Powracająca fala - Bolesław Prus - ebook

Powracająca fala ebook

Bolesław Prus

5,0

Opis

Powracająca fala” to opowiadanie autorstwa Bolesława Prusa, jednego z najwybitniejszych przedstawicieli polskiej literatury pozytywizmu i współtwórcy realizmu.

“Gotlieb Adler był właścicielem fabryki bawełnianych tkanin. Szosa, nie wysadzona wprawdzie drzewami, ale starannie utrzymana, łączy fabrykę ze stacją kolei żelaznej. To, co z szosy widać na lewo, za gajem drzew, to nie jest jeszcze fabryka, ale miasteczko. Fabryka leży na prawo od szosy. Z pomiędzy klonów, lip i topoli wyglądają czarne i czerwone dachy kilkudziesięciu robotniczych domków, a za niemi — gmach czteropiętrowy, zbudowany w podkowę i otoczony innemi gmachami. To właśnie fabryka. W długich szeregach okien przeziera się słońce i oblewa je plamami złota. Wysoki, ciemno-wiśniowy komin wyziewa czarne kłęby gęstego dymu. Gdyby wiatr powiał z tamtej strony, pastor usłyszałby huk machin parowych i chaotyczny szmer tkackich warsztatów. Ale wiatr wieje z innej strony, i dlatego słychać tylko świst odległej lokomotywy, turkot bryczki Böhma, parskanie jego konia i śpiew ptaszka — może przepiórki, nurzającej się w zielonem zbożu.”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 102

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zamnacla

Nie oderwiesz się od lektury

Porwie czytelnika!
00

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-049-6
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I

Gdyby zacność pastora Böhme posiadała trzy zwykłe geometryczne wymiary i ciężar odpowiedni wielkości, wielebny ten mąż apostolskie i cywilne podróże odbywaćby musiał towarowym pociągiem. Ale ponieważ zacność jest przymiotem substancji duchowej i posiada tylko jeden wymiar: czwarty, który dużo miejsca zajmuje w głowach matematyków, lecz w świecie rzeczywistym nic nie znaczy, więc pastor Böhme bez trudności mógł podróżować bryczuszką, zaprzężoną w jednego konia.

 Spasiony i czysto utrzymany koń, po gładkiej szosie fabrycznej, biegł wolnego truchta i zdawał się być więcej zajęty odpędzaniem much, aniżeli cnotami szczupłej osoby duchownego pasterza. Gruby chomąt, hołoble, letnia spiekota i drożny pył wydatniejsze zajmowały stanowisko w wyobraźni zwierzęcia, aniżeli wielebny Böhme, jego dwa małe faworyciki, jego panamski kapelusz, jego perkalowy kitel w białe i różowe paski, a nawet lakierowany bicz, zatknięty z prawej strony siedzenia. Pastor tylko przez obawę śmieszności nie zostawiał bata w domu, ale go też w drodze nie używał. Coprawda, nie miał go czem używać. Jedną bowiem ręką trzymał lejce, ażeby mu się koń nie potknął, a drugą zlewał życzliwe i mało skuteczne błogosławieństwa na wszystkich przejezdnych i przechodniów, którzy, bez względu na wyznanie, uchylali przed „poczciwym Szwabem“ głowy i czapki.  Obecnie (jest to dzień czerwcowy, godzina piąta po południu) wielebny miał do spełnienia mniejszą misją religijną, polegającą na tem, ażeby naprzód — zmartwić bliźniego, a następnie — pocieszyć go, gdy już będzie strapiony. Jechał do swego przyjaciela Gotlieba Adlera, żeby mu donieść, że jego jedyny syn, Ferdynand Adler, narobił długów zagranicą. Doniósłszy zaś o tem ojcu, miał go później uspakajać i — wyjednać przebaczenie dla lekkomyślnego młodzieńca.  Gotlieb Adler był właścicielem fabryki bawełnianych tkanin. Szosa, nie wysadzona wprawdzie drzewami, ale starannie utrzymana, łączy fabrykę ze stacją kolei żelaznej. To, co z szosy widać na lewo, za gajem drzew, to nie jest jeszcze fabryka, ale miasteczko. Fabryka leży na prawo od szosy. Z pomiędzy klonów, lip i topoli wyglądają czarne i czerwone dachy kilkudziesięciu robotniczych domków, a za niemi — gmach czteropiętrowy, zbudowany w podkowę i otoczony innemi gmachami. To właśnie fabryka. W długich szeregach okien przeziera się słońce i oblewa je plamami złota. Wysoki, ciemno-wiśniowy komin wyziewa czarne kłęby gęstego dymu. Gdyby wiatr powiał z tamtej strony, pastor usłyszałby huk machin parowych i chaotyczny szmer tkackich warsztatów. Ale wiatr wieje z innej strony, i dlatego słychać tylko świst odległej lokomotywy, turkot bryczki Böhma, parskanie jego konia i śpiew ptaszka — może przepiórki, nurzającej się w zielonem zbożu.  Tuż przy fabryce widać większe, niż gdzie indziej skupienie drzew. Jest to ogród Adlera, z którego gdzie niegdzie przeglądają białemi płatami — ściany wykwintnego pałacyku i budynków gospodarskich.  Ciągłe zwracanie uwagi na tłustego konia, ażeby się nie potknął, znużyło wreszcie pastora. Ufając miłosierdziu Tego, który wydobył Daniela ze lwiej jamy, a Jonasza z wielorybiej paszczy, wielebny przywiązał lejce do poręczy kozła i złożył ręce jak do modlitwy. Böhme lubił marzyć, ale marzył tylko wówczas, gdy mógł puścić w młynka dwa wielkie palce u rąk, co zrobił obecnie. Taki młynek otwierał mu czarodziejskie wrota krainy wspomnień.  I otóż przypomniało mu się (zapewne czterdziesty raz w tym roku i w tym punkcie szosy), że fabryka Adlera i jej otoczenie bardzo przypominają inną fabrykę, gdzieś aż na brandenburskiej równinie stojącą, w której on, pastor Marcin Böhme, i jego przyjaciel, Gotlieb Adler, spędzili razem wiek dziecinny. Byli oni synami średnio zamożnych majstrów tkackich, urodzili się w jednym roku i chodzili do tej samej elementarnej szkoły. Potem rozeszli się na całe ćwierć wieku, w ciągu której Böhme skończył wydział teologiczny w Tybindze, a Adler zebrał kilkadziesiąt tysięcy talarów.  Potem znowu zeszli się, zdaleka od ojczyzny, na ziemi polskiej, gdzie Böhme został pasterzem protestanckiej parafji, Adler zaś założył małą fabrykę tkacką.  Od tej pory, przez drugie ćwierć wieku, nie rozłączyli się i odwiedzali wzajemnie po kilka razy na tydzień. Przez ten czas mała fabryka Adlera stała się ogromną; obecnie zajmowała 600 robotników, a właścicielowi przynosiła po kilkadziesiąt tysięcy rubli czystego zysku na rok. Ale Böhme został tem, czem był: niebogatym pastorem. Tylko, ponieważ skarby duszy ludzkiej zawsze procentować muszą, więc i pastor miał dochody, wynoszące rocznie kilkadziesiąt tysięcy — błogosławieństw.  Były jeszcze między dwoma przyjaciółmi i inne różnice.  Pastor miał syna, który kończył obecnie technikę ryską i marzył o zapewnieniu sobie, obojgu rodzicom i siostrze — chleba na dalszy bieg życia; Adler zaś miał syna jedynaka, który nie ukończył gimnazjum, podróżował zagranicą i marzył o jak najobfitszem korzystaniu z ojcowskiej kasy. Pastor frasował się tem: czy jego 18-letnia Anneta dobrze wyjdzie zamąż? Adler frasował się tem: co ostatecznie będzie z jego syna? Pastor był wogóle zadowolony ze swej majątkowej mierności i kilkudziesięciu tysięcy błogosławieństw rocznie; Adlerowi nie wystarczało kilkadziesiąt tysięcy rubli na rok, a fundusz, złożony w banku, zbyt powolnie zbliżał się do upragnionej liczby: miljona rubli.  Ale Böhme już o tylu szczegółach nie myślał. On był kontent, że widzi dokoła siebie zielone zboże, nad sobą niebiosa, obrzucone białemi i siwemi obłokami, i że ogólny wygląd fabryki Adlera przypomina mu miejscowość z dziecinnych lat. Takie same piętrowe domy, ustawione we dwa szeregi, takie drzewa, taki zakład fabryczny, zbudowany w podkowę, pałacyk właściciela, sadzawka w ogrodzie...  Szkoda, że niema tu ochrony dla małych dzieci, szkoły dla większych, domu dla starców, szpitala.. Szkoda, że Adler nie pomyślał o tych budynkach, chociaż swoją fabrykę ukształtował na wzór brandenburskiej. A należałoby przynajmniej zbudować szkołę. Boć gdyby nie istniała szkoła tam... ani on nie byłby pastorem, ani Adler miljonerem!  Wózek zbliżył się do fabryki tak, że hałas jej obudził zadumanego pastora. Gromada dzieci brudnych i w podarte sukienki albo koszule odzianych, bawiła się obok gościńca. Za murem, otaczającym fabrykę, widać było kilka wozów, na których ustawiano paki tkanin. Na lewo w całym wdzięku ukazał się pałacyk Adlera, zbudowany w stylu włoskim. Jeszcze kilkanaście kroków, i otóż wychyla się z pomiędzy drzew stojąca nad sadzawką altana, kędy fabrykant i jego przyjaciel piją zwykle reńskie wino, gawędząc o dawnych czasach, albo o wiadomościach bieżących.  Gdzie niegdzie, z otwartych okien mieszkań robotniczych, zwieszają się szmaty świeżo upranej bielizny. Prawie cała ludność tych mieszkań jest obecnie przy warsztatach, i ledwie kilka bladych kobiet z zapadłemi piersiami wita pastora słowy:  — Niech będzie pochwalony!...  — Na wieki wieków!... — odpowiada szczupły staruszek, uchylając swój wieloletni panamski kapelusz.  W tej chwili bryczka skręciła na lewo, koń wesoło wyrzucił łbem i już kłusem, nie kierowany, wbiegł na dziedziniec pałacyku. Wnet ukazał się stajenny chłopiec, obtarł nos rękawem i pomógł wysiąść wielebnemu.  — Pan w domu? — spytał Böhme.  — Na fabryce. Zaraz powiem, że jegomość przyjechał.  Pastor wszedł na ganek, gdzie oczekujący lokaj zdjął z niego podróżny kitel. Teraz cały świat mógł przekonać się, że duchowny ma długi surdut, ale krótkie nogi, wobec których jego nos, ozdabiający zwiędłe i pełne dobroci oblicze, wydaje się nieco za duży.  Wielebny znowu ułożył ręce na piersiowym dołku i puścił w ruch dwa palce. Przypomniał sobie, że przyjechał tu celem zranienia, a następnie zagojenia ojcowskiego serca i z planem dobrze obmyślanym, który, wedle prawideł retoryki, dzielił się na trzy części. Pierwsza, przygotowawcza, miała obejmować rzut oka na niezbadane wyroki Opatrzności, która przez ciernie żywota wiedzie istotę ludzką do wiekuistego szczęścia. W drugiej miało być powiedziane, że młody Ferdynand Adler nie może wrócić z zagranicy na łono ojca, dopóki nie zostaną zaspokojeni jego wierzyciele na sumę taką a taką. (Tu powinien nastąpić wybuch ojcowskiego gniewu i wyliczenie przez starego Adlera wszystkich błędów, jakich się syn dopuścił). W chwili przecież, gdy zagniewany fabrykant bawełnianych tkanin zapragnąłby wyrodnego jedynaka wyprzeć się, wydziedziczyć i wykląć, wyszłaby najaw trzecia część misji pastora, pojednawcza. Böhme chciał przypomnieć historją marnotrawnego syna, zlekka nadmienić, że przyjaciel źle wychował potomka, i że za ten grzech powinien bez szemrania ofiarować Bogu, rozumie się na ręce wierzycieli Ferdynanda, wymaganą przez nich sumę.  Gdy Böhme przepowiadał sobie plan działania, na drodze, do pałacyku wiodącej, ukazał się stary Adler. Był to człowiek olbrzymiego wzrostu, nieco zgięty, niezgrabny, z wielkiemi nogami, odziany w długi, popielaty surdut niemodnego kroju i takież spodnie. Na jednostajnie czerwonej twarzy jego uwydatniał się duży, okrągły nos i niemniejsze wargi, wywinięte jak u murzyna. Wąsów nie nosił, tylko rzadkie jasno-blond faworyty. Gdy zdjął kapelusz, aby obetrzeć pot z czoła, widać było wypukłe, jasno-niebieskie oczy bez brwi i krótko ostrzyżone włosy, koloru lnianego.  Miljoner szedł krokiem ciężkim, miarowym, chwiejąc się na potężnych nogach, jak kawalerzysta. Gdy nie obcierał spoconej twarzy, albo czerwonej szyi, zwieszone ręce z wielkiemi dłońmi i krótkiemi palcami odstawały mu od tułowia, tworząc dwa zgięte łuki, niby żebra przedpotopowego zwierzęcia. Szeroka pierś widocznie wznosiła się i opadała, dysząc jak kowalski miech. Zdaleka witał pastora flegmatycznemi ruchami głowy; otworzył przytem szeroko usta i grubym głosem wołał: „ha! ha! ha!“ — ale nie uśmiechnął się. Wogóle trudno nawet zgadnąć, jakby wyglądał uśmiech na tej mięsistej i apatycznej twarzy, na której wszechwładnie zdawały się panować surowość i bezmyślność.  Z tem wszystkiem ta grubo przez naturę wyciosana osoba nie była wstrętną, ale raczej dziwną. Nie budził on obawy, tylko uczucie, że mu się niepodobna oprzeć. Zdawało się, że w jego nieforemnych rękach żelazne sztaby powinnyby giąć się z takiem smutnem skrzypieniem, jak podłoga sal fabrycznych gięła się pod jego stopami. Na pierwszy rzut oka widać było, że do serca tego taranu o ludzkiej formie dopukać się niepodobna, ale że gdyby kto zranił mu serce, cała machina runęłaby jak gmach, któremu nagle zabrakło podstawy.  — No! jak się ty masz, Marcinie! — zawołał Adler z najniższego stopnia schodów, chwytając za rękę pastora, którą potrząsnął mocno i niezgrabnie. — Prawda! — dodał — ty ale byłeś wczoraj w Warszawie... Czy nie słyszałeś czego o moim chłopcu? Ten warjat tak rzadko pisuje, że chyba tylko bank wie, gdzie on się obraca!...  Gdy stanął na ganku, wątły Böhme wyglądał przy nim, jak — wedle słów Biblji — szarańcza przy wielbłądzie.  — No, ale gadaj co!... — powtórzył Adler, siadając na żelaznej kanapce, która zatrzeszczała. Tubalny głos jego dziwnie harmonizował z rytmicznym łoskotem fabryki, przypominającym odległe grzmoty.  — Czy mój Ferdynand nie pisał do banku?  Böhme mimowolnie znalazł się w środku kwestji, z którą tu przyjechał. Siadł na drugiej kanapce naprzeciw Adlera. Z zastanawiającą przytomnością umysłu przypomniał sobie początek pierwszej części mowy: o niezbadanych wyrokach...  Pastor miał jedną wadę. Oto — nie umiał płynnie mówić bez okularów, które zawsze w niewłaściwe miejsce chował. Czuł, że wypada zacząć wstęp, ale jakże zacząć bez okularów?... Odchrząknął, powstał z kanapy, zakręcił się wkoło... Niema okularów!  Sięgnął ręką do lewej kieszeni spodni, potem do prawej... Okularów ani śladu!... Czyby je zostawił w domu?... Gdzież znowu! miał je przecie w rękach, siadając na bryczkę... Sięgnął do jednej tylnej kieszeni surduta: niema... do drugiej — znowu niema! Biedny pastor całkiem zapomniał początkowych zdań części przygotowawczej.  Adler, który znał przyjaciela na wyrywki, zaniepokoił się.  — Czego ty się tak, Marcinie, ale kręcisz?... — spytał go.  — Ech, mam kłopot... Gdzieś zostawiłem okulary...  — Na co tobie okulary? Kazania przecież nie będziesz do mnie mówił.  — Ale, bo widzisz...  — No, ja ale pytam się o Ferdynanda: czy niema od niego wiadomości?...  — Zaraz ci powiem!... — mówił Böhme, krzywiąc się.  Sięgnął do bocznej kieszeni i nie znalazł okularów. Odpiął surdut i z kieszeni wewnętrznej dobył jakiś papier, wielki pugilares, wreszcie wywrócił kieszeń, ale i tu okularów nie było.  — Czybym zostawił w bryczce? — rzekł do siebie i zwrócił się, chcąc zejść z ganku.  Adler, który wiedział, że pastor w wewnętrznej kieszeni nosi tylko ważne dokumenta, wyrwał mu papier z ręki.  — Mój ty Gotliebie — mówił skłopotany Böhme — oddajże mi to, ja ci sam przeczytam, tylko... muszę pierwej znaleźć moje okulary... Gdzie one podzieć się mogły?  Zbiegł na dziedziniec, kierując się ku stajni.  — Proszę cię, zaczekaj, aż ja wrócę, bo to trzeba przedewszystkiem wyjaśnić...  I poszedł, trąc obiema rękami szpakowatą głowę.  W kilka minut później wrócił ze stajni, zupełnie zgnębiony.  — Musiałem zgubić okulary — mruczał. — Pamiętam, że kiedym siadł na bryczkę, miałem w jednej ręce chustkę, a w drugiej bat i okulary...  Rzucił się z niechęcią na kanapkę i przelotnie spojrzał na Adlera.  Staremu fabrykantowi żyły nabrzmiały na czole, a oczy stały się wypuklejsze niż zwykle. Czytał on papier z wielkiem zajęciem, wreszcie skończył czytanie i z gniewu — plunął na ganek.  — Och! jaki to szelma ten Ferdynand! — mruknął. — W ciągu dwu lat zrobił pięćdziesiąt osiem tysięcy trzydzieści jeden rubli długów, chociaż ja dawałem mu dziesięć tysięcy rubli rocznie!  — A wiem! — zawołał nagle pastor i wbiegł do przedpokoju.  Po chwili wrócił z triumfującą miną, niosąc swoje okulary w czarnej pochwie.  — Naturalnie! — mówił Böhme — że nie mogłem ich włożyć gdzie indziej, tylko w kitel. Co za roztargnienie!  — Ty zawsze gubisz swoje okulary i potem je znajdujesz! — rzekł Adler, oparłszy głowę na ręku.  Wydawał się zamyślonym i smutnym.  — Pięćdziesiąt osiem i dwadzieścia: siedemdziesiąt osiem tysięcy trzydzieści jeden rubli w ciągu dwu lat! — mruczał fabrykant. — Kiedy ja to wszystko załatam? dalibóg, nie wiem!  Pastor włożył już okulary i odzyskał właściwą sobie przytomność umysłu. Część pierwsza, przygotowawcza, mowy, z którą do Adlera przyjechał, była stracona. Część druga tak samo. Pozostała część trzecia.  Böhme orjentował się w położeniu bardzo szybko i niemniej szybko czynił postanowienia. Odchrząknął więc, rozkraczył nogi i zaczął:  — Jakkolwiek, miły Gotliebie, ojcowskie serce twoje błędami jedynego syna twojego ciężko musi być zranione; jakkolwiek na los poniekąd sprawiedliwie wyrzekać...  Adler ocknął się z zamyślenia i odparł spokojnie:  — Gorzej niż wyrzekać, bo trzeba ale płacić!... Johann! — krzyknął nagle głosem, od którego daszek ganku drgnął.  Służący ukazał się we