Potosí. Góra, która zjada ludzi - Ander Izagirre - ebook

Potosí. Góra, która zjada ludzi ebook

Izagirre Ander

4,5

Opis

W XVI wieku położona w boliwijskich Andach kopalnia srebra Cerro Rico de Potosí finansowała w dużej mierze Imperium Hiszpańskie. Powstałe wokół niej miasto rozrosło się do rozmiarów większych niż ówczesny Londyn, a zamieszkujący je koloniści, wyzyskując miejscową ludność, pławili się w dobrobycie. Dziś Potosí to piekło na ziemi – jedno z najbiedniejszych miast w Ameryce Południowej, o powietrzu tak nasyconym metalami i kopalnianym pyłem, że jego mieszkańcy cierpią na liczne schorzenia, ślepną, powoli się duszą. Kopalnię w Potosí zachodnie korporacje eksploatują tak zachłannie, że góra, w której jest umiejscowiona, coraz bardziej się sypie. Na razie jednak w jej mroku umierają ludzie.

Ander Izagirre napisał wstrząsający reportaż, w którego centrum umieścił czternastoletnią dziewczynkę. Alicja ma młodszą siostrę, ich matka popadła w długi, często nie stać ich na to, by kupić choćby ziemniaki, więc nie zważając na przepisy, dziewczynka pracuje w kopalni, by przetrwać. Hiszpański reporter opisując historię konkretnych ludzi, pozbawionych jakichkolwiek praw pracowniczych, opuszczonych przez państwo, traktowanych jak nieopłacana zwierzęca siła, bo zarabiających ledwie tyle, by się wyżywić, odsłania do czego doprowadziła przeprowadzona przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy liberalizacja gospodarcza Południa. Podczas gdy zachodnie rządy bogacą się na spekulacji surowcami, posiadające te surowce biedne kraje popadają w jeszcze większą nędzę. Przyjmują więc zagraniczną pomoc wraz z jej warunkami, a więc wyrzekają się kontroli nad zachodnimi spółkami, nie ingerują w ich relacje z pracownikami, pozwalają na to, by dzieci harowały w zagrażających życiu warunkach.

Potosí. Góra, która zjada ludzi to historia niekończącego się wyzysku boliwijskiej ludności, najpierw przez konkwistadorów i kolonistów, a obecnie przez globalne korporacje, wspierane przez polityków i Kościół. Izagirre pokazuje, jak wyzysk ten rodzi anarchię i terror. Kradzieże, przemoc domowa, gwałty na kobietach i dzieciach są w Potosí na porządku dziennym. Górnicy umierają młodo, ale zanim to się stanie, w domu

egzekwują swoją władzę w sposób równie bezwzględny jak w pracy czynią to ich przełożeni. Najbardziej jak zwykle – cierpią dziewczynki i kobiety.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 272

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (40 ocen)
24
14
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
martadmowska

Nie oderwiesz się od lektury

świetny reportaż
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu hisz­pa­ńskie­go: Po­to­sí

Co­py­ri­ght © An­der Iza­gir­re, 2017

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Fil­try, 2021

Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Je­rzy Wołk-Ła­niew­ski, 2021

Pro­jekt okład­ki: Mar­ta Ko­na­rzew­ska / Ko­na­rzew­ska.pl

Opie­ka re­dak­cyj­na: Ewa Wie­le­ży­ńska

Re­dak­cja: Pra­cow­nia 12A

Ko­rek­ty: Pra­cow­nia 12A

ISBN 978-83-960609-7-6

Wy­daw­nic­two Fil­try sp. z o.o.

ul. Fil­tro­wa 61 m. 13

02-056 War­sza­wa

e-mail: re­dak­cja@wy­daw­nic­two­fil­try.pl

www.wy­daw­nic­two­fil­try.pl

Skład: Pra­cow­nia 12A

Kon­wer­sja do eBo­oka: Ja­ro­sław Ja­bło­ński / jjpro­jekt.pl

Sa­rze

W kra­inie skar­bów

– Ko­bie­ty nie po­win­ny wcho­dzić na ko­pal­nię – mówi Pe­dro Vil­l­ca. – Pro­szę so­bie wy­obra­zić, że taka ko­bie­ta wcho­dzi na ko­pal­nię. Je­śli będzie mia­ła okres, żyła su­row­ca znik­nie. Pa­cha­ma­ma scho­wa żyłę z za­zdro­ści.

Vil­l­ca to sta­ry gór­nik, co w Bo­li­wii jest zja­wi­skiem nie­praw­do­po­dob­nym. Jako pi­ęćdzie­si­ęcio­dzie­wi­ęcio­la­tek nie ma w pra­cy ró­wie­śni­ków. Jak tłu­ma­czy, jesz­cze żyje, bo ni­g­dy nie był chci­wy. Nie zo­sta­wał w ko­pal­ni na dłu­gie zmia­ny. Ni­g­dy nie do­bo­wał. Chce przez to po­wie­dzieć, że nie spędzał pod zie­mią po dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny z rzędu. Wy­je­żdżał na po­wierzch­nię, wra­cał na parę mie­si­ęcy do ro­dzin­nej wsi, gdzie upra­wiał ziem­nia­ki i ho­do­wał lamy, po­zwa­lał, by płu­ca po­od­dy­cha­ły czy­stym po­wie­trzem, by oczy­ści­ły się z pyłu, a po­tem wra­cał do ko­pal­ni, ale ni­g­dy go tam nie było, kie­dy kie­szeń ga­zo­wa du­si­ła jego ko­le­gów albo mia­żdżył ich za­wał skal­ny. Czu­je, że już wie­le razy igrał ze śmier­cią i nie po­wi­nien się wi­ęcej na­ra­żać. Dla­te­go rzu­ca pra­cę. Za­pew­nia, że za parę ty­go­dni ją rzu­ci.

Vil­l­ca ma nie­wie­le po­nad metr pi­ęćdzie­si­ąt wzro­stu. Mimo to musi się schy­lać i cho­dzić zgi­ęty, żeby nie ude­rzać ka­skiem w pod­trzy­mu­jące strop bel­ki z eu­ka­lip­tu­sa. Idzie sku­lo­ny, z ręka­mi przy cie­le, bo w tym wąziut­kim tu­ne­lu…

– Jak w gnie­ździe ro­ba­ków!

…bo w tym tu­ne­lu wy­star­czy roz­ło­żyć łok­cie, żeby do­tknąć jed­no­cze­śnie ścian z le­wej i z pra­wej stro­ny, wy­star­czy tro­chę wy­ci­ągnąć szy­ję, żeby ude­rzyć ka­skiem w strop. Je­ste­śmy we­wnątrz góry. Do­oko­ła na­szych ciał jest kil­ka cen­ty­me­trów po­wie­trza, a da­lej mi­lio­ny ton zbi­tych skał. To pra­wie jak­by czło­wie­ka za­ko­pa­li: jest tyl­ko ten otwór po­zwa­la­jący wró­cić na po­wierzch­nię (o ile ktoś orien­tu­je się w la­bi­ryn­cie ko­ry­ta­rzy, któ­re wiją się, prze­ci­na­ją, roz­dwa­ja­ją, skręca­ją, wspi­na­ją, opa­da­ją – w tu­ne­lach, w gro­tach, w szy­bach nie ma nic, żad­ne­go świa­tła, żad­ne­go po­dmu­chu, żad­ne­go dźwi­ęku, któ­re wska­zy­wa­ły­by, czy wra­ca­my do ży­cia, czy też za­głębia­my się bar­dziej w górę). Ma się wra­że­nie, że wy­star­czy­ło­by kich­nąć, a góra za­ci­śnie się jesz­cze tro­chę i zgnie­cie ten ko­ry­tarz, któ­rym pe­łznie­my jak dwa in­sek­ty, ma­ca­jąc ścia­ny i po­su­wa­jąc się na czwo­ra­kach.

Trud­no od­dy­chać. W ta­kiej po­zy­cji, w ta­kim zgi­ęciu, gdy ra­mio­na przy­ci­ska się do pier­si, płu­ca sła­bo się roz­pręża­ją. Ka­żdy wdech to świa­do­my wy­si­łek: przez noz­drza wci­ągam na­sy­co­ne wil­go­cią, roz­grza­ne do czter­dzie­stu stop­ni po­wie­trze, lep­kie ni­czym wa­ci­ki na­sączo­ne ter­pen­ty­ną. Na pod­nie­bie­niu osa­dza mi się me­ta­licz­ny po­smak, jak­bym ssał mo­ne­ty. To co­pa­ji­ra, kwa­śny pot ko­pal­ni, któ­ry spły­wa po ścia­nach, two­rzy ka­łu­że po­ma­ra­ńczo­we­go bło­ta i skra­pla się w po­wie­trzu.

Vil­l­ca jest u sie­bie. Bawi się. Mówi mi, że­by­śmy usie­dli na mo­ment i że­bym zga­sił la­tar­kę na ka­sku. Na­stęp­nie gasi swo­ją. Gdy tyl­ko ją wy­łącza, ciem­no­ść za­le­wa mnie ni­czym po­top, ni­czym czar­na fala, któ­ra ci­ągnie mnie ko­ry­ta­rzem ku głębi­nom góry. Nie po­ru­szy­łem się, mimo to po­czu­łem ruch. Na dwie se­kun­dy mój mózg roz­ko­ły­sa­ła fala za­wro­tów gło­wy, stra­ci­łem rów­no­wa­gę, po­czu­łem gwiz­da­nie w uszach. Zno­szę to bez sło­wa, bo ten drań Vil­l­ca tyl­ko się śmie­je. Od­dy­cham głębo­ko, a tęt­ni­ca szyj­na ło­mo­cze mi w gar­dle.

– Kur­wa.

– Włącz to już – mówi.

Za­pa­lam la­tar­kę, szu­kam Vil­l­ki, a jego cień, dłu­gi, roz­ci­ągni­ęty na bel­kach, po­ja­wia się na su­fi­cie. Vil­l­ca się uśmie­cha.

– A te bel­ki? – py­tam. Są prze­gni­łe, pod ci­ęża­rem góry wy­gi­na­ją się w li­te­rę V, nie­któ­re już za­częły pękać.

– Cal­la­pos. Od trzy­dzie­stu, kur­wa, lat nikt ich nie wy­mie­nia. Ni­ko­go już nie stać na in­we­sto­wa­nie w bez­pie­cze­ństwo, w bry­ga­dach jest nas mało i za­ra­bia­my tyl­ko tyle, żeby prze­żyć. Wy­bie­ra­my w jed­nym miej­scu, mo­dli­my się, żeby się nie za­wa­li­ło, a po­tem prze­no­si­my się gdzie in­dziej.

Idzie da­lej. W wie­ku pi­ęćdzie­si­ęciu dzie­wi­ęciu lat po­ru­sza się zwin­nie, schy­la się, pro­stu­je, pe­łza na czwo­ra­ka, zno­wu się pod­no­si, ja zo­sta­ję w tyle i kie­dy ko­ry­tarz skręca, tra­cę go z oczu. Trwa to za­le­d­wie dwa­dzie­ścia se­kund, ale gdy na pro­stym od­cin­ku go do­ga­niam, od­dy­cham z ulgą. Do­tar­li­śmy do szer­sze­go ko­ry­ta­rza z szy­na­mi na zie­mi, tu już mo­że­my sta­nąć pro­sto.

– Ma pan kon­dy­cję, don Pe­dro.

Śmie­je się.

– Póki co je­stem w ca­łkiem do­brej for­mie. Wszy­scy ko­le­dzy, któ­rzy jesz­cze żyją, po­cho­ro­wa­li się przez ko­pal­nię. Wie­lu z nich nie wsta­je z łó­żka. Sąsiad bez bu­tli z tle­nem nie zro­bi czte­rech kro­ków. Cho­dzi od łó­żka do drzwi i od drzwi do łó­żka. Ze mną, dzi­ęki Bogu, jest do­brze.

Wska­zu­je na wąski, wy­pe­łnio­ny ska­ła­mi ko­min, któ­ry sam na­zy­wa szpa­rą.

– To jesz­cze po Hisz­pa­nach, z cza­sów, jak była ko­lo­nia. Ro­bi­li młot­ka­mi z ka­mie­nia, cza­sem jesz­cze ja­kiś znaj­dzie­my. W tych stro­nach mo­żna spo­tkać ta­kie szcze­li­ny wy­pe­łnio­ne odłam­ka­mi skał, któ­re od­rzu­ca­li, bo ich ob­cho­dzi­ło tyl­ko czy­ste sre­bro. Zrzu­ca­li ka­mie­nie z po­zio­mów na gó­rze i tak się wła­śnie te szpa­ry za­pe­łnia­ły. Hisz­pa­nom ska­ły były po nic, ale dla nas mają spo­re zna­cze­nie. Są na­praw­dę cen­ne. Kie­dy rządzi­ło tu­taj CO­MI­BOL [pa­ństwo­we przed­si­ębior­stwo gór­ni­cze], za­bra­nia­li opró­żniać szpa­ry, żeby cała góra się nie za­wa­li­ła. Te­raz ka­żdy robi, co chce. Nie­któ­re bry­ga­dy wy­bie­ra­ją z tych szpar. A inne wy­bie­ra­ją ko­lum­ny skal­ne, któ­re Hisz­pa­nie zo­sta­wi­li w du­żych sa­lach. Ale tego nie trze­ba ru­szać ze względów bez­pie­cze­ństwa, żeby się strop nie za­pa­dł. Tyle że w tych ko­lum­nach jest mnó­stwo mi­ne­ra­łów, więc gór­ni­cy pru­ją ska­łę, pru­ją i pru­ją, ile wy­trzy­ma. Aż któ­re­goś dnia nie wy­trzy­mu­je.

Vil­l­ca ma mie­dzia­ne po­licz­ki o gład­kiej, na­pi­ętej skó­rze, ale wo­kół oczu wi­dać głębo­kie bruz­dy. Jak gdy­by czter­dzie­ści lat pra­cy pod zie­mią wy­rze­źbi­ło mu w twa­rzy ma­skę. Kie­dy opo­wia­da ja­kąś strasz­ną hi­sto­rię, uśmie­cha się nie­śmia­ło, a oczy – małe, czer­wo­ne jak roz­ża­rzo­ne węgiel­ki, bar­dzo żywe – giną mi­ędzy zmarszcz­ka­mi.

Jego syn Fe­de­ri­co za­czął pra­co­wać w ko­pal­ni w wie­ku trzy­na­stu lat. Pew­ne­go dnia, kie­dy po­ma­gał gór­ni­ko­wi, któ­ry wier­cił w ścia­nie, podło­że za­wa­li­ło im się pod sto­pa­mi. Po­rwa­ni la­wi­ną skał spa­dli tyl­ko kil­ka me­trów i zdo­ła­li wdra­pać się z po­wro­tem do ko­ry­ta­rza. Gór­nik i mały Fe­de­ri­co wy­bie­gli na ze­wnątrz. Wci­ąż jesz­cze bie­gli, kie­dy górą wstrząsnął huk, a chmu­ra pyłu z wiel­ką siłą ci­snęła ich twa­rzą do zie­mi. Ko­ry­tarz za nimi się za­wa­lił. Fe­de­ri­co był cały we krwi i w pyle. Nie chciał już ni­g­dy wi­ęcej we­jść do ko­pal­ni. Zgło­sił się do pra­cy na bu­do­wie, gdzie za­jął się trans­por­to­wa­niem ce­gieł i wor­ków z ce­men­tem, ale już na świe­żym po­wie­trzu.

Podążam za Vil­l­cą sze­ro­kim ko­ry­ta­rzem, wy­da­je mi się, że wresz­cie bie­gnącym na ze­wnątrz, wy­da­je mi się, że pro­wa­dzącym do in­ne­go wy­jścia niż to, któ­rym we­szli­śmy dwie go­dzi­ny temu, ale nie mogę mieć pew­no­ści. Przez „sze­ro­ki ko­ry­tarz” ro­zu­miem ja­kieś dwa i pół me­tra wy­so­ko­ści i coś oko­ło trzech me­trów sze­ro­ko­ści. W ciem­no­ści dep­cze­my po du­żych i głębo­kich ka­łu­żach, a na­sze la­tar­ki chla­pią po ścia­nach pla­ma­mi żó­łte­go świa­tła.

– Stąd to już jak prze­chadz­ka dla pa­nie­nek – stwier­dza Vil­l­ca.

I przy­sta­je.

Sły­szy­my ka­pa­nie,

pod­ziem­ne od­gło­sy,

szep­ty skał.

Vil­l­ca ob­ra­ca się nie­spiesz­nie, omia­ta mrok ko­ry­ta­rza świa­tłem czo­łów­ki i znie­nac­ka oświe­tla czy­jąś syl­wet­kę – mężczy­zny, któ­ry sie­dzi pod ścia­ną ze spoj­rze­niem sza­le­ńca i obłąka­nym uśmie­chem. To dia­beł. Gli­nia­ny po­sążek dia­bła o po­skręca­nych ro­gach i bar­dzo sze­ro­kich ustach, roz­ci­ągni­ętych od ucha do ucha, w któ­rych trzy­ma z tu­zin wy­pa­lo­nych pa­pie­ro­sów. Vil­l­ca pod­cho­dzi uśmiech­ni­ęty, za­pa­la ko­lej­ne­go i de­li­kat­nie ukła­da mu w pasz­czy.

– No i je­ste­śmy, Wu­jek.

Wu­jek to duch, któ­ry za­rządza głębi­na­mi, druh gór­ni­ków, pan, któ­ry za­pład­nia Pa­cha­ma­mę, Mat­kę Zie­mię, aby ro­dzi­ła żyły mi­ne­ra­łów. Gdy jest za­do­wo­lo­ny, spra­wia, że żyły się od­sła­nia­ją, kie­dy zaś się ze­źli, po­wo­du­je tąp­ni­ęcia. Na ko­la­nach Wuj­ka leżą pacz­ki ty­to­niu, po­jem­ni­ki z czy­stym spi­ry­tu­sem, a ta­kże pląta­ni­na ser­pen­tyn, kon­fet­ti i li­ści koki, któ­ry­mi gór­ni­cy ob­rzu­ca­ją go pod­czas chal­las – ce­re­mo­nii dzi­ęk­czyn­nych. Wu­jek uśmie­cha się roz­kra­czo­ny, pre­zen­tu­jąc swój głów­ny atry­but: ol­brzy­mi czło­nek w sta­nie erek­cji.

Vil­l­ca od­kręca pó­łli­tro­wą bu­tel­kę dzie­wi­ęćdzie­si­ęcio­sze­ścio­pro­cen­to­we­go spi­ry­tu­su Gu­abi­rá Buen Gu­sto, któ­ry gór­ni­cy po­pi­ja­ją w prze­rwach od pra­cy, albo czy­sty, albo też zmie­sza­ny z odro­bi­ną wody i cu­kru. Przy­su­wa się do ust Wuj­ka i wle­wa mu stru­mień do gar­dła. Al­ko­hol try­ska z czub­ka pe­ni­sa. Vil­l­ca re­cho­cze.

– Pew­ne­go dnia przy­je­cha­ła z wi­zy­tą wi­ce­mi­ni­ster Álva­rez z re­sor­tu gór­nic­twa. Jej da­li­śmy we­jść, ale po­wie­dzia­łem: musi pani po­ca­ło­wać czu­bek człon­ka; je­śli ko­bie­ta ma we­jść do ko­pal­ni, naj­pierw musi po­ca­ło­wać Wuj­ka w czu­bek człon­ka. To się schy­li­ła i go tam po­ca­ło­wa­ła.

Śmie­je się i idzie da­lej. Na skrzy­żo­wa­niu z in­nym ko­ry­ta­rzem, któ­ry po sko­sie prze­ci­na się z na­szym, sły­szy­my czy­jeś gło­sy. Vil­l­ca za­gląda tam i woła:

– Dup­ki!

Po wy­jściu mam ocho­tę ca­ło­wać świa­tło, mam ocho­tę je pić, wy­sma­ro­wać so­bie nim twarz.

Mój cień prze­su­wa się po zbo­czu. Wspi­na się na ska­ły, ro­śnie i ma­le­je, okrąża górę – kie­dy przed­wczo­raj wi­dzia­łem z da­le­ka Cer­ro Rico de Po­to­sí, wy­da­wa­ło mi się ma­je­sta­tycz­ną czer­wo­ną pi­ra­mi­dą. Kie­dy dziś po nim stąpam, jest zwa­ło­wi­skiem. Chrzęści mi pod sto­pa­mi, wy­da­je się, że lu­źne ska­ły lada chwi­la się po­to­czą, po­ci­ągną inne i ko­pal­nia się roz­pad­nie, i cała góra ru­nie osiem­set me­trów w dół la­wi­ną, i po­grze­bie bud­ki stra­żni­cze, po­tem wy­so­ko po­ło­żo­ne osie­dla gór­ni­ków, po­tem pla­ce, uli­ce, ko­lo­nial­ne do­misz­cza, ba­ro­ko­we pa­ła­ce i po­zo­sta­ną tyl­ko dwie wie­że ka­te­dry wy­sta­jące po­nad mo­rzem ka­mie­ni.

Po pi­ęciu­set la­tach pro­wa­dzo­nych przez gór­ni­ków prac wy­do­byw­czych Cer­ro Rico to góra, któ­ra się roz­pa­da. Co­dzien­nie wy­ry­wa­ją z niej 3000–4000 ton skał, aby po­zy­skać z nich sre­bro, ołów, cynk i cynę. We­dług wy­li­czeń geo­lo­ga Osval­da Ar­ce­go wci­ąż za­wie­ra 47 824 tony czy­ste­go sre­bra – wi­ęcej, niż do­tych­czas z niej wy­do­by­to. Sęk w tym, że gru­be żyły się wy­czer­pa­ły, zo­sta­ły tyl­ko drob­ne ży­łki o bar­dzo ni­skiej za­war­to­ści me­ta­lu i trze­ba by roz­wa­lić, roz­kru­szyć i prze­siać całą górę, aby wy­do­być taką jego ilo­ść.

Wy­da­je się, że są do tego zdol­ni: osiem, dzie­si­ęć, dwa­na­ście ty­si­ęcy gór­ni­ków scho­dzi dzień w dzień pod zie­mię i da­lej drąży. Pra­cu­ją dla trzy­dzie­stu dzie­wi­ęciu ró­żnych spó­łdziel­ni. Na ze­wnątrz wiel­kie przed­si­ębior­stwo Ma­nqu­iri, na­le­żące do kor­po­ra­cji ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych, zaj­mu­je się prze­twa­rza­niem hałd i obec­nych w nich pal­la­cos – cho­dzi o po­tężne zwa­ło­wi­ska skał i żwi­ru wy­do­by­tych przez gór­ni­ków w ci­ągu wie­ków i od­rzu­co­nych ze względu na bar­dzo ni­ską za­war­to­ść mi­ne­ra­łów. Dzi­ęki wspó­łcze­snej tech­no­lo­gii fir­mie opła­ca się prze­sie­wać ta­kie ru­mo­wi­ska i po­zy­ski­wać z nich sre­bro oraz cynk.

Ka­żda eks­plo­zja dy­na­mi­tu otwie­ra w gó­rze nową dziu­rę. W ra­mach ba­dań prze­pro­wa­dzo­nych przez Mi­ni­ster­stwo Gór­nic­twa zi­den­ty­fi­ko­wa­no sto trzy­dzie­ści osiem stref osy­pisk, nie­któ­re świe­że, inne sprzed wie­ków, a ta­kże wska­za­no wie­le miejsc w la­bi­ryn­cie ko­ry­ta­rzy, gdzie w ka­żdej chwi­li mo­gło do­jść do za­wa­łu. Ist­nie­ją prze­past­ne ka­wer­ny, opusz­czo­ne już przez gór­ni­ków, któ­re pod wpły­wem ko­ro­zji wy­wo­ła­nej kwa­śny­mi wo­da­mi pęka­ją. W 2011 roku po okre­sie in­ten­syw­nych desz­czów spi­cza­sty czu­bek góry po­czął się roz­pa­dać i w ci­ągu kil­ku dni utwo­rzył się w nim kra­ter o czter­dzie­sto­me­tro­wej śred­ni­cy i czter­dzie­sto­me­tro­wej głębo­ko­ści. Góra ma 4800 me­trów wy­so­ko­ści – wła­dze za­ka­za­ły pro­wa­dze­nia eks­plo­ata­cji gór­ni­czej po­wy­żej 4400 me­trów, to jest w stre­fie naj­bar­dziej osła­bio­nej.

Cer­ro Rico to mi­ędzy in­ny­mi for­ma. Ol­brzy­mia pi­ra­mi­da, któ­ra wzno­si się nad mia­stem Po­to­sí, syl­wet­ka, któ­ra wid­nie­je w go­dle Bo­li­wii, na pie­częciach, pla­ka­tach, pocz­tów­kach i ba­ro­ko­wych pej­za­żach, gi­gan­tycz­ny mo­nu­ment w for­mie trój­kąta, iko­na bo­gactw ziem­skich i mocy nie­bie­skich. Ale się sy­pie. W bo­li­wij­skich ga­ze­tach pu­bli­cy­ści dzie­lą się oba­wa­mi, że ten sym­bol na­ro­do­wy stra­ci gło­wę. Albo że się za­wa­li – da­lej me­ta­fo­ry na­su­wa­ją się same.

Tym­cza­sem dzie­si­ęć ty­si­ęcy gór­ni­ków, któ­rym kwe­stia go­dła pa­ństwo­we­go głów nie za­prząta, dzień w dzień wcho­dzi w głąb góry.

Miesz­ka­ńcy Po­to­sí boją się dnia osta­tecz­ne­go upad­ku, apo­ka­lip­tycz­nej la­wi­ny, któ­ra za­ko­ńczy hi­sto­rię Cer­ro Rico. W jego wnętrzu leżą ko­ści – czy może pył po ko­ściach – dzie­si­ątek ty­si­ęcy gór­ni­ków. Od pierw­sze­go in­dia­ńskie­go nie­wol­ni­ka z cza­sów hisz­pa­ńskiej ko­lo­nii po Lu­isa Cha­ra­caya, wiert­ni­cze­go, o któ­rym pi­szą w ga­ze­cie, bo wczo­raj ule­gł zmia­żdże­niu w wy­ni­ku tąp­ni­ęcia w tu­ne­lu i zma­rł wsku­tek ura­zu we­wnątrz­czasz­ko­we­go i udu­sze­nia. Cer­ro Rico de Po­to­sí na­zy­wa się „górą, któ­ra zja­da lu­dzi”.

Któ­ra zja­da lu­dzi.

Ali­cia Qu­ispe ma czter­na­ście lat. Nosi ob­szar­pa­ny kom­bi­ne­zon z nan­ki­nu, ręka­wy zwi­sa­ją jej do­brą pi­ędź po­ni­żej dło­ni, na no­gach ma za duże gu­mia­ki, a na gło­wie kask gór­ni­ka. Kask gór­nicz­ki. Czar­ne wło­sy ze­bra­ła w ko­ński ogon, oczy ma w kszta­łcie mig­da­łów, a ich spoj­rze­nie ciąg­le ucie­ka, jak gdy­by ko­goś szu­ka­ło.

Po­wie­dzia­no mi, że za­raz wyj­dzie. Jest siód­ma rano, to mój dru­gi raz na Cer­ro Rico i cie­szę się, że nie mu­szę zno­wu wcho­dzić do środ­ka. Cze­ka­nie przed ko­pal­nią zu­pe­łnie mi nie prze­szka­dza.

Plac przede mną ma po­stać espla­na­dy z sza­ro­nie­bie­skie­go pyłu na wy­so­ko­ści 4400 me­trów przy jed­nym z 569 we­jść do ko­pal­ni, ja­kie zli­czo­no w nie­daw­nym ra­por­cie na te­mat Cer­ro Rico. Sto­ją tu dwie na­le­żące do gór­ni­ków to­yo­ty co­rol­le, czte­ry pu­ste i po­wyw­ra­ca­ne wóz­ki do prze­wo­zu su­row­ca – trzy z nich bar­dzo za­rdze­wia­łe i chy­ba po­rzu­co­ne – a ta­kże ster­ta szyn na wy­mia­nę, gdy te uło­żo­ne w środ­ku sko­ro­du­ją od kwa­śnej wody, gdy wy­ko­ńczy je ci­ężar za­ła­do­wa­nych wa­go­ni­ków. Na pla­cu wi­dać też dwa ba­ra­ki z su­szo­nej ce­gły na­kry­te bla­chą cyn­ko­wą. Je­den to ma­ga­zyn na na­rzędzia gór­ni­ków, a dru­gi to dom, w któ­ry miesz­ka Ali­cia.

Czy­tam ga­ze­tę „El Po­to­sí”. Wczo­raj znów wy­pa­dek:

ŚMIE­RĆ DWÓCH GÓR­NI­KÓW PRZY­SY­PA­NYCH W KO­PAL­NI

Dwaj gór­ni­cy w wie­ku 37 i 41 lat zgi­nęli przy­gnie­ce­ni bel­ką w ko­pal­ni En­ci­nas w Cer­ro Rico de Po­to­sí, o czym po­in­for­mo­wał pro­ku­ra­tor okręgo­wy Fi­del Ca­stro. We­dług wstęp­ne­go do­cho­dze­nia do tra­gicz­ne­go wy­pad­ku przy pra­cy do­szło, kie­dy oby­dwaj wy­do­by­wa­li rudę, jak czy­ni­li to ka­żde­go dnia. „Nie­ste­ty w wy­ni­ku wy­pad­ku przy pra­cy oby­dwaj po­nie­śli śmie­rć: je­den miał we­wnętrz­ne ob­ra­że­nia klat­ki pier­sio­wej, dru­gi zaś uraz we­wnątrz­czasz­ko­wy. Z tego, co wie­my na ra­zie, w ko­pal­ni do­szło do tąp­ni­ęcia i ich przy­sy­pa­ło” – oznaj­mił pro­ku­ra­tor.

Zwło­ki ofi­cjal­nie wy­do­by­ła eki­pa do­cho­dze­nio­wa Pro­ku­ra­tu­ry Kra­jo­wej oraz funk­cjo­na­riu­sze Jed­nost­ki Spe­cjal­nej do Zwal­cza­nia Prze­stęp­czo­ści (FELCC).

Bli­scy gór­ni­ków ode­bra­li ich cia­ła, by za­pew­nić im po­chó­wek.

Tego ro­dza­ju wia­do­mo­ści będę znaj­do­wał co kil­ka dni: gór­ni­cy gi­nęli przy­gnie­ce­ni przez za­wa­ły albo wpa­da­li do szy­bów. Cza­sem któ­re­goś do­si­ęga­ła eks­plo­zja dy­na­mi­tu albo wpa­dał mi­ędzy pręty ma­szy­ny do roz­drab­nia­nia skał. Co roku giną dzie­si­ąt­ka­mi – ale trze­ba wy­ła­py­wać in­for­ma­cje o tym roz­sia­ne tu i ów­dzie, bo ja­sne i kom­plet­ne sta­ty­sty­ki nie ist­nie­ją. Są też inne wia­do­mo­ści, któ­rych nie znaj­dę ani w ga­ze­cie, ani w te­le­wi­zyj­nych ser­wi­sach in­for­ma­cyj­nych, ani w pro­gra­mach do­ku­men­tal­nych – wia­do­mo­ści, któ­re nie są no­wi­na­mi. O krze­mi­cy le­d­wie sło­wo. O prze­mo­cy nic.

Góra się trzęsie. Naj­pierw bar­dzo de­li­kat­nie, wpa­da­jąc w le­d­wie wy­czu­wal­ną wi­bra­cję, po­tem sły­chać hur­got me­ta­lu i skał, któ­ry na­ra­sta i na­ra­sta, aż prze­ra­dza się w huk. Od we­jścia do ko­pal­ni zbli­ża się wó­zek wy­ła­do­wa­ny ka­mie­nia­mi i na pe­łnej pręd­ko­ści prze­je­żdża tuż koło mnie. Pcha go dwóch gór­ni­ków w kom­bi­ne­zo­nach, ka­skach i bu­cio­rach, je­den wy­ższy, a dru­gi ni­ższy. Wy­ci­ągni­ęty­mi ręka­mi na­pie­ra­ją na ła­du­nek, gło­wy scho­wa­li w ra­mio­nach, sta­wia­ją krót­kie i szyb­kie kro­ki. Po­ko­nu­ją jesz­cze pi­ęćdzie­si­ąt me­trów, do ko­ńca szyn i gra­ni­cy na­sy­pu. Cze­ka tam na nich trze­ci gór­nik. Pod­cho­dzi do wóz­ka, na­ci­ska waj­chę, któ­ra zwal­nia zrzut­nię, i wy­sy­pu­je ka­mie­nie z wa­go­ni­ka na plat­for­mę. Dwa czy trzy razy w ty­go­dniu przy­je­żdża ci­ęża­rów­ka i za­bie­ra zgro­ma­dzo­ne tam ska­ły.

Dwaj do­ro­śli gór­ni­cy, ten, któ­ry pchał wó­zek, i ten, któ­ry cze­kał na na­sy­pie, ocie­ra­ją nie­bie­skie dło­nie o ska­fan­der, wy­ci­ąga­ją z we­wnętrz­nej kie­sze­ni pa­pie­ro­sy i palą. Jest kwa­drans po siód­mej rano, ich zmia­na do­bie­ga ko­ńca.

Trze­ci gór­nik, ten ni­ższy, któ­ry po­py­chał wó­zek, to gór­nicz­ka – Ali­cia Qu­ispe, lat czter­na­ście, w za du­żej odzie­ży ro­bo­czej. Je­den z do­ro­słych po­da­je jej bu­tel­kę wody, a ona bie­rze z niej dłu­gi łyk.

Nie zbli­żam się, zo­sta­ję w od­le­gło­ści pi­ęćdzie­si­ęciu me­trów i spa­ce­ru­ję tro­chę po pla­cu. Chcę wie­rzyć, że choć jest jesz­cze wcze­śnie, we­zmą mnie za tu­ry­stę. Mam ple­cak i nie­wiel­ki apa­rat fo­to­gra­ficz­ny, któ­rym ro­bię zdjęcia góry i we­jścia do ko­pal­ni, a kie­dy od­wra­cam się w ich stro­nę, po­zdra­wiam ich lek­kim ski­nie­niem gło­wy. Ali­cia do­strze­ga mnie, roz­po­zna­je i nie robi nic. Po­wo­li ru­szam z pla­cu w kie­run­ku jej domu.

Ali­cia Qu­ispe w rze­czy­wi­sto­ści się tak nie na­zy­wa. Woli ukryć swo­je per­so­na­lia, aby nie stra­cić po­ta­jem­nej pra­cy. Pra­cy, o któ­rej dy­rek­tor jed­nej ze spó­łdziel­ni gór­ni­czych po­wie mi, że nie ist­nie­je. Że nie ist­nie­je, no, ale gdy­by na­wet ist­nia­ła, to też prze­cież nie by­ło­by ta­kie strasz­ne, bo dzie­ci, sko­ro już miesz­ka­ją tu, na pla­cu, po­ma­ga­ją swo­im ro­dzi­nom, tak jak i ka­żdy z nas po­ma­gał – po­wie­dzą mi w dy­rek­cji – tak jak się ro­bi­ło przez całe ży­cie, no bo co in­ne­go mia­ły­by ro­bić dzie­ci na Cer­ro Rico.

Ali­cia wy­ko­nu­je pra­cę, któ­ra nie ist­nie­je, pra­cę, za któ­rą wcze­śniej pła­ci­li jej dwa­dzie­ścia pe­sos1 za dzień – czy ra­czej dwa­dzie­ścia pe­sos za noc – czy­li nie­co po­nad dwa euro. I za któ­rą już jej nie pła­cą. Te­raz pra­cu­je za dar­mo, żeby ure­gu­lo­wać dług, przy­pi­sa­ny jej mat­ce przez gór­ni­ków z tej spó­łdziel­ni, co sta­no­wi wy­bieg ma­jący utrzy­mać je w nie­wo­li.

1 Choć od 1987 roku ofi­cjal­ną wa­lu­tą Bo­li­wii są bo­li­via­nos, miesz­ka­ńcy – a za nimi i au­tor re­por­ta­żu – wci­ąż po­wszech­nie okre­śla­ją je mia­nem pe­sos. (Wszyst­kie przy­pi­sy po­cho­dzą od tłu­ma­cza).

Wczo­raj spo­tka­łem się z Ali­cią w po­miesz­cze­niach na­le­żących do CE­PRO­MIN i miesz­czących się u pod­nó­ża góry, gdzie dzie­ci ko­pal­ni – i inne dzie­ci pra­cu­jące: bu­dow­la­ńcy, pu­cy­bu­ci, słu­żba do­mo­wa – przy­cho­dzą na za­jęcia edu­ka­cyj­ne re­ali­zu­jące częścio­wo pro­gram na­ucza­nia, gdzie do­sta­ją też do je­dze­nia wa­rzy­wa, jaj­ka, mi­ęso, czy­li po­ży­wie­nie, na ja­kie nie mają szans w swo­ich do­mach – w swo­ich cha­łu­pach – i gdzie mogą li­czyć na cie­pły prysz­nic, spędzić parę go­dzin na za­ba­wie, na lek­tu­rze, w spo­ko­ju. Gdzie nikt ich nie bije. Na­uczy­ciel­ki opo­wie­dzia­ły mi o niej, mó­wi­ły, że mu­szę ją po­znać. Za pierw­szym ra­zem, gdy ją zo­ba­czy­łem, sie­dzia­ła przy wspól­nym sto­le wraz z czte­re­ma czy pi­ęcio­ma in­ny­mi dziew­czyn­ka­mi w jej wie­ku, któ­re od­ra­bia­ły pra­cę do­mo­wą. Ona prze­gląda­ła aku­rat ilu­stro­wa­ne wy­da­nie Kop­ciusz­ka. Pod­sze­dłem się przy­wi­tać, chwi­lę z nimi po­ga­da­łem, nie­zręcz­nie za­da­łem kil­ka py­tań, a Ali­cia jako je­dy­na też mnie o coś spy­ta­ła. Po­roz­ma­wia­łem z nią jesz­cze tro­chę, pod­czas gdy jej ko­le­żan­ki wró­ci­ły do swo­ich za­jęć, a w ko­ńcu za­pro­po­no­wa­ła, bym kie­dyś wpa­dł do niej do domu.

CE­PRO­MIN to Cen­tro de Pro­mo­ción Mi­ne­ra, Gór­ni­czy Ośro­dek Awan­su, sto­wa­rzy­sze­nie za­ło­żo­ne w 1979 roku, kie­dy rządy woj­sko­we w Bo­li­wii mia­ły się ku ko­ńco­wi, a de­mo­kra­cja sta­wia­ła pierw­sze kro­ki. Gór­ni­czy ruch zwi­ąz­ko­wy był wów­czas jed­ną z naj­po­tężniej­szych sił w wal­ce o de­mo­kra­cję. Na po­cząt­ku lat osiem­dzie­si­ątych pa­no­wał w nim en­tu­zjazm.

– Gór­ni­cy przez wie­le lat wal­czy­li prze­ciw­ko dyk­ta­tu­rze i te­raz przy­sze­dł czas, by uczest­ni­czy­li w de­mo­kra­cji. W tym wła­śnie celu po­wsta­ło CE­PRO­MIN: aby za­pew­nić gór­ni­kom kszta­łce­nie po­li­tycz­ne, aby przy­go­to­wać li­de­rów, zgod­nie z my­ślą, że ko­rzy­ści z gór­nic­twa nie po­win­ny da­lej pły­nąć za gra­ni­cę, lecz po raz pierw­szy w hi­sto­rii przy­no­sić po­ży­tek kra­jo­wi – tłu­ma­czy­ła mi w swo­im ga­bi­ne­cie w La Paz dy­rek­tor­ka or­ga­ni­za­cji Ce­ci­lia Mo­li­na. – I spójrz, co z tego wy­szło. Jest zde­cy­do­wa­nie go­rzej. Le­d­wie uda­je nam się prze­trwać, zresz­tą zwróć uwa­gę na na­sze pro­jek­ty: pro­gra­my zwal­cza­nia gło­du, wal­ki ze skraj­ną nędzą i z pra­cą dzie­ci w ko­pal­niach. Trzy­dzie­ści lat temu w ko­pal­ni nie było nie­let­nich. Wszyst­ko się dzie­je z ja­kie­jś przy­czy­ny, bie­da wy­ni­ka z de­cy­zji po­li­tycz­nych. W 1985 roku pa­ństwo po­zby­ło się wszyst­kich ko­pa­lń z wy­jąt­kiem jed­nej, zwol­ni­ło dwa­dzie­ścia trzy ty­si­ące gór­ni­ków, spry­wa­ty­zo­wa­ło wszyst­ko i po­zwo­li­ło, by za­pa­no­wa­ło pra­wo dżun­gli. Te­raz do­cho­dzi do nad­użyć na prze­ra­ża­jącą ska­lę. Ty­si­ące gór­ni­ków pra­cu­je bez umo­wy, bez ubez­pie­cze­nia zdro­wot­ne­go, bez skła­dek na eme­ry­tu­rę, do­sta­je gro­sze, często daje się oszu­ki­wać, bo nie po­tra­fi na­wet czy­tać, a są przed­si­ębior­cy, któ­rzy dzi­ęki ta­kie­mu sys­te­mo­wi się bo­ga­cą. Naj­gor­sza w tym wszyst­kim jest igno­ran­cja: już nie ma kszta­łce­nia, nie ma ja­kiej­kol­wiek świa­do­mo­ści, nie ma śla­du opo­ru. Ka­żdy gór­nik robi, co może, żeby za­ro­bić tro­chę kasy, i tyle. A po­tem mają ja­kiś wy­pa­dek albo do­sta­ją krze­mi­cy i już zo­sta­ją w nędzy, oni i ich ro­dzi­ny. Ko­pal­nie są o wie­le bar­dziej nie­bez­piecz­ne niż kie­dyś, bo bra­ku­je tech­no­lo­gii i środ­ków bez­pie­cze­ństwa. Więc mo­dli­my się do Wuj­ka, by za­pew­nił nam szczęście. Kie­dy oj­ciec umie­ra w wie­ku trzy­dzie­stu czy trzy­dzie­stu pi­ęciu lat, na ko­pal­nię mu­szą iść jego dzie­ci.

W roku 2011 rząd Bo­li­wii osza­co­wał, że w ko­pal­niach pra­cu­je 3800 nie­let­nich. CE­PRO­MIN su­ge­ro­wa­ło, że jest to ra­czej oko­ło 13 ty­si­ęcy.

– Nie spo­sób po­dać do­kład­nej licz­by – wy­ja­śnia Mo­li­na – bo pra­cu­ją po­ta­jem­nie, bo licz­ba za­trud­nio­nych ro­śnie i spa­da w za­le­żno­ści od cen krusz­cu. Ja­sne jest na­to­miast to, że je­śli za­czy­na­ją pra­co­wać w wie­ku dwu­na­stu czy czter­na­stu lat, to z pew­no­ścią nie do­ży­ją trzy­dzie­stu pi­ęciu.

* * *

Ali­cia że­gna się z gór­ni­ka­mi i prze­cho­dzi parę kro­ków do ba­ra­ku, w któ­rym miesz­ka z mat­ką, doñą Rosą, lat czter­dzie­ści dwa, oraz czte­ro­let­nią sio­strą Eve­lyn. To pu­de­łko zbu­do­wa­ne z szorst­kich su­szo­nych ce­gieł, czte­ry ścia­ny bez okien przy­kry­te bla­chą cyn­ko­wą. Gór­ni­cy po­sta­wi­li ba­rak wprost na pla­cu, na ka­mien­nym podło­żu na wy­so­ko­ści 4400 me­trów, gdzie ci­ągle sma­ga­ją go wia­try, a na da­chu po­ło­ży­li tro­chę skał, żeby nie zdmuch­nęło bla­chy. Tu, na gó­rze – po­śród kłębów tru­jące­go pyłu i po­dmu­chów żwi­ru, któ­re kłu­ją ni­czym grad – wiatr dra­pie, jak­by miał pa­zu­ry.

Gór­ni­cy zgo­dzi­li się, by Ali­cia z ro­dzi­ną tu miesz­ka­ły. Te­raz mogą już miesz­kać tyl­ko tu­taj, w miej­scu, gdzie to pra­wie nie­mo­żli­we.

Zaj­mu­ją je­den z do­mów po­ło­żo­nych naj­wy­żej na ca­łej pla­ne­cie, na ostat­niej, cie­niut­kiej war­stwie ży­cia czło­wie­cze­go – po­nad po­zio­mem 4400 me­trów nie ma już pra­wie ni­ko­go. Ali­cia, doña Rosa i Eve­lyn mają pod sobą 99,9 pro­cent ludz­ko­ści. A nie­co po­wy­żej nich ko­ńczy się ja­ka­kol­wiek mo­żli­wo­ść ży­cia na sta­łe: nad gło­wa­mi mają nie­wie­le at­mos­fe­ry, słup po­wie­trza waży tu po­ło­wę tego, co na po­zio­mie mo­rza. Przy tak ni­skim ci­śnie­niu pęche­rzy­ki płuc­ne nie są w sta­nie prze­ka­zy­wać tle­nu do krwi w od­po­wied­niej ilo­ści. Lu­dzie miesz­ka­jący na tych wy­so­ko­ściach przy­sto­so­wy­wa­li się do nich w ci­ągu wie­ków: mają wi­ęk­sze płu­ca, aby z ka­żdym wde­chem wchła­niać wi­ęcej po­wie­trza, mają wi­ęcej krwi i wi­ęcej czer­wo­nych krwi­nek, aby trans­por­to­wa­ły tlen po cie­le. Ale licz­ba krwi­nek też ma swój li­mit, bo kie­dy jest ich wi­ęcej, krew robi się zbyt gęsta i za­czy­na­ją się skrze­py, uda­ry mó­zgu, ata­ki ser­ca. Więc ża­den czło­wiek nie może na sta­łe miesz­kać po­wy­żej pu­ła­pu 5500 me­trów.

Tu, na wy­so­ko­ści 4400 me­trów, też nie ka­żdy wy­trzy­mu­je. Nie­mal wszyst­kich nas świe­żo po przy­je­ździe boli gło­wa, nie­mal wszyst­kim się w niej kręci, bo­imy się przy­spie­szo­ne­go bi­cia ser­ca. Mu­si­my przez kil­ka dni się akli­ma­ty­zo­wać, po­spać, od­po­cząć, na­pić się na­pa­ru z koki, wy­pro­du­ko­wać wi­ęcej czer­wo­nych krwi­nek, aby móc wresz­cie zro­bić czte­ry kro­ki i nie paść z wy­czer­pa­nia. Nie­któ­rym idzie go­rzej: wy­mio­tu­ją, mdle­ją, mają mi­gre­ny. Albo jesz­cze go­rzej: do­pa­da­ją ich obrzęki. Do­sta­ją obrzęków płuc albo mó­zgu i umie­ra­ją.

Ali­cii dają miesz­kać tu­taj – w miej­scu, gdzie to już pra­wie nie­mo­żli­we.

Ba­rak stoi na an­dyj­skim pła­sko­wy­żu: rów­ni­nie z ochry i soli, któ­ra po­dry­gu­je pod pro­mie­nia­mi sło­ńca i ulat­nia się ku nie­bu o bar­wie aspi­ry­ny. Nie ro­śnie tu ani jed­no drze­wo. Same ska­ły i świa­tło. Tu i ów­dzie wy­brzu­sza się ja­kieś wzgó­rze, ale mo­żna od­nie­ść wra­że­nie, że na tę wy­so­ko­ść świat do­cie­ra już zmęczo­ny, dla­te­go też wy­pi­ętrze­nie Cer­ro Rico jest tak im­po­nu­jące: oto szczyt, któ­ry wzno­si się ty­si­ąc me­trów po­nad wy­czer­pa­ny pła­sko­wyż. U pod­nó­ża góry roz­ci­ąga się dwu­stu­ty­si­ęcz­ne mia­sto Po­to­sí, jego dziel­ni­ce pu­de­łko­wa­tych dom­ków i pła­skich da­chów, jego układ po­ści­ska­nych cel, jego geo­me­tria przy­po­mi­na­jąca dzie­ło owa­dów. Albo też obo­zo­wi­sko: obo­zo­wi­sko pio­nie­rów, któ­rzy przy­by­li, by wy­ci­ągać bo­gac­twa z nie­na­da­jącej się do za­miesz­ka­nia pla­ne­ty.

I tak wła­śnie jest. Ali­cia żyje na gó­rze czy­ste­go sre­bra, któ­ra oszo­ło­mi­ła hisz­pa­ńskich kon­kwi­sta­do­rów; oto bo­ski po­da­ru­nek, któ­ry zre­kom­pen­so­wał ich wy­si­łki, skon­so­li­do­wał ich im­pe­rium i utrwa­lił ich prze­ko­na­nia; to rów­nież sło­wo w języ­ku ke­czua, któ­re przy­jęło się w hisz­pa­ńskim na za­sa­dzie me­to­ni­mii jako okre­śle­nie nie­wy­obra­żal­nych bo­gactw: un po­to­sí.

Ali­cia mie­sza w Po­to­sí, w kra­inie ba­jecz­nych skar­bów.

Wita mnie, te­raz już otwar­cie, i za­pra­sza do środ­ka. Rolę drzwi od­gry­wa ar­kusz bla­chy z nie­wiel­ką kłód­ką; z nad­pro­ża zwi­sa­ją nie­bie­skie i zie­lo­ne ta­siem­ki, a ta­kże dwa sztucz­ne kwia­ty w ko­lo­rze czer­wie­ni. We­wnątrz pa­nu­je mrok, podło­ga to kle­pi­sko, wzrok po­trze­bu­je cza­su, aby wy­chwy­cić wi­ęcej szcze­gó­łów. Po­wo­li do­strze­gam, że ce­gla­ny ba­rak, pu­dło sze­ść me­trów na trzy, ma ścia­ny po­kry­te od środ­ka war­stwą odła­żące­go tyn­ku. Sły­szę też po­dmu­chy gwi­żdżące­go w szpa­rach wia­tru. W nie­któ­rych miej­scach szpa­ry za­sło­ni­ęte są kar­to­nem, na przy­kład dużą syl­wet­ką di­sne­jow­skiej Ma­łej Sy­ren­ki, któ­ra sie­dzi uśmiech­ni­ęta na ska­le w głębi mo­rza, obok żó­łtej ryby, któ­ra rów­nież się uśmie­cha, oraz czer­wo­ne­go kra­ba o wy­łu­pia­stych oczach, któ­ry z en­tu­zja­zmem pod­no­si w górę szczyp­ce. Z ta­kie­go ry­sun­ko­we­go, di­sne­jow­skie­go, pod­mor­skie­go tła roz­le­wa się po ścia­nie pla­ma wil­go­ci. Prze­cie­ki two­rzą na podło­dze bło­to. W pó­łm­ro­ku do­strze­gam ku­chen­kę ga­zo­wą na sto­le, łó­żko z gru­by­mi ko­ca­mi, gdzie śpi mat­ka i oby­dwie cór­ki, pół tu­zi­na płó­cien­nych wor­ków do prze­cho­wy­wa­nia ubrań, trzy sta­re pla­sti­ko­we krze­sła i jesz­cze je­den sto­lik, przy któ­rym je­dzą i przy któ­rym Ali­cia, jak mi mówi, od­ra­bia pra­ce do­mo­we.

Dziew­czy­na otwie­ra dłoń i po­ka­zu­je mi na niej trzy oło­wia­no­sza­re ka­my­ki, po­prze­ci­na­ne po­bły­sku­jący­mi plam­ka­mi: to dro­bi­ny sre­bra. Wy­nio­sła je z ko­pal­ni.

Za­wi­ja ka­my­ki w ga­ze­tę, cho­wa pa­ku­nek do szkol­ne­go tor­ni­stra i od­cho­dzi w kąt ba­ra­ku, za wor­ki z płót­na, żeby się prze­brać. Zdej­mu­je kom­bi­ne­zon i wkła­da je­an­sy, nie­bie­ską blu­zę od dre­su i we­łnia­ną czap­kę. Za­kła­da tor­ni­ster, wy­cho­dzi­my z ba­ra­ku i scho­dzi­my w dół zbo­cza.

Ma czter­na­ście lat i po­marsz­czo­ne dło­nie zbie­la­łe od pyłu z góry.

Wiatr omia­ta zbo­cza, to­czy roz­drob­nio­ne ska­ły, spra­wia, że ha­łdy zgrzy­ta­ją. Pył z Cer­ro Rico wła­zi do oczu, wci­ska się w zęby, wpa­da do płuc, a za­wie­ra dużo ra­ko­twór­cze­go ar­se­nu, no i w do­dat­ku kadm, cynk, chrom i ołów, któ­re gro­ma­dzą się we krwi, po tro­chu za­tru­wa­ją, przy­spie­sza­ją roz­wój cho­rób, wy­czer­pu­ją or­ga­nizm. Za­wie­ra też sre­bro: 120 czy 150 gra­mów sre­bra w jed­nej to­nie pyłu. Ka­żdy gość za­bie­ra z Po­to­sí odro­bi­nę sre­bra w płu­cach. Wła­śnie dla tych dro­bin, aby od­dzie­lać je od wszyst­kich po­zo­sta­łych, Ali­cia miesz­ka na gó­rze w ba­ra­ku z su­szo­nej ce­gły.

– Wcze­śniej cho­dzi­łam sprze­da­wać ka­mie­nie w Pa­ila­vi­ri. Tam tu­ry­ści na­wet spo­ro ku­pu­ją. Ale dzie­ci z Pa­ila­vi­ri mnie prze­pędzi­ły, bo one też sprze­da­ją. Te­raz scho­dzę na plac.

– Na pla­cu do­brze się sprze­da­je?

– Sprze­da­je się. Ale cho­dzi tam po­li­cja.

Sły­chać od­le­głe pod­ziem­ne eks­plo­zje. Z góry wy­do­by­wa się ko­lej­ny tu­man sza­re­go pyłu, któ­ry pod­no­si się wy­so­ko i opa­da po­wo­li, osa­dza­jąc się na lu­dziach, osa­dza­jąc się na zbo­czu, po­tem prze­je­żdża­ją ci­ęża­rów­ki i po­now­nie wzbi­ja­ją go w po­wie­trze.

Scho­dzi­my do osie­dla gór­ni­cze­go, naj­pierw na dro­gi grun­to­we, na­stęp­nie zaś na uli­ce z as­fal­tu, z chod­ni­ka­mi, i scho­dzi­my jesz­cze dwa ki­lo­me­try da­lej, aż do pla­cu 10 Li­sto­pa­da, gdzie jest zie­leń, są fon­tan­ny i ła­wecz­ki. To daw­na Pla­za de Re­go­ci­jo, plac Ra­do­ści, ser­ce ko­lo­nial­ne­go Po­to­sí. Je­śli spoj­rzeć z pla­cu w kie­run­ku po­łu­dnio­wym, po­nad świ­ąty­nia­mi i pa­ła­ca­mi zo­ba­czy­my do­mi­nu­jącą pi­ra­mi­dę Cer­ro Rico. Na tle góry od­ci­na­ją się na pla­cu dwie ko­bie­ce syl­wet­ki: po­sąg Spra­wie­dli­wo­ści, któ­ra dzie­rży wagę, oraz po­sąg Wol­no­ści, któ­ra wzno­si po­chod­nię. U stóp Spra­wie­dli­wo­ści i Wol­no­ści, na pla­co­wej ła­wecz­ce, Ali­cia wy­ci­ąga z ple­ca­ka otwar­tą drew­nia­ną skrzyn­kę z po­dzia­łką na dzie­wi­ęć ko­mó­rek. Od­wi­ja trzy ka­mie­nie sre­bro­no­śne z dzi­siaj oraz jesz­cze kil­ka, któ­re mia­ła w in­nych pa­czusz­kach, i umiesz­cza je w prze­gród­kach skrzyn­ki.

Wcze­śniej cho­dzi­ła do sek­to­ra gór­ni­cze­go Pa­ila­vi­ri, naj­star­sze­go na ca­łej gó­rze, funk­cjo­nu­jące­go od XVI wie­ku, aby sprze­da­wać frag­men­ty skał tu­ry­stom, któ­rzy opła­ca­li prze­wod­ni­ka, by opro­wa­dzał ich po ko­ry­ta­rzach ko­pal­ni. Od­kąd dzie­ci z Pa­ila­vi­ri ją prze­pędzi­ły, scho­dzi na plac i sia­da na rogu ulic Ay­acu­cho i Qu­ijar­ro. Tędy prze­cho­dzą gru­py tu­ry­stów, któ­rzy zmie­rza­ją do daw­nej men­ni­cy Casa de la Mo­ne­da. Po­ka­zu­je im otwar­tą skrzyn­kę z frag­men­ta­mi skał.

– Se­ño­ra, kupi pani rudę sre­bra. To sre­bro z Po­to­sí, se­ño­ra.

Pro­si o pięć, dzie­si­ęć pe­sos.

Za je­den z ka­mie­ni mło­dy tu­ry­sta daje jej dwa­dzie­ścia pe­sos. To do­kład­nie tyle samo, ile do­sta­wa­ła za całą noc pcha­nia wóz­ków w ko­pal­ni, nim zmu­si­li ją do pra­cy za dar­mo. By­wa­ły dni, jak opo­wia­da, kie­dy inni tu­ry­ści da­wa­li jej na­wet pi­ęćdzie­si­ąt pe­sos za je­den ka­wa­łek. Ale prze­wod­ni­cy grup tu­ry­stycz­nych i po­li­cjan­ci prze­pędza­ją sprze­da­jące dzie­ci z pla­cu. Ali­cia za­wsze roz­gląda się do­oko­ła.

Wzno­sząca się sto pi­ęćdzie­si­ąt me­trów od pla­cu Casa de la Mo­ne­da to ba­ro­ko­wa twier­dza o wy­so­kich i gru­bych mu­rach, ma­jąca pięć dzie­dzi­ńców i dwie­ście sal, a wszyst­ko to w rze­źbio­nym ka­mie­niu, z ce­dro­wy­mi su­fi­ta­mi i kra­ta­mi ku­ty­mi z ba­skij­skie­go że­la­za. W men­ni­cy prze­cho­wu­je się daw­ne hisz­pa­ńskie ma­szy­ny do bi­cia mo­net, pie­ce do to­pie­nia gru­dek sre­bra, któ­re wy­do­by­wa­no z Cer­ro Rico, for­my, do któ­rych wle­wa­no płyn­ne sre­bro, aby ufor­mo­wać z nie­go sztab­ki, ma­szy­ny do wal­co­wa­nia, któ­re wy­twa­rza­no w Ka­dyk­sie, w częściach prze­wo­żo­no stat­ka­mi do Bu­enos Aires i na grzbie­tach mu­łów prze­no­szo­no – czte­ry ty­si­ące kilo że­la­stwa i czte­ry ty­si­ące kilo drew­na – aż do Po­to­sí. W jed­nej z piw­nic mo­żna zo­ba­czyć kie­ra­ty, któ­ry­mi muły na­pędza­ły ma­szy­ny wal­cu­jące pi­ętro wy­żej.

Poza zwie­rzęta­mi byli też In­dia­nie, któ­rzy pra­co­wa­li przy pie­cach i ma­szy­nach pod czuj­nym okiem stra­żni­ków. Ci po­pędza­li ich ude­rze­nia­mi bata i od cza­su do cza­su za­my­ka­li w lo­chach for­te­cy. Szla­chet­ny­mi za­jęcia­mi trud­ni­li się naj­wspa­nial­si rze­mie­śl­ni­cy men­ni­czy w ca­łym im­pe­rium: pro­bie­rze, od­lew­ni­cy, kraj­czo­wie, stra­żni­cy pie­częci i wa­go­wi. W pierw­szych la­tach ko­lo­nii Po­to­sí wy­twa­rza­ło ma­cu­qu­inas – mo­ne­ty o nie­re­gu­lar­nych kszta­łtach, bite ude­rze­nia­mi młot­ka. Lecz przy­wie­zio­ne z Ka­dyk­su ma­szy­ny do wal­co­wa­nia wy­ci­na­ły ide­al­ne krążki sre­bra, z któ­rych pó­źniej bito peso ka­sty­lij­skie, peso mier­ni­cze, pe­sos de cruz, pe­sos de tres cu­ar­til­los, pe­sos co­lum­na­rios, pe­sos de bu­sto, du­ka­ty, ma­ra­ve­dí i pe­se­ty.

Jak in­for­mu­je geo­graf Pen­tland, mi­ędzy ro­kiem 1545 a 1825 Hisz­pa­nie w mo­ne­tach i w sztab­kach ka­ra­wa­na­mi mu­łów i flo­ta­mi ga­le­onów wy­wie­źli z Cer­ro Rico de Po­to­sí 35 578 ton sre­bra. We­dług obec­nej wy­ce­ny krusz­cu ilo­ść ta od­po­wia­da 17 mi­liar­dom do­la­rów ame­ry­ka­ńskich. In­ży­nier gór­nic­twa i były mi­ni­ster rządu bo­li­wij­skie­go ­Jor­ge Espi­no­za prze­li­cza wszyst­ko do­kład­nie i tłu­ma­czy, że na bli­sko trzy­sta lat to wca­le nie tak wie­le, że to by nie wy­star­czy­ło, by pod­trzy­mać famę o nad­zwy­czaj­nych bo­gac­twach Po­to­sí – wy­daj­no­ść była ni­ska, zde­cy­do­wa­nie ni­ższa niż w przy­pad­ku obec­nych przed­si­ębiorstw gór­ni­czych. Ale se­kret Po­to­sí sta­no­wi­ło nie sre­bro. Czy też nie samo sre­bro – była nim nie­wol­ni­cza siła ro­bo­cza, bar­dzo ni­skie kosz­ty wy­do­by­cia, a przez to ogrom­ny pro­cent zy­sku.

Bo­gac­twem Po­to­sí nie było sre­bro. Bo­gac­twem Po­to­sí byli In­dia­nie.

„In­dia­nom na­rzu­ca­no wszel­ki wy­si­łek pcha­nia, wszel­kie zno­je cie­le­sne, wszyst­ko, co trze­ba śle­po zno­sić – pi­sał hi­sto­ryk Ga­briel René Mo­re­no. – Byli tym, czym dzi­siaj dla prze­my­słu są zwie­rzęta po­ci­ągo­we albo para, któ­rej bru­tal­na siła wy­ra­ża­na jest w ko­niach. Mó­wi­ło się wów­czas »ła­du­nek na czte­rech In­dian«, »orka sied­mio­ma In­dia­na­mi«, »ko­łow­rót na pi­ęt­na­stu In­dian« i tak da­lej. Eks­plo­ato­wa­no ich we­dle pra­wa, czy też poza pra­wem, czy i wbrew pra­wu, bo pra­wo nic nie zna­czy­ło; rzecz w tym, że wszyst­kich ich nie­mi­ło­sier­nie eks­plo­ato­wa­no”.

W Casa de la Mo­ne­da po­ka­zu­ją rów­nież Vir­gen del Cer­ro (Pa­nien­kę ze Wzgó­rza), ano­ni­mo­we płót­no z XVIII wie­ku, naj­bar­dziej wy­ró­żnia­jące się z ca­łej ko­lek­cji ob­ra­zów. Uka­zu­je ono po­łącze­nie dwóch świa­tów, in­ka­skie­go i chrze­ści­ja­ńskie­go: pi­ra­mi­da Cer­ro Rico prze­mie­nia się w płaszcz uko­ro­no­wa­nej Ma­ryi, przed­sta­wio­nej w ten spo­sób jako bo­gi­ni góry, schry­stia­ni­zo­wa­na Pa­cha­ma­ma. Ko­ro­nu­ją ją Wiecz­ny Oj­ciec, Syn i Duch Świ­ęty w asy­ście ar­cha­nio­łów Mi­cha­ła i Ga­brie­la; całą tę nie­bia­ńską sce­nę pod­trzy­mu­ją obło­ki i che­ru­bi­ny. Po­ni­żej chmur ko­ro­na­cję śle­dzą bóg sło­ńca Inti i bóg ksi­ęży­ca Qu­il­la. Po płasz­czu Ma­ryi, któ­rym są zbo­cza góry, bie­ga­ją wi­ku­nie, gu­ana­ko i ko­nie. Góra wy­da­je się prze­ora­na sie­cią ko­ry­ta­rzy. Tam też przed­sta­wio­no sce­ny o cha­rak­te­rze ale­go­rii: huk, któ­ry wy­rzu­cił wa­sa­li in­ka­skie­go ce­sa­rza Hu­ay­ny Cápa­ca, kie­dy usi­ło­wa­li wbić się w zbo­cze, a po­tem, już za Hisz­pa­nów, szczęśli­we od­kry­cie sre­bra, któ­re­go do­ko­nał In­dia­nin Hu­al­l­pa. U stóp góry przed­sta­wie­ni zo­sta­li pod­czas mo­dłów dzi­ęk­czyn­nych po le­wej pa­pież, kar­dy­nał i bi­skup, po pra­wej zaś ce­sarz Ka­rol V, ka­wa­ler Za­ko­nu Świ­ęte­go Ja­ku­ba i jesz­cze je­den szlach­cic, być może fun­da­tor ob­ra­zu. Po­mi­ędzy nimi, pod górą – kula ziem­ska.

To jest cała Zie­mia u stóp Cer­ro Rico de Po­to­sí.

Po go­dzi­nie spędzo­nej na pla­cu Ali­cia sprze­da­ła dwa ka­mie­nie i ma w kie­sze­ni trzy­dzie­ści pe­sos. Idzie na uli­cę No­ga­les i pod­no­si rękę, aby za­trzy­mać fur­go­net­kę, któ­ra słu­ży za zbio­ro­wą tak­sów­kę. Za dwa pe­sos za­wie­zie ją do osie­dla gór­ni­cze­go po­ło­żo­ne­go naj­wy­żej, naj­bli­żej jej ba­ra­ku.

Pew­ne­go razu z ko­le­ga­mi ze szko­ły od­wie­dzi­ła Casa de la Mo­ne­da. Wi­dzia­ła wiel­kie ma­szy­ny, no­rie i koła zęba­te, pie­ce, sale z ma­lo­wi­dła­mi z cza­sów wi­ce­kró­le­stwa, ołta­rze, fo­te­le obi­te ak­sa­mi­tem, sto­ły z masy per­ło­wej, zło­co­ne ramy, ko­lek­cję mo­net, po­miesz­cze­nia ze sre­brem: srebr­ne sto­ły, srebr­ne kie­li­chy, srebr­ne wazy do zupy, srebr­ne wa­zo­ny na kwia­ty, srebr­nych świ­ętych, całe zbro­je ze sre­bra. Ale naj­wi­ęk­sze wra­że­nie zro­bi­ło na niej co in­ne­go.

– Dzie­ci.

W sali po­świ­ęco­nej ar­che­olo­gii wy­sta­wio­no w wi­try­nach zmu­mi­fi­ko­wa­ne dzie­ci w pa­rach. Nie­któ­re to dzie­ci in­dia­ńskie z XII i XIV wie­ku, sama skó­ra i ko­ści. Inne, mniej­sze, wła­ści­wie nie­mow­la­ki, to dzie­ci hisz­pa­ńskie bądź kre­ol­skie z XVIII wie­ku, w cza­pecz­kach, ko­ron­ko­wych su­kien­kach i bu­ci­kach.

Po­tężny Hu­ay­na Cápac, je­de­na­sty król Cuz­co, trze­ci ce­sarz Ta­hu­an­tin­suyu, po­sia­dał mnó­stwo zło­ta i całe góry sre­bra. Zło­te były po­sągi jego po­przed­ni­ków, któ­re ka­zał wznie­ść w swo­im pa­ła­cu, zło­te były drze­wa, tra­wy i kwia­ty w jego ogro­dach, zło­te były na­wet ka­mie­nie, któ­ry­mi mie­lo­no ku­ku­ry­dzę.

Sta­rł się z woj­ska­mi In­dian Gu­ara­ní, któ­rzy czy­ni­li ogrom­ne spu­sto­sze­nie w pro­win­cjach jego Peru, i zgła­dziw­szy ich sze­ść ty­si­ęcy, z wiel­ki­mi ho­no­ra­mi zo­stał pod­jęty w Can­tu­mar­ce. Tam uj­rzał górę, któ­rą na­zy­wa­no Su­mac Orc­ko – Pi­ęk­ne Wzgó­rze – i ocza­ro­wa­ny jej wspa­nia­ło­ścią i uro­dą zwró­cił się do swych dwo­rzan:

– We­wnątrz musi mieć mnó­stwo sre­bra.

Inka Hu­ay­na Cápac po­le­cił wy­drążyć ko­pal­nie w Pi­ęk­nym Wzgó­rzu i wy­ci­ągnąć zeń dro­go­cen­ny me­tal. Jego wa­sa­le przy­nie­śli na­rzędzia z krze­mie­nia i twar­de­go drew­na, we­szli na zbo­cza, wy­ma­ca­li żyły, a kie­dy za­częli je otwie­rać, roz­le­gł się ogłu­sza­jący huk, od któ­re­go za­trzęsło się całe wznie­sie­nie. Z nie­ba dał się sły­szeć su­ro­wy głos:

– Nie wy­ci­ągaj­cie z tej góry sre­bra, jest ono bo­wiem in­nym pi­sa­ne.

Zdu­mie­ni In­dia­nie uda­li się do kró­la i opo­wie­dzie­li mu, co się sta­ło. Gdy do­szli do mo­men­tu, w któ­rym roz­le­gł się głos, po­wie­dzie­li: „po­toc­si”, co w ich języ­ku ozna­cza „ogrom­ny huk”. I stąd wła­śnie, tra­cąc po dro­dze jed­ną li­te­rę, wzi­ęła się na­zwa Po­to­sí.

Hu­ay­na Cápac prze­po­wie­dział, że po nim wej­dą do kró­le­stwa lu­dzie, ja­kich nikt do­tąd nie wi­dział ani so­bie nie wy­obra­żał, i za­bio­rą jego sy­nom im­pe­rium, od­mie­nią jego pa­ństwo i po­ło­żą kres jego ido­la­trii.

A mia­ło to miej­sce, jak wy­li­czył kro­ni­karz Bar­to­lo­mé Arzáns de Or­súa y Vela, na osiem­dzie­si­ąt trzy lata przed tym, nim Hisz­pa­nie od­kry­li słyn­ną górę.

W owym cza­sie, jak pi­sze Arzáns, In­dia­nie cha­dza­li na wzgó­rza po cen­ne me­ta­le, bo zna­li se­kre­ty i wie­dzie­li, gdzie są żyły. Kie­dy jed­nak po­zna­li chci­wo­ść Hisz­pa­nów i ze­tknęli się z bar­ba­rzy­ńskim trak­to­wa­niem z ich stro­ny, za­mknęli we­jścia do ko­pa­lń, a wszyst­ko, co już z nich wy­do­by­li, wrzu­ci­li do głębo­kiej la­gu­ny Chu­cu­ito bądź też za­ko­pa­li w roz­ma­itych miej­scach, aku­rat tam, gdzie za­sta­ły ich wie­ści o hisz­pa­ńskim okru­cie­ństwie. Tak wiel­ka była za­chłan­no­ść Hisz­pa­nów, gdy gro­ma­dzi­li zło­to i sre­bro, że nie­usa­tys­fak­cjo­no­wa­ni tym, co zna­le­źli na ze­wnątrz, bez żad­nej li­to­ści siłą skła­nia­li nie­szczęsnych In­dian do wy­ja­wia­nia in­for­ma­cji o bo­gac­twach i prze­mo­cą zmu­sza­li do wy­do­by­wa­nia dro­go­cen­nych me­ta­li.

In­dia­nie, nie mo­gąc znie­ść ta­kiej nie­spra­wie­dli­wo­ści, ro­ze­szli się po naj­od­le­glej­szych pro­win­cjach Peru, aby żyć po­śród tam­tej­szych nie­zna­nych na­cji; nie­któ­rzy od­bie­rali so­bie ży­cie; inni zbie­ra­li się pi­ęćdzie­si­ąt­ka­mi i set­ka­mi, cho­wa­li się w roz­pa­dli­nach i gro­tach gór­skich wraz z ko­bie­ta­mi i dzie­ćmi i tam umie­ra­li z gło­du; a jesz­cze inni zo­sta­wa­li pod wła­dzą Hisz­pa­nów, prze­obra­że­ni w nie­wol­ni­ków, bez ra­cji, bez pra­wa i bez zmi­ło­wa­nia.

Mo­żna po­wie­dzieć, że owi Hisz­pa­nie od­da­li Peru we wła­dzę ty­ra­nii. W ten oto spo­sób stra­wio­no mi­lio­ny In­dian i mi­lio­ny mi­lio­nów zło­ta i sre­bra, przez co Peru prze­sta­ło być tym, czym było w cza­sach swo­ich mo­nar­chów.

Znisz­cze­niu ule­gły bo­gac­twa do­cze­sne, oto bo­wiem In­dia­nie mie­li do­stąpić bo­gactw nie­bia­ńskich, wiel­bi­ąc praw­dzi­we­go Boga.

Jed­ni mó­wią, że Die­go Hu­al­l­pa był pa­ste­rzem wy­pa­sa­jącym lamy na zbo­czach Cer­ro, że jed­na mu ucie­kła, że szu­kał jej, aż za­pa­dł zmrok, i że wów­czas roz­pa­lił ogni­sko, aby uło­żyć się do snu. Inni mó­wią, że był spe­cja­li­stą od wy­do­by­wa­nia sre­bra, któ­re­go nowa hisz­pa­ńska wła­dza wy­sła­ła, aby przyj­rzał się gó­rze, że po dro­dze po­tknął się, zła­pał się ro­snącej ko­mo­sy i ją wy­rwał. Tak czy siak, po­śród po­zo­sta­ło­ści noc­ne­go ogni­ska czy też w ko­rze­niach wy­rwa­nej ro­śli­ny za­błysz­cza­ły mu ży­łki sre­bra.

1 kwiet­nia 1545 roku ka­pi­tan Juan de Vil­lar­ro­el wzi­ął w po­sia­da­nie w imie­niu hisz­pa­ńskiej Ko­ro­ny górę, któ­rą Arzáns opi­sał jako słyn­ne, za­wsze prze­świet­ne, prze­bo­ga­te i nie­wy­czer­pa­ne Cer­ro Rico de Po­to­sí; nad­zwy­czaj­ne dzie­ło bo­skie­go stwo­rze­nia; wy­jąt­ko­wy fe­no­men na­tu­ral­ny; ide­al­ny i trwa­ły cud świa­ta; ra­do­ść śmier­tel­nych, ce­sa­rza gór, kró­la wzgórz, ksi­ęcia wszyst­kich mi­ne­ra­łów; pana pi­ęciu ty­si­ęcy In­dian, któ­rzy wy­do­by­wa­ją jego wnętrz­no­ści; trąb­kę, któ­rą sły­chać na ca­łym świe­cie; woj­sko za­ci­ężne prze­ciw­ko nie­przy­ja­cio­łom wia­ry; mur, któ­ry po­wstrzy­mu­je ich za­my­sły; za­mek i po­tężne dzia­ło, któ­re­go kule przy­no­szą wro­gom znisz­cze­nie; atrak­cję dla lu­dzi, ma­gnes przy­ci­ąga­jący ich wolę; pod­sta­wę wszyst­kich skar­bów; ozdo­bę świ­ętych ko­ścio­łów; pie­ni­ądz, któ­rym ku­pu­je się nie­bo; po­two­ra bo­gac­twa; cia­ło z zie­mi i du­szę ze sre­bra, któ­ra przez po­nad pó­łto­ra ty­si­ąca otwo­rów przy­zy­wa lu­dzi, aby od­dać im swe skar­by; ko­goś, kogo zna­ją w czte­rech stro­nach świa­ta, kogo kró­lo­wie ka­to­lic­cy mają w po­sia­da­niu, a po­zo­sta­li mo­nar­cho­wie im za­zdrosz­czą, kogo wszel­kie na­ro­dy wy­wy­ższa­ją, ob­wo­łu­ją po­tężnym, uzna­ją za świet­ne­go, opie­wa­ją jako wspa­nia­łe­go, wy­chwa­la­ją bez po­rów­na­nia, czczą jako god­ne­go po­dzi­wu i wy­sła­wia­ją jako naj­do­sko­nal­sze­go; do czy­je­go nie­ska­zi­tel­ne­go sre­bra dążą za­pal­czy­wie, dla jego po­zy­ska­nia ujarz­mia­jąc wia­try, prze­pły­wa­jąc mo­rze i po­ru­sza­jąc zie­mię.

* * *

Afry­ka­nie spro­wa­dze­ni z An­go­li nie byli w sta­nie znie­ść zim­na ani cho­ro­by wy­so­ko­ścio­wej. Wy­do­by­wa­li ze skał parę cet­na­rów, po czym umie­ra­li z wy­czer­pa­nia.

De­kre­tem wi­ce­kró­la Fran­ci­sca de To­le­do zo­sta­ła więc wpro­wa­dzo­na la mita – pra­ca przy­mu­so­wa In­dian. Po­cząt­ko­wo Hisz­pa­nie osza­co­wa­li, że w ko­pal­niach Po­to­sí po­win­no pra­co­wać rocz­nie 4500 mi­tay­os, ale że na­zbyt pręd­ko mar­li, po­sta­no­wio­no po­dzie­lić ich na trzy zmia­ny, aby ka­żda gru­pa pra­co­wa­ła przez ty­dzień, a przez dwa od­po­czy­wa­ła. Ta­kie roz­wi­ąza­nie wy­ma­ga­ło za­pew­nie­nia 13 500 In­dian rocz­nie, któ­rych re­kru­to­wa­no z szes­na­stu pro­win­cji na pła­sko­wy­żu, lecz nie z ziem po­ło­żo­nych ni­żej, aby cho­ro­ba wy­so­ko­ścio­wa nie wpły­wa­ła ne­ga­tyw­nie na ich wy­daj­no­ść pra­cy. Przez rok zmu­sza­no ich do wy­si­łku, po czym przez ko­lej­ne sze­ść lat byli wol­ni. W ten spo­sób w teo­rii 94 500 In­dian funk­cjo­no­wa­ło w sied­mio­let­nich cy­klach, lecz w rze­czy­wi­sto­ści ol­brzy­mia śmier­tel­no­ść to­wa­rzy­sząca pra­cy w ko­pal­ni zmu­sza­ła do za­trud­nia­nia o wie­le wi­ęk­szej licz­by.

Mi­tay­os z naj­dal­szych re­jo­nów szli do Po­to­sí bez mała ty­si­ąc ki­lo­me­trów. Hisz­pa­ńscy żo­łnie­rze wkra­cza­li do wio­sek i pod bro­nią wy­ci­ąga­li z nich mężczyzn. Za­bie­ra­li też lamy ob­ju­czo­ne wor­ka­mi ziem­nia­ków i ku­ku­ry­dzy, by mieć czym się ży­wić po dro­dze, a ta­kże żonę i dzie­ci ka­żde­go bra­ńca, aby za­po­biec uciecz­kom. Ty­go­dnia­mi prze­mie­rza­li pła­sko­wyż w for­sow­nym mar­szu. Wie­le ma­łych dzie­ci umie­ra­ło, a ci­ężar­ne ko­bie­ty ro­ni­ły albo wy­da­wa­ły na świat istot­ki, któ­re le­d­wie kil­ka go­dzin utrzy­my­wa­ły się przy ży­ciu.

Na pierw­szych zmia­nach mi­tay­os scho­dzi­li do szy­bów Cer­ro Rico z prze­ra­że­niem. Zmu­sza­no ich, by pe­łza­li tu­ne­la­mi i że­la­zny­mi ło­ma­mi wy­dzio­by­wa­li ska­łę. Kie­dy ło­mów było za mało, ora­li ścia­ny ro­ga­mi by­dła albo go­ły­mi ręko­ma. Spędza­li pod zie­mią cały ty­dzień, prze­sy­pia­jąc po parę go­dzin, po­ja­da­jąc su­chy chleb i żu­jąc li­ście koki. Ta ostat­nia, po­tępio­na w 1551 roku przez pierw­szy sy­nod w Li­mie ze względu na jej dia­bo­licz­ne wła­ści­wo­ści i jako prze­szko­da na dro­dze do chry­stia­ni­za­cji, szyb­ko zo­sta­ła przy­wró­co­na do łask, gdy do­wie­dzio­no, że dzi­ęki jej sty­mu­lu­jące­mu wpły­wo­wi mi­tay­os są w sta­nie wy­trzy­mać dwa dni pra­cy bez je­dze­nia.

Mimo to In­dia­nie nie spra­wo­wa­li się tak, jak tego ocze­ki­wa­li ich nad­zor­cy. Juan de Ma­tien­zo, sędzia (oídor) i pó­źniej­szy gu­ber­na­tor Po­to­sí, w 1567 roku wy­słał do kró­la Fi­li­pa II ra­port: „In­dia­nie są bar­dzo stra­chli­wi, le­ni­wi i gnu­śni; znie­nac­ka, bez po­wo­du ni żad­nej przy­czy­ny, do­pa­da­ją ich roz­licz­ne żale oraz gnie­wy, a je­śli spy­tać ich, skąd im się to wzi­ęło, nie po­tra­fią po­wie­dzieć. Stąd bar­dzo mło­dzi i bar­dzo sta­rzy często po­pa­da­ją w roz­pacz i od­bie­ra­ją so­bie ży­cie, co In­dia­nom przy­tra­fia się w do­wol­nym mo­men­cie, bo­wiem przy naj­drob­niej­szej oka­zji czy stra­chu się wie­sza­ją. Lu­bią się na­pić, upić i od­da­wać cze­ść ba­łwa­nom, a gdy są pi­ja­ni, do­pusz­cza­ją się po­wa­żnych prze­stępstw. Często są z nich ko­bie­cia­rze. Zro­dzi­li się, by słu­żyć i po­zna­wać za­jęcia me­cha­nicz­ne, bo do tego mają smy­ka­łkę. Są bar­dzo po­wol­ni i nie chcą, by przy czym­kol­wiek ich po­pędzać. To nie­przy­ja­cie­le pra­cy i mi­ło­śni­cy pró­żniac­twa, je­śli siłą nie za­go­nić ich do ro­bo­ty”.

Oko­ło roku 1600 gór­ni­cy do­szli już do sied­miu­set me­trów głębo­ko­ści wy­ko­pu i po­trze­bo­wa­li pi­ęciu go­dzin, aby wy­do­stać się na po­wierzch­nię, wy­no­sząc przy tym po trzy­dzie­ści–czter­dzie­ści ki­lo­gra­mów skał w wor­kach albo ogrom­ne bu­kła­ki z tok­sycz­ną wodą, któ­rą wy­do­by­wa­li z ko­ry­ta­rzy.

„W rów­nie strasz­li­wych, co bo­ga­tych wnętrz­no­ściach tej im­po­nu­jącej góry – pi­sał Arzáns – roz­brzmie­wa­ją echa ude­rzeń ło­mów, co w po­łącze­niu z gło­sa­mi jed­nych, jęka­mi dru­gich, krzy­ka­mi hisz­pa­ńskich nad­zor­ców, za­mie­sza­niem i nie­zno­śną pra­cą jed­nych i dru­gich, a do tego strasz­nym hu­kiem de­to­no­wa­ne­go pro­chu, two­rzy rwe­tes po­dob­ny prze­ra­ża­jące­mu ha­ła­so­wi pie­kła. Nie­po­dob­na zli­czyć tych, któ­rzy zgi­nęli we wnętrz­no­ściach góry. Cza­sa­mi po­że­ra ich zie­mia tam, gdzie stąpa­ją, bo nie wie­dzą o dziu­rach, nad któ­ry­mi prze­cho­dzą, a te się otwie­ra­ją i ich grze­bią; kie­dy in­dziej za­sy­pu­ją ich odłam­ki, któ­re spa­da­ją na nich z góry; jesz­cze inni wpa­da­ją do stud­ni i je­zio­rek, któ­re są tam w głębi, i się to­pią. Zo­ba­czy­cie ich nie­kie­dy, jak wspi­na­ją się po li­nach, obła­do­wa­ni me­ta­lem, zla­ni po­tem, kie­dy in­dziej zo­ba­czy­cie, jak scho­dzą po bar­dzo cien­kich ki­jach dłu­go­ści dwu­stu, trzy­stu i wi­ęcej sążni; a nie­kie­dy wresz­cie uj­rzy­cie, jak po­wi­nie im się noga i spa­da­ją z ta­kiej dra­bi­ny na śmie­rć. Mo­że­cie też ich zo­ba­czyć, jak ni­czym zwie­rzęta po­ru­sza­ją się na czwo­ra­ka z ła­dun­kiem na ple­cach, a kie­dy in­dziej pe­łza­ją jak ro­ba­ki”.

Po wy­jściu z pod­zie­mi mu­sie­li znie­ść ska­ły zbo­czem do od­po­wied­nich urządzeń, prze­mie­lić je w mły­nach, za­brać naj­bar­dziej obie­cu­jące ka­wa­łki do ty­si­ęcy pie­ców, któ­re pło­nęły u wy­jść z ko­pal­ni, i w ogniu od­dzie­lić sre­bro od za­nie­czysz­czeń. Po pierw­szych dzie­si­ęcio­le­ciach wy­do­by­cia, kie­dy za­częły się ko­ńczyć czy­ste żyły, bia­łe sre­bro, pru­styt, mil­la-bar­ra2, ar­gen­tyt, trze­ba było wy­ko­rzy­sty­wać pi­rar­gi­ry­ty, żu­żel, gruz, te bied­niej­sze ka­mie­nie, któ­re na­le­ża­ło po­łączyć z rtęcią, aby od­dzie­lić od nich sre­bro. Rtęć, zna­ną wów­czas jako azo­gue, spro­wa­dza­no w skó­rza­nych bu­kła­kach z mia­sta Al­ma­dén w hisz­pa­ńskiej pro­win­cji Ciu­dad Real. Mi­tay­os mu­sie­li mie­szać po­zy­ski­wa­ny su­ro­wiec z rtęcią i udep­ty­wać mie­sza­ni­nę w ogrom­nych becz­kach.

2Mil­la-bar­ra – tak rdzen­na lud­no­ść okre­śla­ła sre­bro ro­dzi­me.

Po­wo­li tru­li się rtęcią. Po­ja­wia­ło się swędze­nie, omdle­wa­ły im ra­mio­na i nogi, krwa­wi­ły dzi­ąsła, wi­dzie­li po­dwój­nie albo śle­pli, kasz­le­li, dła­wi­li się, cier­pie­li dresz­cze i umie­ra­li. Spo­strze­głszy ta­kie skut­ki, wła­ści­cie­le mły­nów ze szcze­gól­ną uwa­gą pil­no­wa­li mu­łów, po­nie­waż te nie­kie­dy wy­pi­ja­ły wodę wy­mie­sza­ną z rtęcią i od tego umie­ra­ły. Po­sta­no­wi­li więc przy­wi­ązy­wać je gdzieś da­lej. Muł wart był o wie­le wi­ęcej niż In­dia­nin.

* * *

W 1968 roku nie­ja­ki ksi­ądz Mar­ce­lo opo­wie­dział pi­sa­rzo­wi Ce­eso­wi No­ote­bo­omo­wi o pew­nej cho­ro­bie trzo­dy chlew­nej, któ­ra roz­prze­strze­ni­ła się w bo­li­wij­skiej osa­dzie gór­ni­czej. Świ­nie trze­ba było ubić, bo za­ra­za mo­gła­by prze­nie­ść się na lu­dzi. Tyle że gór­ni­cy cho­wa­li swo­je świ­nie. „My ich uprze­dza­li­śmy: »Je­śli nie po­zbędzie­cie się świń, po­umie­ra­ją wam dzie­ci«. Oni jed­nak sta­li nie­wzru­sze­ni przed łó­żka­mi, pod któ­ry­mi cho­wa­li swo­je zwie­rzęta, i mó­wi­li: »Nie, dziec­ko w ka­żdej chwi­li da się zmaj­stro­wać, a kie­dy zno­wu mie­li­by­śmy tyle pie­ni­ędzy, żeby ku­pić so­bie świ­nię?«”.

.

.

.

...(fragment)...

Całość dostępna w wersji pełnej.

Spis treści

W kra­inie skar­bów

Ba­ron i ksi­ężnicz­ka

Wszyst­ko o krok od wy­bu­chu

Nie­po­trzeb­ni

Dia­beł

Po­dzi­ęko­wa­nia

Po­to­sí, 2018. Epi­log do re­la­cji An­de­ra Iza­gir­re­go z ko­pa­lń w Bo­li­wii

Bi­blio­gra­fia