Pomsta. Daniel Jung. Tom 3 - Alfred Siatecki - ebook + audiobook

Pomsta. Daniel Jung. Tom 3 ebook i audiobook

Alfred Siatecki

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Mroczny cień przeszłości... Pewnego dnia zdun remontujący podupadły pałac księżnej Doroty de Talleyrand-Périgod na Zatoniu znajduje w kominie szczątki dziecka z dawnych lat. Znalezisko wstrząsa opinią publiczną. W tym samym czasie Daniel Jung dostaje polecenie od naczelnej, żeby przeprowadzić wywiad z profesorem Stefanem Poślednim, światowej sławy znawcą cywilizacji łużyckiej, który założył prywatną uczelnię archeologiczną. Do spotkania jednak nie dochodzi. Pośledni zostaje zamordowany w niewyjaśnionych okolicznościach. Dziennikarz śledczy - były glina - Daniel Jung zaczyna zadawać niewygodne pytania... „Pomsta” to trzecia część serii powieści o Danielu Jungu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 541

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 53 min

Lektor: Alfred Siatecki

Oceny
4,0 (6 ocen)
2
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

WICINA, POLE NAMIOTOWE W POBLIŻU GRODZISKA, POŁOWA LATA

– Wszystko widziałem, wujku – odezwał się Grzesiek zaczepnym tonem.

Stefan Pośledni, mimo że jeszcze nie spał, milczał. Nawet nie mruknął. Przykryty kocem aż po głowę, zacisnął pięści i bez ruchu leżał na materacu, trawiąc to, co usłyszał. Grzesiek mógł widzieć? Pewnie zobaczył mnie z Czesią, pomyślał. Gdzie? I kiedy?

Tak się starał, żeby nikt nie spostrzegł, dokąd co wieczora prowadzi Czesię, a ten gówniarz jednak go podpatrzył. Muszę bardziej uważać, zdecydował. „Co wie Grześ, to i cała wieś”, przypomniało mu się powiedzonko dziadka. Żeby gówniarz nie wygadał się przed swoją matką, a ta nie powtórzyła mojej żonie. Może porozmawiać z nim na ten temat? Jest prawie dorosły, powinien więc zrozumieć.

– Wszystko widziałem, wujku – powtórzył Grzesiek, tym razem z wyraźnym ostrzeżeniem w prawie już męskim głosie.

– Którędy nalazło tyle komarów? – spytał Pośledni, udając, że są ważniejsze sprawy niż to, co widział Grzesiek. – A przecież rano prosiłem, żebyś na dzień zasuwał zamek naszego namiotu. Zapomniałeś? Trudno, stało się. Będziesz w sklepie, to poproś o coś na komary.

– Wszystko widziałem, wujku – trzeci raz odezwał się Grzesiek. Spodziewając się zaprzeczenia ze strony Pośledniego, natychmiast dodał: – Dobrze widziałem, jak chowałeś to do kieszeni.

Chwała Bogu, że nie o Czesię mu chodzi, ucieszył się Pośledni. Westchnąwszy głęboko, spytał:

– Co schowałem, Grzesiu?

– Schował wujek do kieszeni to, co podprowadził.

– Czyżbym coś podprowadził? – Pośledni udał, że nie rozumie.

– Widziałem.

– Wydawało ci się, drogi Grzesiu.

Pośledni ściągnął z wieszaka przepoconą koszulę, narzucił ją na głowę, żeby nie słyszeć brzęczenia komarów, ale pomimo to nie mógł zasnąć. Jeżeli Grzesiek dziś zauważył, że schowałem zapinkę do kieszeni, to może wczoraj widział paciorki. Przedwczoraj szpilę. Wcześniej fragment naszyjnika, grociki, figurkę. A może gówniarz niczego nie widział, tylko gdzieś usłyszał albo przeczytał, że archeolodzy napychają swoje kieszenie częścią tego, co znajdą na wykopaliskach? Nie daj Boże, żeby grzebał w moim plecaku. Gnojek pieprzony. Trzeba na niego uważać. Z siostrzeńcami, bratankami i wszelkiej maści krewniakami zawsze są problemy. Nie bez powodu mówi się, że najlepiej wychodzi się z nimi na zdjęciu. Nauczyciele przekonują ich, że wszystko, co człowiek znajdzie na drodze, przed sklepem, przy kościele, powinien oddać właścicielowi zguby, a jeżeli to nie jest możliwe, zanieść na policję lub na plebanię, w ostateczności do sekretariatu szkoły. Gdyby wszyscy archeolodzy przestrzegali tej zasady, nieżyciowy Grzegorzu, siostrzeńcu mojej żony, żadnego nie byłoby stać nawet na rozpadającego się ze starości trabanta. No, może z wyłączeniem tych nielicznych szczęściarzy, którzy ożenili się z córkami mechaników, dentystów, kwiaciarek czy jeszcze bardziej nadzianych badylarzy. Archeolog, taki świeżo po uniwersytecie, faktycznie wszystko, co wygrzebie z ziemi, własnymi rękami oczyści z piachu, wymyje i zakonserwuje tak, żeby radowało oczy. Nawet dorobi brakujące fragmenty i dopiero wtedy zaniesie je do muzeum. A jak już się nacieszy tym, co znalazł i co z tym zrobił, co zabalsamowane kurzy się w nieszczelnych gablotach i co widziały osoby bywające w muzeach jedynie wtedy, gdy leje z nieba, na co nie zwrócili uwagi archeolodzy tacy sami jak on, wtedy zaczyna myśleć inaczej. Kogo poza przypadkowymi turystami interesują starocie uwięzione w muzeach? Co innego, gdy takie przedmioty dostaną się do kolekcji zbzikowanych hobbystów. A jeszcze lepiej milionerów, którym się wydaje, że skoro biblijny Set żył dziewięćset dwanaście lat, Enosz miał dziewięćdziesiąt lat, kiedy jego żona urodziła Kenana, a stosześćdziesięciodwuletni Jered spłodził Henocha i jeszcze przez osiemset lat stawiał swoje stopy na ziemi, to są nieśmiertelni i należy do nich świat od Arktyki do Antarktydy.

Nie powstałoby Muzeum Pergamońskie w Berlinie, gdyby Carl Human w tajemnicy przed Turkami nie kazał wywozić do Niemiec tego, co podczas budowy drogi wykopali robotnicy na przedmieściach Bergamy. Czy Heinrich Schliemann dostał zgodę tureckich urzędników na przetransportowanie skarbu mitycznego króla Priama z Troi na berlińską Wyspę Muzeów? A kogo przekupił egiptolog Ludwig Borchardt, żeby popiersie pięknej Nefertiti, królowej starożytnego Egiptu, stanęło w Nowym Muzeum w Berlinie i wabiło turystów z całego świata? Pod pozorem prowadzenia poszukiwań skarbów odległej przeszłości od początku dziewiętnastego wieku niemieccy archeolodzy okradali cmentarzyska wokół Morza Śródziemnego. To samo robili Anglicy i Francuzi, Hiszpanie i Włosi, Holendrzy, Belgowie, Rosjanie, Austriacy, Węgrzy, Czesi. Podbite państwa Niemcy rabowali jeszcze w latach drugiej wojny światowej. Ich metodą zdobywania zabytków zarazili się Ruscy i kontynuowali ją długo po zakończeniu konferencji pokojowej w Poczdamie w 1945 roku.

Po co daleko szukać? Gdy w 1882 roku August Lauschke, chłop z Witaszkowa koło Gubina, które wtedy nazywało się Vettersfelde, wyorał pługiem złote przedmioty na swoim polu, nie miał pojęcia, że jest to skarb scytyjski sprzed trzech tysięcy lat, dlatego wszystko zawiózł do pałacu księcia Heinricha von Schönaicha-Carolatha. Skrupulatny kustosz z Antikensamlung w Berlinie opisał jedynie te pięć kilogramów wyrobów, które książę rozłożył przed nim na stole. Ile cacek zostało w pałacu, tego żaden nawet najdoskonalszy śledczy już nie ustali. A czy pastor Felix Hobus z gminy ewangelickiej w Dechsell, która dziś jest parafią rzymskokatolicką Podwyższenia Krzyża Świętego w Deszcznie, nie dorobił się majątku na antykach z czasów ludności kultury łużyckiej? Fritz Buchholz byłby ubożuchnym archiwariuszem w przedwojennym Gorzowie, gdyby nie przyjeżdżał do okolicznych wiosek i nie odkupywał od chłopów tego, co wygrzebali na swoich polach, a potem z wielkim zyskiem sprzedawał to kolekcjonerom i muzeom w Berlinie. Nie ma lepszego sposobu na wzbogacenie się, jak naśladowanie Buchholza, Hobusa, Humana, Borchardta i setek im podobnych historyków. To jedyna metoda, żeby szybko się dorobić. Złodziejska? Wiedzą o tym jedynie ci, którzy to odkryli.

Przed śniadaniem Grzesiek jest gotów pójść do Adama i mu podpowiedzieć, żeby sprawdził, co schowałem w plecaku. Nie uda się, gnojku pieprzony, zaraz wszystko wywiozę do Zielonejgóry, jeszcze w nocy zdecydował Pośledni. Nikt spośród tych, którzy na kolanach, zgarbieni grzebią w Wicinie, nie dowie się, co jest w moim plecaku i jaką ma wartość.

Gdy rano Pośledni się obudził, Grzesiek jeszcze spał ułożony na prawym boku. Odrzucił koc na bok, usiadł na materacu, lewą rękę wyciągnął po okulary, prawą włączył radio zawieszone nad głową. Tak zaczynał każdy dzień na wykopalisku.

– Zawsze gdy byłem u stryjenki w Brodach, widziałem coś, co może zaciekawić takiego ważnego archeologa jak wujek – odezwał się Grzesiek, również siadając na materacu. W domu jeszcze by spał, a tu punktualnie o ósmej trzydzieści musi przygotować śniadanie dla całej ekipy odkrywców. Potem ma pozmywać szklanki i talerzyki, w sklepie w Wicinie kupić chleb i konserwy na obiad, kolację i jutrzejsze śniadanie. I dopiero wtedy będzie mógł podpatrywać archeologów.

– Wokół Gubina jest tyle interesujących miejsc, że ty po studiach i jeszcze kilka pokoleń historyków będzie miało gdzie szukać dowodów zamierzchłej przeszłości – powiedział jakby od niechcenia Pośledni. W głowie miał pytanie o to, co Grzesiek widział w Brodach. – Dąbrowski zapuścił korzenie w Krośnie, a Kołodziejski przy pomocy Marcinkiana zaczął badać grodzisko w Wicinie. Kiedy przejdą na emeryturę, a to coraz bliżej, ja przejmę dyrekcję instytutu. Po mnie Bartek Gruszka, który do tego czasu zrobi habilitację. Po nim następny absolwent zielonogórskiej archeologii. Niewykluczone, że i ty, Grzesiu. W razie czego możesz liczyć na moje wsparcie. Jesteśmy rodziną. Musimy sobie pomagać.

– Stryjenka mówiła, że po wojnie, gdy dziadkowie przyjechali do Brodów, to w domu, który im przydzielono, po Niemcach zostały nie tylko łóżka z pierzynami i poduszkami, ale nawet talerze i kubeczki, a w piwnicy były półki pełne weków. I pałac stał calusieńki. Nikt go nie pilnował, to każdy brał, co mu się spodobało. Jedni wynosi krzesła, drudzy chodniki i dywany, inni żyrandole. Dziadek za późno dowiedział się o szabrowaniu pałacu. Zdążył wynieść jedynie naczynia. Niektóre takie, że babka nie wiedziała, co z nimi zrobić. Wstawiła do kredensu, bo ładne, z porcelany. Na każdym był namalowany ptak z długą szyją. Jakby bocian.

– Serwis Łabędzi hrabiego Brühla! – wykrzyknął Pośledni, przerywając Grześkowi. To największy na świecie i najcenniejszy zestaw naczyń z białego złota, jak się określa porcelanę miśnieńską, wykonany w połowie osiemnastego wieku przez mistrzów z Saksonii na zamówienie pierwszego ministra władców saskich i królów polskich. Do zakończenia drugiej wojny światowej jego większa część znajdowała się w pałacu w Brodach. Chciał powiedzieć, że za jeden element z tej zastawy można kupić nowego mercedesa, ale ugryzł się w język. Jeszcze gówniarz weźmie sobie to do serca i na własną rękę zacznie szukać łabądków, jak historycy nazywają serwis. – A dużo takich naczyń ma stryjenka? – spytał jakby z lekceważeniem i bez zainteresowania.

– W kredensie stała jedna miska. Jak dziś pamiętam, że obok niej leżało coś jakby obręcze z wypukłymi główkami ptaków. Takie pierścienie.

– Serwetniki.

– Stryjenka mówiła, że gdy ksiądz pierwszy raz przyszedł po kolędzie, to postawiała na stole świecznik z ptakami. Ksiądz powiedział, żeby więcej tego nie robiła.

– A mógłbyś pochodzić po Brodach i popytać, kto jeszcze ma coś z pałacu?

– Wujku, jestem Stonoga, a nie powsinoga.

Po południu jadę do Brodów, bez namysłu postanowił Pośledni i klepnął Grzegorza w ramię. Tak robił każdego dnia.

Grzesiek miał na końcu języka, że obserwował Pośledniego wieczorami, kiedy on wyprowadzał Czesię do lasu. Skradał się za nimi. Podglądał, a właściwie podsłuchiwał. Jemu też Czesia się podobała. Uznał to jednak za męską tajemnicę. W razie gdyby wujek próbował go oszukać, będzie miał na niego haka. Już dawno zaplanował, co kupi za te pieniądze, które zarobi na wykopaliskach podczas wakacji.

A gdybym powiedział wujkowi, że widziałem go z Czesią w lesie? Mogę milczeć, ale nie za darmo. Uzna to za szantaż?

– Wszystko widziałem, wujku.

– Ty znowu?

– Mogę milczeć, co będzie wujka kosztowało.

– Ile?

– Nie chcę pieniędzy.

– A czego?

– Niech wujek przysięgnie, że nigdy więcej nie dotknie Czesi.

– Czesia? Ja z nią nie mam nic wspólnego – zapewnił go Pośledni, ale zaraz zaczerwienił się i odwrócił głowę. Kiedy Grzesiek otworzył usta, żeby jeszcze coś powiedzieć, rzucił: – Zgoda, ale najpierw ty przysięgniesz, że na temat Czesi będziesz milczał do śmierci.

– Przysięgam. – Grzesiek podniósł prawą dłoń i patrząc w oczy Pośledniemu, wbrew sobie dodał: – Tak mi dopomóż Bóg.

 

ZIELONAGÓRA, AL. NIEPODLEGŁOŚCI, POŁOWA SIERPNIA, WTOREK, WIECZOREM

Monika Chuda zadzwoniła do Kamila z pytaniem, co wie o szczątkach dziecka znalezionych w starym kominie odbudowywanego pałacu Doroty de Talleyrand-Périgod na Zatoniu i ile na ten temat znajdzie się w jutrzejszej gazecie. Kamil prawie nic nie wiedział. Rzeczniczka policji odesłała go do komisarza Syskiego, a ten zasłonił się prokuratorem. Potwierdził jedynie, że zdun naprawiający ciąg kominowy natknął się na czyjeś szczątki, być może noworodka, zawinięte w zieloną bluzę. Mogą to również być kostki psa, kota, królika czy innego zwierzaka domowego. Podpowiedział mu, żeby skontaktował się z patomorfologiem, który miał obejrzeć to, co firma pogrzebowa przetransportowała do uniwersyteckiego zakładu medycyny sądowej, ale ukrył nazwę firmy. Dodał, że prawdopodobnie doktor Trzcinka uzna się za niekompetentnego, bo to, co przywieziono z Zatonia na Zyty, powinien zbadać doświadczony antropolog. Najlepiej taki, który na co dzień współpracuje z archeologami na wykopaliskach. Według policjantki, którą Syski wydelegował na Zatonie, w zawiniątku były duże fragmenty szkieletu, a nie zmumifikowane zwłoki, ale o tym komisarz nie napomknął Kamilowi.

– Poproszę Daniela Junga o pomoc. On ma znajomości.

– Nie! – ryknęła zastępczyni redaktorki naczelnej takim głosem, że Kamil poczuł gwizd w głowie i na moment oderwał słuchawkę od ucha. – Nie dlatego kazałam ci pełnić obowiązki kierownika działu, żeby nic się nie zmieniło w redakcji. Jeszcze kilka miesięcy i jak szybko się zaczęła kariera pana Junga, tak szybko się zakończy. – Chuda chciała dodać, że stanie się to wtedy, kiedy ona zostanie naczelną, co powinno nastąpić pierwszego dnia nowego roku, ale nie była tego pewna. Neimann twierdził, że wszystko jest na dobrej drodze i Grempler zdecydował się odkupić firmę wydawniczą. – A w ogóle to Jung przebywa na urlopie. O ile pamięć mnie nie myli, wybrał się z żoną do znajomych w Bawarii.

– Daniel już wrócił.

– Właściciel „Zielonogórskiej” płaci ci za zdobywanie informacji, a nie za jęczenie. Domagam się, żeby w jutrzejszym numerze było jak najwięcej o truposzczaku z Zatonia – poleciła takim tonem, że Kamil z wrażenia zaniemówił. Wicenaczelna zawsze była wobec niego miła. – Na pierwszej stronie zaraz pod główką. Półtora faktora, nie więcej. Podumaj o zajebistej ilustracji. Może być symboliczna, ale musi być taka, żeby ludzie rzygali z wrażenia.

Półtora faktora, to znaczy tysiąc pięćset znaków ze spacjami. Łatwo nakazać. Kamil zastanawiał się, do kogo zadzwonić. Kiedyś pomógł mu kolega z „Lubuskiej”. Gdy się do tego przyznał, Jung najpierw objechał go na perłowo, potem wytłumaczył, co to jest konkurencja wśród regionalnych gazet. Dziennikarz zawsze musi się mieć na baczności, bo ten, który rzuci coś mimochodem, może wpuścić go w maliny. Wtedy się wyda, jaki jest niesamodzielny. I poruta gotowa. Każdą informację trzeba sprawdzić w co najmniej dwóch miejscach. W telewizji regionalnej znał jedynie kamerzystę. W Polskim Radiu „Zachód” pracowała koleżanka Kamila ze studiów, tyle że przygotowywała audycje oświatowe i niewiele miała wspólnego z działem informacji. Nikt więcej nie przychodził mu do głowy.

– Redaktor Chuda kazała mi napisać o tym szkielecie z Zatonia. Komisarz Syski zasłania się prokuratorem, a prokurator nie ma zamiaru puścić farby. Błagam, Daniel, pomóż młodszemu koledze.

– Zadawanie pytań Tomczyszynowi jest jak wołanie o kroplę wody na Saharze, więc odpada, co wbijałem ci do głowy wiele razy. Nie słuchałeś.

– Może na policji?

– Jacek Syski wie, że jestem na urlopie. Rzeczniczka komendantki także. Zresztą policjanci są lojalni wobec prokuratora i bez jego wyraźnego pozwolenia nie pisną nawet słowa.

– Zrób coś, Daniel. Bądź kolegą.

Piętnaście minut później zadowolony Kamil siedział pochylony przy laptopie i dwoma palcami wstukiwał litery układające się w informację. Wicenaczelna kazała mu napisać półtora tysiąca znaków. Ze spacjami, zaznaczyła.

 

Szkielet noworodka wpałacu

Wczoraj przed południem majster zduński pracujący w odbudowywanym pałacu księżnej Doroty de Talleyrand-Périgod na Zatoniu przypadkowo natrafił na zawiniątko. Było ono wetknięte między półki dymne w ciągu kominowym na pierwszym piętrze. W zielonej bluzie, z wyglądu wojskowej, znajdowały się szczątki dziecka. Na razie prokurator i policja odmawiają udzielania wyjaśnień w tej sprawie, zasłaniając się tajemnicą śledztwa. Nam udało się ustalić, że zwłoki mogły zostać ukryte w kominie przed trzydziestu laty. Uniwersytecki patolog, który obejrzał znalezisko, uważa, że są to fragmenty szkieletu noworodka. Chłopczyka czy dziewczynki? Dziecko urodziło się żywe czy zostało zamordowane? Na te pytania odpowie antropolog ze specjalnością osteologiczną. Tak dobrze się składa, że takie umiejętności ma zielonogórzanin pracujący na uniwersytecie w Dreźnie, profesor Grzegorz Stonoga, który za kilka dni przyjedzie do naszego miasta w celach naukowych. I właśnie z nim wczoraj się skontaktowaliśmy. Póki jednak antropolog nie przeprowadzi badania, nie chce się wypowiadać na temat tego, co znaleziono w zawiniątku. Prawdopodobnie nie uda się ustalić nazwiska matki noworodka i wyjaśnić, do kogo należała bluza, w którą były zawinięte szczątki. Chociaż, jak twierdzą kryminolodzy, nie ma zabójstwa doskonałego.

Dodajmy, że niszczejący od ponad siedemdziesięciu lat pałac kupił znany lubuski biznesmen. Po zakończeniu odbudowy ma zamiar urządzić w nim centrum konferencyjne, restaurację i prywatne apartamenty.

ZIELONAGÓRA, OS. ZATONIE, CZWARTEK, PO POŁUDNIU

Dwa razy w miesiącu starszy aspirant sztabowy Artur Bojko odwiedzał ojca mieszkającego samotnie w służbowej leśniczówce. Dziś ma zamiar powiedzieć, że dzień po tym, jak minie piętnaście lat jego służby w policji, a to już niedługo, napisze raport do komendantki w sprawie przejścia na wcześniejszą emeryturę. Nie ma zamiaru zbijać bąków. Będzie pracował, tyle że za większe pieniądze i o rzut kamieniem od leśniczówki. Podszedł do okna, żeby sprawdzić, co widać z kuchni. Między liśćmi na rozłożystych klonach w przypałacowym parku dostrzegł podstawy rusztowania oplatającego budowlę.

– Ze dwa tygodnie temu pisali w „Zielonogórskiej”, że w naszym pałacu zdun znalazł dziecko.

– Nie żywe dziecko, ojczulku, a jego szczątki.

– Niech ci będzie – zgodził się z synem Józef Bojko. – Tyś policjant, to musisz wiedzieć lepiej. Na przykład ile dni żył ten nieboraczek? Chłopczyk czy dziewczynka?

– Po trzydziestu latach, a może i więcej, nie jest łatwo ustalić płeć, tym bardziej że w zawiniątku, na które natrafił zdun, było zaledwie kilka pokruszonych kosteczek. Reszta to proch – odpowiedział Artur i zaraz zastrzegł, że tego, co powie, nie wolno ojcu nikomu powtórzyć. – O ile wiem, doktor Trzcinka poprosił o konsultację profesora Stonogę. To Polak ochajtnięty z Niemrą. Kiedyś Stonoga wykładał na naszym uniwersytecie. Potem wygrał konkurs i teraz pracuje w Dreźnie. Dla forsy. Rzekomo jest wybitnym specjalistą z antropologii i osteologii.

– Co to takiego ta antropologia?

– Antropolog ogląda, o ile dobrze zapamiętałem, porównuje i analizuje zmiany fizyczne oraz psychiczne zachodzące w ludziach na przestrzeni wieków. – Mimo że ojciec nie spytał, czym zajmuje się osteolog, Artur pochwalił się wiedzą. – A osteolog to badacz kości ssaków. Bardzo rzadka specjalność.

– Z wykształcenia jestem inżynierem leśnikiem, z zamiłowania myśliwym – przypomniał starszy Bojko. – Prawda, nie nadążam za tym, co dzieje się w elektronice, mimo to nie traktuj mnie jak małorolnego chłopa od pługa.

– Tak się składa, że niedługo profesor Stonoga przyjedzie do Zielonejgóry na zebranie jakieś fundacji i wtedy obejrzy szczątki z pałacu – kontynuował Artur, nic sobie nie robiąc z uwagi ojca. – Doktor Trzcinka jednego jest pewny: kości nie zostały dostatecznie wykształcone, co świadczy o tym, że dziecko przyszło na świat za wcześnie. Ani on jako biegły sądowy, ani jego zastępczyni nie są w stanie powiedzieć, czy ta zagadka zostanie kiedykolwiek rozwiązana. Najpewniej i w policji nikt nie będzie się tym zajmował. Zresztą sprawę da się zakwalifikować jako przedawnienie. A dlaczego ojczulek pyta? Ktoś, coś?

– To może być twój siostrzeniec albo siostrzenica – rzucił starszy Bojko, jakby spodziewał się, że syn zada to pytanie i dlatego wcześniej ułożył sobie taką odpowiedź.

– Co?! – Artur parsknął śmiechem. – Ojczulek robi sobie ze mnie żarty? Czyżby początki demencji starczej? A może alzheimer zaczyna pukać do twych drzwi?

Józef Bojko zacisnął usta i pokręcił głową, dając synowi do zrozumienia, że się nie obraził. Jeszcze wie, co mówi i do kogo oraz że na razie jest przy zdrowych zmysłach.

– Kiedy przenieśli mnie z Biecza na Zatonie, tobie, synu, szło na dziesiąty rok. Byłeś za mały, żeby zrozumieć to, co się wtedy stało. Czechna, twoja siostra, w lipcu skończyła siedemnaście lat, za rok miała zdawać maturę. O Wicinie dopiero zaczynało robić się głośno. Dzień w dzień „Zielonogórska” pisała, że pod lasem na mokradłach za wsią archeolodzy odkryli gród ludności kultury łużyckiej i rozpoczynają badania wykopaliskowe. Były to te czasy, kiedy propagandyści nawet przekłamaniami starali się dowieść polskości Środkowego Nadodrza, poczynając od epoki kamienia łupanego. Z pewnością ci, którzy przed trzema tysiącami lat zbudowali gród w Wicinie, nie byli Słowianami, bo przecież wędrówka Słowian do środkowej Europy zaczęła się dopiero w szóstym wieku naszej ery, ale kto wtedy by się tym przejmował. Propagandystom pomógł Józef Kostrzewski z Poznania, ten sam, który przed drugą wojną światową odkrył osadę obronną w Biskupinie. A ponieważ profesor zdawał sobie sprawę z matactwa propagandowego, ogłosił, że w epoce brązu, czyli trzy tysiące lat temu, centralną Europę zamieszkiwali Prasłowianie. Na jakiej podstawie doszedł do takiego wniosku, nikt go nie spytał. Przynajmniej oficjalnie. Może i byli historycy, którzy mieli wątpliwości, ale nie przedostały się one do gazet.

– Po co ojciec mi to opowiada?

Starszy Bojko podniósł lewą dłoń, co oznaczało, żeby syn nie przerywał mu i był cierpliwy. Jeszcze kilka zdań przypomnienia i dotrze do celu.

– Archeolodzy nieźle płacili, to chętnych do roboty w Wicinie nie brakowało. Ludzie, na ogół młodzi, licealiści z Jasienia, z Biecza, z Brodów, nawet z Suchodołu, a to ze dwadzieścia kilometrów przez las, im pomagali. Rozniosło się, że kto jest sprytny, mógł stamtąd wynieść, co mu wpadło do rąk. Ozdoby ze szczerego złota, paciorki z bursztynu, jakieś skuwki z brązu czy czegoś pośniedziałego. Wieczorami wokół namiotów, w których mieszkali archeolodzy i ich pomagierzy, kręcili się handlarze. Płacili gotówką od ręki.

– Co to ma wspólnego z naszą Czechną?

– Pod koniec czerwca już byłem zastępcą nadleśniczego na Zatoniu. Matka jeszcze w Bieczu. Z wami, to znaczy z tobą, Andrzejem i Czechną, mieszkała tam do połowy września, bo trzeba było zakisić ogórki, wekować pomidory, wykopać kartofle, marchew, buraki. W wakacje koleżanki Czechny z liceum poszły do pracy w Wicinie, to i ona z nimi. Co się miała nudzić w domu, tym bardziej że archeolodzy chętniej przyjmowali licealistki niż silnych chłopaków, bo na wykopalisku dziewczęta są bardziej przydatne. Dokładniejsze. Na swoje malowidełka Czechna zarobiła, to i nam wszystkim było lżej. Od jesieni już całą rodziną mieszkaliśmy w tym domu na Zatoniu. Ziutek, mówi do mnie twoja matka, nasza córka jest jakaś taka… Zmieniona. Latem w Bieczu taka nie była. Skończyła siedemnaście lat, ja na to, robi się z niej prawdziwa kobieta. Tylko patrzeć kandydata na narzeczonego. Ileś lat miała, jak wyszłaś za mnie? Dziewiętnaście. Osiemnaście i miesiąc, przypomniała matka. W połowie listopada skończyłaś, dostałaś dowód osobisty, a w Boże Narodzenie był nasz ślub. Musiał być. W kwietniu urodziła się Czechna. Twoja matka jak to ona po swojemu zaczęła, że kiedyś dziewczyny szybciej dojrzewały i takie tam gadanie, żeby jej było na wierzchu. Miesiąc później, tak koło Wszystkich Świętych, przyznałem rację twojej matce. Czechna, dziecko drogie, czy ty czasem nie jesteś przy nadziei? – zapytałem. Nie odpowiedziała ani tak, ani nie. Spuściła głowę i milczała. Nawet się nie zaczerwieniła. Powiedz, dziecko. Przecież nie będę cię bił. Dalej milczała. Nie wyprę się, że to moja córka, pomyślałem. Ja też jak się uprę, to choćby mnie zarzynali, słowem nie pisnę. Nie powinno, a jednak się stało. Matka całymi dniami w domu, ugotuje, wypierze, posprząta, to pomoże ci wychować dziecko. Żeby tylko było zdrowe. Ja też wezmę je na ręce, a ty skończ szkołę i idź jeszcze wyżej. Na nauczycielkę. Jak nie będziesz miała chęci do nauki, to jakąś robotę w biurze nadleśnictwa ci znajdę. Dziś takie czasy, dziecko drogie, że bez szkoły człowiek niewiele znaczy. A kto jest ojcem? No, z kim? Dalej milczała. Wtedy przypomniałem sobie, co ludzie opowiadali, kiedy na niedzielę przyjeżdżałem do Biecza. Nie wprost do mnie. Do mnie tylko „dzień dobry, panie nadleśniczy”, i nic więcej. Przez sąsiadów dowiedziałem się prawdy. Ci, co pracowali w Wicinie, mówili, że naszą Czechnę widzieli z jednym archeologiem.

– Co to znaczy: widzieli? Rozmawiała z nim? Ściskał ją? Obcałowywał? Zaciągnął do lasu i tam ją zgwałcił?

– Czternastego grudnia Czechna nie wróciła na noc do domu. Nigdy wcześniej to się nie zdarzyło. Matka powiedziała, że pewnie ma więcej lekcji w szkole. Zima, autobusy jeżdżą po swojemu. No, bo co by innego? Jakbym wtedy… – starszy z Bojków zazgrzytał zębami i podniósł zaciśniętą pięść. Miał łzy w oczach. – Rano komendant straży przechodził przez park z bloków do nadleśnictwa. Pod tym największym klonem niedaleko pałacu ją znalazł. Od pasa w dół była cała we krwi. Komendant pędem do mnie. Zadzwoniłem po karetkę. Gdyby dwie, trzy godziny wcześniej, może Czechna by przeżyła. A zima była wczesna jak żadnego roku. Mróz. W nocy napadało śniegu. Lekarz z pogotowia powiedział, że ta krew na jej nogach to od porodu. A gdzie dziecko? Szukaliśmy wszędzie. Zaglądaliśmy pod każdy krzaczek. Z jednej i drugiej strony muru. Mnie zaniosło aż w ruiny kościoła za drogą. Nigdzie najmniejszego śladu. Dosłownie kamień w wodę. Milicja też rozłożyła ręce. Sprawa jest, ale brakuje dowodu i nie ma co szukać winnego. Dziś policja ma takie metody, że… Jakie to metody, sam wiesz najlepiej. Wtedy nie miała i już. Gdybym sobie coś przypomniał, to miałem zameldować na komendę, i tyle.

Artur zmarszczył czoło.

– Dlaczego nikt w domu o tym nigdy nie mówił? – dociekał z pretensją w głosie.

– Wstyd.

– Uważa ojczulek, że zdun znalazł w kominie właśnie to dziecko?

– Synu, te szczątki musimy pochować na cmentarzu.

– Nie ma pewności, że…

– Taki jest nasz chrześcijański obowiązek.

– Ksiądz się nie zgodzi. Powie, że nie wiadomo, czy to szczątki człowieka. A jeśli człowiek, to czy był ochrzczony?

– To pochowamy bez księdza. Kupimy małą trumienkę albo jeszcze lepiej urnę i ułożymy w niej kosteczki. Pochowamy je w grobie Czechny. Od jej śmierci minęło więcej niż trzydzieści lat, to już bez zgody sanepidu można dołożyć nową trumienkę – powiedział starszy Bojko takim głosem, jakby wcześniej zdecydował, co zrobi, i był pewny, że nikt mu w tym nie przeszkodzi.

– Musimy mieć gwarancję, że to, co znalazł zdun, to dziecko naszej Czechny.

– To jest mój wnuk. Twój siostrzeniec. Nasza krew.

– Trzeba przeprowadzić badania genetyczne. Najlepiej, żeby materiał porównawczy pochodził od ojca, to znaczy od ciebie, tato. To nic nie boli, a będziemy mieli stuprocentową pewność. Porozmawiam z doktorem Trzcinką. Ja też mogę poddać się takiemu badaniu. Jednak materiał pobrany od ciebie daje większą gwarancję.

– Najpierw pogrzeb.

– Póki nie będziemy mieli pewności, nie można.

– Ochrzczone, nieochrzczone. Czechny, nie Czechny. Dziecko. Człowiek przecież. Trzeba go pochować na cmentarzu.

ZIELONAGÓRA, PL. SŁOWIAŃSKI, PONIEDZIAŁEK, WCZESNYM POPOŁUDNIEM

W szesnastym roku służby w pionie kryminalnym policji nadkomisarza Daniela Junga wezwał zastępca komendanta i oznajmił, że ma do wyboru: siedzieć za biurkiem w biurze prasowym komendy i odpowiadać na pytania dziennikarzy albo przejść na wcześniejszą emeryturkę. Wolałby pozostać w policji i babrać się w tym, w czym babrze się w ostatnich latach, to znaczy nadal tropić złodziejaszków dóbr kultury, tyle że wtedy zastępca komendanta musiałby zwrócić te szable, szpady, kordelasy i pistolety, które wycyganił od wicedyrektora Muzeum Środkowego Nadodrza. Brat komendantki, historyk literatury niemieckojęzycznej, musiałby oddać stare mapy Śląska, dwa posrebrzane świeczniki i zegar z wytwórni Beckera. Gdyby to się wydało, inspektorka straciłaby swoje stanowisko w komendzie i profesor na uniwersytecie, a wicedyrektor muzeum, kuzyn poprzedniego prezydenta miasta, pokutowałby za te i inne grzechy w ciupie. Ale się nie wydało, bo profesor podpowiedział zastępcy komendanta, żeby zawiesił nadkomisarza w czynnościach detektywa policyjnego i uprzedził kogo tylko się da, że Jung jest kontrowersyjny. A ponieważ dyscyplinarne usunięcie z policji nie wchodziło w grę, zastępca chciał go przesunąć do zespołu prasowego. Tego samego dnia za pośrednictwem swojej sekretarki podpowiedział nadkomisarzowi, że jednak najlepiej zrobi, jeżeli napisze raport o przejście na emeryturę. Bez namysłu Jung wybrał wcześniejszą emeryturę i robotę dziennikarską, tym bardziej że od wielu lat współpracował z „Dwutygodnikiem Policyjnym”. Redaktorka naczelna „Gazety Zielonogórskiej”, do której drogą okrężną dotarło, dlaczego Jung postanowił odejść z policji, nawet nie spytała go o umiejętności pisarskie. Najpierw był zwyczajnym reporterem do wszystkiego. Po czterech miesiącach został szefem działu kryminalnego przede wszystkim dlatego, że miał policję w małym palcu i żadnemu rzecznikowi prasowemu nie pozwalał sobą manipulować. Zdarzały się śledztwa, gdy Jung wskazywał drogę do sprawcy i opisywał ją w „Gazecie Zielonogórskiej”, a rzeczniczka komendantki jeszcze nie zwołała konferencji prasowej, żeby to potwierdzić. Identycznie jak komisarz Syski, twierdził, że najpierw trzeba mieć chociażby skrawki dowodów, a dopiero potem można wysnuwać hipotezy. Nadzorujący pion kryminalny zastępca komendanta miał inne zdanie na ten temat.

– Dajcie mi człowieka, a paragraf zawsze się znajdzie.

– Andriej Wyszyński.

– Kto?

– Stalinowski prokurator. Wierny uczeń Feliksa Edmundowicza Dzierżyńskiego. Czerwonego Kata. Zwanego też Żelaznym Feliksem, Czerwonym Feliksem, Krwawym Feliksem. Patrona między innymi byłej szkoły milicyjnej w Legionowie.

– Tego nie wiedziałem, a dwa lata temu byłem w Legionowie na kursie dla kandydatów na komendantów – przyznał się zastępca.

– Naginanie faktów do teorii, co często wyżsi rangą nakazują swoim podwładnym tylko dlatego, żeby pochwalić się przed swoimi zwierzchnikami, nie ma nic wspólnego z kryminalistyką opartą na wiedzy i doświadczeniu policyjnemu. To są chybione śledztwa. One nigdy nie prowadzą do wskazania sprawcy.

– Niech pan przestanie pogrywać z nami w kulki – pogroziła mu komendantka. – Na każdego coś się znajdzie. A w ogóle to powinien pan współpracować z policją. Taki jest obywatelski przywilej i obowiązek w demokratycznym państwie. Na pewno to docenimy.

– Nigdy nie odmówiłem pomocy komisarzowi Syskiemu, jeżeli mnie o to poprosił. Ani nikomu innemu spośród podległych pani gliniarzy.

– Wypraszam sobie. Reprezentuję konstytucyjne organy państwa, dlatego proszę traktować mnie z należytą powagą. W policji nie pracują gliniarze ani psy, ani krawężniki, ani mendy, panie redaktorze. Czy kiedykolwiek nazwałam pana pismakiem lub gazeciarzem? – spytała, a ponieważ rzeczniczka komendy pobladła, ona się uśmiechnęła, wstała, pokazała na swego zastępcę i szybko dodała, że zostawia dziennikarzy w dobrych rękach.

Jeszcze z czasów policyjnych redaktor Jung wiedział, że uznawany za światowej sławy znawcę cywilizacji czasów łużyckich Stefan Pośledni najpierw był dyrektorem uniwersyteckiego instytutu archeologii, potem przy pomocy Joachima Gremplera, a właściwie jego menedżera Waldemara Neimanna i garstki znajomych założył Fundację „Wicina”, która prowadzi Wyższą Szkołę Archeologii. Profesor Pośledni od pierwszego dnia jest jej rektorem. Na stronie uczelni była jeszcze informacja, które uniwersytety nadały Pośledniemu tytuł doktora honoris causa. Ani zdania o odkryciach archeologicznych i publikacjach, nic o wypromowanych doktorach, jakby to Pośledniego nie zajmowało. Nawet nie było wzmianki, gdzie i kiedy się habilitował. Za to o Wyższej Szkole Archeologii same ochy i achy. To jedyna taka uczelnia w Polsce i może nawet na świecie. Każdy, kto chce w niej studiować, a chętnych jest więcej niż miejsc, co semestr musi zapłacić wysokie czesne. Prawdę mówiąc, rodziców tych młodych ludzi, których Pośledni przyjął na studia, stać na taki wydatek i są pewni, że po trzech latach syn czy córka dostanie dyplom licencjata historii starożytnej, a po kolejnych czterech semestrach pochwali się tytułem magistra archeologii. Potem pieniądze same będą wpadały do rąk. Jako policjant, Jung spotkał profesora raz czy dwa podczas otwarcia wystawy w muzeum, ale nigdy nie zamienił z nim słowa. Nawet mu się nie ukłonił, mimo że wśród zielonogórskich kryminalnych był tym jedynym, który w zakresie swoich obowiązków miał współpracę z instytucjami kultury i dziedzictwa narodowego. Zabytki najdawniejszej przeszłości nie interesowały bezpośredniego zwierzchnika nadkomisarza Junga. Co innego zastępcę komendanta. Ten interesował się wszystkim, co było wiekowe i dało się opchnąć za duże pieniądze. Po odejściu z komendy Jung z własnej woli i ciekawości nie zajrzał do żadnego muzeum, jeżeli nie liczyć służbowego mieszkania doktora Mucha, gdzie według aspiranta Araszkiewicza dyrektor powiesił się na lampie zaraz po tym, gdy się okazało, że nie tylko jego zastępca był złodziejem. Niedawno spotkał się z doktor habilitowaną Grażyną Nahorską-Ghanen w jej muzealnej pracowni wyłącznie dlatego, żeby cokolwiek się dowiedzieć o kolekcji obrazów byłego posła Kunickiego, którego ktoś postrzelił. Nawet wtedy, kiedy odwiedzali go znajomi spoza Zielonejgóry, nie kupował biletów wstępu do muzeum historycznego w centrum miasta, chociaż oni twierdzili, że pół godziny oglądania staroci i wdychania kurzu nie jest stratą czasu, a może przydać się przy stole, gdy biesiadnicy popisują się znajomością świata. Swoich gości Jung zawsze prowadził na Wzgórze Winne, gdzie na rozpłaszczonym wierzchołku pośród zabiedzonych winnic mieściła się Palmiarnia, jedyna taka restauracja w Polsce. Wypicie kawy pod daktylowcem uważał za szczyt elegancji.

Już w połowie maja naczelna nakazała wszystkim dziennikarzom bez wyjątku przygotowanie projektów tekstów do numerów wakacyjnych, gdy kurczy się zainteresowanie czytelników gazetą. Autorów najciekawszych artykułów właściciel wydawnictwa nagrodzi premiami. Właśnie wtedy Jung pierwszy raz zajrzał do Lubuskiego Muzeum Archeologicznego, gdzie dowiedział się, że mniej więcej trzy tysiące lat temu Scytowie1 zaatakowali gród w Wicinie2, przez badaczy przeszłości uważany za stolicę protopaństwa nad Nysą. Nie tyle najazd nadniestrzańskich koczowników go zaciekawił, ile porzucenie warowni na bagnach przez pierwotnych wicinian. Dlaczego ci mieszkańcy grodu, którzy ocaleli, nie odbudowali tego miejsca, skoro było ono kolebką cywilizacji łużyckiej w środkowej Europie? Jedyną osobą na świecie, która próbuje to wyjaśnić, jest profesor Stefan Pośledni. Gdy tylko Szpalta uznała, że tekst o agonii grodu w Wicinie zaciekawi czytelników „Gazety Zielonogórskiej”, Jung zadzwonił do uczelni archeologicznej, przedstawił się i sekretarka bez pytania o cel rozmowy, jak to zawsze robiła, połączyła go z rektorem. Profesor Pośledni najpierw się ucieszył, bo nareszcie będzie miał okazję pochwalić się swoimi odkryciami w regionalnej gazecie, a potem zmarkotniał.

– Panie redaktorze, nasi archeolodzy starają się dowieść, że wtedy, kiedy starożytni Egipcjanie budowali piramidy, kiedy Rojkos i Teodoros stawiali świątynię Hery na greckiej wyspie Samos, kiedy Ziemia Święta czekała na Chrystusa, tu, gdzie obecnie mieszkamy, także żyli ludzie. Uprawiali ziemię, polowali, wojowali, płodzili dzieci, chorowali, umierali, czego dowody pozostały na cmentarzyskach. Wznosili świątynie i domy, tyle że nie z kamieni, a drewniane, które nie przetrwały do naszych czasów, ale pozostały ślady ich obecności. Wtedy w Wicinie stało się coś, czego ani ja, ani moi poprzednicy, mam na myśli badaczy epoki brązu przede wszystkim, jakimi byli doktorzy Kołodziejski i Marcinkian, ani żaden młodszy archeolog jeszcze nie potrafi wyjaśnić. Nie oznacza to, że brakuje akademickich, wręcz niepodważalnych hipotez. Dlatego z największą ochotą podzielę się z panem, a za pańskim pośrednictwem z czytelnikami, swoją wiedzą na temat Scytów, upadku grodu w Wicinie i…

– W miarę możliwości przygotuję się do rozmowy, żeby nie zadawać banalnych pytań i nie zabierać panu czasu – bezceremonialnie przerwał mu Jung. To, co Pośledni przed chwilą powiedział, uznał za odkrywcze, a ponieważ wymagało pogłębienia, starał się jak najwięcej zapamiętać i włączyć do pytań, które zada profesorowi. – Historyka interesują przede wszystkim dokumenty i sprawdzone informacje ustne. Archeolog, grzebiąc w ziemi, szuka tam dowodów.

– Słusznie pan redaktor zauważył. Dlatego z ogromną ochotą zapoznam pana ze stanem badań naukowych prowadzonych w Wicinie, a pan swoim wytrawnym piórem przekaże to mieszkańcom naszego regionu.

Lizus, ocenił go Jung. Wykorzystuje każdą okazję, żeby było o nim głośno. Ale czy to naganne, jeżeli człowiek jest nieszeregowy?

– Na rozmowę zapraszam pod koniec wakacji.

– Za późno.

– Na rozmowę z interesującym człowiekiem nigdy nie jest za późno. Mam na myśli pana, redaktorze – dodał Pośledni, jakby się zreflektował, że powiedział coś niezręcznego.

– Dziś, jutro, najpóźniej pojutrze.

– Heinrich Graf von Brühl Stiftung to niemiecka fundacja, która zaprosiła sześciu archeologów europejskich do letniej szkoły w miejscu, gdzie pod nadzorem swoich profesorów studenci prowadzą badania. Z Polski będę jedynie ja. Z Wiednia profesor Erwin Hofmanstal, z Pragi przyjedzie mój kolega z lat studenckich Pavel Adamec, Københavns Universitet ma reprezentować profesor Jespersen. Będzie kilku przedstawicieli młodszego pokolenia archeologów berlińskich. Pewnie i profesor Marcel Eggersdorf. Słowem: europejska śmietanka badaczy. Pierwszy wykład dotyczący upadku grodu w Wicinie mam pojutrze z rana.

– Gratuluję wyróżnienia. Ale skoro dopiero pojutrze ma pan wykład, to może jednak uda nam się wcześniej spotkać?

– Na jutro w samo południe została zaplanowana uroczysta inauguracja szkoły. Kierownik badań, profesor von Häften, nie wyobraża sobie, żeby odbyła się bez udziału wszystkich zaproszonych. Niemcy dobrze płacą, ale i dużo wymagają.

– Dlatego są bogaci – powiedział Jung bardziej do siebie niż do Pośledniego.

– Przyznam się panu, tylko proszę tego nie rozpowszechniać, że gdyby nie Grześ Stonoga, to znaczy profesor Gregor Stonoga, który jest współprezydentem fundacji, zaproszenie dostałby ktoś z Warszawy. W każdym państwie stołeczne uczelnie uważają się za lepsze, a tym bardziej lepsze od szkoły niepublicznej. Grześ jeszcze jako licealista pomagał mi w trakcie badań na wykopalisku w Wicinie. Kiedyś nawet podpatrzył, jak uwodziłem dziewczynę, w której on się kochał. Byłem przekonany, że po maturze wybierze się na archeologię. Poszedł na medycynę. Po studiach zrobił specjalizację z patologii i zainteresował się antropologią sądową. Mimo to ciągnęło wilka do lasu, więc współpracował z naszym środowiskiem. W Europie ma opinię wybitnego osteologa. Kiedy osiem lat temu instytut anatomii uniwersytetu w Dreźnie ogłosił, że poszukuje antropologa mającego doświadczenie w badaniu kośćców ludzkich, za moim podszeptem Grześ złożył aplikację. Wygrał konkurs, a kandydatów było grubo ponad dwudziestu. Habilitował się w Dreźnie i najpewniej tam otrzyma profesurę. W ramach podziękowania co dwa, trzy miesiące zaprasza mnie z wykładami a to do Lipska, a to do Chemnitz, a to do Erfurtu. Niech pan sobie wyobrazi, że dwa lata temu miałem wykłady na Uniwersytecie Marcina Lutra w Wittenberdze i Halle. W tym roku spędzę cztery tygodnie na wykopaliskach w pobliżu miejsca, gdzie za sześć lat powstanie kopalnia węgla brunatnego.

– Czyli gdzie?

– Między Dreznem a Cottbus, to znaczy Chociebużem, jak powinno się nazywać to miasto po polsku. Na obrzeżach Górnego Spreewaldu. W pobliżu Spremberga w łużyckiej części Brandenburgii.

– Przyjadę tam.

– Nie! – wykrzyknął profesor. – Kategorycznie zabraniam. Niemcy źle patrzą na nieuzgodnione wizyty.

– A jeżeli zadzwonię do Drezna, do doktora Stonogi, i mu przedstawię swój zamiar?

– Wrócę pod koniec sierpnia. Na początku września, kiedy jeszcze nie ma studentów, a nadchodzi koniec sezonu badawczego, będę mieć luźniejsze dni. Znajdę czas na autoryzację tego, co panu powiem, żeby nie było przeinaczeń. Zapraszam pana do mojej uczelni ostatniego dnia sierpnia. Na czternastą. Inny dzień i inna godzina nie wchodzi w rachubę. Do widzenia.

Jung zawsze starał się dotrzymać obietnicy, pomimo że czasem naruszało to jego porządek. Dwie minuty przed czternastą nacisnął klamkę sekretariatu Wyższej Szkoły Archeologii. Przedstawił się i dokładnie wyjaśnił, dlaczego przyszedł.

– Profesora Pośledniego jeszcze nie ma – odpowiedziała sekretarka, a widząc, że Jung otwiera usta, ciągnęła dalej: – W piątek około jedenastej skontaktował się ze mną przez telefon komórkowy. Powiedział, że przekroczył granicę w Gubinku. Wypije kawę w barze przy stacji benzynowej i pojedzie prosto do swego domu. Jeżeli wszystko będzie w porządku, to może jeszcze w piątek zajrzy na uczelnię. Ale nie zajrzał i nie zatelefonował. Aha, prosił, żebym z nikim go nie umawiała na dzisiejsze popołudnie, ponieważ zaplanował spotkanie. Z kim? Nie podał nazwiska swego gościa, pewnie jednak pana redaktora miał na myśli. Tyle że ani w sobotę, ani w niedzielę nie kontaktował się ze mną. Dziś jeszcze nie pojawił się na uczelni i nie zadzwonił. Może zaspał albo coś pilnego zatrzymało go w domu? A może źle się poczuł? Profesor choruje na kręgosłup. Koło południa usiłowałam skontaktować się z szefem. Najpierw przez komórkę. Nie odebrał. Potem zadzwoniłam na stacjonarny. To samo. Coś musiało się stać. Profesor to sumienny człowiek. Zaraz po pracy pojadę do jego domu. Przepraszam, pewnie za dużo powiedziałam, ale panu tak dobrze patrzy z oczu, a ja jestem…

– Pan Pośledni ma żonę, dzieci?

– Naturalnie – odparła, tyle że z wahaniem w głosie, i zaraz odwróciła głowę.

– Kontaktowała się pani z profesorową?

– Jeśli szef nie prowadzi badań terenowych podczas wakacji, to pomaga innym archeologom. Tak jest co najmniej od siedmiu lat. To znaczy od czasu, kiedy profesor założył uczelnię. Dlatego profesorowa na lipiec, sierpień i do połowy września przenosi się do Jodłowa koło Sławy, gdzie syn profesora z pierwszego małżeństwa postawił domek letniskowy. Właściwie całoroczny. Żeby dodzwonić się do Jodłowa, trzeba mieć więcej szczęścia niż w loterii paragonowej. Akurat w miejscu, gdzie stoi domek pana Alana, nie przy każdej pogodzie jest zasięg.

– A czy próbowała pani zadzwonić do młodego Pośledniego?

– W piątek i sobotę nie. Pierwszy raz zadzwoniłam w niedzielę wieczorem. Dziś jeszcze dwa razy. Automat odpowiada po polsku i angielsku, że rozmowa nie może być zrealizowana. Każe zadzwonić później. Nie wiem, co robić – przyznała się sekretarka, jakby błagała Junga o poradę.

– Profesor ma tylko jednego syna?

– Z drugą żoną, tą, która przebywa w Jodłowie, ma córkę. Marta kontaktuje się z rodzicami jedynie wtedy, kiedy potrzebuje gotówki. Profesor mówił, że to bardzo wrażliwa, ale i trudna osoba. Nigdy jej nie widziałam i nie rozmawiałam z nią. Proszę mnie więcej nie wypytywać, bo powiem coś, czego będę żałowała. I tak za dużo zdradziłam.

– Gdzie mieszka?

Sekretarka zrobiła wielkie oczy i po chwili zawstydzona odpowiedziała:

– Nie wiem.

– Przecież zaraz po pracy ma pani zamiar pojechać do domu Pośledniego.

– Byłam przekonana, że pyta pan o Martę. – uśmiechnęła się zmieszana. – Profesor ma dom na osiedlu Kwiatowym. To na Jendrzychowie. Po sąsiedzku z prezydentem miasta.

ZIELONAGÓRA, OS. KWIATOWE, PONIEDZIAŁEK, WCZESNYM POPOŁUDNIEM

Jagoda Bojko dawno rzuciłaby sprzątanie domu Poślednich, od ulicy wyglądającego jak dworek szlachecki z czterema kolumnami na ganku, gdyby nie to, że każdego ostatniego dnia miesiąca profesor wypłaca jej tyle, ile obiecał podczas zawierania umowy na piśmie, dodaje na bilety autobusowe i pamięta o jej imieninach. Teść też pamięta, ale nie przynosi prezentów, tylko składa życzenia przez telefon. Nie ma o to pretensji, bo po każdym polowaniu teść przywozi jej kilka kawałków dziczyzny, pyta, jak sobie radzi bez męża, czy chłopcy dobrze się uczą i co miesiąc przysyła pieniądze na ich utrzymanie. A Andrzej od dnia rozwodu ani razu się nie odezwał. Nawet nie pamięta o urodzinach swoich dzieci.

– Założył drugą rodzinę – usprawiedliwia go Józef Bojko, ale w podświadomości ma pretensję do młodszego syna.

Robienie porządku u profesorstwa zajmuje Jagodzie po sześć godzin co dwa tygodnie, a w sąsiednim domku, gdzie mieszka prezydent miasta z trzecią czy czwartą żoną, trzy razy mniej. Nigdy nie zdarzyło się, żeby prezydentowa zwróciła uwagę Jagodzie albo pokazała niedomyte okna. Na kominku w salonie prezydentostwa stoi pięć pustych kryształów, bo jego żona przynosi kwiaty do domu dopiero w drugiej połowie czerwca, kiedy kończy się rok szkolny. W pierwszym tygodniu lipca Jagoda zmienia wodę w wazonach, w trzecim wyrzuca zwiędnięte kwiaty do śmietnika. Dwa razy w miesiącu wyciera kurz z bibelotów przywiezionych z ciepłych krajów, dokąd prezydentostwo jeżdżą na urlop. A w dworku Poślednich wszystkie kąty w pokojach, dolna półka w bufecie, nawet schody na poddasze są zastawione poklejonymi garnkami, które Jagoda co dwa tygodnie ostrożnie podnosi i miękką szmatką delikatnie wyciera z nich kurz. Profesor ostrzegł ją, że jeśli cokolwiek uszkodzi, to Wyższa Szkoła Archeologii będzie domagała się odszkodowania, ponieważ wszystkie przedmioty zabytkowe znajdujące się w jego domu są własnością uczelni.

Pierwsze, co zdziwiło Jagodę, to furtka zamknięta na klucz, który leżał na chodniku przed schodami. Profesor nigdy nie zamyka furtki na klucz ani jej nie otwiera. Z domu wychodzi prosto do garażu, wsiada do mercedesa, wciska guziczek pilota i rozsuwa się brama podwórzowa. Jak otworzyć furtkę? Może mocno popchnąć ją ramieniem i zamek odskoczy? A jeśli uszkodzi się zamek i Pośledni każe zapłacić albo potrąci z miesięcznej pensji? Po profesorze wszystkiego można się spodziewać. Już była gotowa wdrapać się na płot, gdy spostrzegła, że drzwiczki za wnęką, gdzie stoi pojemnik na śmieci, są uchylone. Przez nie weszła na podwórze.

Z torby wyjęła klucze, żeby otworzyć oba zamki w drzwiach do korytarzyka i stamtąd wejść do przedsionka, gdzie jest garderoba dla gości. Kątem oka zauważyła szparę między bramą garażową i ścianą. A tyle razy powtarzałam, żeby przed wyjazdem z domu profesor sprawdził, czy wszystkie drzwi są zamknięte. Nie on śledzi złodziei, lecz złodzieje pilnują jego i czekają na okazję. Oni ukradną te garnki albo je zniszczą, bo ani z nich pić, ani w nich coś trzymać, a ja będę przekonywała policję, że jestem niewinna. Chwała Nogalowi, którego Pośledni ma za szajbusa do kwadratu, że mieszka po drugiej stronie ulicy i obserwuje, co się dzieje na osiedlu, pomyślała. Nie odwracając się, kątem oka zerknęła na dom sąsiada, ale tym razem nie dostrzegła jego twarzy przyklejonej do okna.

Gdy wetknęła klucz do górnego zamka i próbowała go przekręcić, coś stawiało opór. Znowu profesor zapomniał zamknąć, stwierdziła. Nie pierwszy raz mu się to przytrafiło. Profesorowa przeciwnie, nie wyjdzie z domu, póki nie będzie pewna, że wszystkie drzwi są zaryglowane. Ale gdy i w dolnym zamku klucz okazał się niepotrzebny, Jagodę przeszły ciarki. Przytknęła ucho do drzwi i chwilę nasłuchiwała, potem delikatnie nacisnęła klamkę i stanęła zaraz za progiem. Żadnych szmerów. Nie słyszała nawet tykania zegara w przedpokoju. Lodówka też ucichła. Zepsuta? Może wyłączona? Kto by ją wyłączył?

– To ja, Jagoda, panie profesorze! – zawołała przeciągle, by dodać sobie odwagi.

Cisza. Zrobiła dwa kroki i powtórzyła zawołanie, teraz donośniej. Brak odpowiedzi. Przy drzwiach prowadzących na niski parter leżały dwie torby podróżne, obok nich sześć pakunków. Zrzuciła sandały z nóg i ze wzrokiem skierowanym na dolną półkę w bufecie na palcach weszła do salonu. Przez oszklone drzwiczki widziała te same naczynia, które tyle razy brała do rąk i wycierała z kurzu. W kuchni także niczego nie brakowało. Zajrzała do zmywarki. Był w niej talerzyk i kubek oznaczony winietą szkoły archeologicznej. To się w głowie nie mieści, żeby rektor pił herbatę z kradzionego naczynia, pomyślała krytycznie, wspinając się po schodach na piętro. W sypialni lewa część małżeńskiego łóżka była zaścielona, bo od pierwszego dnia lipca profesorowa jest w Jodłowie. Może zadzwonić na uczelnię? I co powiem sekretarce? Żeby spytała rektora Pośledniego, dlaczego wyjął klucz z furtki, czego nigdy nie robił, a nie pamiętał o zamknięciu drzwi do domu i zostawił otwarty garaż? Jankowska spyta, czy czegoś brakuje, że się zaniepokoiłam. Nie zauważyłam, żeby coś zginęło. W takim razie proszę robić to, co należy do pani obowiązków i za co bierze pani pieniądze, odpowie sekretarka. Od pierwszej rozmowy przez telefon Jagoda nie lubi Jankowskiej, tak samo jak nie cierpi córki profesorstwa. Marta nie tylko nosi głowę wysoko, lecz także przygryza jej, że prawdziwa kobieta oprócz ciała i duszy powinna mieć honor. Ona, taka prawdziwa i honorowa, a z kim żyje? Jagoda nie może zrozumieć, dlaczego kobieta, w dodatku Niemka, zastępuje Marcie mężczyznę. Co jest przyjemnego w tym, kiedy dotyka ją nieowłosiona, drobna dłoń z pomalowanymi paznokciami? A przecież są jeszcze sprawy łóżkowe. Jak one je załatwiają? Może te kwestie w świecie lesbijek nie są ważne lub nie istnieją. Księża katoliccy także nie mają żon i jakoś sobie radzą z tym, co jest nienaturalne w przypadku dziewięćdziesięciu dziewięciu procent zdrowych mężczyzn. Przywołała w pamięci Alana i pomyślała, że jeśli jego ojciec jest w domu, to on pewnie dziś nie pojawi się na Kwiatowym. Nawet wtedy, kiedy sami byli w domu, profesor w żaden sposób nie dał jej do zrozumienia, że skoro nie ma męża, bo jest rozwódką, to on przez kilkanaście minut może go zastąpić. Nigdy jej nie dotknął, nie licząc tego, gdy raz w roku składał powinszowania imieninowe i przed każdym sylwestrem życzył udanej zabawy.

– Jest tu ktoś? – zawołała, ale odpowiedzi nie usłyszała.

Po wąskich schodach zeszła na niski parter, gdzie pomiędzy pokojem bilardowym i biblioteką urządzoną w starym stylu był zagracony gabinet Pośledniego. Nie spodziewała się, że tam zastanie profesora, jednak postanowiła się upewnić. Ku jej zaskoczeniu był. Odwrócony plecami do drzwi, przykryty pledem, leżał na prawym boku na kanapie. Nawet nie zdjął okularów. Odniosła wrażenie, że się poruszył i odezwał. Przez sen coś powiedział, pomyślała i ostrożnie, żeby go nie zbudzić, wycofała się za drzwi. Najpierw podleję kwiaty w salonie i sypialni, zetrę kurze z mebli i naczyń, postanowiła, a dopiero potem włączę odkurzacz. Do tego czasu profesor powinien się obudzić.

Zajęło jej to troszkę więcej niż cztery godziny, mimo że się spieszyła. Najpóźniej piętnaście minut przed szóstą musi skończyć sprzątanie. A jeżeli Pośledni jeszcze się nie obudzi, to dziś nie będzie odkurzała. Dopiero w połowie września profesorowa wróci z Jodłowa. Profesora nie było w domu prawie cztery tygodnie i nikt tu nie zaglądał, nie miał więc kto nabrudzić. Ale skoro dostaję pieniądze za dbanie o porządek w tym domu, to bez względu na okoliczności muszę posprzątać. Wyjęła electroluksa ze składziku i go włączyła. Najpierw odkurzyła i przetarła podłogę w sypialni, obu pokojach i garderobie na piętrze, potem to samo zrobiła w kuchni, salonie i przedpokoju na wysokim parterze. Sprzątanie na niskim parterze zaczęła od biblioteki. Mimo że od dawna nikt z domowników nie przekroczył progu pokoju bilardowego, co dwa tygodnie wchodziła tam z elektroluksem. Nie ma innego wyjścia, stwierdziła, teraz trzeba odkurzyć gabinet profesora. Liczyła na to, że Pośledni obudzi się i powie, żeby dziś dała sobie spokój z odkurzaniem tego pokoju. Nie powiedział. Nawet się nie poruszył, gdy odchrząknęła i postawiła electrolux przy kanapie. W koszu, od zawsze stojącym po prawej stronie biurka, pod dwiema zgniecionymi puszkami leżały papiery i jeszcze coś, czemu Jagoda się nie przyjrzała. Na biurku pomiędzy laptopem i kubkiem z długopisami tkwiły dwie wysokie szklanki z czymś żółtawym. Jedna prawie pełna, druga opróżniona do połowy. Piwo, pomyślała. Stąd ten dziwny zapach ni to drożdży, ni tego, co pewnie skwaśniało.

– Panie profesorze, najmocniej przepraszam. Jednak muszę posprzątać – odezwała się szeptem, jakby się spodziewała, że wyrwany ze snu Pośledni walnie w nią przekleństwem albo wyrzuci z siebie coś, czego nie chciała słyszeć.

Nie zaklął, nie powiedział słowa ani nie podniósł głowy. Nawet się nie poruszył. I to ją zaniepokoiło. Oparta prawą ręką o kanapę, pochyliła się nad Poślednim. Wstrzymała powietrze w płucach i nasłuchiwała. Lewą ręką podniosła pled, opuszkami palców prawej dotknęła skroni profesora. Była zimna.

– Jezusie przenajświętszy! – krzyknęła wniebogłosy, a oznaczony logotypem stowarzyszenia archeologów kubek z długopisami na biurku wydał jękliwy dźwięk. Jagoda przerażona uciekła do kuchni.

ZIELONAGÓRA, UL. WĄSKA, PONIEDZIAŁEK, PO POŁUDNIU

Dopiero po porannej odprawie u zastępcy komendanta komisarz Syski zaczął przeglądać papiery dotyczące śledztwa w sprawie zaginięcia profesora Witkowskiego. Miał to zrobić w piątek, ale przed południem nowy zastępca prokuratora okręgowego wezwał go do siebie i przez cztery godziny klarował, czego będzie wymagał od pionu kryminalnego policji, a szczególnie od niego jako naczelnika wydziału. Syski próbował go przekonać, żeby tę rozmowę przełożył na pierwszy tydzień października, kiedy wróci z urlopu do komendy. Chwała wszystkim aniołom stróżom, że między ostatnim piątkiem i wczorajszą niedzielą w stupięćdziesięciotysięcznej Zielonejgórze nikt się nie powiesił, nie zastrzelił, nie utopił, nie wpadł pod samochód, nie wyskoczył przez okno, nie podciął sobie żył, nie przedawkował jakiegoś świństwa, sąsiad nie zabił sąsiada, syn ojca, mąż żony i żaden podpity zazdrośnik nie zadźgał swojej kochanki. Ostatni taki koniec tygodnia zdarzył się przed wakacjami, co Syski zaznaczył na zielono w służbowym kalendarzu. Od jutra do końca września komisarz nie będzie późno wracał do swego mieszkania na Zaciszu ani zrywał się na każde larum komórki, ani golił w sobotę i niedzielę, żeby zastępca komendanta nie zwracał mu uwagi, ani nie wiadomo który raz przypominał żonie, że już na pierwszej randce powiedział jej, gdzie pracuje i czym się zajmuje w wydziale kryminalnym. Jeszcze chwila i przez jedenaście pełnych dni Jacek Syski będzie wylegiwał się na plaży za hotelem Jasmin Beach koło Bodrum na Riwierze Tureckiej, wyjadał musakę na zmianę z köfte, paprykę nadziewaną baraniną i manti, popijał białą retsiną, wieczory spędzał w klubie dla cudzoziemskich wczasowiczów, a późnym wieczorem robił to, co należy do obowiązków wypoczętego męża, gdy nie ma innych zadań i jest w szerokim łóżku z własną żoną. Jeżeli będzie taka możliwość, wybierze się na wycieczkę do mitycznej Troi, bo to żabi skok z Bodrum, a on od dawna chce poznać drogę, którą Schliemann wywiózł stamtąd skarb mitycznego króla Priama do Niemiec. Po powrocie do Zielonejgóry ma szczery zamiar odświeżyć ściany kuchni i oczyścić fugi w łazience oraz, ale z tym może poczekać do przyszłorocznego urlopu, wymienić szafy ubraniowe w przedpokoju na bardziej funkcjonalne i przede wszystkim z drzwiami przesuwnymi. Najważniejsze jest to, że od jutra do ostatniego dnia września nie będzie przychodził do komendy i nie będzie tłumaczył zastępcy komendanta, dlaczego tego czy tamtego śledztwa nie skończył i nie wie, kiedy skończy, bo czegoś brakuje. Dawno komisarz Syski tak się nie cieszył, jak w poniedziałek od samego rana.

– Szefie, wyjątkowo pilna robota – usłyszał suchy głos sekretarki przez interkom. – Domek jednorodzinny na osiedlu Kwiatowym. To na Jendrzychowie. Denat nazywa się Pośledni Stefan. Profesor i doktor habilitowany. Dyrektor Wyższej Szkoły Archeologii. Sierżant Rudiak twierdzi, że światowa sława w dziedzinie historii i jeszcze czegoś, czego nie zrozumiałam.

– To policjant na dyżurce aż tyle wie?

– Identycznie spytałam. On na to, że mąż kuzynki żony ma coś wspólnego z tą szkołą.

– Proszę, abyś wszystko dokładnie powtórzyła nadkomisarz Mrozińskiej – polecił z satysfakcją, że nie musi się tym zająć. – Ilonka dziś wróciła z laby, to na pewno jest głodna sukcesu i z wielką ochotą zabierze się do śledztwa. Ja za niecałe pół godziny odbiorę kartę urlopową. Do końca września: baj, baj, wydziale kryminalny. Przy okazji, profesor Pośledni to pewnie rektor, a nie dyrektor Wyższej Szkoły Archeologii.

1 Wojowniczy lud irański, od schyłku VIII wieku p.n.e. zamieszkujący północne rejony Morza Czarnego. Na przełomie VII i VI w. p.n.e. Scytowie najechali ludy cywilizacji łużyckiej żyjące między Odrą i Wisłą.

2 Wieś w powiecie żarskim, gdzie znajdowała się osada ludności kultury łużyckiej z epoki brązu.

 

OFICYNKA ZAPRASZA WSZYSTKICH

MIŁOŚNIKÓW DOBREJ LITERATURY!

 

 

Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.

 

POLECAMY

 

Księgarnia Oficynki www.oficynka.pl

e-mail: [email protected]

tel. 510 043 387