Powiastki cmentarne - Bolesław Prus - ebook

Powiastki cmentarne ebook

Bolesław Prus

0,0

Opis

"Jednego dnia, jakoś w czasie egzaminów, zeszło się nas kilku na mojej stancji, gdzieśmy mieli pokoik pod strychem do nauki. W dzień jeszcześmy tam miętosili trochę książczyny, ale jak nadszedł wieczór ciepły, widny, taki, panie dobrodzieju, pociągający do złego… Odleciały, powiadam wam, książki w kąt! Każdy czuł, że trzeba dziś zrobić jakieś głupstwo, ponieważ jednak na to, co by nam się podobało, pieniędzy nie mieliśmy, ktoś zatem szepnął, aby iść na cmentarz…" (fragment) Tagi: po polsku, polskie, klasyka, opowiadanie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 30

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Powiastki cmentarne

Bolesław Prus

Strona redakcyjna

Spis treści ISBN: 978-83-7991-046-5 Licencja: Tekst z domeny publicznej. Źródło: Fundacja Nowoczesna Polska Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Masterlab, 2013. Język i pisownia mogą być miejscami archaiczne - zgodnie z oryginałem.
MASTERLAB Wydawanie i konwersja ebooków E-mail: [email protected] www.masterlab.pl

I. Opowiadanie autora

Rzecz dzieje się pod werendą pewnej cukierni w ogrodzie…

…Wieczór letni, słońce idzie już spać i mówi dobranoc gwiazdom, które tu i owdzie wyglądają z przepaści błękitu, niby kąpiące się dziewice z gęstwin tataraku, dokąd zapędziły je zuchwałe spojrzenia nieskromnego, lecz ognistego chłopca.

Balsamiczna woń ogrodu miesza się z dymem tytoniu, wyziewami kawy i herbaty i pyłem, wznieconym przez damskie suknie. Szmer liści przedwcześnie zgrzybiałych drzewek i kaskada słowiczego śpiewu walczą o lepsze z szelestem wykrochmalonych ogonów, brzękiem łyżeczek, basowymi głosami gości i dyszkantem krótko ostrzyżonych, lecz nie dość krótko utrzymywanych chłopców.

Od kilku godzin, przed zmieniającymi się dość często szklankami ponczu, siedzą trzy indywidua z linii obrończej. Jedno z nich jest patronem, drugie adwokatem, trzecie mecenasem.

Panowie ci o godzinie piątej mówili o tym, że dni są gorące, o szóstej przeszli do reform sądowych, o siódmej do polityki, o ósmej do piękności natury, przy czym jednomyślnie zgodzili się, że widok księżyca w pełni pozostanie na zawsze piękny.

Gdy słońce zaszło, na ulicach zapłonął gaz, a każdy z obecnych powitał szóstą z kolei szklankę ponczu, gdy w dodatku księżyc ukazał się na firmamencie — wówczas lodowata skorupa wzajemnej nieufności poczęła topnieć. Trzej juryści dostrzegli, że w piersiach ich, obok kodeksu cywilnego i kryminalnego, istnieją jeszcze serca, poczęli rozmawiać o miłości i o dawno ubiegłych młodzieńczej swobody latach…

Potem nastało milczenie…

Potem niebo okryło się gwiazdami, niby złotym makiem, a słowiki w różnych stronach ogrodu śpiewały tak, jak śpiewać umieją tylko zakochane słowiki…

Potem dusze prawników wypełniły się wspomnieniami, jakąś nieokreśloną melancholią, jakimś uczuciem potrzeby wylania się..

Potem wniesiono nowe szklanki ponczu i zaczęły się opowieści.

II. Opowiadanie patrona

— Mówię wam, panie dobrodzieju, że w naturze jest coś!… — rzekł patron.

— Może być! — dorzucił krótko mecenas.

— O jest i nie jedno!… Woda, arak, cukier na przykład… — zakończył adwokat.

— Kolego! — upomniał go patron — kolego… Znałem ja takich, którzy wyśmiewali wszystko, byli zdecydowani na wszystko i w końcu, panie dobrodzieju, zbankrutowali na czysto! W naturze jest coś i w duszy ludzkiej także coś. Nie drwijcie z tej struny tajemniczej, bo jak wam, panie dobrodzieju, pęknie!…

Patron zabębnił w stół palcami, skosztował odrobinę ponczu i zamyślił się. Młody adwokat z lekkim uśmiechem spojrzał na mecenasa, lecz dostrzegłszy w twarzy jego chłód dyplomatyczny, spuścił oczy i słuchał.

— W szkołach jeszcze — prawił podtatusiały obrońca — kolegowałem z niejakim Stefanem… Kochaliśmy się bardzo. Kiedy profesor wykładał lekcję, a nasi towarzysze sensaci czytywali romanse, my obaj rżnęliśmy w diabełka, albo pod ławką spaliśmy na jednym płaszczu.

Chłopak ten miał wielki spryt. Toteż kiedy jedni utrzymywali się z lekcji, drudzy z przepisywania, inni nawet z czyszczenia butów profesorom, on opłacał mundur i stancję swoim dowcipem, bo ojciec, co prawda, oprócz starych, panie dobrodzieju, szopów i wolteriańskich zasad nic mu nie zostawił.

Nawiasem wspomnę, że Stefanek, nie kto inny, wynalazł loterię na rubla. Rozpisywał sto biletów po pięć groszy, losował, i — wygrywającemu oddawał rubla, a sam chował półtora. Chcieli go tam inni naśladować w tej sztuce, ale chłopak miał pięść, panie dobrodzieju, twardą i przy monopolu utrzymał się.