdjecia,60229, dostęp: grudzień 2023.
16 Daria Nowak, Żydzi w Kaliszu podczas okupacji hitlerowskiej, https://www.archiwum.kalisz.pl/zdjecia/wystawyonline/044/21.pdf, dostęp: maj 2022.
17 Prawdopodobnie chodzi o Zollern-Werke GmbH, niemieckie zakłady związane z przemysłem lotniczym, z główną siedzibą w Bremie i oddziałem w okupowanym przez Niemców Kaliszu.
18 Kantor i kompozytor kaliski. Skomponował hymn, który stał się rodzajem symbolu i jest wykonywany na światowych uroczystościach żydowskich
19 Polska pieśń religijna autorstwa Alojzego Felińskiego i Antoniego Goreckiego.
20 Najprawdopodobniej chodzi o Stenię Starostek lub Starostka.
21 Zeznania Elżbiety Piekut pochodzą ze zbiorów autorki. Zeznania złożone w październiku 1966 roku przed członkiem Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Warszawie.
22 Krwiodawcy.org.pl, dostęp: czerwiec 2022.
23 Eva Mozes Kor, Lisa Rojany Buccieri, Przetrwałam. Życie ofiary Josefa Mengele, Warszawa 2014, s. 36.

Cheszwan. Październik–listopad

Rozdział II

Księga Wyjścia. „Przepiórki i manna z nieba”

Pożydowskie jedzenie

Dostępne w wersji pełnej

Kislew. Listopad–grudzień

Rozdział III

Księga Przysłów. „Bez pożytku są skarby źle nabyte”

Pożydowskie skarby

Dostępne w wersji pełnej

Tewet. Grudzień–styczeń

Rozdział IV

Księga Liczb. „Zwątpienie Izraelczyków”

Pożydowska literatura

Dostępne w wersji pełnej

Szwat. Styczeń–luty

Rozdział V

Księga Powtórzonego Prawa. „Wierność wobec przymierza”

Pożydowska wyobraźnia

Dostępne w wersji pełnej

Adar. Luty–marzec

Rozdział VI

Księga Estery. „Pamięć ich nie ustanie u potomnych”

Pożydowska niepamięć

Dostępne w wersji pełnej

Nisan. Marzec–kwiecień

Rozdział VII

Księga Jozuego. „Trąby jerychońskie”

Pożydowskie piosenki

Dostępne w wersji pełnej

Ijar. Kwiecień–maj

Rozdział VIII

Księga Sędziów. „Pan był z nimi”

Pożydowska sprawiedliwość

Dostępne w wersji pełnej

Siwan. Maj–czerwiec

Rozdział IX

Księga Nahuma. „Strzeż twierdzy”

Pożydowska Ziemia Obiecana

Dostępne w wersji pełnej

Tamuz. Czerwiec–lipiec

Rozdział X

Księga Hioba. „Gdy krzyknę: «gwałt» – nie ma echa”

Pożydowskie łzy

Dostępne w wersji pełnej

Aw. Lipiec–sierpień

Rozdział XI

Księga Kapłańska. „Zmienię w ruiny wasze miasta”

Pożydowskie wyliczanki

Dostępne w wersji pełnej

Elul. Sierpień–wrzesień

Rozdział XII

Księga Nehemiasza. „Gdzie są groby moich przodków”

Pożydowskie groby

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

Bibliografia

Dostępne w wersji pełnej