Poznań kolonialny. Rodzinna historia z Tanzanią w tle - Kasper Bajon - ebook

Poznań kolonialny. Rodzinna historia z Tanzanią w tle ebook

Kasper Bajon

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Uważne studiowanie rodzinnych albumów i przyglądanie się znaczkom mogą niekiedy doprowadzić do wstrząsających odkryć. Dla Kaspra Bajona historia rodzinna okazała się źródłem wiedzy o polskim udziale w kolonizacji Afryki.

Gdy pod koniec XIX wieku Cesarstwo Niemieckie, nieco spóźnione, zasiadło do kolonialnego stołu, przypadły mu spore obszary dzisiejszej Tanzanii, Rwandy i Burundi. Nazwano je Niemiecką Afryką Wschodnią. Na przełomie stuleci udawało się tam wielu Polaków, mieszkańców zaboru niemieckiego – przede wszystkim wojskowych, lekarzy, ale też budowniczych i przedsiębiorców. Wśród nich byli stryjeczny pradziadek autora Stanisław Bajon, który postawił kilka kamienic i kościół na poznańskich Jeżycach, oraz jego szwagier Paul Fenster. Sto lat później Kasper Bajon wyruszył ich śladami w podróż do Tanzanii, gdzie obserwował skutki europejskiej eksploatacji tych ziem.

Jego książka to barwna i osobista historia utkana z rodzinnych dokumentów, skrawków pamięci, domniemań, lektur i własnych przygód, ale także opowieść o nieoczywistych związkach Poznania i tamtejszego mieszczaństwa z niemieckim „projektem kolonialnym” w Afryce.

Moja rodzina od strony taty pochodzi z Poznania. Od wielu pokoleń mieszkała na Jeżycach – stąd też kolejni nasi przodkowie ruszali w świat i nie zawsze wracali. Ta książka jest osobistym rozrachunkiem z pewnym pozornie atrakcyjnym fantazmatem spod znaku przygód w buszu, polowań na hipopotamy i korkowych hełmów. Ale przede wszystkim jest opowieścią o jednej, a właściwie o kilku takich poznańskich podróżach, które niestety przedsięwzięto nie do końca bezinteresownie.

Autor

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 277

Data ważności licencji: 10/8/2032

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © M-Verlag Berlin / Hansmann / Indigo Images

Copyright © by Kasper Bajon, 2025

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Anna Niklewicz

Konsultacja afrykanistyczna dr Izabela Romańczuk

Korekta Anna Hegman / d2d.pl, Katarzyna Juszyńska / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Mapa d2d.pl

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-210-8

Konstantemu

Pour l’enfant, amoureux de cartes et d’estampes,

L’univers est égal à son vaste appétit.

Dziecku, rozkochanemu w mapach i obrazkach –

Wszechświat – jego wielkiemu równy jest pragnieniu.

Charles Baudelaire, Kwiaty zła, przełożył Antoni Lange

Wstęp

Pamiętam, że na zdjęciu było ich troje. Oni stali oparci o fotel, na którym siedziała ona, wyprostowana.

Oni: to mój stryjeczny pradziadek Stanisław Bajon i jego szwagier Paul Fenster. Ona: Maria Anna Fenster (używała drugiego imienia). Byli jeszcze młodzi. Uśmiechali się nieśmiało, ale szczerze. Życie wraz z jego wszystkimi odcieniami było jeszcze przed nimi.

Podejrzewam, że fotografię zrobiono na chwilę przed ślubem Stanisława z Anną. Niedługo potem Paul, świeżo upieczony lekarz, zatrudniony przy poznańskim garnizonie, miał wyjechać do Niemieckiej Afryki Wschodniej – i tam być może oddać się badaniom nad przecinkowcem cholery, służbie w oddziałach Schutztruppe albo pracy w szpitalu w Dar es-Salaam. Lub wszystkiemu naraz. Najpewniej w 1903 roku odwiedził go tam Stanisław, budowniczy jeżyckiego kościoła, o którym moja babcia mówiła:

– Wielki oryginał i ekstrawagant. W cztery konie zaprzężoną karocą jeździł po Jeżycach, od domu schadzek do knajpy, od knajpy do kasyna, i tak w kółko. Aż zbankrutował i popełnił samobójstwo.

Owdowiała Anna przez kilka miesięcy pogrążała się jednocześnie w rozpaczy i pretensjach. A potem musiała spłacić wierzycieli i pracowników firmy Bajona. Inwestycją, która go pognębiła, był podobno remont jednego z pięter hotelu Bazar. Nie zapłacono mu za należną pracę i odebrał sobie życie – ponoć się zastrzelił.

Paul nigdy nie wrócił z Afryki. Do dzisiaj niewiele się ostało dowodów na jego istnienie. Zdjęcie spłonęło w pożarze naszego domu na Suwalszczyźnie – tak jak skórzany klaser, który dostałem na ósme urodziny. Było w nim pięć znaczków z Niemieckiej Afryki Wschodniej. Cztery z nich najpewniej pochodziły z listów, które Paul wysłał do rodziny. Jeden – przypuszczam – z listu Stanisława.

Wielekroć przyglądałem im się przez lupę, jakby w jednoczesnym przeczuciu przyszłej utraty i czekającej mnie przygody. Pierwszy pochodził z 1899 roku z Tangi. Drugi podstemplowano w 1900 roku w Dar es-Salaam. Dwa kolejne były z roku 1901: na jednym pieczątka głosiła tylko „Bahnpost”; drugi wysłano z Moshi. Ostatni pochodził z roku 1903 i podbito go w Irindze. Na wszystkich widniał sztormujący jacht Hohenzollern, który został zwodowany w 1893 roku i na przełomie wieków stał się leitmotivem kolonialnych znaczków.

Żaden z nich nie był spreparowany. Trzy – z 1900 i z 1901 roku – wciśnięto w przeźroczystą kieszeń ze sporymi kawałkami kopert, na których widniały jakieś niewyraźne fragmenty liter, zawijasy, plamy. Bystre oko dostrzec mogło pozostałości konopnych włókien, z których były wytworzone.

Nim klaser trafił w moje ręce, jakiś czas przeleżał wpierw w naszym rodzinnym mieszkaniu na Jeżycach, potem w domu na Junikowie. Kolekcja liczyła wiek, kiedy ją otrzymałem na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Jej wartości nawet nie przeczuwałem; zresztą chyba nikt do końca nie zdawał sobie z niej sprawy. Oczywiście mam na myśli wartość symboliczną i znaczeniową. Sam dostrzegłem ją i doceniłem poniewczasie, gdy klaser już dawno obrócił się w popiół.

Ale do rzeczy. Owych pięć znaczków podstemplowanych w Niemieckiej Afryce Wschodniej – pięć znaczków nieistniejących, spopielonych, wyrytych w pamięci – w jakiś przedziwny sposób wskazuje na coś bardzo mrocznego i wstydliwego, a co nazwać można kolonialnym nie tyle zainfekowaniem, ile umoczeniem. Naszym wcale niemałym polskim wkładem w zbrodniczy ponadpaństwowy system, który ukształtował współczesny świat.

Nie mam tutaj na myśli rojeń Ligi Morskiej i Rzecznej, a potem Morskiej i Kolonialnej, ani bajań o Beniowskim i Madagaskarze; nie mam na myśli opowieści o latyfundiach Sapiehów czy „przygodach” Stefana Szolca-Rogozińskiego i Leopolda Janikowskiego, które choć warte namysłu oraz krytyki, w istocie były zrodzonym z kompleksów fantazmatem. Mówię o pełnym i bezpośrednim zaangażowaniu w tę – jak to się ładnie ówcześnie określało – misję cywilizacyjną. Polacy w służbie lub na usługach obcych mocarstw kolonizowali zamorskie tereny ochoczo i skutecznie. Byli lekarzami, żołnierzami, kupcami, budowniczymi, farmerami, urzędnikami. Wspierali opresyjny system i czerpali z niego korzyści. Udzielali się na Pacyfiku, w Namibii, Togo, Kongo, krajach Ameryki Południowej i w dzisiejszej Tanzanii.

Że byli stronnikami „murzyńskiego wyzwolenia”, nie ma z prawdą wiele wspólnego; a tak chętnie przywoływany wszem wobec wątek haitański, który rzekomo ma wskazywać na wrodzoną miłość Polaków do wolności i samostanowienia, jest tendencyjny i nieprawdziwy. Swego czasu sporo rozmawiałem z pochodzącym z Haiti Davidem, który uciekł do Europy, gdy w jego ojczyźnie zrobiło się naprawdę niebezpiecznie. Twierdził on, że Polacy swoją narracją często przywłaszczają sobie rewoltę Haitańczyków i w typowo eurocentryczny sposób konstruują jej mit. Jego zdaniem to nie Polacy dostrzegli w Haitańczykach równych sobie i jak oni ciemiężonych, tylko – ewentualnie – na odwrót. „Choć po prawdzie – dodawał – sytuacja Polaków nigdy nie była podobna do naszej, a tym bardziej z nią tożsama”. Dlatego kreślenie jakiejkolwiek analogii jest tutaj nieuprawnione. Wzdrygam się zatem za każdym razem, gdy polskie doświadczenie (nawet losy pańszczyźnianych chłopów) utożsamia się z doświadczeniem niewolnictwa.

I tak też, zdając sobie sprawę z tego, że w jakimś sensie skolonizowana po zaborach, ciemiężona Wielkopolska stanowiła pewnego rodzaju laboratorium niegodziwości dla pozamorskich niemieckich ekspansji[1]: handlowych, kulturalnych, w końcu militarno-konkwistadorskich, nie szukam odpowiedniości doświadczeń. Historię postrzegam jako toczący się od zdarzenia do zdarzenia proces, którego zasadą nie wydaje się powtarzalność, odpowiedniość, lecz przypadek; nie jest już ona dla mnie księgą analogii czy gabinetem luster, w którym wydarzenia za sprawą jakiegoś przemyślnego wzoru powielają się, wzajemnie naśladują, tworząc wielowymiarowy deseń. Widzę tylko zrządzenia losu, zbiegi okoliczności, które psychologia nazywa czasem naturą ludzką, socjologia życiem społecznym, historia zaś – dziejami. Doświadczenia się nie powtarzają, a paralele nie występują w świecie. Dlatego wszelkie szukanie tożsamości, tak dzisiaj rozpowszechnione, jest nie tyle skazane na porażkę, ile bezproduktywne, bo oparte na nieprawdziwej podstawie. Życie człowieka – swoje życie zaś przede wszystkim – powinno się rozpatrywać w jego jednostkowości. Nie ma psychologii, jest charakter. A charakter jest losem właśnie.

Dlatego ta książka będzie kolażem; próbą odtworzenia losu ze skrawków pamięci, domniemań, lektur i wspomnień – niczym więcej. Wszystkie cytaty, odwołania mają na celu poślednią rekonstrukcję cudzego życia, zbliżenie się do tego, co przepadłe w czasie. Zbliżenie, nie zrozumienie.

Podobno już dwa identyczne wydarzenia unieważniłyby czas – i właśnie z wiary w możliwość jego unieważnienia zrodziła się ta opowieść.

CZĘŚĆ 1

Święte wody

Bakterie i miazmaty

Paul Fenster studiował medycynę w Niemczech. Gdzie dokładnie – nie wiem. Na pewno nie na jednym z wielkich uniwersytetów w Jenie, we Frankfurcie, w Berlinie, Heidelbergu czy Hamburgu. Raczej była to prowincjonalna uczelnia w niedużym mieście gdzieś względnie niedaleko Poznania.

Lata jego studiów przypadły na czas wielkiego medycznego sporu dotyczącego etiologii chorób – pomiędzy starą szkołą higienistów-miazmatyków a bakteriologami. Wedle pierwszych infekcja miała rodzić się we wnętrzu człowieka na skutek przebywania w nieprzyjaznym środowisku – była zatem immanentną i, co więcej, dziedziczną predyspozycją człowieka. Natomiast drudzy, których patronem był Ludwik Pasteur, uważali, że za choroby odpowiadają mikroorganizmy. Trudno orzec, ku której teorii skłaniał się Paul Fenster, ale fakt, że niedługo po studiach postanowił wrócić do rodzinnego Poznania, może być jakimś tropem, choć nie przesądzającym. Kilka lat wcześniej bowiem w Wielkopolsce – a ściślej rzecz biorąc, w Wolsztynie – lekarzem powiatowym był Robert Koch, chyba najwybitniejszy mikrobiolog tamtych czasów, odkrywca między innymi prątka gruźlicy. Mimo że czynnika przesądzającego o osiedleniu się w Wolsztynie upatrywano w nieciekawej sytuacji materialnej Kocha, niewykluczone, że wybitny naukowiec wybrał to miasteczko ze względu na jego położenie. I przypuszczalnie również z tego samego powodu powrócił na Jeżyce Paul, którego wkrótce mianowano podobno lekarzem garnizonowym Festung Posen.

Choć wydawać by się mogło, że w sporze o etiologię chorób chodziło o zdrowie oraz pomyślność obywateli, to w istocie stawką był imperializm. Pytaniem, które niedługo po narodzinach Drugiej Rzeszy stawiali sobie niemieccy lekarze, antropolodzy, naukowcy, brzmiało: czy Niemiec nadaje się na kolonizatora? Jednym z miejsc, gdzie próbowano na nie sobie odpowiedzieć, była Wielkopolska właśnie. Tutaj kolonializm niemiecki już się realizował. Higieniści z Rudolfem Virchowem na czele uważali, że człowiek jest głęboko związany z miejscem urodzenia – ze swoim naturalnym i kulturowym środowiskiem. Byli zatem zdania, że Niemcy, jako lud Północy, nie nadają się do życia w tropikach. W przeciwieństwie do Żydów – twierdził Virchow – Aryjczycy nie potrafią się dobrze aklimatyzować. W swoich wywodach powoływał się na Hiszpanów, którzy jego zdaniem znacznie lepiej radzili sobie w południowych koloniach niż Francuzi czy Brytyjczycy. Wytłumaczeniem miała być domieszka semickiej krwi u tych pierwszych. Toteż – jego zdaniem – dla czystych rasowo Niemców istniało zaledwie kilka przyjaznych miejsc na ziemi. Wśród nich między innymi Wielkopolska.

Bakteriolodzy byli odmiennego zdania. W 1884 roku Robert Koch podczas pobytu w Indiach odkrył, że przecinkowce cholery z Aleksandrii nie różnią się od tych z Kalkuty. To pozwoliło mu sformułować hipotezę, że w istocie za chorobę odpowiadają mikroorganizmy, którymi człowiek zaraża się przez spożycie skażonej wody lub jedzenia. Twierdzenia Kocha stały w ewidentnej sprzeczności z dominującą ówcześnie teorią Maxa von Pettenkofera, głoszącą, że cholera swoje źródło ma w fermentacji gleby i przy odpowiednich warunkach klimatycznych ludzie zakażają się wyziewami drogą oddechową. Zdaniem Pettenkofera, jeżeli w ogóle istniała bakteria cholery, to aby zarażać podatnych na nią ludzi, musiała ona najpierw zostać przemieniona za sprawą czynników zewnętrznych. Pragnąc za wszelką cenę udowodnić, że Koch się myli, von Pettenkofer wypił nawet szklankę wody zakażonej przecinkowcem cholery. Ten eksperyment prawie przypłacił życiem.

Środowisko i chemia to były dwa filary miazmatycznej teorii von Pettenkofera. Powoływał się na nią między innymi Bismarck – początkowo wielki przeciwnik niemieckich kolonii zamorskich. Żelazny Kanclerz szansy na rozwój imperium upatrywał w marszu na wschód. Jednak w 1890 roku pożegnał się ze stanowiskiem. Naciskało na to lobby kolonialne, dla którego twierdzenie bakteriologów, że choroby nie mają związku z geografią ani pochodzeniem (bo odpowiedzialne za nie są przenoszone różnymi drogami bakterie), stanowiło koronny dowód na to, że nie istnieją narody bardziej lub mniej predysponowane do kolonializmu. Toteż Niemcy nie tylko mogą, ale wręcz powinni zająć się zamorskimi podbojami. Co więcej, argumentowano to również potrzebą niesienia pomocy medycznej podbitym ludom. No i oczywiście misją cywilizacyjną. I tak Niemcy pod koniec XIX wieku dosiedli się do kolonialnego stołu. Poniewczasie. Tort bowiem był już w zasadzie podzielony. Największy kawałek przypadł nieprzejednanym wrogom cesarstwa – Brytyjczykom. Niemcom w związku z tym zostały ochłapy. Ta dysproporcja w połączeniu z mocarstwowymi ambicjami cesarza Wilhelma I zagrażała światowemu porządkowi. Dlatego w 1884 roku zwołano konferencję w Berlinie, która miała ustalić przyszły podział Afryki – i oddać cesarzowi co cesarskie. Na mocy konferencji Niemcom przypadły: Niemiecka Afryka Wschodnia (obejmująca dzisiejszą kontynentalną część Tanzanii, Rwandę i Burundi), Kamerun Niemiecki, Togoland i Niemiecka Afryka Południowo-Zachodnia (czyli dzisiejsza Namibia). Brytyjczycy zaś otrzymali w zasadzie pas ziem od Egiptu do Republiki Południowej Afryki. Przedzielała go w połowie jedynie wspomniana Niemiecka Afryka Wschodnia. Nie trzeba było zatem wielkiej przenikliwości, by zdać sobie sprawę z tego, że konferencja, która miała zapobiec imperialnym sporom, zaowocuje w przyszłości światowym konfliktem. Dzisiaj, gdy myśli się o I wojnie światowej, przed oczami stają przede wszystkim ciągnące się setkami kilometrów transzeje i okopy, w których śmierć miesza się ze znużeniem. Jednak równie ważny epizod konfliktu rozegrał się w Afryce. Tam również Polacy w służbie Francuzów i Brytyjczyków walczyli z Polakami na usługach Niemców. W kurzawie i piekącym słońcu. Spragnieni.

Miejsce graniczne

Usytuowana na wschodnich rubieżach Cesarstwa Niemieckiego Wielkopolska była miejscem, gdzie stosunkowo często pojawiała się cholera. W XIX wieku w samym Poznaniu było co najmniej siedem epidemii tej choroby, o czym wciąż przypominają dyskretnie cmentarze morowe. Niestrudzeni higieniści utrzymywali, że za występowanie zaraz w mieście odpowiedzialny jest słaby system kanalizacji, ogólny brak higieny[2] Polaków i Żydów oraz bagniste tereny wokół Warty. Bakteriolodzy tymczasem lali wodę na młyn rasistów, twierdząc, że znaczenie ma tu bliskość zaboru rosyjskiego, a szerzej: Wschodu. Na tereny Wielkopolski ciągnęła bowiem z ziem Królestwa Polskiego i Galicji biedota, głównie żydowskiego pochodzenia, która marzyła o przedostaniu się – via Hamburg lub Brema – do Ameryki. Z południowego wschodu transportowano też drewno, które w stronę Bałtyku spławiali galicyjscy flisacy. I to właśnie ci przybysze mieli być odpowiedzialni za roznoszenie chorób.

Niezależnie od poglądów na samo pochodzenie chorób w jednym się zgadzano: umiejscowienie Wielkopolski miało tutaj znaczenie pierwszorzędne. Była ona idealną krainą dla tropicieli zaraz. Niby blisko morowego Wschodu, ale jeszcze w obrębie Rzeszy. Jeżeli Paul Fenster przesiąkł atmosferą swoich czasów i rzeczywiście, w co wierzę, interesowała go etiologia, to bez wątpienia znalazł się w odpowiednim miejscu. Lenny A. Ureña Valerio w książce Colonial Fantasies, Imperial Realities. Race Science and the Making of Polishness on the Fringes of the German Empire, 1840–1920 [Kolonialne fantazje, imperialne realia. Nauka o rasie i kształtowanie się polskości na peryferiach Cesarstwa Niemieckiego, 1840–1920] pisze:

[Graniczne] Prusko-polskie prowincje były wyjątkowym miejscem w Cesarstwie, którego rząd chciał za wszelką cenę zatrzymać zarazy na opłotkach imperium. Dzięki swojej wieloetniczności stwarzały one [prowincje] doskonałe warunki do tworzenia nowych teorii medycznych oraz do badań nad przenoszeniem się chorób. W przeważającym stopniu to właśnie w Poznańskiem, a nie podczas studiów w Getyndze, Koch rozwinął swoje zamiłowanie do badania mikroorganizmów, a w szczególności do dociekań bakteriologicznych[3].

Czy tak też było z Paulem? Można przypuszczać, że i owszem.

Podobnie zresztą jak Robert Koch, Paul w 1897 roku opuści Niemcy i wyjedzie do Niemieckiej Afryki Wschodniej. Czy towarzyszyć będzie wielkiemu naukowcowi, czy pojedzie na własną rękę (może w ramach służby wojskowej?) – tego nie wiemy. Nie ulega jednak wątpliwości, że Afryka – dzięki bakteriologom odczarowana dla niemieckiego imperializmu – była jeszcze doskonalszym laboratorium dla tropicieli chorób. Każdy, kogo interesowała dokonująca się rewolucja etiologiczna, chciał wyjechać na tak zwany Czarny Kontynent, by tam dowodzić swoich twierdzeń.

Nim jednak Paul tam wyruszy, to jeszcze blisko przez dekadę leczyć będzie w Wielkopolsce. Wyobrażam go sobie czasem, jak w chwilach wolnych od codziennej harówki odwiedza jedną z komór celnych na niemiecko-rosyjskiej granicy. Na przykład tę znajdującą się nieopodal Konina. Jak wyglądały te mające ponoć chronić Rzeszę przed epidemiami miejsca, w których głównym narzędziem represji była kwarantanna, można przeczytać w książce Martina Pollacka Cesarz Ameryki. Tam przywołane jest wspomnienie pochodzącej z Połocka na Białorusi Mary Antin, która w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku ruszyła z rodzicami do Stanów Zjednoczonych:

Nasz pociąg zatrzymuje się wreszcie w szczerym, bezkresnym polu […]. Wszyscy rzucili się do drzwi. Wciągaliśmy głęboko świeże powietrze, ale konduktor nie pozwolił nam zbyt długo nacieszyć się tą wolnością. Pognał nas najpierw do wielkiego pomieszczenia, jedynego w tym domu, a z niego na dwór, na wielkie podwórze. Tam czekał już na nas cały zastęp ubranych na biało mężczyzn i kobiet. […]

I znowu doszło do strasznego galimatiasu. Rodzice pogubili swe dzieci, maluchy wrzeszczały; bagaż, nie zważając na jego zawartość, rzucano w jeden kąt podwórza. Ubrani na biało Niemcy wykrzykiwali rozkazy […].

Przyszedł jakiś mężczyzna, żeby nas zbadać, tak jakby miał nas oszacować. Zupełnie obco wyglądający ludzie popychali nas jak bezwolne stado bydła […]. Nas samych zagnano do ciasnego pomieszczenia, gdzie na małej kuchni stał wielki kocioł. Rozebrano nas do naga, w ciało wtarto nam jakąś śliską substancję […]; bez ostrzeżenia spadł na nas ciepły prysznic. Potem drugi, mały pokój, gdzie zawinięci w wełniane koce musieliśmy siedzieć i czekać […]. Nie widzieliśmy niczego, tylko wielką chmurę pary, i nie słyszeliśmy niczego, tylko rozkazy kobiet, by znowu się ubrać[4].

Bajonowie

Nim ruszymy do Tanzanii śladami Fenstera, pobądźmy jeszcze chwilę w Poznaniu. Zetknijmy Paula ze Stanisławem.

Jak się poznali? Gdzie?

Scenariuszy jest naprawdę wiele. Być może firma Stanisława przeprowadzała remont kamienicy, w której mieszkał Paul? Mogli też znać się od maleńkości. Obaj byli dziećmi Jeżyc. Fensterowie podobno mieszkali przy Karlstrasse, dzisiejszej ulicy Słowackiego. Jest to jedna z piękniejszych ulic na świecie. Gdy wczesną jesienią człowiek staje w jej prześwicie i spogląda na wschód, w kierunku centrum, oczom jego ukazuje się widok w zasadzie niespotykany w polskich miastach – znany natomiast z wedut Paryża czy Berlina. Ginące w perspektywie, przypominające kardiografy dwa rzędy kamienic, których szczyty ścigają się w strzelistości na tle szarego nieba; hełmy, kopuły, postrzępiona dachówka, kolumny i kolumienki, poskręcane balustrady i poręcze, woluty; ale też gdzieniegdzie papa i gołe mury; kominy, szpalery akacji, gdzieś dąb się przygarbił, jesion szeleści; pion i poziom; miejska kratownica. Sadza i smog – czy to nie mgła? Daleko, niczym zwieńczenie arterii, sylwetka kościoła (a może to uniwersytet!?). Za plecami ceglana szkoła i – na zamknięciu ulicy, od zachodu – szary prosty budynek ze spadzistym dachem, i półkolista brama, przez którą do niedawna wtarabaniały się furmanki z węglem.

Kim był sam Stanisław? Mieszkał niedaleko, na jeżyckim odcinku ulicy Dąbrowskiego (wówczas Berliner Chaussee) – kilkaset metrów od Słowackiego. Zresztą przez blisko trzysta lat Bajonowie przeprowadzali się w obrębie niecałego kilometra kwadratowego i w zasadzie „od zawsze” związani byli z Jeżycami. Z XVII wieku pochodzą pierwsze znane informacje o kmieciu Bajanie z Jeżyc:

Od 1635 roku zachowała się księga dochodów proboszcza parafii św. Wojciecha, podająca imiennie wszystkich płatników dziesięciny. Wynika z niej, że w 1635 roku najbogatszą osobą we wsi była wdowa Borucka, która prócz swoich łanu i ¼ dzierżawiła takież gospodarstwo Zaborowskich. […] Stanisław Kuszka, Grzegorz Stancel, Wojciech Pałka, Wojciech Gazda, Maciej Dłubała, Jan Klimek i Łukasz Bajan mieli po jednym łanie[5].

Potop szwedzki, zarazy, wojna północna przetrzebiły ludność Jeżyc. Wieś podupadła, zubożała. Z kilkunastu gospodarstw pozostało ledwie parę – i to na skraju nędzy. Co ciekawe, ze starych kmieciowskich rodzin ostali się tylko Bajanowie/Bajonowie. Byli oni niejako depozytariuszami i strażnikami tradycji, łącznikami między tym, co minione, a tym, co nastało; między średniowieczem a nowoczesnością; między światem kmieciów, gospodarstw, łanów i dziesięcin a światem kamienic, kupców i zamorskich podróży[6].

Melancholia budowniczego

Centrum wszechświata było zatem na Jeżycach. I co więcej, zostało uwiecznione na zdjęciu, które wisiało w korytarzu naszego mieszkania na Jackowskiego 17, na południku 17. Była to najbardziej imponująca fotografia, jaką kiedykolwiek widziałem – niczym kadr z Gangów Nowego Jorku Martina Scorsese.

Jest rok 1898. Wiosna najpewniej. Trwa budowa kościoła Najświętszego Serca Jezusa i Świętego Floriana przy dzisiejszej Kościelnej (wtedy Kirchstrasse), na tak zwanym Bamberkowie. Będzie to pierwsza świątynia polska powstała w czasach pruskich. Dokument erekcyjny został wydany 28 czerwca 1894 przez arcybiskupa Floriana Okszę-Stablewskiego. Przez następne dwa lata kwestowano i zbierano fundusze. Zbiórki ogłaszano w wielkopolskich gazetach. Budowla miała być jak najobszerniejsza i zwieńczona wysoką wieżą. Założenie było proste – kościół miał górować nad niedalekim, postawionym kilka lat wcześniej zborem luterańskim, na który pieniądze zapewne łożył Paul Fenster.

Na razie trwa budowa. Na drewnianych rusztowaniach i murach wzniesionych mniej więcej do wysokości naw bocznych oraz absydy stoją robotnicy w kapeluszach i jasnych kamizelkach. W tle, z lewej strony, widać zarys wysokiej kamienicy. W samym centrum kadru, tuż obok cokołów przyszłych filarów, znajduje się grupa kilkunastu eleganckich (czarne surduty, płaszcze, dewizki, muchy, krawaty i laski) mężczyzn. Scena, ujęta z wysoka, może znad portalu, mogłaby nosić tytuł: „Oględziny”. Wśród zgromadzonych są księża Walenty Kolasiński i Leon Laskowski, kierownik budowy Jan Budaszewski, członkowie Dozoru Kościelnego, w tym zamożni właściciele domów: Franciszek Kożuszkiewicz, Antoni Gałka. Na samym środku stoi zaś przygarbiony budowniczy całego kościoła: Stanisław Bajon. Z laską przy nodze, w meloniku, z rulonem w ręku, przygląda się planom budowli. Obok jest jego ojciec: Jan Bajon, mój prapradziadek, mistrz budowlany, a przy tym członek Dozoru.

Budowa kościoła na poznańskich Jeżycach, 1898

Archiwum Parafii Najwiętszego Serca Jezusa i św. Floriana w Poznaniu

Całkiem niedawno natrafiłem na jeszcze jedno zdjęcie z oględzin. Zrobione już z poziomu ziemi. Na nim – w bliższym planie – dokładniej możemy zobaczyć głównych uczestników całego zdarzenia. Wyprostowani pozują do fotografii na tle robót murarskich. Tym razem trzydziestojednoletni Stanisław Bajon melonik trzyma już w ręku i z lokiem opadającym na czoło patrzy prosto w obiektyw. Uderzające jest jego podobieństwo do mojego taty i starszego brata, Maurycego. To samo spojrzenie, obrys ust, osadzenie oczu. To samo przygarbienie.

Stanisław Bajon, koniec XIX wieku

archiwum rodzinne autora

W monografii poświęconej kościołowi Najświętszego Serca Jezusa i Świętego Floriana czytam:

Jak wynika ze źródeł archiwalnych, budowa kościoła trwała od stycznia 1897 r. do września 1899 r., a prowadził ją Stanisław Bajon ze znanej rodziny jeżyckich budowniczych. Stanisław Bajon (1867–1903) prowadził przedsiębiorstwo budowlane, podobnie jak ojciec Jan (1842–1912) oraz stryj Tomasz. Bajonowie byli starą rodziną mieszkającą od XVII wieku we wsi Jeżyce i należeli do zamożnych gospodarzy. W XIX w. zajmowali posesję przy ul. Kościelnej, po 1891 r. oznaczoną numerem 29. Działka miała charakterystyczną zabudowę bamberską. Szczytowo do drogi był usytuowany jeden dom mieszkalny (zbudowany w 1873 r.) o konstrukcji szkieletowej wypełnionej gliną. Drugi dom, ceglany, zbudowano w 1879 r. na miejscu spalonego budynku gospodarczego w tylnej części działki. Po jego zniszczeniu przez pożar zbudowano w 1883 r. kolejny dom. Budynki należały do braci Tomasza i Jana Bajonów, którzy byli właścicielami odrębnych przedsiębiorstw, a w latach 90. należał do nich także plac przy ul. Dąbrowskiego 34. Oprócz własnych domów Tomasz zbudował w 1881 r. szkołę gminną przy szosie berlińskiej (obecnie Dąbrowskiego 73), poza tym postawił drewniane ogrodzenie wokół jeżyckiego placu targowego, czyli obecnego rynku Jeżyckiego. Po śmierci Tomasza Jan sprzedał frontową część posesji, na której w 1904 r. postawiono piętrowy dom z dwoma skrzydłami bocznymi, oznaczony numerem 29/31. Jego właścicielem był kupiec Frantz Jesse. Tylny dom nadal należał do Jana. Stanisław Bajon, budowniczy kościoła i probostwa, zbudował jeszcze dwie kamienice przy ul. Dąbrowskiego…[7]

…i zmarł w jednej z nich. Pod numerem 77. Stoi ona teraz w cieniu ażurowego biurowca Noble Tower, w pełni odremontowana. Kilkadziesiąt metrów dalej jest postawiona przez Tomasza szkoła. Zaraz obok są też kościół i probostwo, które ma siedzibę we wzniesionym przez Stanisława domu. Wszystko blisko siebie. Cały świat wpisany w kwadrat o bokach długości dwustu metrów.

Stanisław zatem zmarł u siebie. Jak zresztą jego ojciec, dziadek, pradziadek… Jego bracia i dzieci tych braci. Jak mój dziadek.

Był Stanisław podobno wielkim ekstrawagantem. Rodzina nieraz krzywo na niego patrzyła. Niepoważny ladaco, utracjusz, który, o ironio, podczas budowy kościoła zatrudniał ponad sto osób. W towarzystwie – jak to się w Poznaniu mówiło – „pań” rozbijał się po Jeżycach karetą. Lubił wypić i się zabawić. Ale kto nie lubi? Matka jego, czyli moja praprababka, była Niemką; podobnie żona. Chętniej mówił zatem po niemiecku niż po polsku. Śmierć jego jest wielką tajemnicą. Podobno zbankrutował i się zastrzelił. Tak przynajmniej utrzymywano w rodzinie. Podobno nie zapłacono mu za prace remontowe przy hotelu Bazar, których się podjął – w związku z czym skończył ze sobą. Podobno już po jego śmierci wynagrodzenie za budowę kościoła Najświętszego Serca Jezusa i Świętego Floriana w imieniu syna przyjął Jan Bajon. Stanisław był bezdzietny. Zostawił zrozpaczoną żonę.

W miejscowych gazetach pojawiło się kilka nekrologów. W „Dzienniku Poznańskim” natrafiłem na dwa z nich:

W piątek dnia 10 b.m. z rana o godzinie 9½ rozstał się z tym światem po długich i ciężkich cierpieniach, opatrzony św. Sakramentem, mój najdroższy mąż, nasz kochany syn i brat, budowniczy, ś.p.

Stanisław Bajon,

w 36 roku życia.

Pogrzeb odbędzie się w poniedziałek, dnia 13 b.m., po południu o godzinie 5, z domu żałoby ul. W. Berlińska nr 77, na cmentarz farny. Nazajutrz msza św. w kościele św. Floryana, rano o godzinie 8-mej.

O czym donosi w ciężkim smutku strapiona

Rodzina[8]

Dnia 10-go lipca 1903 o godzinie 9 i pół przed południem rozstał się z tym światem nasz pryncypał, budowniczy ś.p.

Stanisław Bajon.

Przez zgon jego straciliśmy dobrego i sumiennego pryncypała.

Niechaj Mu ziemia lekką będzie.

Personel biurowy[9].

Warta na Warcie. Czwarty z lewej Jan Bajon

archiwum rodzinne autora

Samobójcza śmierć Stanisława z powodu długów jest tyleż tajemnicza, co mało prawdopodobna – wobec czego raz mówiono, że go oszukano „na zleceniu”, a innym razem twierdzono, że na budowie doszło do wypadku i Stanisławowi podziękowano za jego usługi. Babcia Krysia utrzymywała za to do końca, że Stanisław postradał zmysły i palnął sobie w łeb, po prostu uciekając w ten niewyszukany sposób przed bankructwem.

Wedle wersji oficjalnej w każdym razie zarówno finansowa katastrofa, jak i niestabilna od urodzenia kondycja psychiczna miały sprawić, że odebrał sobie życie. Tak przynajmniej mówiono w naszym domu na ulicy Jackowskiego. Zresztą Stanisław zawsze uchodził za wariata. „Te futra, te karoce, te kobiety… – komentowano z dezaprobatą. – To się musiało źle skończyć”. „Był utracjuszem” – mówiła wspomniana babcia Krysia, która uważała zresztą, że jej mąż Zygmunt, czyli bratanek Stanisława, oraz jej syn Filip, mój tata, a co za tym idzie, również ja i moi bracia oraz mój syn wdaliśmy się niechybnie właśnie w tego najbardziej niezrównoważonego z Bajonów – „bawidamka i ladaco”.

Niemniej śmierć jego, jak już powiedziałem, jest mimo wszystko zagadką. Z pierwszego nekrologu możemy wnioskować bowiem, że nie była ona gwałtowna, jak opowiadała babcia. Stanisław rozstał się ze światem „po długich i ciężkich cierpieniach”, co więcej: „opatrzony św. Sakramentem”. Również opowieść o bankructwie nie wydaje się szczególnie wiarygodna. Hotel Bazar, który miał zwlekać z płatnością za remont, instytucją był raczej solidną, więc aż nie chce się wierzyć, że to z jego powodu mój stryjeczny pradziadek popadł w finansowe tarapaty i jego firma upadła. Zresztą, jak czytamy w drugim nekrologu, był on ponad wszystko „sumiennym pryncypałem”, który utrzymywał poza robotnikami także „personel biurowy”. Firma prosperowała zatem raczej dobrze. Co więcej, wciąż czekał na wypłatę za prace przy budowie jeżyckiego kościoła, tego samego zresztą, w którym odbyła się jego msza żałobna.

Bracia Bajonowie na Jeżycach, koniec XIX wieku

archiwum rodzinne autora

Tak więc problemy finansowe, jeżeli w ogóle wystąpiły, musiały być przejściowe. Zresztą trzydziestosześcioletni mężczyzna, czyli stosunkowo młody, raczej nie strzela sobie w głowę, gdy w perspektywie ma sporą wypłatę, dookoła majętną rodzinę, a ponadto jest bezdzietny. Słowem: opowieść o samobójstwie wydaje się bałamutna. Być może ukuta została przez babcię jako przestroga dla kolejnych pokoleń. Rozrzutność, alkohol i „panie” miały prowadzić do klęski. „Nie pij – mawiała babcia – bo tam, gdzie jest alkohol, są kobiety”. A kobiety były nieszczęściem. Największym. Niemniej miałem jakieś dziwne przeczucie, że to nie one odpowiadały za śmierć Stanisława; że co innego było jej przyczyną. I nie mówię tu także o używkach ani o hazardzie, ale o czymś znacznie ciemniejszym i niebezpieczniejszym, co z jednej strony czai się na samym dnie duszy, ale z drugiej znajduje też odbicie w świecie. Jest pierwotne i dojmująco realne jednocześnie.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Agnieszka Kościańska i Michał Petryk piszą w książce Odejdź. Rzecz o polskim rasizmie: „W dziewiętnastowiecznym świecie imperiów kolonialnych angielskie klasy wyższe znajdują się na szczycie hierarchii ewolucyjnej i rasowej, są najbardziej białe wśród białych, podczas gdy »białość« Polaków nie jest oczywista – w Prusach Niemcy traktowali ich podobnie jak Afrykanów w koloniach, jako niecywilizowanych, niebezpiecznych i roznoszących choroby”. A. Kościańska, M. Petryk, Odejdź. Rzecz o polskim rasizmie, Warszawa 2022, s. 67.

[2] W braku higieny szukano (i zresztą wciąż się szuka) przyczyn wszelakich epidemii w Afryce. Za śmierć milionów osób, za konanie w męczarniach, za głód i nędzę wciąż aktywni na Zachodzie higieniści nie winią siebie – swojej bezduszności, swojej opieszałości w dostarczaniu leków, swojego konsekwentnego ugruntowywania globalnych nierówności – ale brudne ręce i nieumyte owoce oraz rzekome upodobanie ludzi z Południa do brudu.

[3] L. A. Ureña Valerio, Colonial Fantasies, Imperial Realities. Race Science and the Making of Polishness on the Fringes of the German Empire, 1840–1920, Athens 2019, s. 67. Jeżeli nie wskazano inaczej, tłumaczenia z cytowanych publikacji pochodzą od autora. W publikacjach polskojęzycznych poprawiono oczywiste błędy ortograficzne i interpunkcyjne (przyp. red.).

[4] M. Pollack, Cesarz Ameryki, przeł. K. Niedenthal, Wołowiec 2011, s. 232–233.

[5] J. Wiesiołowski, Jeżyce przed Bambrami (XVI–XVII w.), „Kronika Miasta Poznania” 2000, nr 2, Jeżyce, s. 35.

[6] „W 1718 roku szafarze miejscy odnotowali na Jeżycach tylko 14 osób i zestawiając z danymi z 1674 roku, napisali: «decesu [ubytku] 84». Dziesięć lat później, gdy […] nastąpiła odbudowa części gospodarstw, na Jeżycach było siedmiu gospodarzy i czterech komorników. Tylko nazwisko kmiecia Bajona występuje we wcześniejszych spisach. Może dzięki niemu ocalała część jeżyckich nazw topograficznych nieznanych nowo osiedlonym kmieciom i komornikom”. J. Wiesiołowski, Jeżyce przed Bambrami (XVI–XVII w.), „Kronika Miasta Poznania” 2000, nr 2, Jeżyce, s. 37.

[7] B. Krzyślak, Z. Kurzawa, Kościół Najświętszego Serca Jezusa i św. Floriana w Poznaniu, Poznań 2012, s. 32–33.

[8] „Dziennik Poznański”, 12.07.1903, nr 156, s. 5.

[9] Tamże.

Źródła ilustracji

Mapa Niemieckiej Afryki Wschodniej z okresu kolonialnego

d2d.pl

Budowa kościoła na poznańskich Jeżycach, 1898Archiwum Parafii Najwiętszego Serca Jezusa i św. Floriana w Poznaniu

Stanisław Bajon, koniec XIX wieku archiwum rodzinne autora

Warta na Warcie. Czwarty z lewej Jan Bajon archiwum rodzinne autora

Bracia Bajonowie na Jeżycach, koniec XIX wieku archiwum rodzinne autora

Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2025

Wydanie I