Polowanie na "Czerwony Październik" - Tom Clancy - ebook

Polowanie na "Czerwony Październik" ebook

Tom Clancy

0,0
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Trwa zimna wojna. Radziecki okręt podwodny „Czerwony Październik” wbrew rozkazom sowieckiej admiralicji kieruje się ku wybrzeżom Stanów Zjednoczonych.

Jakie zamiary ma Marko Ramius, kapitan nowoczesnej i nieuchwytnej dla radarów łodzi podwodnej? Czy zgodnie z zapewnieniami Rosjan stanowi zagrożenie dla Amerykanów?

Istnieje prawdopodobieństwo, że Ramius chce przekazać Amerykanom okręt, oczekując w zamian azylu politycznego. Rozkaz śledzenia „Czerwonego Października” i rozwiązania zagadki dostaje amerykański kapitan Jack Ryan. Tymczasem władze radzieckie wysyłają w pogoń za dezerterem całą flotę atlantycką. Nie mogą dopuścić do przechwycenia okrętu podwodnego przez wroga, potwierdzając tym samym przypuszczenia amerykańskiego wywiadu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 723

Data ważności licencji: 11/7/2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ralphowi Chathamowi, kapitanowi okrętów podwodnych, który powiedział prawdę, oraz wszystkim marynarzom spod znaku delfina

Wszystkie postaci w tej książce, z wyjątkiem Siergieja Gorszkowa, Jurija Padorina, Olega Pieńkowskiego, Walerego Sablina, Hansa Tofte’a i Grenville’a Wynne’a, są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo do osób żyjących bądź zmarłych jest wyłącznie przypadkowe. Nazwiska, wydarzenia, dialogi i opinie są wytworem wyobraźni autora, który nie zamierzał prezentować poglądów marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych ani żadnej innej organizacji czy agendy jakiegokolwiek rządu.

Dzień pierwszy

PIĄTEK, 3 GRUDNIA

„Czerwony Październik”

Kapitan pierwszej rangi radzieckiej marynarki Marko Ramius ubrany był odpowiednio do arktycznych warunków, jakie panują zwykle w Polarnym – bazie okrętów podwodnych Floty Północnej. Miał na sobie pięć warstw wełnianej odzieży i sztormiak. Brudny holownik obrócił okręt na północ, dziobem do wyjścia. Hangar skrywający „Czerwony Październik” nie różnił się teraz niczym od wielu innych wypełnionych wodą betonowych gniazd, zbudowanych specjalnie po to, żeby zapewnić schronienie okrętom podwodnym wyposażonym w rakiety strategiczne. Na nabrzeżu grupa marynarzy i dokerów żegnała odpływających z typowo rosyjską powściągliwością – bez zbędnych gestów i wiwatów.

– Kamarow, mała naprzód! – polecił Ramius.

Holownik zszedł im z drogi i kapitan obejrzał się, by rzucić okiem na spienioną wodę, którą wprawiały w ruch dwie śruby z brązu. Dowódca holownika pomachał na pożegnanie. Ramius odpowiedział tym samym gestem. Holownik miał proste zadanie; wykonał je szybko i sprawnie. „Czerwony Październik”, okręt klasy Tajfun, o własnych siłach ruszył farwaterem w stronę Zatoki Kolskiej.

– Jest „Purga”, towarzyszu kapitanie.

Grigorij Kamarow wskazał na lodołamacz, który miał wyprowadzić ich na pełne morze. Ramius skinął głową. Dwie godziny potrzebne na przebycie zatoki wystawiały na próbę nie tyle jego umiejętności, co cierpliwość. Wiał zimny północny wiatr, jedyny rodzaj wiatru spotykany w tej części świata. Późna jesień okazała się zadziwiająco łagodna i w rejonie, gdzie pokrywę śnieżną zwykle mierzy się na metry, prawie nie padało. Jednakże przed tygodniem u wybrzeży Murmańska rozszalał się sztorm, który przyniósł krę z arktycznego paku. Obecność lodołamacza nie była więc tylko czczą formalnością. „Purga” miała oczyścić drogę z lodu, który mógł wpłynąć nocą do zatoki. Flocie radzieckiej nie wyszłoby na dobre, gdyby jej najnowszy rakietowy okręt podwodny został uszkodzony przez dryfującą bryłę zamarzniętej wody.

Chłostana przez wiatr woda przelewała się przez obły dziób okrętu, wdzierała na płaski pokład rakietowy przed strzelistym czarnym kioskiem. Powierzchnię morza pokrywała warstwa ścieków okrętowych, które nie mogąc wyparować w tak niskiej temperaturze, tworzyły czarny pierścień na skalnych ścianach zatoki przypominający ślad po kąpieli niechlujnego olbrzyma. Trafne porównanie, pomyślał Ramius. Radzieckiego olbrzyma też nie obchodzi, że kala powierzchnię ziemi. Ramius już jako chłopiec wyuczył się morskiego fachu na przybrzeżnych łodziach rybackich i dobrze wiedział, na czym polega życie w harmonii z przyrodą.

– Jedna trzecia naprzód – polecił. Kamarow powtórzył rozkaz przez telefon na mostku. „Czerwony Październik” zbliżył się do rufy „Purgi”, jeszcze bardziej wzburzając powierzchnię wody. Kapitan porucznik Kamarow, nawigator, poprzednio służył jako pilot portowy, obsługując duże okręty cumujące po obu stronach zatoki. Dwaj oficerowie czujnie przyglądali się potężnemu lodołamaczowi trzysta metrów przed nimi. Na rufie „Purgi” stało kilku marynarzy, wśród nich nawet kuk w białym fartuchu. Przytupywali z zimna, ale chcieli zobaczyć, jak „Czerwony Październik” wypływa w swój pierwszy rejs bojowy. Zresztą marynarze zdobędą się na wiele, byleby przerwać monotonię służby.

W normalnych warunkach Ramius byłby wściekły na taką eskortę – zatoka była dostatecznie głęboka i szeroka – ale nie dzisiaj. Lodu nigdy nie można bagatelizować, a tym razem musiał pamiętać o ważniejszych sprawach.

– A więc, kapitanie, znów wypływamy w morze, by służyć rodinie i bronić jej przed wrogiem! – odezwał się kapitan drugiej rangi Iwan Jurijewicz Putin, jak zwykle bez pozwolenia wychylając głowę z włazu i niezgrabnie, niczym szczur lądowy, wspinając się po szczeblach. Na mikroskopijnym mostku i tak ledwo starczało miejsca dla kapitana, nawigatora i milczącego obserwatora. Putin był zampolitem, oficerem politycznym. Wszystko, co robił, służyło rodinie – to słowo ma dla każdego Rosjanina znaczenie mistyczne i na równi z W.I. Leninem zastępuje członkom partii komunistycznej Boga.

– Właśnie – odparł Ramius z udawanym entuzjazmem. – Dwa tygodnie na morzu. Jak dobrze nareszcie wyjść z doku. Miejsce marynarza jest tu, a nie na lądzie, wśród chmar biurokratów i robotników w brudnych buciorach. No i będzie nam ciepło.

– A jest wam zimno? – zapytał Putin z niedowierzaniem.

Ramius po raz setny pomyślał, że Putin to ideał oficera politycznego. Zawsze mówił za głośno, śmiał się zbyt sztucznie. Ani przez chwilę nie pozwalał nikomu zapomnieć, kim jest. Jako doskonały oficer polityczny łatwo wzbudzał strach.

– Zbyt długo pływam na okrętach podwodnych, przyjacielu. Przyzwyczaiłem się już do umiarkowanych temperatur i nieruchomego pokładu pod nogami.

Putin nie zauważył ukrytej ironii. Skierowano go do okrętów podwodnych po służbie na niszczycielach, skróconej ze względu na ciągłe napady choroby morskiej. No i pewnie dlatego, że nie przeszkadzała mu ciasnota panująca na okrętach podwodnych, której wielu nie wytrzymuje.

– Ależ Marku Aleksandrowiczu, w taki dzień jak dzisiaj w Gorkim kwitną kwiaty.

– Niby jakie, towarzyszu oficerze polityczny? – spytał Ramius, lustrując zatokę przez lornetkę. Choć minęło południe, na południowym wschodzie słońce ledwo wystawało ponad horyzont, rzucając pomarańczowe światło i kładąc na wysokich skałach purpurowe cienie.

– Jak to jakie? Kwiaty malowane przez mróz na szybach – zaśmiał się głośno Putin. – W taki dzień jak dzisiaj kobiety i dzieci mają rumiane twarze, para z ust ciągnie się za wami niby cień, a wódka smakuje jak nigdy. Ech, żeby tak być teraz w Gorkim!

Ten skurwiel powinien pracować w Inturiście, pomyślał Ramius, tyle że Gorki jest zamknięte dla cudzoziemców. Był tam dwukrotnie. Wydało mu się typowym radzieckim miastem, pełnym ruder, brudnych ulic i nędznie ubranych ludzi. I jak w większości miast w tym kraju, zima była najładniejszą porą roku. Śnieg przykrywał cały brud. Ramius, na wpół Litwin, pamiętał z dzieciństwa lepsze miejsce – nadmorską wioskę, której hanzeatycka przeszłość pozostawiła w spadku rzędy okazałych domów.

W zasadzie nie zdarzało się, by ktoś innej narodowości niż rosyjska znalazł się na pokładzie okrętu podwodnego, a co więcej – by nim dowodził. Jednakże ojciec Marka, Aleksander Ramius, był prawdziwym, oddanym sprawie starym komunistą, który wiernie i sumiennie służył Stalinowi. Kiedy Rosjanie po raz pierwszy zajęli Litwę w 1940 roku, stary Ramius miał swój udział w obławach na opozycjonistów, sklepikarzy, księży i innych ludzi, którzy mogli okazać się kłopotliwi dla nowego reżimu. Wszyscy zostali wywiezieni, a ich los nawet dla dzisiejszej Moskwy pozostaje tajemnicą. Rok później, w trakcie inwazji niemieckiej, Aleksander walczył bohatersko jako komisarz ludowy i wsławił się w bitwie pod Leningradem. W 1944 roku wrócił na ziemie rodzinne w awangardzie 11 Armii Gwardyjskiej, by wziąć krwawy odwet na tych, którzy kolaborowali z Niemcami lub byli o to podejrzani. Aleksander był prawdziwym bohaterem Związku Radzieckiego, a Marko ogromnie wstydził się takiego ojca. Podczas koszmarnie długiego oblężenia Leningradu żona Aleksandra podupadła na zdrowiu i zmarła przy porodzie Marka. Chłopiec wychowywał się na Litwie u babki ze strony ojca, który tymczasem przechadzał się dumnie po wileńskim Komitecie Centralnym, czekając na przeniesienie do Moskwy. W końcu otrzymał upragniony awans, był nawet zastępcą członka Biura Politycznego, zmarł jednak przedwcześnie na atak serca.

Poczucie wstydu nie zawładnęło wszakże Markiem całkowicie. To dzięki pozycji ojca realizacja obecnego planu stała się możliwa, a Marko zamierzał zemścić się na tym kraju za śmierć tysięcy rodaków, którzy zginęli, zanim jeszcze się urodził.

– Tam, gdzie płyniemy, będzie jeszcze zimniej, Iwanie Jurijewiczu.

Putin poklepał kapitana po ramieniu. Czy ten gest jest szczery? – pomyślał Marko. Pewnie tak. Ramius był z gruntu uczciwy i uznał, że ten niski, hałaśliwy idiota miewa także ludzkie odruchy.

– Jak to jest, towarzyszu kapitanie, że za każdym razem wydajecie się szczęśliwi, wypływając w morze i rozstając się z rodiną?

Ramius uśmiechnął się zza lornetki.

– Marynarz, Iwanie Jurijewiczu, ma jedną ojczyznę, ale dwie żony. Nigdy tego nie zrozumiecie. Teraz płynę do drugiej, tej zimnej, bez serca, do której należy moja dusza. – Ramius na chwilę zawiesił głos, a uśmiech znikł z jego twarzy. – Teraz jest to moja jedyna żona.

Zauważył, że tym razem Putin nie odpowiedział. W ów dzień, gdy trumna z lśniącego sosnowego drewna znikała w komorze kremacyjnej, oficer polityczny ronił prawdziwe łzy. Śmierć Natalii Bogdanowej Ramius była w oczach Putina nie tylko powodem do smutku, lecz także dziełem bezdusznego Boga, którego istnienie przez cały czas negował.

Dla Ramiusa była to jednak zbrodnia dokonana przez państwo, a nie przez Boga. Niepotrzebna, straszliwa zbrodnia, która wymaga odwetu.

– Lód. – Obserwator wskazał palcem.

– Z prawej burty zlep luźnej kry albo bryła oderwana ze wschodniego lodowca. Miniemy go z daleka – powiedział Kamarow.

– Towarzyszu kapitanie! – odezwał się metalicznie głośnik na mostku. – Wiadomość z dowództwa floty.

– Odczytajcie.

– Rejon manewrów czysty. Żadnych jednostek nieprzyjacielskich. Działać według rozkazów. Podpisane Korow, dowódca floty.

– Zrozumiałem – odparł Ramius. Rozległ się suchy szczęk odkładanej słuchawki. – Więc nie kręcą się tam żadni Amerikancy?

– Wątpicie w słowa dowódcy floty? – zdziwił się Putin.

– Mam nadzieję, że się nie myli – odparł Ramius. Oficer polityczny pewnie nie pochwalał jego szczerości. – Ale przypomnijcie sobie ostatnie szkolenia.

Putin przestąpił z nogi na nogę. Widać zrobiło mu się zimno.

– Amerykańskie okręty podwodne Los Angeles klasy 688. Pamiętacie, czego dowiedział się nasz agent od amerykańskiego oficera? Mogą podkraść się do wieloryba i wypieprzyć go, zanim ten zauważy, co się dzieje. Swoją drogą, ciekaw jestem, jak KGB zdobyło tę informację. Piękna agentka radzieckiego wywiadu, zachowująca się zgodnie z obyczajami zgniłego Zachodu, chuda, w guście imperialistów, blondynka… – Kapitan chrząknął, rozbawiony. – Pewnie amerykański oficer lubił się przechwalać i chciał zrobić z nią to, co ich okręt z wielorybem, i pewnie był na bani, jak to marynarze. A teraz poważnie, musimy wystrzegać się amerykańskich Los Angelesów i nowych angielskich Trafalgarów. To dla nas poważne zagrożenie.

– Amerykanie nie są źli w produkcji zbrojeniowej, towarzyszu kapitanie – stwierdził Putin. – Ale też nie jedyni. Ich technika nie jest aż taka znów wspaniała. Nasza łutsza – zakończył triumfalnie. Nasza lepsza.

Ramius pokiwał głową w zamyśleniu. Polityczni naprawdę powinni mieć jakieś pojęcie o jednostkach, które nadzorują z ramienia partii.

– Iwanie Jurijewiczu, a nie mówili wam chłopi spod Gorkiego, żeby nie wywoływać wilka z lasu? Ale nie przejmujcie się, myślę, że na tym okręcie damy im nauczkę.

– Jak powiedziałem w Głównym Zarządzie Politycznym – Putin ponownie klepnął Ramiusa w ramię – „Czerwony Październik” jest w najlepszych rękach!

Słysząc to, Ramius i Kamarow pozwolili sobie na uśmiech. Ty sukinsynu, pomyślał kapitan, masz czelność mówić przy moich ludziach, że od twojej opinii zależy decyzja o tym, czy nadaję się na dowódcę okrętu!? Od opinii człowieka, który nie poradziłby sobie nawet w słoneczny dzień na pontonie! Szkoda, że nie dożyjesz chwili, w której musiałbyś odszczekać swoje słowa, towarzyszu oficerze polityczny, i spędzić resztę życia w gułagu za niedocenianie przeciwnika. Tylko dlatego warto by cię zostawić przy życiu.

Kilka minut później fale przybrały na sile, powodując kołysanie okrętu, jeszcze bardziej dokuczliwe ze względu na wysokość kiosku. Putin znalazł pretekst, by zejść pod pokład. Wciąż kiepsko znosił większą falę. Ramius spojrzał znacząco na Kamarowa, który uśmiechem przyznał mu rację. Ich milcząca pogarda dla politruka była w swej naturze ze wszech miar antyradziecka.

Druga godzina od wyjścia z portu minęła szybko. W miarę wychodzenia na otwarte morze fale rosły i pilotujący ich lodołamacz ciężko zapadał się w bruzdy. Ramius przyglądał mu się z zainteresowaniem. Nigdy nie pływał na lodołamaczu, zawsze służył tylko na okrętach podwodnych. Były znacznie wygodniejsze, ale też bez porównania mniej bezpieczne. Przywykł jednak do niebezpieczeństwa i wieloletnie doświadczenie okazało się teraz bardzo przydatne.

– Pława, kapitanie. – Kamarow wskazał palcem czerwone światełko poruszające się wśród fal.

– Centrala, podać głębokość – rzucił Ramius przez telefon.

– Pod kilem sto metrów, towarzyszu kapitanie.

– Dwie trzecie naprzód, ster lewo dziesięć. – Ramius spojrzał na Kamarowa. – Zasygnalizujcie „Purdze” zmianę kursu. Miejmy nadzieję, że nie zawróci w złą stronę.

Kamarow sięgnął pod zrębnicę mostka po małą lampę sygnałową. „Czerwony Październik” nabierał powoli prędkości. Jego masa – całe trzydzieści tysięcy ton – stawiała silnikom duży opór. Fala dziobowa wkrótce wzrosła do trzech metrów, przetaczając przez pokład rakietowy spienione grzywacze rozbijające się o kiosk. „Purga” zmieniła kurs w prawo, przepuszczając ich w bezpiecznej odległości.

Ramius obejrzał się na urwiste skały Zatoki Kolskiej, zawdzięczające obecną postać bezlitosnym lodowcom sprzed tysięcy lat. Ileż to razy w czasie swej dwudziestoletniej służby w sławetnej Flocie Północnej spoglądał na tę zamkniętą przestrzeń w kształcie litery U? Ale to już po raz ostatni. Tak czy inaczej, nigdy tu nie wróci. Ciekawe, jak się to skończy? Musiał uczciwie przyznać, że jest mu wszystko jedno. Może opowieści babki były prawdziwe i Bóg naprawdę istnieje, podobnie jak nagroda za uczciwe życie. Miał nadzieję, że tak jest w istocie, że Natalia nie umarła naprawdę. Tak czy inaczej, nie mógł już zawrócić. W ostatniej poczcie, zabranej na ląd przed wypłynięciem w morze, znajdował się jego list. Nie było już odwrotu.

– Kamarow, nadajcie na „Purgę”: zanurzenie – zerknął na zegarek – o trzynastej dwadzieścia. Zaczynamy manewry „Jesienne Mrozy” zgodnie z harmonogramem. Wasze zadanie zakończone. Wracamy według planu.

Kamarow przekazał wiadomość, naciskając spust lampy sygnałowej. „Purga” odpowiedziała natychmiast i Ramius sam odczytał wiadomość.

– Chyba że was zjedzą wieloryby. Powodzenia.

Znów podniósł słuchawkę i nacisnął guzik łączący z kabiną radiową. Do dowództwa floty w Siewieromorsku polecił nadać depeszę tej samej treści co na „Purgę”, po czym połączył się z centralą.

– Głębokość pod kilem?

– Sto czterdzieści metrów, towarzyszu kapitanie.

– Przygotować się do zanurzenia – polecił Ramius. Następnie odesłał obserwatora pod pokład. Chłopak szybko ruszył do włazu. Zapewne z radością wracał do ciepłych pomieszczeń, przystanął jednak na chwilę, by po raz ostatni spojrzeć na zasnute chmurami niebo i oddalające się skaliste brzegi. Wypływanie w morze na okręcie podwodnym jest zawsze ekscytujące, ale zarazem trochę smutne.

– Schodź, Grigorij. Jak zejdziesz pod pokład, przejmij dowodzenie.

Kamarow skinął głową i zniknął w luku, zostawiając kapitana samego.

Ramius po raz ostatni uważnie zlustrował horyzont. Ledwo widoczne słońce za rufą, ołowiane niebo i czarne morze, tu i ówdzie upstrzone białymi plamami grzywaczy. Zastanawiał się, czy to jego pożegnanie ze światem. Jeżeli tak, wolałby widzieć coś weselszego.

Schodząc, zatrzasnął pokrywę włazu, mocno pociągając za łańcuch, i sprawdził, czy automatyczny mechanizm zaskoczył. Następnie zszedł osiem metrów w dół przez kiosk do kadłuba, a potem jeszcze dwa metry niżej do centrali. Miczman zatrzasnął wewnętrzny właz i przekręcił zamek do oporu.

– Grigorij? – Ramius czekał na informacje.

– Włazy zamknięte – zameldował nawigator, wskazując na pulpit sterowania zanurzeniem. Wskaźniki migotały na zielono, sygnalizując, że kadłub jest hermetycznie zamknięty.

– Wszystkie układy sprawne. Trym wyrównany. Okręt gotowy do zanurzenia.

Kapitan osobiście sprawdził wskaźniki instalacji mechanicznych, elektrycznych i hydraulicznych. Skinął głową i miczman otworzył odpowietrzniki balastów.

– Zanurzenie – rozkazał Ramius, podchodząc do peryskopu, żeby zwolnić starpoma Wasyla Borodina, swego pierwszego oficera. Kamarow włączył alarm zanurzeniowy i kadłub rozbrzmiał głośnym dźwiękiem syreny.

– Pełny balast. Wyrównać stery głębokości. Dzieńięć stopni w dół na sterach – zarządził nawigator, sprawdzając, czy każdy należycie wykonuje swoje zadanie. Ramius tylko słuchał z uwagą. Kamarow był najlepszym młodym oficerem, jakim kiedykolwiek dowodził i dawno już zyskał sobie pełne zaufanie kapitana.

Po otwarciu odpowietrzników w górnej części zbiorników kadłub okrętu wypełniał szum uchodzącego powietrza, wypychanego przez wodę napływającą dolnymi zaworami. Był to proces powolny, gdyż okręt miał wiele zbiorników balastowych podzielonych na mniejsze części. Ramius przesunął w dół okular peryskopu. Zobaczył czarną, pieniącą się co chwila wodę.

„Czerwony Październik” był największym i najdoskonalszym okrętem, jakim Ramius kiedykolwiek dowodził, miał jednak poważną wadę. Z jednej strony dysponował ogromną mocą silników i nowym systemem napędowym, za pomocą którego kapitan zamierzał wywieść w pole zarówno amerykańskie, jak i radzieckie okręty, jednak z drugiej strony jego rozmiary sprawiały, że poruszał się w tempie okaleczonego wieloryba, wynurzając się niesłychanie wolno, a zanurzając jeszcze wolniej.

– Peryskop zalany. – Ramius dopiero po dłuższej chwili oderwał wzrok od przyrządu. – Peryskop w dół.

– Głębokość czterdzieści metrów – powiedział Kamarow.

– Wyrównać na stu. – Ramius przyjrzał się swoim ludziom. Pierwsze zanurzenie może napędzić stracha nawet doświadczonemu marynarzowi, a cóż dopiero takim świeżo przeszkolonym chłopakom ze wsi, jacy stanowili połowę załogi. Kadłub trzeszczał i wydawał przeraźliwe dźwięki pod ciśnieniem otaczającej go wody. Trzeba czasu, żeby się do tego przyzwyczaić. Kilku młodszych marynarzy zbladło, stali jednak twardo na stanowiskach.

Kamarow zaczął manewr wyrównywania na odpowiedniej głębokości. Precyzyjnie wydawał odpowiednie rozkazy. Patrząc na niego, Ramius czuł taką dumę, jakby obserwował własnego syna. Kamarow był pierwszym oficerem, którego zwerbował. Załoga centrali błyskawicznie wykonywała jego rozkazy. Pięć minut później, na dziewięćdziesięciu metrach, szybkość zanurzania zmalała, a po kolejnych dziesięciu spadła do zera.

– Dobra robota, towarzyszu poruczniku. Przejmijcie dowodzenie. Zmniejszyć szybkość do jednej trzeciej. Prowadzić nasłuch hydroakustyczny na wszystkich systemach pasywnych. Ramius skinął na Putina i ruszył do drzwi.

I tak to się zaczęło…

Ramius i Putin poszli w stronę rufy, do mesy oficerskiej. Kapitan otworzył drzwi, przepuścił przodem oficera politycznego, po czym zamknął je za sobą na klucz. Mesa oficerska na „Czerwonym Październiku” była, jak na okręt podwodny, całkiem obszerna i znajdowała się między kambuzem a kajutami oficerów. Dźwiękoszczelne ściany i zamek w drzwiach świadczyły o tym, że konstruktorzy okrętu przewidzieli, że nie wszystko, o czym mówią oficerowie, jest przeznaczone dla uszu załogi. Było to pomieszczenie wystarczająco duże, żeby wszyscy mogli jeść jednocześnie, choć zawsze co najmniej trzech pełniło w tym czasie wachtę. Tu też znajdowała się kasa pancerna z rozkazami operacyjnymi. Widocznie uznano, że to lepsze miejsce niż kabina kapitana, gdzie mógłby skorzystać z tego, że jest sam, i dobrać się do zawartości. Kasa pancerna miała dwa zamki szyfrowe. Ramius znał kombinację jednego, a Putin drugiego. Cała ostrożność była właściwie zbędna, gdyż Putin i tak bez wątpienia wiedział, jakie dostali rozkazy. Ramius zresztą też, choć tylko w ogólnych zarysach.

Putin nalał herbatę, a kapitan porównał swój zegarek z zegarem na grodzi. Za piętnaście minut będzie można otworzyć kasę. Uprzejmość Putina wprawiała Ramiusa w zakłopotanie.

– Mamy przed sobą dwa tygodnie odosobnienia – stwierdził zampolit, mieszając herbatę.

– Amerykanie pływają w zanurzeniu przez dwa miesiące. Inna sprawa, Iwanie Jurijewiczu, że ich okręty są bez porównania wygodniejsze.

Mimo ogromu „Czerwonego Października”, pomieszczenia załogi mogłyby zawstydzić nawet strażnika z łagru. Piętnastu oficerów zakwaterowano w dość wygodnych kabinach na rufie, jednakże pozostała stuosobowa załoga gnieździła się we wszystkich możliwych zakamarkach kadłuba na dziobie, przed przedziałem rakietowym. Wielkość „Czerwonego Października” była złudna. Wnętrze podwójnego kadłuba wypełniały szczelnie rakiety, torpedy, reaktor atomowy wraz z oprzyrządowaniem, ogromna zapasowa siłownia. Dzieńięć razy większa od amerykańskich bateria niklowo-kadmowych akumulatorów znajdowała się między zewnętrznym a wewnętrznym poszyciem. Obsługa i utrzymanie takiego okrętu wymagały wiele wysiłku ze strony stosunkowo niewielkiej załogi, mimo że „Czerwony Październik” był najbardziej zautomatyzowaną i najnowocześniejszą jednostką w radzieckiej marynarce. Może rzeczywiście marynarzom nie są potrzebne koje z prawdziwego zdarzenia, skoro mogą w nich spędzać jedynie od czterech do sześciu godzin na dobę. To akurat działało na korzyść Ramiusa. Połowę załogi stanowili rekruci płynący po raz pierwszy w rejsie bojowym, a zresztą nawet najbardziej doświadczeni marynarze wiedzieli tylko to, co niezbędne. W przeciwieństwie do okrętów zachodnich sprawność załogi zależała od jedenastu miczmanów, którzy zostali tak wyszkoleni, by robić dokładnie to, co rozkażą oficerowie. Tych zaś Ramius wybrał osobiście.

– Chcielibyście tak pływać przez dwa miesiące? – zapytał Putin.

– Zdarzało mi się na okrętach o napędzie klasycznym. Miejsce okrętu podwodnego jest na morzu, Iwanie Jurijewiczu. Naszym zadaniem jest posiać strach w sercach imperialistów. Nie osiągniemy tego, tkwiąc w tej budzie w Polarnym, ale też nie możemy zostać na morzu dłużej niż dwa tygodnie, bo załoga straci sprawność bojową. Za czternaście dni ta zbieranina dzieciaków zamieni się w bezmyślne roboty. – Ramius bardzo na to liczył.

– I mamy temu zaradzić, wprowadzając kapitalistyczne luksusy? – zapytał drwiąco Putin.

– Prawdziwy marksista jest obiektywny, towarzyszu oficerze polityczny – odparł z naganą Ramius, delektując się tą ostatnią już dyskusją z Putinem. – Obiektywnie rzecz biorąc, należy uznać, że dobre jest to, co pomaga w wykonaniu naszego zadania, a złe to, co przeszkadza. Przeciwności mają nie tłumić, ale hartować ducha i umiejętności. Czy już sama konieczność służby pod wodą nie stanowi wystarczającej próby?

– Nie dla was – rzekł Putin, uśmiechając się znad herbaty.

– Jestem marynarzem, czego nie można powiedzieć o naszej załodze. Większość z nich nigdy nie będzie ludźmi morza. To zbieranina wiejskich chłopaków, którzy marzą o pracy w fabryce. Musimy się z tym pogodzić. My w młodości byliśmy zupełnie inni.

– To prawda – przyznał Putin. – Nigdy nie jesteście zadowoleni, towarzyszu kapitanie. I myślę, że to właśnie tacy jak wy wymuszają postęp na nas wszystkich.

Obaj dobrze wiedzieli, dlaczego radzieckie okręty podwodne spędzają na morzu tak mało czasu, zaledwie piętnaście procent, i że nie ma to nic wspólnego z brakiem wygód dla załogi. „Czerwony Październik” miał na pokładzie dwadzieścia sześć rakiet Seahawk SS-N-20, a każda z nich zawiera osiem głowic samonaprowadzających. Jedna głowica to ładunek jądrowy o mocy pięciuset kiloton. Całość mogła zniszczyć ponad dwieście miast. Startujące z lądu bombowce mogły latać tylko kilka godzin i musiały wracać do bazy. Lądowe wyrzutnie rakiet balistycznych rozmieszczono wzdłuż głównych radzieckich szlaków kolejowych biegnących ze wschodu na zachód, tak aby oddziały wojsk KGB mogły w porę dotrzeć do jednostki, której dowódca nagle zechciałby wykorzystać pełnię władzy. Okręty podwodne natomiast są z zasady niezależne od jakiejkolwiek kontroli z lądu. Ich zadanie polega właśnie na tym, żeby były nieuchwytne.

Marko dziwił się, że rząd w ogóle się na nie zdecydował. Załogi takich okrętów muszą cieszyć się pełnym zaufaniem. Dlatego też wypływają o wiele rzadziej niż zachodnie, a jeśli już wychodzą w morze, na pokładzie zawsze znajduje się oficer polityczny, swego rodzaju drugi dowódca, który zatwierdza każdą decyzję kapitana.

– A waszym zdaniem, Ramius, można pływać z tymi wieśniakami przez dwa miesiące?

– Wiecie, że wolę tylko częściowo przeszkoloną załogę. Wtedy mniej rzeczy trzeba ich oduczać. I mogę zrobić z nich prawdziwych marynarzy, po swojemu. Czyżbym uprawiał kult jednostki, to znaczy siebie?

– Padł już kiedyś taki zarzut pod waszym adresem. – Putin uśmiechnął się, zapalając papierosa. – Jesteście jednak naszym najlepszym wychowawcą i dobrze wiadomo, że można wam ufać.

To prawda. Spod ręki Ramiusa wyszły setki oficerów i marynarzy, którzy zawsze sprawdzali się na innych okrętach. Jeszcze jeden paradoks. Jak można mówić o zaufaniu w społeczeństwie, które właściwie nie zna tego pojęcia? Ramius był oczywiście lojalnym członkiem partii, synem zasłużonego dla partii człowieka, którego trumnę niosło trzech członków Biura Politycznego. Putin pogroził palcem.

– Wbrew temu, co o mnie mówią, jestem marynarzem, Iwanie Jurijewiczu. Tylko marynarzem. Mądry człowiek zna swoje miejsce.

A odważny wykorzystuje nadarzające się okazje, dodał w duchu. Wszyscy oficerowie na pokładzie pływali już pod dowództwem Ramiusa, z wyjątkiem trzech podporuczników, którzy powinni wykonywać rozkazy z równym zapałem, co każdy świeżo upieczony matros, oraz lekarza, który się nie liczył.

Zegar zadzwonił cztery razy.

Ramius wstał i ustawił trzycyfrową kombinację na jednej z dwóch tarcz. Putin zrobił to samo i kapitan pociągnął za dźwignię, otwierając okrągłe drzwiczki kasy pancernej. W środku leżała szara koperta, cztery książki szyfrowe oraz współrzędne celów rakiet. Ramius wyjął kopertę, zamknął drzwiczki i zanim usiadł, przekręcił obie tarcze zamków.

– I jak sądzicie, Iwanie Jurijewiczu, co mówią nasze rozkazy? – zapytał teatralnie.

– Żebyśmy wypełnili obowiązek, towarzyszu kapitanie – odparł Putin z uśmiechem.

– Słusznie. – Ramius złamał pieczęć na kopercie i wyjął czterostronicowy rozkaz. Odczytał go szybko, bo też zadanie nie było skomplikowane.

– Mamy płynąć do kwadratu pięćdziesiąt cztery-dziewięćdziesiąt, na spotkanie z podwodnym okrętem torpedowym „W.K. Konowałow” dowodzonym od niedawna przez kapitana Tupolewa. Znacie Wiktora Tupolewa? Nie? Wiktor będzie nas ochraniał przed imperialistycznymi intruzami, a jednocześnie przez cztery dni manewrów sprawdzimy, czy uda mu się nas wykryć. – Ramius się roześmiał. – W zarządzie okrętów podwodnych ciągle jeszcze nie wymyślili, jak wykryć nasz nowy system napędowy. Amerykanie też tego nie rozgryzą. Mamy ograniczyć działania do kwadratu pięćdziesiąt cztery-dziewięćdziesiąt i sąsiednich. To powinno ułatwić zadanie Wiktorowi.

– Ale nie pozwolicie, żeby nas wykrył?

– Oczywiście, że nie – prychnął pogardliwie Ramius. – Pozwolić się wykryć? Też coś. Wiktor jest jednym z moich uczniów, Iwanie Jurijewiczu, ale przeciwnikom nie daje się forów nawet w czasie manewrów. Imperialiści też nam nie dadzą! Próbując wykryć nas, Wiktor szkoli się jednocześnie w lokalizowaniu okrętów rakietowych nieprzyjaciela. Moim zdaniem ma szansę, żeby nas namierzyć. Obszar ćwiczeń jest ograniczony do dziewięciu kwadratów, a więc do powierzchni czterdziestu tysięcy kilometrów kwadratowych. Zobaczymy, czego się nauczył od czasu, gdy z nami służył. Ach prawda, nie pływaliście ze mną, kiedy dowodziłem „Susłowem”.

– Nie jesteście chyba rozczarowani?

– Nie. Czterodniowe ćwiczenia z „Konowałowem” to ciekawe urozmaicenie.

Ty zakłamany skurczybyku, pomyślał Marko, znałeś wcześniej rozkazy i oczywiście znasz Wiktora Tupolewa. Już czas. Putin wypalił do końca papierosa, dopił herbatę i dopiero wtedy wstał. 

– A więc znów zobaczę naszego znakomitego kapitana w akcji, jak wywodzi w pole chłoptysia. – Putin zwrócił się ku drzwiom. – Myślę, że…

W chwili gdy polityczny odchodził od stołu, Ramius podciął go kopniakiem. Putin poleciał do tyłu. Kapitan zerwał się z miejsca, silnymi marynarskimi rękami złapał go za głowę i karkiem uderzył prosto w ostry, okuty metalem róg stołu. Jednocześnie przygniótł mu klatkę piersiową, ale nie było to konieczne. Kark Putina pękł z koszmarnym trzaskiem. Kręgosłup został przerwany na wysokości drugiego kręgu szyjnego, tak precyzyjnie, jak u wisielca.

Oficer polityczny nie miał czasu na jakąkolwiek reakcję. Nerwy koordynujące funkcjonowanie organów i mięśni od karku w dół zostały nagle przerwane. Putin usiłował krzyknąć, powiedzieć coś, lecz tylko otworzył usta i zamknął je bezgłośnie z ostatnim wydechem. Próbował łykać powietrze niczym ryba wyrzucona na brzeg, ale bezskutecznie. W szeroko otwartych ze zdumienia oczach, zwróconych na Ramiusa, nie było bólu, nie malowało się w nich żadne uczucie poza zdziwieniem. Kapitan ułożył go delikatnie na pokładzie.

Po twarzy Putina przemknął błysk zrozumienia, lecz wkrótce zgasł. Ramius schylił się, by zbadać puls. Praca serca ustała dopiero po dwóch minutach. Upewniwszy się, że oficer polityczny nie żyje, wziął ze stołu dzbanek z herbatą i wylał na podłogę zawartość mniej więcej dwóch szklanek, celowo ochlapując buty Putina. Następnie podniósł ciało, położył je na stole i gwałtownie otworzył drzwi.

– Doktorze Pietrow, natychmiast do mesy!

Kabina lekarza znajdowała się zaledwie kilka kroków dalej w stronę rufy. Pietrow zjawił się od razu, a jednocześnie z centrali nadbiegł Wasyl Borodin.

– Poślizgnął się na pokładzie w miejscu, gdzie rozlała mi się herbata. – Zdyszany Ramius uciskał klatkę piersiową Putina, pozorując masaż serca. – Próbowałem go złapać, ale uderzył głową o kant stołu.

Pietrow odsunął kapitana na bok, obrócił ciało, wskoczył na stół i ukląkł nad zwłokami. Rozerwał koszulę, po czym zbadał oczy zmarłego. Źrenice były rozszerzone i nieruchome. Doktor obmacał głowę i kark. Tu się zatrzymał i powoli potrząsnął głową.

– Towarzysz Putin nie żyje. Ma złamany kark. – Lekarz zamknął oczy zampolita.

– Nie! – krzyknął Ramius. – Jeszcze chwilę temu żył! – Dowódca okrętu szlochał. – To moja wina! Próbowałem go podtrzymać, ale bez skutku. Moja wina! – Opadł na krzesło i ukrył twarz w dłoniach. – Moja wina. Z wściekłością potrząsnął głową, najwyraźniej próbując odzyskać panowanie nad sobą. Było to znakomite przedstawienie.

– To wypadek, towarzyszu kapitanie. – Pietrow położył mu dłoń na ramieniu. – Takie rzeczy zdarzają się nawet najbardziej doświadczonym marynarzom. Nie ma w tym waszej winy. Naprawdę.

Ramius zaklął pod nosem, wracając do równowagi.

– Czy naprawdę nic nie możecie zrobić?

– Nawet w naszej najlepszej klinice nic by nie poradzili. – Pietrow pokręcił głową. – Sprawa jest przesądzona w chwili, gdy pęka rdzeń kręgowy. Śmierć następuje właściwie natychmiast… i całkiem bezboleśnie – dodał na pocieszenie.

Ramius wyprostował się i odetchnął głęboko, z zastygłą twarzą.

– Towarzysz Putin był dobrym kolegą, wiernym członkiem partii i świetnym oficerem. – Kątem oka zauważył grymas na twarzy Borodina. – Towarzysze, pomimo wypadku będziemy kontynuować zadanie! Doktor Pietrow umieści ciało w chłodni. Wiem, że to straszne, ale towarzysz Putin zasługuje na pogrzeb z honorami wojskowymi i udziałem całej załogi, gdy tylko wrócimy do portu.

– Czy powiadomimy dowództwo floty? – zapytał Pietrow.

– Nie możemy. Rozkaz wymaga zachowania całkowitej ciszy radiowej. – Ramius wyciągnął z kieszeni plik rozkazów operacyjnych i wręczył je doktorowi. Inne niż te, które wyjął z kasy pancernej. – Zobaczcie na stronie trzeciej, towarzyszu doktorze.

W miarę czytania oczy Pietrowa robiły się coraz większe ze zdziwienia.

– Wolałbym zameldować o wszystkim, ale rozkaz jest wyraźny: żadnych sygnałów radiowych od chwili zanurzenia, bez względu na okoliczności.

Pietrow oddał kapitanowi dokument.

– Szkoda, towarzysz Putin na pewno by się ucieszył. Ale co rozkaz, to rozkaz.

– I musimy go wypełnić.

– Sam Putin nie postąpiłby inaczej – przyznał Pietrow.

– Borodin, proszę uważać: na waszych oczach, zgodnie z regulaminem, zdejmuję z szyi towarzysza oficera politycznego klucz do odpalania rakiet. – Ramius schował zawieszony na łańcuszku klucz do kieszeni.

– Widzę i odnotuję to w dzienniku okrętowym – oznajmił uroczyście pierwszy oficer.

Pietrow sprowadził sanitariusza. Razem zanieśli ciało do kabiny lekarskiej i umieścili w specjalnym plastykowym worku.

Następnie sanitariusz z dwoma marynarzami przeniósł je przez centralę do przedziału rakietowego. Wejście do chłodni znajdowało się na dolnym pokładzie rakietowym. Tam też wnieśli zwłoki Putina i z szacunkiem złożyli w rogu, a dwaj kucharze zabrali się do przesuwania żywności, by zrobić miejsce dla zmarłego. Na rufie lekarz wraz z pierwszym oficerem sporządzili spis rzeczy osobistych zmarłego. Jedną kopię załączono do raportów służby medycznej, drugą do dziennika okrętowego, a trzecią zapieczętowano w specjalnym pudełku, które zamknięto w gabinecie lekarskim.

Tymczasem Ramius przejął dowodzenie w nienaturalnie cichej centrali. Podał kurs dwieście dziewięćdziesiąt, kierunek zachodni południowo-zachodni. Kwadrat 54-90 leżał na wschodzie…

Dzieńrugi

SOBOTA, 4 GRUDNIA

„Czerwony Październik”

W marynarce radzieckiej panuje zwyczaj, że oficer dowodzący ogłasza rozkazy operacyjne i wzywa załogę do ich wypełnienia w prawdziwie radzieckim duchu. Rozkazy wywiesza się następnie przed okrętową Salą Leninowską, tak żeby wszyscy mogli się z nimi osobiście zapoznać i czerpać z nich natchnienie. Na dużych jednostkach nawodnych w Sali Leninowskiej odbywa się szkolenie polityczne. Na „Czerwonym Październiku” była to tylko mała wnęka w pobliżu mesy, gdzie na półce trzymano książki i materiały propagandowe. Ramius ogłosił rozkazy dopiero następnego dnia po wypłynięciu, dając załodze trochę czasu na złapanie pokładowej rutyny. Wygłosił jednocześnie krótkie przemówienie. Miał dużą wprawę i zawsze robił to dobrze. O ósmej rano, gdy przedpołudniowa wachta objęła służbę, pojawił się w centrali, wyjmując z wewnętrznej kieszeni marynarki kilka zapisanych kartek.

– Towarzysze! – zaczął, podnosząc mikrofon. – Mówi kapitan. Jak wiecie, nasz drogi przyjaciel, towarzysz kapitan Iwan Jurijewicz Putin zginął wczoraj w tragicznym wypadku. Rozkazy nie pozwalają zawiadomić o tym dowództwa floty. Towarzysze, naszą pracę i wysiłek poświęcimy pamięci naszego drogiego towarzysza Putina, dobrego kolegi, oddanego członka partii i odważnego oficera. Towarzysze! Oficerowie i marynarze „Czerwonego Października”! Dostaliśmy rozkaz z dowództwa Floty Północnej i jest to rozkaz godny tego okrętu i tej załogi! Towarzysze! Chodzi o ostateczne sprawdzenie naszego nowego, bezgłośnego systemu napędowego. Mamy skierować się na zachód, minąć Przylądek Północny w Norwegii, która, jak wiecie, jest imperialistyczną marionetką Ameryki, a następnie podążać w kierunku południowo-zachodnim na Atlantyk. Miniemy wszystkie sieci hydroakustyczne imperialistów i nie zostaniemy wykryci! Będzie to rzeczywisty sprawdzian okrętu i jego możliwości. Nasze jednostki rozpoczną zakrojone na szeroką skalę manewry, żeby nas zlokalizować, a jednocześnie zdezorientować arogancką imperialistyczną flotę. Przede wszystkim nie możemy dać się złapać żadnej ze stron. Damy Amerykanom lekcję radzieckiej techniki, którą na długo zapamiętają! Zgodnie z rozkazami popłyniemy dalej na południowy zachód wzdłuż wybrzeży Ameryki, rzucając wyzwanie ich najnowszym i najlepszym pościgowym okrętom podwodnym. Dotrzemy aż do bratniej socjalistycznej Kuby i jako pierwszy okręt zawiniemy do nowej, ściśle tajnej bazy okrętów podwodnych, którą przez dwa lata budowaliśmy tuż pod nosem imperialistów na południowym wybrzeżu wyspy. Okręt zaopatrzeniowy floty jest już w drodze i tam się z nami spotka. Towarzysze! Jeżeli niewykryci przez imperialistów zdołamy dotrzeć na Kubę, a tak się na pewno stanie, oficerowie oraz załoga „Czerwonego Października” dostaną tygodniową, powtarzam, tygodniową przepustkę, żeby móc odwiedzić naszych socjalistycznych braci na tej pięknej wyspie. Byłem tam kiedyś, towarzysze, i przekonacie się, że jest dokładnie tak, jak piszą w gazetach. Po prostu raj. Palmy, ciepły wiatr i towarzyska atmosfera. – Ramius miał na myśli towarzystwo kobiet. – Następnie tą samą drogą wrócimy do kraju. Oczywiście, do tego czasu imperialiści dowiedzą się o nas od węszących szpiegów i z raportów tchórzliwych samolotów rozpoznawczych. Chcemy, żeby się dowiedzieli, zresztą i tak nie wykryją nas w drodze powrotnej. To ich nauczy, że nie można lekceważyć radzieckiej marynarki wojennej, bo w każdej chwili jest w stanie dotrzeć do ich wybrzeży, i że ze Związkiem Radzieckim trzeba się liczyć! Towarzysze! Zrobimy wszystko, żeby pierwszy rejs „Czerwonego Października” przeszedł do historii!

Ramius podniósł wzrok znad kartki. Wachta w centrali wymieniała uśmiechy. Radzieccy marynarze rzadko wyjeżdżają za granicę, a już prawie nie zdarza się, żeby okręt podwodny zawinął do obcego, nawet sojuszniczego portu. Co więcej, kubańskie plaże z białym piaskiem i śniadymi dziewczętami są dla Rosjan równie egzotyczne, co Tahiti. Ramius wiedział swoje. W „Czerwonej Gwieździe” i innych gazetach czytywał wprawdzie o przyjemnościach służby na Kubie, tyle że sam niegdyś był w tym kraju. Kapitan przełożył kartki. Koniec dobrych wiadomości. 

– Towarzysze! Oficerowie i marynarze „Czerwonego Października”! – Przyszła pora na złe wieści, na które wszyscy czekali. – Nasze zadanie nie jest łatwe. Musimy dać z siebie wszystko. Trzeba zachować całkowitą ciszę radiową, a wszelkie zadania należy wykonywać bez zarzutu! Nagroda spotka jedynie tych, którzy na nią zasłużą. Każdy członek załogi, od dowódcy po najmniej doświadczonego marynarza, musi wypełnić socjalistyczny obowiązek! Zwyciężymy tylko razem, jako towarzysze i prawdziwi komuniści. Zwracam się teraz do najmłodszych marynarzy, którzy po raz pierwszy wypłynęli w morze: wypełniajcie rozkazy oficerów, miczmanów i bosmanów. Musicie nauczyć się swoich obowiązków i wykonywać je sumiennie. Na tym okręcie nie ma drugorzędnych zadań. Życie każdego z was spoczywa w rękach pozostałych. Wypełniajcie obowiązki, wykonujcie rozkazy, a kiedy wrócimy do portu, będziecie prawdziwymi radzieckimi marynarzami! To wszystko.

Ramius zwolnił przycisk mikrofonu i odłożył aparat na miejsce. Nie najgorsze przemówienie, stwierdził w duchu. Długa marchewka i krótki kij.

W kuchni na rufie jeden z podoficerów zamarł z gorącym bochenkiem chleba w ręku, patrząc w zdumieniu na zamontowany w grodzi głośnik. Nie takie przecież miały być rozkazy. Czyżby plan uległ zmianie? Miczman kazał mu wrócić do roboty, uśmiechając się przy tym radośnie na myśl o tygodniu wakacji. Wiele słyszał o Kubie i Kubankach i chciał sprawdzić, ile w tym prawdy.

W centrali Ramius zastanawiał się głośno:

– Ciekawe, czy kręcą się w pobliżu jakieś amerykańskie okręty?

– Właśnie, towarzyszu kapitanie – odezwał się kapitan drugiej rangi Borodin, który pełnił wachtę. – Czy uruchomić „gąsienicę”?

– Zaczynajcie.

– Maszyna stop! – rozkazał Borodin.

– Rozkaz, maszyna stop! – Sygnalista, bosman, przesunął manetkę telegrafu maszynowego na pozycję STOP. Po chwili maszynownia potwierdziła rozkaz i kilka sekund później głuche dudnienie silników zamarło.

Borodin podniósł słuchawkę i połączył się z maszynownią.

– Towarzyszu główny mechaniku, przygotujcie się do włączenia „gąsienicy”.

Nie była to oficjalna nazwa nowego układu napędowego. Właściwie układ nie miał żadnej nazwy, tylko numer kodowy. „Gąsienicą” nazwał go jeden z młodych inżynierów biorących udział w pracach konstrukcyjnych. I jak to czasami bywa, nazwa się przyjęła, choć ani Ramius, ani Borodin nie wiedzieli dlaczego.

– Gotowi, towarzyszu Borodin – zameldował po chwili główny mechanik.

– Otworzyć wrota dziobowe i rufowe – rozkazał Borodin.

Miczman wachtowy sięgnął do tablicy przyrządów i uruchomił kolejno cztery przyciski. Nad każdym zgasło czerwone światło kontrolne i zapaliło się zielone.

– Wrota otwarte.

– Włączyć „gąsienicę”. Zwiększać prędkość stopniowo do trzynastu węzłów.

– Stopniowo zwiększać prędkość do trzynastu węzłów – potwierdził mechanik.

Po chwili ciszy kadłub rozbrzmiał nowym dźwiękiem, o wiele niższym i zupełnie innym od poprzedniego. Szumy reaktora, głównie z pomp obiegów chłodzących, stały się niemal nieuchwytne. „Gąsienica” nie potrzebuje dużo mocy. Po zejściu do pięciu węzłów wskaźnik prędkości przy stanowisku miczmana znów zaczął iść w górę. W przedziale załogi, wciśniętym między przedział rakietowy a instalacje dziobowe, kilku śpiących marynarzy poruszyło się niespokojnie na kojach. Od strony rufy dobiegł ich przerywany łoskot, a zza ściany wewnętrznego kadłuba – szum silników elektrycznych. Spędzili na morzu tylko jeden dzień, ale byli tak zmęczeni, że mimo hałasu nie przerywali skąpo racjonowanego snu.

– „Gąsienica” działa, towarzyszu kapitanie – zameldował Borodin.

– Świetnie. Kurs dwieście sześćdziesiąt – zarządził Ramius.

– Rozkaz, kurs dwieście sześćdziesiąt. – Sternik przekręcił koło sterowe w lewo.

USS „Bremerton”

Pięćdziesiąt pięć kilometrów dalej na północny wschód USS „Bremerton” właśnie wychodził spod paku kursem dwieście dwadzieścia pięć. Był to okręt podwodny klasy 688. Prowadził zwiad elektroniczny na Morzu Karskim, gdy nagle skierowano go na zachód od Półwyspu Kolskiego. Radziecki okręt rakietowy miał wypłynąć dopiero za tydzień, toteż kapitan „Bremertona” złościł się, że wywiadowi znów najwyraźniej coś się popieprzyło. Gdyby „Czerwony Październik” wypłynął jak przewidywano, czekaliby na niego we właściwym miejscu. Ale i tak, choć posuwali się z prędkością czternastu węzłów, ich sonar namierzył przed kilkoma minutami radziecką jednostkę.

– Centrala, tu sonar.

– Słucham, centrala. – Komandor Wilson podniósł słuchawkę.

– Straciliśmy namiar, panie kapitanie. Parę minut temu wyłączyli śruby i dotychczas ich nie uruchomili. Rejestrujemy jakąś aktywność na wschodzie, ale okręt rakietowy zamilkł.

– W porządku. Rozpoczyna prawdopodobnie powolne dryfowanie. Przykleimy się do niego. Miejcie uszy otwarte. – Komandor porucznik Wilson zastanowił się przez chwilę nad tym, co usłyszał, i podszedł do stołu nakresowego. Stało tam dwóch oficerów kierowania ogniem, którzy właśnie ustalali namiary celu. Wyprostowali się, chcąc poznać zdanie dowódcy.

– Na jego miejscu zszedłbym prawie na samo dno i krążył powoli mniej więcej w tym rejonie. – Wilson zatoczył na mapie koło wokół pozycji „Czerwonego Października”. – Zacznijmy deptać mu po piętach. Zwolnimy do pięciu węzłów i może uda nam się go zlokalizować po szumach z reaktora. Zmniejszyć prędkość do pięciu węzłów – zwrócił się do oficera wachtowego.

– Tak jest, panie kapitanie.

Siewieromorsk, ZSRR

Mężczyzna sortujący przesyłki na poczcie głównej w Siewieromorsku patrzył spode łba, jak kierowca furgonetki rzuca na jego stół duży brezentowy worek i wychodzi. Znowu się spóźnił, choć właściwie trudno mówić o spóźnieniu, skoro ten idiota ani razu w ciągu ostatnich pięciu lat nie zjawił się punktualnie, pomyślał urzędnik. Była sobota i wcale nie uśmiechało mu się pracować. Dopiero od paru lat obowiązywał w Związku Radzieckim czterdziestogodzinny tydzień pracy. Niestety, nie dotyczyło to nigdy tak ważnych usług jak doręczanie poczty. Nadal więc musiał pracować sześć dni w tygodniu, i to bez dodatkowego wynagrodzenia! To skandal, pomyślał. Powtarzał to zresztą nieraz u siebie w domu, gdzie przy wódce i ogórku grywał z kolegami w karty.

Odwiązał sznurek i obrócił worek do góry dnem. Wypadło kilka mniejszych paczek. Nie ma pośpiechu. Dopiero początek miesiąca i jest mnóstwo czasu na przerzucenie planowej normy listów i paczek z jednego końca budynku na drugi. W Związku Radzieckim, gdzie państwo jest jedynym pracodawcą, powiada się: oni udają, że nam płacą, a my udajemy, że pracujemy.

Otworzył jeden z mniejszych worków i wyjął list. Wyglądająca na urzędową koperta zaadresowana była do Głównego Zarządu Politycznego Marynarki Wojennej w Moskwie. Obracając list w dłoniach, urzędnik zawahał się. Zapewne nadano go z któregoś z okrętów podwodnych cumujących w Polarnym, po drugiej stronie zatoki. Ciekawe, co zawiera? – myślał, próbując odgadnąć treść listu, co jest ulubionym zajęciem urzędników pocztowych na całym świecie. Czy donosi, że wszystko gotowe do ostatecznego ataku na imperialistyczny Zachód? A może to lista członków partii zalegających ze składkami albo prośba o większy przydział papieru toaletowego? Trudno zgadnąć. Podwodniacy! Wszyscy tam zachowują się jak primadonny. Nawet poborowi ze wsi, którym słoma jeszcze wychodzi z butów, paradują, jakby należeli do samej elity partii.

Urzędnik miał sześćdziesiąt dwa lata. Podczas Wielkiej Wojny Ojczyźnianej służył w gwardyjskiej jednostce pancernej wchodzącej w skład Pierwszego Frontu Ukraińskiego marszałka Koniewa. To było przynajmniej zajęcie godne mężczyzny, pomyślał. Wkraczało się do walki, siedząc na wielkim czołgu, i zeskakiwało tylko w pogoni za kryjącymi się w okopach niemieckimi piechurami. Jak trzeba było walczyć z tymi łazęgami, to się walczyło. A co się teraz stało z rosyjskimi żołnierzami? Żyją sobie na pokładach luksusowych okrętów, obżerają się smakołykami i wygrzewają w ciepłych łóżkach. Za jego czasów jedyne ciepłe miejsce do spania można było znaleźć na rurze wydechowej czołgowego diesla, i w dodatku musiał się jeszcze o nie bić! Nie do pomyślenia, jak ten świat się zmienił! Teraz marynarze zachowują się jak książęta za cara, wysyłają tony listów i nazywają to pracą. Ci rozpieszczeni chłopcy nie wiedzą, co to trud. A ich przywileje! Każde napisane przez nich słowo ma bezwzględne pierwszeństwo. Przeważnie wypisują płaczliwe listy do ukochanych, a on musi je sortować nawet w sobotę, chociaż nie dostaną odpowiedzi wcześniej niż za dwa tygodnie. Dawniej bywało inaczej.

Urzędnik niedbale rzucił kopertę na worek z pocztą do Moskwy na końcu stołu. Nie trafił i list spadł na betonową podłogę. Nie szkodzi, znajdzie się w pociągu dzień później. Dziś wieczorem najważniejszy jest mecz hokejowy pierwszej połówki sezonu: Gwardia – Dynamo. Założył się o pół litra, że wygra Dynamo.

Morrow, Anglia

„To, co przysporzyło Halseyowi najwięcej popularności, okazało się jego największym błędem. Otaczający admirała nimb zapalczywego bohatera przesłaniał następnym pokoleniom jego chłodny intelekt i instynkt wytrawnego hazardzisty w sprawach…”

Jack Ryan z niesmakiem spojrzał na ekran komputera. Za bardzo przypominało to pracę doktorską, a tę już miał za sobą. Zastanawiał się, czy nie skasować całego akapitu, ale się rozmyślił. Ta linia rozumowania jest mu potrzebna do napisania wstępu. Nie jest to może najlepsze, ale stanowi dogodny punkt wyjścia. Dlaczego wstępy zawsze są najtrudniejszą częścią pracy nad książką historyczną? Już od trzech lat pracuje nad Walecznym żeglarzem, autoryzowaną biografią admirała Williama Halseya. Prawie wszystko mieściło się na kilku dyskietkach leżących obok komputera Apple’a.

– Tatusiu? – Córka Ryana stała obok, przyglądając mu się uważnie.

– Jak się dzisiaj miewa moja mała Sally?

– Świetnie.

Ryan podniósł ją i posadził sobie na kolanie, odsuwając jednocześnie krzesło od klawiatury. Sally była doskonale obeznana z grami komputerowymi i programami edukacyjnymi, co niekiedy dawało jej poczucie, że poradzi sobie również z pisaniem tekstów. Raz skończyło się to skasowaniem dwudziestu tysięcy słów zapisanych w pamięci. I laniem. Oparła głowę na ramieniu ojca.

– Wyglądasz nie najlepiej. Co trapi moją małą dziewczynkę?

– Widzisz, tatusiu, już prawie Boże Narodzenie i… martwię się, czy Święty Mikołaj wie, gdzie jesteśmy. W zeszłym roku byliśmy gdzie indziej.

– Aha, rozumiem. I boisz się, że tu nie przyjdzie?

– Uhm.

– Dlaczego nie zapytałaś mnie o to wcześniej? Oczywiście, że przyjdzie. Obiecuję.

– Obiecujesz?

– Jasne.

– W porządku. – Pocałowała ojca i wybiegła z pokoju, wracając do oglądania kreskówek w „tely”, jak nazywają w Anglii telewizję. Ryan był zadowolony, że mu przerwała. Przed wyjazdem do Waszyngtonu musi pamiętać jeszcze o zrobieniu kilku rzeczy. Gdzie jest… O właśnie. Z szuflady biurka wyjął dyskietkę i włożył do drugiej stacji dysków. Oczyścił ekran i zrobił listę świątecznych zakupów. Jedna prosta komenda pozwoliła szybko wydrukować spis na stojącej obok drukarce. Ryan oderwał kartkę i schował ją do portfela. Sobotni poranek nie nastrajał go do pracy. Postanowił pobawić się z dziećmi. Utknie przecież w Waszyngtonie prawie na cały tydzień.

„W.K. Konowałow”

Radziecki podwodny okręt torpedowy „W.K. Konowałow” posuwał się wolno nad twardym piaszczystym dnem Morza Barentsa z prędkością trzech węzłów. Znajdował się na południowo-zachodnim skraju kwadratu 54-90 i przez ostatnie dziesięć godzin manewrował tam i z powrotem na linii północ–południe, czekając na przybycie „Czerwonego Października” i rozpoczęcie manewrów „Jesienne mrozy”. Kapitan drugiej rangi, Wiktor Aleksiejewicz Tupolew, przechadzał się wokół peryskopu w centrali dowodzenia niewielkiego, lecz szybkiego okrętu torpedowego. Niecierpliwie czekał na swego dawnego mistrza, chciał mu bowiem sprawić kilka niespodzianek. Przez dwa lata służył pod jego dowództwem. Miło wspominał ten okres i choć uważał, że jego dawny dowódca jest nieco cyniczny, zwłaszcza jeśli chodzi o stosunek do partii, to jednak nie wątpił w wybitne umiejętności Ramiusa.

Ani w swoje. Tupolew, obecnie sam będący już od ponad trzech lat dowódcą, należał do najlepszych uczniów mistrza. Pływał teraz na nowiutkim okręcie klasy Alfa, najszybszym na świecie. Przed miesiącem, gdy Ramius po rejsie próbnym zajmował się wyposażaniem „Czerwonego Października”, Tupolew poleciał z trzema swoimi oficerami przyjrzeć się modelowi, na którym testowano prototyp nowego systemu napędowego.

Okręt miał trzydzieści dwa metry długości i napęd spalinowo-elektryczny. Cumował z dala od imperialistycznych agentów, w krytym doku na Morzu Kaspijskim, niewidoczny dla satelitów szpiegowskich. Ramius również wniósł pewien wkład w konstrukcję „gąsienicy” i Tupolew rozpoznał rękę mistrza. Wykrycie okrętu będzie cholernie trudne. Ale możliwe. Przez tydzień w północnej części Morza Kaspijskiego pływał za prototypem łodzią motorową napędzaną silnikiem elektrycznym i wyposażoną w najlepszy zestaw sonarowy, jaki kiedykolwiek zbudowano w Związku Radzieckim. W końcu uznał, że znalazł słaby punkt nowego napędu. Niewielki, ale wystarczający na jego potrzeby.

Oczywiście, nie można ręczyć za powodzenie. Przeciwnikiem jest nie tylko okręt, lecz także dowodzący nim kapitan. Tupolew świetnie znał obszar manewrów. Woda była niemal całkowicie izotermiczna, pozbawiona termokliny, pod którą może się ukryć okręt podwodny. Znajdowali się wystarczająco daleko od ujść rzek na północnym wybrzeżu, by nie przejmować się obszarami o zróżnicowanym zasoleniu, które utrudniają namiary hydroakustyczne. „Konowałow” został wyposażony w najlepsze radzieckie systemy sonarowe, skopiowane dokładnie z francuskich DUUV-23 i nieco udoskonalone, jak twierdzili inżynierowie z zakładów.

Tupolew zamierzał obrać amerykańską taktykę dryfowania z minimalną prędkością wystarczającą, by zachować kontrolę nad sterami, i czekać w absolutnej ciszy, aż „Czerwony Październik” przetnie jego kurs. A wtedy ruszy za zdobyczą, zapisując w dzienniku okrętowym każdą zmianę kursu i prędkości. Gdy później porównają dzienniki, nauczyciel przekona się, że dawny uczeń zwyciężył. Najwyższy czas, by się to komuś udało.

– Coś nowego na sonarze? – Napięcie dawało mu się coraz bardziej we znaki. Cierpliwość nie była mocną stroną Tupolewa.

– Nic nowego, towarzyszu kapitanie. – Starpom stuknął palcem w krzyżyk na mapie oznaczający położenie „Rokossowskiego”, okrętu rakietowego klasy Delta, który od kilku godzin śledzili w granicach przydzielonego obszaru ćwiczeń. – Nasz przyjaciel nadal zatacza koło. Nie sądzicie, że „Rokossowski” chce wyprowadzić nas w pole? Czyżby kapitan Ramius kazał mu się tu kręcić, żeby utrudnić nam zadanie?

Tupolew rozważał to już wcześniej.

– Możliwe, ale mało prawdopodobne. Te manewry zorganizował sam Korow. Nasze rozkazy były zapieczętowane, więc Ramiusa pewnie też. Z drugiej strony, admirał Korow to stary przyjaciel naszego Marka. – Tupolew zamilkł na chwilę i potrząsnął głową. – Nie, Korow jest człowiekiem honoru. Myślę, że Ramius posuwa się w naszą stronę, jak może najwolniej. Chce nas zdenerwować, wzbudzić wątpliwości. Wie, że mamy go wykryć, i dostosuje do tego swoją taktykę. Może spróbować niespodziewanie wejść w kwadrat z innego kierunku albo będzie chciał, żebyśmy tak myśleli. Nigdy nie służyliście pod Ramiusem, towarzyszu poruczniku. To lis, stary, szczwany lis. Proponuję patrolować ten teren jeszcze przez cztery godziny. Jeżeli do tego czasu go nie namierzymy, przejdziemy do południowo-wschodniej części kwadratu i stamtąd zaczniemy posuwać się do środka. Tak zrobimy.

Tupolew wcale nie oczekiwał łatwego zwycięstwa. Jak dotąd, żadnemu dowódcy okrętu torpedowego nie udało się pokrzyżować szyków Ramiusowi. Postanowił sobie, że będzie pierwszym, który tego dokona, a trudność zadania tylko potwierdzi jego umiejętności. Za rok lub dwa Tupolew widział siebie na miejscu Ramiusa.

Dzień trzeci

NIEDZIELA, 5 GRUDNIA

„Czerwony Październik”

Dla załogi „Czerwonego Października” czas przestał istnieć. Nie widzieli wschodów i zachodów słońca, a dni tygodnia nie miały dla nich większego znaczenia. W przeciwieństwie do jednostek nawodnych, które dostosowują zegar do czasu lokalnego, okręty podwodne trzymają się stałego czasu. Na jednostkach amerykańskich przyjmowano czas Greenwich. Na „Czerwonym Październiku” obowiązywał czas moskiewski, wyprzedzający standardowy o godzinę ze względu na oszczędność energii.

Ramius pojawił się w sterowni około południa. Szli teraz kursem dwieście pięćdziesiąt z prędkością trzynastu węzłów, trzydzieści metrów nad dnem na zachodnim skraju Morza Barentsa. Za parę godzin dno opadnie stromo, przejdzie w równinę i będą mogli zejść znacznie głębiej. Ramius najpierw przyjrzał się mapie, po czym dokładnie sprawdził wskazania przyrządów pokrywających obydwie wzdłużne grodzie przedziału. W końcu wpisał coś do książki rozkazów.

– Poruczniku Iwanow! – zwrócił się surowo do młodszego oficera wachtowego.

– Tak jest, towarzyszu kapitanie! – Iwanow, świeżo po leningradzkiej szkole imienia Lenina, należał do najmniej doświadczonych członków załogi „Czerwonego Października”. Był blady, chudy i nadgorliwy.

– Za chwilę zwołuję w mesie zebranie starszych oficerów. Obejmiecie w tym czasie wachtę. To wasz pierwszy rejs, Iwanow. Jak wam się podoba?

– Jest lepiej, niż się spodziewałem, towarzyszu kapitanie – odparł Iwanow z udawaną pewnością siebie.

– To dobrze, towarzyszu poruczniku. Zwykle obarczam młodszych oficerów takimi obowiązkami, z jakich będą w stanie się wywiązać. Na czas dzisiejszego szkolenia politycznego przejmiecie dowodzenie „Czerwonym Październikiem”. Od was zależy bezpieczeństwo okrętu i załogi! Nauczono was wszystkiego co trzeba, a moje instrukcje są w książce rozkazów. Jeżeli wykryjemy inny okręt podwodny albo jednostkę nawodną, natychmiast macie mi o tym zameldować i nakazać ciszę na okręcie. Macie jakieś pytania?

– Nie, towarzyszu kapitanie. – Iwanow stał na baczność.

– Świetnie. – Ramius uśmiechnął się. – Pawle Iljiczu, będzie to jedna z najważniejszych chwil w waszym życiu. Wiem, bo sam wciąż pamiętam moją pierwszą wachtę. Nie zapominajcie o rozkazach i odpowiedzialności, jaka na was spoczywa!

W oczach chłopaka błysnęła duma. Szkoda go, pomyślał Ramius, w którym wciąż odzywał się nauczyciel. Na pierwszy rzut oka Iwanow miał zadatki na dobrego oficera.

Ramius wszedł szybko do gabinetu lekarskiego.

– Dzień dobry, doktorze.

– Dzień dobry, towarzyszu kapitanie. Już czas na zebranie? – zapytał Pietrow, odrywając się od instrukcji obsługi nowego aparatu rentgenowskiego.

– Tak jest, towarzyszu doktorze, ale nie będziecie brali w nim udziału. Mam dla was inne zadanie. W czasie zebrania wszyscy starsi oficerowie będą w mesie, a na wachcie w centrali w maszynowni zostaje trzech młodzików.

– Ach tak? – Pietrow wytrzeszczył oczy ze zdziwienia. Był to jego pierwszy po wieloletniej przerwie rejs na okręcie podwodnym.

Ramius uśmiechnął się.

– Spokojnie, towarzyszu. Jak wiecie, z mesy do centrali mogę dotrzeć w dwadzieścia sekund i tyle samo czasu potrzebuje towarzysz Mielechin, żeby znaleźć się przy swym bezcennym reaktorze. Prędzej czy później trzeba nauczyć młodszych oficerów samodzielności. Im wcześniej, tym lepiej. Wiem, że są należycie wyszkoleni. Chcę się przekonać, czy mają odpowiedni temperament. Przy mnie ani przy Borodinie nie będą się zachowywać naturalnie. A ponadto przyda się tu opinia lekarza.

– Czyli że chcecie, żebym sprawdził, jak się zachowują na służbie?

– Kiedy nie działają w napięciu, wiedząc, że są obserwowani przez przełożonych – potwierdził Ramius. – Trzeba dać młodym oficerom pole do swobodnego działania… w granicach zdrowego rozsądku. Jeżeli zauważycie coś, co wzbudzi wasze wątpliwości, natychmiast mi o tym meldujcie. Nie powinno być żadnych problemów. Jesteśmy na otwartym morzu, w pobliżu nie ma żadnych jednostek, a reaktor pracuje na minimalnych obrotach. Pierwszy sprawdzian dla młodszych oficerów nie powinien być za trudny. Znajdźcie sobie jakąś wymówkę, żeby zaglądać do centrali i maszynowni, i miejcie dzieciaki na oku. Możecie od czasu do czasu pytać ich, co robią.

– A przy okazji, towarzyszu kapitanie, chcecie, żebym i ja się nauczył tego i owego. – Pietrow roześmiał się serdecznie. – Mówili mi o was w Siewieromorsku. W porządku, zrobię, jak każecie. Ale po raz pierwszy od wielu lat opuszczę zebranie partyjne.

– Jewgieniju Konstantynowiczu, z waszych akt wynika, że moglibyście wykładać doktrynę partyjną członkom Biura Politycznego – zapewnił go Ramius i pomyślał, że nie jest to dobra rekomendacja zawodowa dla lekarza.

Kapitan ruszył do mesy, gdzie czekali już oficerowie. Steward wniósł wcześniej skromny posiłek, kilka dzbanków herbaty, chleb razowy i masło. Ramius spojrzał na róg stołu. Wciąż miał przed oczami plamę krwi, choć dawno już ją usunięto. Tym właśnie różnię się od człowieka, którego zamordowałem – pomyślał – że mam sumienie. Zanim usiadł, odwrócił się i przekręcił klucz w zamku. Wszyscy siedzieli, bo pomieszczenie było tak małe, że po rozłożeniu krzeseł nie mogli już stanąć na baczność.

Na morzu zajęcia polityczne odbywają się zwykle co tydzień, w niedzielę. Zazwyczaj prowadził je Putin, czytając wybrane artykuły z „Prawdy” i cytaty z Lenina, po czym następowała dyskusja, w której rozważano, jakie wnioski należy wyciągnąć z tego, co właśnie usłyszeli. Przypominało to nabożeństwo kościelne.

Po śmierci zampolita obowiązek ten przeszedł na dowódcę, ale dyskusja, jaką przewidziano na dziś, nie miała nic wspólnego z regulaminowym szkoleniem politycznym. Wszyscy zebrani należeli do spisku. Ramius przedstawił w ogólnym zarysie cały plan, choć nikomu nie wspomniał o pewnych drobnych zmianach. Na koniec powiedział im o liście.

– Nie ma więc odwrotu – zauważył Borodin.

– Wszyscy zgodziliśmy się na tę akcję. A teraz nie możemy się już wycofać.

Zareagowali tak, jak oczekiwał – trzeźwo. Mogli sobie pozwolić na ten luksus, gdyż wszyscy byli kawalerami, żaden z nich nie zostawił w domu żony ani dzieci. Wszyscy cieszyli się dobrą opinią w partii, składki mieli opłacone do końca roku, a legitymacje trzymali tam, gdzie powinni – na sercu. Łączyła ich głęboka niechęć, niekiedy wręcz nienawiść do systemu.

Cały plan zrodził się w głowie Ramiusa wkrótce po śmierci Natalii. Podświadomie tłumiona od dzieciństwa wściekłość wybuchła w nim wtedy z całą siłą. Sztuka panowania nad sobą, którą doskonalił przez lata, pozwoliła mu ukrywać swoje uczucia, a lata służby w marynarce pomogły wybrać cel godny tego, co przepełniało mu serce.

Zanim jeszcze poszedł do szkoły, dowiedział się od dzieci na podwórku, co jego ojciec Aleksander robił na Litwie w 1940 roku i po wątpliwym wyzwoleniu kraju spod okupacji niemieckiej w roku 1944. Dzieńi powtarzały to, co szeptali między sobą ich rodzice. Pewnego razu Marko powtórzył Aleksandrowi historię zasłyszaną od jednej dziewczynki i ku niewysłowionemu przerażeniu chłopca jej ojciec zniknął. Za ten niezamierzony błąd Marka zaczęto przezywać donosicielem. Bardzo cierpiał z tego powodu. Nigdy nie przestał dręczyć go ogrom wyrządzonego zła. Popełnił rzecz straszną i choć uczono go, że „informowanie” to nic zdrożnego, nigdy już nie powiedział nikomu, czego dowiadywał się od innych.

W czasie gdy kształtowała się osobowość pozbawionego matki chłopca, a Aleksander Ramius zarządzał Komitetem Centralnym Litewskiej Partii Komunistycznej w Wilnie, wychowaniem Marka zajęła się babka ze strony ojca, co było normalną rzeczą w kraju dotkniętym brutalną czteroletnią wojną. Jej jedyny syn wcześnie opuścił dom rodzinny, przystępując do czerwonogwardzistów, ale ona żyła jak dawniej. Do 1940 roku codziennie uczestniczyła w mszy i pielęgnowała tradycję religijną przodków. Marko zachował ją w pamięci jako siwowłosą staruszkę, od której wysłuchiwał na dobranoc wspaniałych opowieści. Historii religijnych. Na Litwie nigdy nie zdołano całkowicie zlikwidować praktyk religijnych, ale babka nie zabierała chłopca na nabożeństwa, uważając to za zbyt niebezpieczne. Ochrzciła jednak wnuka w obrządku rzymskokatolickim, gdy tylko znalazł się pod jej opieką. Nie powiedziała mu o tym – ryzyko było zbyt duże. W republikach nadbałtyckich brutalnie tłumiono katolicyzm. Z upływem lat Marko dowiedział się, że marksizm-leninizm jest bogiem zazdrosnym, wymagającym bezwzględnego posłuszeństwa i nietolerującym innowierców.

Na dobranoc babcia Hilda opowiadała mu Pismo Święte, które uczyło odróżniać dobro od zła i pokazywało, że cnota zawsze może liczyć na nagrodę. W dzieciństwie traktował te opowiastki wyłącznie jako rozrywkę, nigdy jednak nie mówił o nich ojcu, bo już wtedy rozumiał, że nie spotka się z aprobatą. Gdy z czasem stary Ramius sam zajął się wychowaniem syna, cała ta wiedza religijna rozmyła się w pamięci chłopca. Niewiele zapamiętał, ale też nie wszystko zapomniał.

Już od dzieciństwa Ramius bardziej wyczuwał, niż rozumiał, że komunizm lekceważy podstawową potrzebę człowieka. Gdy był nastolatkiem, odczucie to nabrało realnego kształtu. Dobro ludu jest oczywiście celem chwalebnym, ale zaprzeczając istnieniu duszy, niezbywalnej części człowieczeństwa, marksizm odbiera ludziom godność i podważa wartość jednostki. Odrzuca także obiektywne kryteria etyczne i pojęcie sprawiedliwości, co chłopak uważał za podstawową spuściznę religii. Wkraczając w dorosłe życie, Marko miał już własny pogląd na temat dobra i zła, zgoła odmienny od oficjalnego. Mógł dzięki temu oceniać postępowanie swoje i innych. Strzegł swej tajemnicy. Dawała mu oparcie w życiu, była dla niego tym, czym kotwica dla statku. I jak kotwica utkwiła głęboko pod powierzchnią.

Już jako chłopiec był krytyczny wobec swojego kraju, o co nikt by go nie podejrzewał. Jak wszystkie dzieci należał do organizacji dziecięcej, a potem do pionierów. W lśniących butach i czerwonej jak krew chuście paradował pod pomnikami bohaterów rewolucji i z powagą pełnił straż przy grobie nieznanego żołnierza, wyprostowany jak struna na tle nigdy niegasnących zniczów, przyciskając do piersi atrapę pepeszy. Podchodził do tych ceremonii z całą powagą, bo wierzył święcie, że ci dzielni ludzie, których grobów strzegł z takim oddaniem, przyjęli swój los z podobnym heroizmem, jaki oglądał na niezliczonych filmach wojennych w miejscowym kinie. Walczyli ze znienawidzonymi Niemcami, by chronić kobiety, dzieci i starców. I jak dobrze urodzeni synowie w dawnej Rosji był bardzo dumny ze swego ojca, partyjnego przywódcy. Zanim skończył pięć lat, słyszał setki razy, że partia to dusza ludu, a połączenie partii, społeczeństwa i narodu to Święta Trójca Związku Radzieckiego, tyle że jeden z jej elementów jest ważniejszy od pozostałych. Aleksander idealnie pasował do filmowego obrazu działacza partyjnego. Surowy, acz sprawiedliwy, dla Marka był rzadko widywanym, milczącym ojcem, zwożącym do domu najróżniejsze prezenty i dbającym o to, by korzystał on ze wszystkich przywilejów należnych synowi sekretarza partii.

Choć pozornie Marko był wzorowym dzieckiem Kraju Rad, w duchu zastanawiał się, dlaczego to, co mówi ojciec i czego dowiaduje się w szkole, kłóci się z naukami babci? Dlaczego niektórzy rodzice nie pozwalają dzieciom się z nim bawić? Dlaczego gdy mija kolegów z klasy, szepczą to okrutne, gorzkie słowo stukacz – donosiciel? Ojciec i partia uczyli, że informowanie jest dowodem patriotyzmu, ale pierwsza próba była zarazem ostatnią. Bolały go wyzwiska kolegów, ale nigdy nie skarżył się ojcu, wiedząc, że może tym wyrządzić wiele zła.

Coś było nie tak, ale co? Uznał, że sam musi znaleźć na to odpowiedź. Postanowił więc myśleć samodzielnie, nieświadomie popełniając najcięższy grzech przeciw bóstwom komunizmu. Na pozór wzorowy syn członka partii cały czas prowadził ostrożną grę, przestrzegając wszystkich reguł. Wypełniał obowiązki organizacyjne i pierwszy zgłaszał się na ochotnika do zadań, które stawiano młodzieży ubiegającej się o przyjęcie do partii. Przynależność ta jest w Związku Radzieckim jedynym sposobem osiągnięcia sukcesu. Miał dobre wyniki w sporcie. Jednakże nie w grach zespołowych, a tylko w tych dyscyplinach, gdzie walczy się indywidualnie, śledząc osiągnięcia innych. Z biegiem lat nauczył się postępować podobnie we wszystkich dziedzinach życia – obserwować i oceniać ludzi z chłodnym dystansem, ukrywając swe myśli za kamienną twarzą.

Kiedy skończył osiem lat, podczas wakacji nastąpiło coś, co na trwałe zmieniło jego życie. „Mały donosiciel”, z którym nikt się nie chciał bawić, zaglądał często do portu rybackiego w nadmorskiej wiosce, gdzie zamieszkała jego babka. Każdego ranka wypływała stamtąd na skromny połów na Zatokę Fińską zbieranina starych drewnianych łodzi. Towarzyszyły im kutry straży granicznej MGB, jak nazywało się wtedy obecne KGB. Połowy wzbogacały pożywienie miejscowej ludności o niezbędne białko i przynosiły niewielki dochód rybakom. Kapitanem jednej z łodzi był stary Sasza. Służył niegdyś jako oficer w marynarce carskiej i wraz z załogą brał udział w buncie krążownika „Aurora”, przyczyniając się tym samym do przyspieszenia biegu wydarzeń, które miały zmienić oblicze świata. Dopiero wiele lat później Marko dowiedział się, że załoga „Aurory” zbuntowała się przeciw bolszewikom, a bunt został brutalnie zdławiony przez Czerwoną Gwardię. Za udział w czymś tak nierozważnym Sasza zapłacił dwudziestoma latami łagrów i wyszedł na wolność dopiero na początku Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Rodina potrzebowała doświadczonych marynarzy do pilotowania okrętów zawijających do portów w Murmańsku i Archangielsku, dokąd sojusznicy przysyłali broń, żywność i najróżniejszy sprzęt niezbędny dla nowoczesnej armii. Doświadczenie obozowe wiele Saszę nauczyło. Wypełniał teraz obowiązki sprawnie i szybko, nie prosząc w zamian o nic. Po wojnie, w nagrodę za wierną służbę, darowano mu swoiście rozumianą wolność: mógł wykonywać ciężką pracę rybaka pod nieustanną kontrolą.

Gdy się poznali, Sasza liczył już dobrze ponad sześćdziesiąt lat i był prawie łysy. Miał mięśnie jak postronki, bystre oczy marynarza i potrafił opowiadać historie, których chłopiec słuchał z wypiekami na twarzy. W 1906 roku w Port Artur Sasza służył pod rozkazami legendarnego admirała Makarowa. Makarow, największa chyba postać w historii carskiej marynarki, zdobył sobie opinię gorącego patrioty i inicjatora wielu zmian w marynarce wojennej, tak że nawet komuniści uznali w końcu za stosowne nazwać jego imieniem krążownik rakietowy. Sasza, początkowo ostrożny z powodu złej opinii o chłopcu, jednak dostrzegł w nim coś, czego nie potrafił zobaczyć nikt inny. I tak chłopiec bez kolegów i marynarz bez rodziny zostali przyjaciółmi. Sasza godzinami opowiadał od nowa, jak to służył na okręcie admiralskim „Pietropawłowsk” i uczestniczył w jedynej bitwie morskiej, w której Rosjanie zdołali pokonać znienawidzonych Japończyków, i jak to w drodze powrotnej do portu okręt wszedł na minę i zatonął, a admirał zginął. Później załoga pod dowództwem Saszy służyła jako piechota morska i stary przyjaciel Marka zdobył trzy medale za odwagę. To doświadczenie – tu starzec poważnie kiwał palcem na chłopca – ukazało mu bezmyślną korupcję carskiego reżimu i sprawiło, że wstąpił do jednej z pierwszych rad marynarzy, za co groziła pewna śmierć z rąk Ochrany, tajnej policji carskiej. Opowiedział chłopcu swoją wersję Rewolucji Październikowej ze wstrząsającej perspektywy naocznego świadka. Skrupulatnie jednak przemilczał to, co działo się później.

Wypływając na połów, zabierał ze sobą Marka i uczył go podstaw żeglarstwa, co sprawiło, że los chłopca, który nie skończył jeszcze dziewięciu lat, nierozerwalnie związał się z morzem. Na wodzie Marko czuł wolność, której nigdy nie udało mu się znaleźć na lądzie. Romantyka morza budziła także w chłopcu mężczyznę. Tego lata proste, fachowe lekcje Saszy nauczyły Marka, że choć morze jest groźne, to dzięki przygotowaniu, wiedzy i dyscyplinie można poradzić sobie z każdym niebezpieczeństwem. Człowiek nie musi się niczego obawiać, jeśli w odpowiedni sposób stawi czoło zagrożeniu. Po latach Marko często zastanawiał się nad tym, jaką rolę odegrały w jego życiu te miesiące i jak mogłyby potoczyć się dalsze losy Saszy, gdyby nie przerwały ich inne wypadki.

Pod koniec tego długiego bałtyckiego lata chłopiec opowiedział o Saszy ojcu i nawet przyprowadził go do starego wilka morskiego. Sasza oraz to, co zrobił dla jego syna, wywarło na Aleksandrze Ramiusie takie wrażenie, że załatwił staremu marynarzowi dowództwo nowocześniejszego, większego kutra i przesunął go w górę na liście oczekujących na mieszkanie. Marko niemal uwierzył, że partia może także zrobić coś dobrego i że jemu samemu udało się również postąpić szlachetnie, jak prawdziwemu mężczyźnie. Ale następnej zimy stary Sasza zmarł i z dobrego uczynku nic nie wyszło. Wiele lat później Marko uświadomił sobie, że nie zna nawet nazwiska swojego przyjaciela z dzieciństwa. Po latach wiernej służby rodinie Sasza pozostał nikim.