Polowanie - Andy McNab - ebook + książka

Polowanie ebook

Andy McNab

0,0
31,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Polowanie to ekscytująca historia tajnej misji schwytania mułły Dadullaha, przywódcy talibów, jednego z najniebezpieczniejszych ludzi na świecie. Korzystając z tajnych źródeł i swej unikalnej wiedzy o działaniach SAS, Andy McNab przedstawia wstrząsający opis tego, czego potrzebowały siły specjalne, aby znaleźć cel i co musiałyby zrobić, aby wykonać zadanie.

Andy McNab – były żołnierz i dowódca wyborowych oddziałów SAS. Wielokrotnie odznaczany najwyższymi medalami bojowymi. Jego książki często powstają na faktach w oparciu o przeżyte historie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Od Autora

Pod­czas trzy­na­stu lat na tere­nach dzia­łań bojo­wych w Afga­ni­sta­nie UKSF (UK Spe­cial For­ces) prze­pro­wa­dziły tysiące ope­ra­cji, w któ­rych uczest­ni­czyli w wal­kach bry­tyj­scy żoł­nie­rze – męż­czyźni i kobiety.

Wiele z tych ope­ra­cji na­dal kla­sy­fi­ko­wa­nych jest jako tajne, znane tylko tym, któ­rzy w nich brali udział, pla­no­wali je lub zatwier­dzali, a żadne z tych dzia­łań nie mogą się rów­nać z walką z maja 2007 roku w połu­dnio­wej czę­ści pro­win­cji Hel­mand z nie­zwy­kle bez­względ­nym, ale i uta­len­to­wa­nym talib­skim przy­wódcą woj­sko­wym, mułłą Dadul­la­hem. Dla­tego wła­śnie od niej chcę zacząć nowy cykl odtwa­rza­jący histo­rie auten­tycz­nych misji sił spe­cjal­nych.

W tym okre­sie UKSF repre­zen­to­wane były przez SBS (Spe­cial Boat Service), sta­no­wiący ele­ment Royal Navy, odpo­wied­nik Spe­cial Air Service. (W cza­sie tej kam­pa­nii SAS został wysłany do Iraku). Po odej­ściu z SAS kil­ka­krot­nie mia­łem zaszczyt odwie­dzać bry­tyj­skie i ame­ry­kań­skie woj­ska w Afga­ni­sta­nie i towa­rzy­szy­łem im w cza­sie ope­ra­cji.

Wszyst­kie dzia­ła­nia bojowe sił spe­cjal­nych są trudne i nie­bez­piecz­nie i dla­tego wła­śnie tego typu zada­nia są powie­rzane przede wszyst­kim im. Ludziom nie­ma­ją­cym takiej wie­dzy o realiach dzia­łań SBS, jaką posia­dano w SAS, łatwo przy­jąć, że akcje pro­wa­dzone przez SBS w Afga­ni­sta­nie nie sta­wiały wyso­kich wyma­gań ani nie były eks­tre­mal­nie trudne, jak miało to miej­sce w tym cza­sie w Iraku, ale nie ma to więk­szego związku ze sprawą. Jak będzie można tu prze­czy­tać, osią­gnię­cia ope­ra­to­rów zespołu C były pod każ­dym wzglę­dem nad­zwy­czajne i mam dla nich ogromny sza­cu­nek.

Osta­tecz­nym suk­ce­sem ope­ra­cji „Tetris” była likwi­da­cja naprawdę bru­tal­nego czło­wieka. Czy­tel­nicy prze­ko­nają się, że nie miał naj­mniej­szych skru­pu­łów, pozba­wia­jąc ludzi życia, w tym nawet swo­ich roda­ków – męż­czyzn i kobiet. Czer­pał sady­styczną przy­jem­ność z tor­tu­ro­wa­nia i zabi­ja­nia nie­szczę­śni­ków, któ­rzy wpa­dli w jego ręce. Jed­nak to mu nie wystar­czało, pla­no­wał także nasi­lić dzia­ła­nia zbrojne prze­ciwko Wiel­kiej Bry­ta­nii, Sta­nom Zjed­no­czo­nym i ich sojusz­ni­kom nie tylko w Afga­ni­sta­nie, ale także daleko poza jego gra­ni­cami. Trzeba było go powstrzy­mać, zanim zdoła wziąć na cel ludzi w Euro­pie i w innych czę­ściach świata.

Polo­wa­nie opo­wiada głów­nie o uczest­ni­czą­cych w akcji ope­ra­to­rach SBS, ale pla­no­wa­nie, przy­go­to­wa­nie i wspar­cie wyma­gało udziału setek spe­cja­li­stów z wielu dowództw sił zbroj­nych Wiel­kiej Bry­ta­nii i Sta­nów Zjed­no­czo­nych i być może dla­tego wia­do­mo­ści o ope­ra­cji „Tetris” roze­szły się tak szybko w śro­do­wi­sku sił spe­cjal­nych.

Nazwi­ska uczest­ni­ków zostały zmie­nione i oczy­wi­ście utaj­niono wszel­kie szcze­góły, które mogłyby nara­zić na szwank inne ope­ra­cje pro­wa­dzone przez UKSF. Nie­wąt­pli­wie praw­dziwy nato­miast jest fakt, że ta nad­zwy­czajna akcja prze­pro­wa­dzona została na gra­nicy moż­li­wo­ści bry­tyj­skich sił spe­cjal­nych.

Po ope­ra­cji „Tetris” Ame­ry­ka­nie chcieli przy­znać odzna­cze­nia ope­ra­to­rom SBS za ich odwagę i nie­ustę­pli­wość pod ogniem prze­ciw­nika. Jed­nak zgod­nie z zasadą nie­po­twier­dza­nia ni­gdy faktu prze­pro­wa­dze­nia jakich­kol­wiek akcji sił spe­cjal­nych rząd bry­tyj­ski nie wyra­ził zgody na jakie­kol­wiek wyróż­nie­nie SBS, które mogłoby świad­czyć o udziale tej jed­nostki w likwi­da­cji mułły Dadul­laha.

Ta rela­cja jest świa­dec­twem ich boha­ter­stwa.

Andy McNabb CBE, DCM MM

Prolog

Białe Góry, paź­dzier­nik 2001

Jay z pierw­szego pobytu w Afga­ni­sta­nie zapa­mię­tał przede wszyst­kim zimno. Nie był to chłód, który po pro­stu powo­do­wał dresz­cze. Wyda­wał się prze­ni­kać do zębów, kości i ni­gdy nie pozwa­lał mu na choćby chwilę wypo­czynku. Doświad­czył już kosz­maru zgo­to­wa­nego przez przy­rodę, kiedy jako młody rekrut dygo­tał zzięb­nięty w ośrodku szko­le­nio­wym Kró­lew­skiej Pie­choty Mor­skiej w Lymp­stone, ale zimno w górach Afga­ni­stanu było sta­łym, maka­brycz­nym dozna­niem. Skwar w lecie i głę­boki śnieg w zimie powo­do­wały, iż trudno się dzi­wić, że kraj ten uwa­żany jest za jedno z naj­bar­dziej nie­przy­ja­znych miejsc na świe­cie. Od tysięcy lat przy­by­wały tu wiel­kie armie – od Alek­san­dra Wiel­kiego po Zwią­zek Sowiecki – by naj­czę­ściej uciec stąd z pod­ku­lo­nym ogo­nem, jeżeli w ogóle zdo­łały uciec. Afga­ni­stan był kra­jem, w któ­rym wojna sta­no­wiła normę, a o prze­ży­cie każdy musiał wal­czyć każ­dego dnia. Nawet jeśli nie było wroga, pozo­sta­wało zimno. Jeżeli podej­miesz złą decy­zję – zlek­ce­wa­żysz tę zie­mię – góry zabiją cię rów­nie sku­tecz­nie jak talib­ski bojow­nik.

Jay wie­dział, że wielu jego wro­gów wal­czyło nie­mal od chwili, kiedy się uro­dził – naj­pierw z sowiecką oku­pa­cją ich kraju, a potem z Soju­szem Pół­noc­nym, aby zdo­być wła­dzę dla tali­bów. Jay nie miał tak krwa­wej prze­szło­ści, ale był świę­cie prze­ko­nany, że otrzy­mał naj­lep­sze prze­szko­le­nie woj­skowe na świe­cie i jego towa­rzy­szami broni są nie­zrów­na­nymi żoł­nie­rzami. Miał sto­pień sier­żanta, ale nale­żał do jed­nostki, w któ­rej od każ­dego ocze­ki­wano prze­ja­wia­nia ini­cja­tywy, samo­dziel­nego myśle­nia i bycia ponad­prze­cięt­nym we wszyst­kich ele­men­tach życia i żoł­nier­skiego fachu bez względu na rangę. Jay już się spraw­dził, zosta­jąc koman­do­sem Royal Navy, i po raz drugi prze­szedł selek­cję do sił spe­cjal­nych, kwa­li­fi­ku­jąc się do eli­tar­nej Spe­cial Boat Service. Teraz jed­nak po raz pierw­szy miał zetknąć się z praw­dzi­wym prze­ciw­ni­kiem, a ceną za nie­po­wo­dze­nie nie będzie ode­sła­nie go do kraju lub jed­nostki macie­rzy­stej, ale śmierć jego samego albo – co gor­sza – jego kole­gów.

Wielu w jego zespole słu­żyło w siłach spe­cjal­nych od kilku lat i cier­pli­wie cze­kało na udział w takiej wła­śnie woj­nie. Uczest­ni­cząc w selek­cji, Jay nie mógł prze­wi­dzieć, że Al-Kaida zaata­kuje Ame­rykę i znisz­czy dwie wieże World Trade Cen­ter. Mate­riał fil­mowy z ataku roz­wście­czył go i był dumny, że uczest­ni­czy w dzia­ła­niach prze­ciwko ludziom odpo­wie­dzial­nym za zamach. Bar­dzo nie­wielu żoł­nie­rzy brało udział w misjach, któ­rych celem było dopaść ter­ro­ry­stów i ludzi, któ­rzy ich wspie­rali, a Jay był jed­nym z nich. Nie­bę­dący żoł­nie­rzami przy­ja­ciele Jaya nie mogli pojąć, że jest wdzięczny za wysła­nie go na wojnę, ale wszy­scy kum­ple z zespołu dobrze go rozu­mieli. Wszy­scy wie­lo­krot­nie zgła­szali się na ochot­nika, aby się tu zna­leźć. Było to coś, czego pra­gnęli ponad wszystko – uczest­ni­czyć w zada­niu, które miało zna­cze­nie.

Jay ode­tchnął chłod­nym, roz­rze­dzo­nym powie­trzem i rozej­rzał się. W oddali cią­gnęło się pasmo suro­wych, ostrych, poszar­pa­nych szczy­tów. Pod nimi, w dole, leżała długa rów­nina poprze­ci­nana liniami wyso­kich murów ota­cza­ją­cych kom­pleksy budyn­ków. Jay był zbyt daleko, by dostrzec szcze­góły, ale wie­dział, że mury świad­czące o wiecz­nej prze­mocy panu­ją­cej w tym regio­nie wyko­nano z gru­bych warstw suszo­nych na słońcu cegieł.

Zaszro­niony stok, na któ­rym stał Jay, sta­no­wił część pasma gór­skiego Spīn Gar, czyli Białe Góry. Nazwa była oczy­wi­sta, góry pokry­wał śnieg. Znaj­do­wały się na wscho­dzie Afga­ni­stanu – środ­kiem pasma bie­gła gra­nica z Paki­sta­nem, ale gra­nica pań­stwowa miała tu nie­wiel­kie zna­cze­nie, w odróż­nie­niu od kwe­stii przy­na­leż­no­ści do ple­mie­nia lub sekty reli­gij­nej. Od dawna prze­łę­cze w wyso­kich górach były szla­kami prze­myt­ni­ków i ludzi kry­ją­cych się przed bojow­ni­kami. Znaj­do­wały się tam także miej­sca, w któ­rych żoł­nie­rze tacy jak Jay będą musieli dopaść ludzi sto­ją­cych za zama­chami z 11 wrze­śnia 2001 roku i unie­moż­li­wić im ucieczkę na połu­dnie, do Paki­stanu. Łatwiej było to zle­cić, niż wyko­nać, ponie­waż zbo­cza gór­skie były strome i czę­sto oblo­dzone, a powie­trze bar­dziej roz­rze­dzone i uboż­sze w tlen niż to, do któ­rego przy­wyk­nął Jay. Dla­tego selek­cja w siłach spe­cjal­nych czę­ściowo odby­wała się „na wzgó­rzach”, ale góry w Walii nawet w przy­bli­że­niu nie dawały się porów­nać ze szczy­tami Spīn Gar, z któ­rych jeden był ponad­pię­cio­krot­nie wyż­szy od Pen y Fen, słyn­nej góry, na którą wysy­łano bry­tyj­skich żoł­nie­rzy, aby pod­dać ich pró­bie.

Jay odwró­cił się i dostrzegł paru kole­gów podą­ża­ją­cych za nim w górę zbo­cza. Choć ope­ra­to­rzy SBS nie pocho­dzili z tego regionu, byli twar­dzi, wytrzy­mali, przy­wy­kli do tego trud­nego terenu i rzadko narze­kali. Prawdę mówiąc, byli zado­wo­leni z oka­zji do spraw­dze­nia sie­bie i cie­szyli się z tego, że zna­leźli się na łowach.

Fakt, że była to istota zada­nia, nie wyda­wał się Jay­owi dziwny. Był myśli­wym i cho­ciaż ni­gdy dotąd nie zabił zwie­rzę­cia, polo­wa­nie na wroga sta­no­wiło dla niego naj­bar­dziej natu­ralną rzecz na świe­cie. Nie wie­dział dla­czego i nie musiał wie­dzieć. Gdy obser­wo­wał pię­ciu pozo­sta­łych człon­ków patrolu wspi­na­ją­cych się zyg­za­kiem po osła­nia­ją­cym ich zbo­czu, po pro­stu czuł, że nie chciałby się zna­leźć gdzie­kol­wiek indziej.

Kiedy ludzie wyobra­żają sobie ope­ra­cje sił spe­cjal­nych, zazwy­czaj myślą o akcjach bez­po­śred­nich i uwal­nia­niu zakład­ni­ków, ale o wiele rza­dziej o kon­se­kwent­nych, meto­dycz­nych patro­lach w górach lub w dżun­gli, o wielu dniach obser­wo­wa­nia w bez­ru­chu jakie­goś domu czy prze­łę­czy w ocze­ki­wa­niu na coś, co można prze­ga­pić w chwili dekon­cen­tra­cji. Jay posta­no­wił, że ni­gdy nie okaże się odpo­wie­dzialny za to, że jakaś grupa ter­ro­ry­stów uciek­nie do Paki­stanu, gdzie ze wzglę­dów dyplo­ma­tycz­nych jego zespół nie będzie mógł podą­żyć jej śla­dem. Podob­nie jak żoł­nie­rze wal­czący w Irlan­dii Pół­noc­nej, Wiet­na­mie czy w nie­zli­czo­nych innych kon­flik­tach Jay otrzy­mał zbiór zasad, zgod­nie z któ­rymi miał toczyć walkę. Nie obo­wią­zy­wały one prze­ciw­nika i Jay nie myślał o tym zbyt dużo – wystar­czało wie­dzieć, że dosta­nie się żywym w ręce wroga nie wcho­dzi w rachubę.

Zupeł­nie go nie dzi­wiło, że nawet po naj­drob­niej­szej infor­ma­cji o Osa­mie bin Lade­nie, czło­wieku odpo­wie­dzial­nym za zama­chy z 11 listo­pada 2001 roku, ame­ry­kań­skie siły spe­cjalne rzu­cały się tym tro­pem jak wataha wil­ków. Mógł sobie tylko wyobra­zić, co by czuł, gdyby to tysiące jego roda­ków zabito w Lon­dy­nie, i dla­tego dosko­nale rozu­miał, dla­czego Ame­ry­ka­nie chcie­liby zabić lub schwy­tać przy­wódcę Al-Kaidy. Nie­kiedy można było odnieść wra­że­nie, że ame­ry­kań­skie dowódz­two, któ­remu SBS pod­le­gała w cza­sie tej ope­ra­cji, czę­sto zapo­mi­nało o bry­tyj­skich żoł­nier­zach będą­cych w ich dys­po­zy­cji i mijały całe dnie bez patroli, a tym bar­dziej bez kon­taktu bojo­wego z wro­giem. To było coś, czego Jay miał dopiero doświad­czyć.

Naj­wy­raź­niej nie był jedy­nym, który się nie­cier­pli­wił, i ktoś w stop­niu o wiele wyż­szym niż sier­żant prze­ko­nał ame­ry­kań­skie dowódz­two, by o wiele czę­ściej wyko­rzy­sty­wało SBS. Dla­tego Jay zna­lazł się w Bia­łych Górach, gdzie patro­lo­wał zbo­cza, poszu­ku­jąc śla­dów obec­no­ści nie­przy­ja­ciela, czu­jąc chłód za każ­dym razem, gdy wcią­gał do płuc roz­rze­dzone powie­trze. Nie­kiedy nawet oba­wiał się, iż jego palce tak zesztyw­nieją z zimna, że nie będzie w sta­nie pocią­gnąć za spust. Jedy­nym spo­so­bem ogrza­nia się był ruch, ale jed­no­cze­śnie każde poru­sze­nie się zwra­cało uwagę i mogło spro­wo­ko­wać nie­przy­ja­ciel­ski ostrzał. Nie było innego wyj­ścia, jak tylko pogo­dzić się z tym. Jay się tym nie przej­mo­wał – w końcu nie wstą­pił do sił spe­cjal­nych w poszu­ki­wa­niu łatwego życia.

Oczy­wi­ście wróg też był twardy. Ludzie, któ­rych szu­kał patrol Jaya, nie wybrali się w te góry w celach tury­stycz­nych, ale żyli w nich przez długi czas. W Bia­łych Górach były jaski­nie i cho­ciaż naj­czę­ściej były two­rami natu­ral­nymi, wiele z nich bar­dzo powięk­szono w cza­sie walk z Sowie­tami, aby dać mudża­he­di­nom, czyli afgań­skim bojow­ni­kom, schro­nie­nie, gdzie mogliby pla­no­wać, przy­go­to­wy­wać i skąd mogliby prze­pro­wa­dzać ope­ra­cje prze­ciwko najeźdź­com. Były też waż­nymi miej­scami maga­zy­no­wa­nia broni i sprzętu, a także zakwa­te­ro­wa­nia ludzi. Nie możesz poko­nać nie­przy­ja­ciela, jeżeli nie wiesz, gdzie się znaj­duje, a scho­dząc pod zie­mię, Al-Kaida i tali­bo­wie wyko­rzy­sty­wali naturę, bar­dzo utrud­nia­jąc NATO ich znisz­cze­nie.

Jaya zasko­czył fakt, jak wiele jaskiń odna­lazł jego patrol. Czę­sto znaj­do­wali je, podą­ża­jąc pra­wie nie­wi­docz­nymi tro­pami na kamie­ni­stym grun­cie i wśród rzad­kich zagaj­ni­ków, drze­wek upar­cie wal­czą­cych o życie w tym nie­go­ścin­nym tere­nie. Patrol znaj­do­wał maga­zyny z bro­nią i nisz­czył je mate­ria­łami wybu­cho­wymi, ale prze­ciw­nicy byli rze­czy­wi­ście nie­uchwytni. Cho­ciaż Jay i jego kole­dzy poru­szali się naprawdę skry­cie, nie mógł pozbyć się wra­że­nia, że prze­ciw­nik zawsze jest jeden krok przed nimi.

Jay zda­wał sobie sprawę, że ta sytu­acja nie będzie trwała wiecz­nie. Jego zespół ćwi­czył zbyt ciężko i poświę­cił zbyt wiele, aby pozwo­lić wro­gom uciec. Nie zaprze­sta­nie polo­wa­nia. Prę­dzej czy póź­niej prze­ciw­nik popełni fatalny błąd.

Nastą­piło to w kolej­nym rześ­kim, zim­nym dniu, kiedy niebo było jasno­błę­kitne i bez­chmurne.

Patrol Jaya znaj­do­wał się nad górną linią lasu, gdzie mróz był zbyt silny, aby nawet odporne na zimno drzewa mogły tu prze­trwać. Poru­szali się wzdłuż jed­nego zbo­cza gór­skiej prze­łę­czy, wyko­rzy­stu­jąc każdą dostępną osłonę – głazy, niskie krzewy i kar­ło­wate drzewka. Był to ponury, surowy kra­jo­braz, ale ktoś uczy­nił z niego tym­cza­sowe miej­sce pobytu.

Mike, jasno­włosy Szkot, bacz­nie badał wzro­kiem małą półkę na zbo­czu. Część ludzi z patrolu utrzy­my­wała dystans i ubez­pie­czała, a jego dowódca pod­szedł do zwia­dowcy, aby wysłu­chać jego mel­dunku.

– Mieli tu osłonę z plan­deki czy cze­goś w tym rodzaju – powie­dział Mike, poka­zu­jąc dziury w ziemi, w któ­rych znaj­do­wały się wcze­śniej słupki pod­trzy­mu­jące kon­struk­cję. Potem zwia­dowca wstał i wska­zał miej­sca, w któ­rych sznury wcięły się w korę drzewa, a Ken, dowódca patrolu, pota­ku­jąco kiw­nął głową. Oby­dwaj żoł­nie­rze dora­stali w bry­tyj­skich osie­dlach komu­nal­nych, ale dzięki zaan­ga­żo­wa­niu w swój fach byli obec­nie w sta­nie roz­po­znać, ziden­ty­fi­ko­wać i tro­pić wroga w górach Afga­ni­stanu.

Patrol był pod komendą Kena, star­szego sier­żanta, szefa zespołu (SSM). Było to dość nie­ty­powe, ale dotych­cza­sowy dowódca patrolu w cza­sie ostat­niej akcji paskud­nie skrę­cił kostkę i Ken oczy­wi­ście nie miał zamiaru zre­zy­gno­wać z szansy popro­wa­dze­nia zespołu. Zajął miej­sce kon­tu­zjo­wa­nego prze­ło­żo­nego i ozna­czało to, że Jay mógł zostać 2 I/C, ale nie chciał zakłó­cać struk­tury dowo­dze­nia zespołu bar­dziej, niż to już miało miej­sce, w związku z czym na parę dni ustą­pił miej­sca. Choć czuł się bar­dzo dumny ze swo­jego pro­fe­sjo­na­li­zmu, nie był zakład­ni­kiem wła­snego ego. Być może w jakimś stop­niu wpły­nęło na to sur­fo­wa­nie w Korn­wa­lii.

SSM był jed­nym z tych ludzi, dla któ­rych liczyły się czyny, nie słowa. W prze­ci­wień­stwie do kary­ka­tur przed­sta­wia­ją­cych sier­żan­tów sze­fów był spo­kojny i cichy, zwra­cał się do pod­wład­nych po imie­niu lub uży­wa­jąc ksy­wek, co było normą w SBS. Teraz, po odna­le­zie­niu schro­nie­nia, Ken nie musiał nic mówić kole­gom. Wystar­czyło spoj­rze­nie, aby ostrzec ich, że zbli­żają się do wroga.

Nie­mal w tej samej chwili, gdy Ken wydał Mike’owi roz­kaz dal­szego pro­wa­dze­nia patrolu, nad prze­łę­czą roz­le­gły się strzały. Strome zbo­cza i kamie­nie kie­ro­wały dźwięki na zewnątrz i ku górze i cho­ciaż Jay mógł na pod­sta­wie ich nasi­le­nia usta­lić, że strze­la­jący nie znaj­duje się bez­po­śred­nio nad nim, to jed­nak nie bar­dzo mógł okre­ślić odle­głość i miej­sce, z któ­rego pro­wa­dzono ogień. Adre­na­lina szybko napły­wała do jego krwio­biegu, ale wraz z pozo­sta­łymi człon­kami patrolu tysiące razy ćwi­czył reak­cje na taką sytu­ację i nie pod­dał się pod­nie­ce­niu wywo­ła­nemu ostrza­łem.

Oka­zało się, że poci­ski nie ude­rzają w zie­mię w ich pobliżu i nikt z patrolu nie został tra­fiony. Cho­ciaż huk kano­nady odbi­jał się echem wzdłuż prze­łę­czy, nie ozna­czało to, że jej celem jest patrol Jaya. Gdyby mogli unik­nąć wymiany ognia, powinni to zro­bić. Nie wia­domo było, ilu prze­ciw­ni­ków znaj­duje się w górach, a cho­ciaż Jay i inni mieli ple­caki Ber­gen oraz taśmy pełne nabo­jów, nie ist­niało coś takiego jak nad­miar amu­ni­cji, zwłasz­cza jeżeli działa się w sze­ścio­oso­bo­wym patrolu na jed­nej z naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nych gra­nic na świe­cie. Nie powinni nawią­zy­wać walki, o ile nie będzie to abso­lut­nie konieczne.

– Czy ktoś widzi, skąd strze­lają? – zapy­tał Ken i w jego gło­sie nie było nawet cie­nia napię­cia.

Jay rozej­rzał się, a potem popa­trzył przez celow­nik optyczny, szu­ka­jąc wszyst­kiego, co mogłoby zdra­dzić obec­ność wroga – ruchu, dymu albo bły­sku po wystrzale. Prawdę mówiąc, nie był prze­ko­nany, że ostrze­li­wano wła­śnie ich patrol, ale następna seria roz­wiała te wąt­pli­wo­ści, gdy poci­ski z sykiem prze­mknęły nad ich gło­wami i z głu­chym łosko­tem ude­rzyły w skały. Nie były to bzyk­nię­cia roz­złosz­czo­nych os, o któ­rych mówiło wielu żoł­nie­rzy, ale bucze­nie poci­sków wystrze­lo­nych z broni więk­szego kali­bru.

– Duszka! – zawo­łał Jay, infor­mu­jąc, że są pod ostrza­łem wuka­emu DSzK kali­ber 12,7 mm, który mógł bły­ska­wicz­nie zamie­nić ich dzień w kosz­mar, ale on się tym nie prze­jął. DSzK musiał być usta­wiony na solid­nej pod­sta­wie na pojeź­dzie lub trój­nogu i prze­miesz­cze­nie go w takim tere­nie byłoby bar­dzo trudne. Patrol mógł usta­lić jego pozy­cję, oskrzy­dlić i znisz­czyć, ale przede wszyst­kim musiał zlo­ka­li­zo­wać broń i strzelca.

– Widzisz ich?! – krzyk­nął do niego Ken.

– Nie! – odpo­wie­dział Jay nieco poiry­to­wany, ale zmu­sił się, by na­dal meto­dyczne obser­wo­wać teren.

Wciąż wypa­try­wał sta­no­wi­ska ognio­wego, kiedy następna seria tra­fiła w zbo­cze, a potem do celu – patrolu – dobie­gło głu­che pokasz­li­wa­nie strze­la­ją­cego DSzK. Na pod­sta­wie czasu, jaki upły­nął od prze­lotu poci­sków nad jego głową a odgło­sem wystrza­łów, Jay mógł usta­lić, że prze­ciw­nik nie znaj­duje się ani nad nimi, ani daleko, i odpo­wied­nio zmie­nił sek­tor obser­wa­cji. Wiele zasi­la­nych z taśmy amu­ni­cyj­nej rodza­jów broni, takich jak DSzK, uży­wało poci­sków smu­go­wych, ale w tym przy­padku tak nie było i Jay zasta­wiał się przez chwilę, czy nie zro­biono tego celowo, aby nie dema­sko­wać sta­no­wi­ska. Jeżeli taki był plan prze­ciw­nika, to nie zadzia­łał.

– Wróg! Prawo dwie­ście! – zawo­łał liver­po­ol­czyk Will, kaemi­sta obsłu­gu­jący jeden z ręcz­nych kara­bi­nów maszy­no­wych patrolu. – Dwie­ście! – powtó­rzył, poda­jąc pozo­sta­łym człon­kom patrolu dystans do prze­ciw­nika w metrach. – Obser­wuj­cie moje serie!

Nagle z lewej roz­le­gły się serie wystrza­łów i Jay dostrzegł, jak Will kory­guje ogień, aż czer­wone smugi jego poci­sków zaczęły tra­fiać i ryko­sze­to­wać od grupy skał w kształ­cie litery V, znaj­du­ją­cej się po dru­giej stro­nie prze­łę­czy, w odle­gło­ści jakichś dwóch boisk fut­bo­lo­wych. W takim ska­li­stym, odlud­nym miej­scu Will użył poci­sków smu­go­wych, aby szybko napro­wa­dzić resztę zespołu na prze­ciw­nika.

– Dwa Jeden Ce, osła­niaj! – zawo­łał Ken, prze­ka­zu­jąc swo­jemu zastępcy zada­nie obez­wład­nie­nia prze­ciw­nika ogniem. Po ostrze­la­niu patrolu jego dowódca powi­nien nadać przez radio: „Kon­takt, cze­kaj­cie!” – aby powia­do­mić dowódz­two, że nawią­zali kon­takt bojowy z wro­giem. Teraz dowódca powi­nien prze­ka­zać bar­dziej szcze­gó­łowy mel­du­nek: gdzie i kiedy nastą­pił kon­takt, kim jest prze­ciw­nik, co robi i jakie decy­zje Ken ma zamiar pod­jąć.

Jay obser­wo­wał przez chwilę poci­ski smu­gowe Willa, spraw­dził, czy celow­nik nasta­wiony jest na wła­ściw­szą odle­głość, i zaczął strze­lać meto­dycz­nie i bez pośpie­chu. Po kilku strza­łach musiał odczoł­gać się na inne sta­no­wi­sko, ponie­waż zbyt dłu­gie pozo­sta­wa­nie w jed­nym miej­scu było zachę­ca­niem prze­ciw­nika, by skie­ro­wał na niego ogień.

Po wysła­niu mel­dunku o kon­tak­cie z wro­giem Ken mógł przy­go­to­wać plan i posta­no­wić, jakie dzia­ła­nia podej­mie patrol. Jay wie­dział, iż naj­praw­do­po­dob­niej będą utrzy­my­wali dystans i wezwą lot­nic­two, by znisz­czyło cel. Wie­dział także, że patrol mógłby wyco­fać się z zagro­żo­nej strefy. Ale nie chciał tego, podob­nie jak dowódca patrolu.

– Opa­nu­jemy tę pozy­cję! – zawo­łał Ken do leżą­cych w tyra­lie­rze ludzi zde­cy­do­wa­nie, lecz spo­koj­nie, w spo­sób świad­czący o jego pro­fe­sjo­na­li­zmie na polu walki. – Gary, ty i dwa kaemy zosta­nie­cie tu i zapew­ni­cie nam sku­teczne wspar­cie ogniowe. Nie pozwól­cie tym dup­kom pod­nieść głowy albo spie­przyć stam­tąd. Mike i Jay do mnie, zostaw­cie ple­caki i załóż­cie te pie­przone bagnety!

Nie był to pod­ręcz­ni­kowo wydany roz­kaz, ale Jay wyko­nał go, nie tra­cąc ani sekundy. Zrzu­cił cięż­kiego ber­gena, lewą ręką wycią­gał bagnet z pochwy umo­co­wa­nej do sze­lek i umie­ścił go na lufie kara­binu. Potem już nie myślał o zim­nie w Afga­ni­sta­nie, a tylko o tym, by zabić wroga i prze­żyć kilka następ­nych minut.

– Za mną! – roz­ka­zał Ken, wybie­ra­jąc trasę podej­ścia. Wyko­rzy­stu­jąc do osłon nie­rów­no­ści terenu, popro­wa­dził Jaya i Mike’a mię­dzy gła­zami leżą­cymi na zbo­czu. Nie­wąt­pli­wie kazał zało­żyć bagnety tak wcze­śnie, bo w takim tere­nie wróg mógł poja­wić się w każ­dej chwili.

Na prze­łę­czy wciąż roz­le­gały się serie wystrza­łów kara­bi­nów maszy­no­wych grupy wspar­cia ognio­wego (GWO), pro­wa­dzą­cej regu­larny ostrzał. Nie były to nie­kon­tro­lo­wane serie, ale utrzy­many w rów­nym ryt­mie ogień, w cza­sie któ­rego jeden kaem celo­wał i strze­lał, a potem cze­kał, gdy drugi zespół robił to samo. Ich zada­niem było przy­du­sić ogniem prze­ciw­nika, a można było to osią­gnąć, strze­la­jąc krót­kimi, pre­cy­zyj­nymi seriami. W tym cza­sie Ken pod­pro­wa­dzał swoją grupę na odle­głość, z któ­rej mogli zaata­ko­wać i wedrzeć się na sta­no­wi­sko prze­ciw­nika.

Po przej­ściu wzdłuż niskiego kamien­nego muru wznie­sio­nego tu przed wie­kami przez jakie­goś paste­rza Ken zwró­cił się do Jaya:

– Zaj­mij tam sta­no­wi­sko ogniowe! – Wska­zał miej­sce, z któ­rego można było ostrze­lać pozy­cję wroga z flanki. A kiedy ten znaj­dzie się pod ogniem z dwóch kie­run­ków, zosta­nie unie­ru­cho­miony na dobre.

Jay, nie tra­cąc czasu, roz­po­czął ostrzał. Nie myślał o tym, że dziś po raz pierw­szy uczest­ni­czy w praw­dzi­wej walce. Po pro­stu wyce­lo­wał w lufę nie­przy­ja­ciel­skiego kara­binu maszy­no­wego i wysy­łał poci­ski kilka cen­ty­me­trów od miej­sca, gdzie musiały znaj­do­wać się twa­rze tali­bów. Nie widział ich zza głazu, ale jego nie­spieszny, pre­cy­zyjny ostrzał mógł unie­ru­cho­mić ich na sta­no­wi­sku do momentu, kiedy Ken zakoń­czy podej­ście i prze­pro­wa­dzi ude­rze­nie.

DSzK od czasu do czasu strze­lał, ale było oczy­wi­ste, że patrol SBS wygrał wymianę ognia i prze­jął ini­cja­tywę. Jay usły­szał, jak Ken mówi przez radio do 2 I/C.

– Dwa Jeden Delta, Dwa Jeden Char­lie, obser­wu­je­cie nas?

– Tak – odpo­wie­dział jego zastępca. – Macie dobrą pozy­cję do ataku. Sta­no­wi­sko ogniowe jest trzy­dzie­ści metrów na połu­dnie od was. Nie znaj­dzie­cie się w naszej stre­fie ostrzału, będziemy więc mogli osła­niać was ogniem, jeżeli chce­cie. Koniec – oznaj­mił, infor­mu­jąc Kena, że on i jego dwaj ludzie nie znajdą się pod­czas ataku pod bra­to­bój­czym ostrza­łem.

– Nie ma potrzeby nas osła­niać. Bądź­cie gotowi otwo­rzyć na mój roz­kaz szybki ogień. Obrzu­cimy gra­na­tami sta­no­wi­sko, a potem ruszymy bez strzału. Nie chcę, aby tra­fiły nas ryko­sze­tu­jące wła­sne poci­ski.

– Przy­ją­łem, cze­kam.

Ken spoj­rzał na sto­ją­cego obok żoł­nie­rza.

– Gotów? – zapy­tał.

Było to reto­ryczne pyta­nie. Sier­żant szef ni­gdy nie zabrałby na patrol ludzi, do któ­rych nie miałby peł­nego zaufa­nia. Sły­sząc roz­mowę radiową Kena, Mike wyjął gra­nat i cze­kał na roz­kaz. Dowódca patrolu uśmiech­nął się i się­gnął po swój. Żoł­nierz z dłu­gim sta­żem ni­gdy nie prze­pu­ściłby oka­zji, by rzu­cić gra­natem we wroga. Ken prze­wie­sił kara­bin przez ramię i trzy­ma­jąc gra­nat w jed­nej ręce, pal­cem dru­giej dłoni wci­snął guzik i powie­dział do radio­te­le­fonu:

– Ogień cią­gły, ogień cią­gły, wyko­nać!

GWO nie musiała potwier­dzać roz­kazu. Zro­biły to dłu­gie serie kara­bi­nów maszy­no­wych ude­rza­jące w skały, za któ­rymi ukrył się prze­ciw­nik z DSzK. Jay strze­lał spo­koj­nie, spraw­dza­jąc przez celow­nik, czy przy­pad­kiem grupa ude­rze­niowa nie znaj­dzie się na linii ognia.

Nie musiał się tym mar­twić. Ken z Mikiem prze­bie­gli parę metrów po zbo­czu i rzu­cili gra­naty. Sekundę póź­niej upa­dli za osłoną.

Dwie głu­che eks­plo­zje odbiły się echem od zbo­czy prze­łę­czy.

– Prze­rwać ogień – powie­dział do mikro­fonu Ken, ale kaemy GWO i kara­bin Jaya już umil­kły. Liczył się każdy nabój, żad­nego nie wolno było zmar­no­wać. Ludzie Kena wie­dzieli o tym i prze­stali strze­lać, gdy tylko zoba­czyli wybu­chy gra­na­tów. Póź­niej jeden z żoł­nie­rzy powie­dział Jay­owi, że przez chwilę widział postać wyrzu­coną wybu­chem w powie­trze mię­dzy ska­łami.

Kiedy Ken i Mike zbli­żali się do sta­no­wi­ska wroga, by po chwili znik­nąć wśród skał, Jay trzy­mał broń skie­ro­waną w tę stronę. Roz­legł się poje­dyn­czy wystrzał, co ozna­czało, że przy­naj­mniej jeden z wro­gów pró­bo­wał wal­czyć pomimo obrzu­ce­nia pozy­cji gra­na­tami. Parę sekund póź­niej dobiegł go głos Kena:

– Prze­gru­po­wa­nie, prze­gru­po­wa­nie!

Nade­szła pora zre­or­ga­ni­zo­wać patrol. Kiedy Jay usły­szał roz­kaz, zerwał się ze swo­jego sta­no­wi­ska i zmie­nia­jąc maga­zy­nek, ruszył drogą, którą Ken podą­żał wśród skał – nie wia­domo było, czy nie­przy­ja­ciel usta­wił miny, a spraw­dzony przez dowódcę szlak pozwa­lał na w miarę bez­pieczne połą­cze­nie się z całym zespo­łem.

Kiedy Jay dotarł na miej­sce, a wkrótce po nim zro­bili to 2 I/C i kaemi­ści, na roz­kaz Kena patrol zor­ga­ni­zo­wał obronę okrężną. Oczy­ścili to jedno sta­no­wi­sko, ale dookoła mogło być wię­cej wro­gów. Te góry były wie­lo­wy­mia­rowe i dla­tego bar­dziej paso­wało do nich okre­śle­nie „prze­strzeń”, a nie „pole” walki. Dla­tego nie była to naj­lep­sza pora, by wyłą­czyć się i stra­cić czuj­ność.

Jay pierw­szy raz w Afga­ni­sta­nie zoba­czył nie­przy­ja­ciół i nie był to przy­jemny widok. Na sta­no­wi­sku leżały dwa ciała paskud­nie poszar­pane przez odłamki. Twa­rze obu męż­czyzn zasty­gły w przed­śmiert­nym gry­ma­sie.

Ken koń­czył wysy­ła­nie mel­dunku o kon­tak­cie bojo­wym i nic w jego gło­sie czy spo­so­bie bycia nie wska­zy­wało, że nie­dawno ata­ko­wał sta­no­wi­sko wroga gra­na­tami i bagne­tami na kara­bi­nach.

– Jay! – zawo­łał 2 I/C patrolu. – Jak sto­isz z amu­ni­cją?

Jay spo­dzie­wał się tego pyta­nia i odpo­wie­dział natych­miast, poda­jąc liczę peł­nych maga­zyn­ków, a nie poje­dyn­czych nabo­jów. W cza­sie walki wystrze­lał dwa maga­zynki – tyle, ile potrzeba, by zmu­sić wroga do trzy­ma­nia głowy nisko i wyko­na­nia zada­nia bez nad­mier­nego zuży­cia amu­ni­cji.

Mike prze­szu­ki­wał to, co pozo­stało z ciał tali­bów, by zebrać wszystko, co mogło się przy­dać – papiery, doku­menty toż­sa­mo­ści, tele­fony. Wszystko, co zna­leźli, odkła­dali na sto­sik z jed­nej strony, a paru chło­pa­ków prze­glą­dało doku­menty, usi­łu­jąc wyczy­tać z nich coś war­to­ścio­wego. Cza­sami infor­ma­cje zna­le­zione na sta­no­wi­sku lub przy czło­wieku mogły bez­po­śred­nio wpły­nąć na następny ruch zespołu. Nic jed­nak nie wska­zy­wało, by tak było i w tym przy­padku. Obok skrzy­nek amu­ni­cyj­nych DSzK leżał poobi­jany AK-47, a sam wukaem został tra­fiony gra­na­tem rzu­co­nym przez Kena i miał zgiętą jedną pod­stawę trój­nogu oraz uszko­dzone przy­rządy celow­ni­cze.

– Kurew­sko wielka broń, by ostrze­lać paru ludzi – powie­dział z uśmie­chem Paul. Dobro­duszny płe­two­nu­rek dołą­czył do zespołu zale­d­wie dwa lata temu, ale oka­zał się bar­dzo obie­cu­ją­cym nabyt­kiem. Podob­nie jak wszy­scy w patrolu był w świet­nym nastroju po zwy­cię­skim zakoń­cze­niu walki. – Pew­nie cze­kali na poja­wie­nie się na prze­łę­czy jakichś pojaz­dów – dodał.

– To dla­czego zaczęli do nas strze­lać? – zapy­tał Mike. – Mogli­by­śmy w ogóle ich nie zoba­czyć.

Jay pomy­ślał, że zna odpo­wiedź. Być może tali­bo­wie uznali, że zostaną boha­te­rami i będą mogli teraz prze­glą­dać rze­czy patrolu SBS. Ale stało się na odwrót.

Ken, zado­wo­lony, że nie­bez­pie­czeń­stwo minęło, ogra­ni­czył obronę do czu­jek z przodu i z tyłu. Jay nie został do nich wyzna­czony i wypa­tru­jąc poru­szo­nej ziemi i dru­tów nacią­go­wych, prze­szedł na dal­szy koniec pla­cyku w kształ­cie litery V. Stok wznie­sie­nia opa­dał tu gwał­tow­nie, a dalej łań­cuch gór­ski wzno­sił się wyżej i cią­gnął dalej. W oddali szczyty były cał­ko­wi­cie białe, pokryte grubą war­stwą śniegu, ale jego uwagę zwró­ciło coś o wiele bliż­szego. Zaczął uważ­nie lustro­wać prze­ciw­le­głe zbo­cze.

– Co oni tu ochra­niali? – zasta­na­wiał się na głos Gary.

– Cho­lera wie. – Ken wzru­szył ramio­nami. – Zna­leź­li­śmy tu tylko tro­chę skrzy­nek amu­ni­cyj­nych i kilka przed­mio­tów oso­bi­stych. – Wska­zał na odrzu­cone na bok ciem­no­oliw­kowe pojem­niki. – Więk­szość skrzy­nek jest pusta. Pew­nie wstęp­nie wstrze­li­wali się w cele. – Wzru­szył ramio­nami. Przy­pusz­czał, że kaemi­ści strze­lali prób­nymi seriami do kon­kret­nych punk­tów odnie­sie­nia. Tra­fia­jąc w nie i reje­stru­jąc usta­wie­nie celow­nika i trój­nogu, strzelcy mogli póź­niej szybko i cel­nie tra­fiać cele bez wcze­śniej­szego usta­la­nia odle­gło­ści i wpro­wa­dza­nia popra­wek pod ostrza­łem.

– No cóż, jeżeli tym się zaj­mo­wali, to spie­przyli sprawę. – Gary się roze­śmiał i miał rację. Wła­ści­wie wstrze­lany kaem mógł zadać poważne straty patro­lowi, ale gdy poci­ski talib­skich strzel­ców zaczęły padać bli­żej ope­ra­to­rów SBS, ci zdą­żyli już użyć broni i od tej chwili rezul­tat star­cia mógł być tylko jeden. – Może wyszli­śmy wyżej, niż się spo­dzie­wali – zasta­na­wiał się dalej Gary. – Pew­nie myśleli, że poja­wimy się na skraju lasu.

Jay spoj­rzał na dwóch zabi­tych, a potem znowu na zbo­cze.

– Przy­pusz­czam, że mieli nas opóź­niać – powie­dział, a cho­ciaż był nowym człon­kiem zespołu, wszy­scy pozo­stali uważ­nie słu­chali jego wyja­śnie­nia.

– Sto metrów, punkt odnie­sie­nia samotne drzewo na prze­ciw­le­głym stoku – wyja­śnił, wska­zu­jąc to miej­sce. – Dwa palce w prawo od drzewa jest ścieżka pro­wa­dząca do lasu.

Ken i kilku innych ope­ra­to­rów spoj­rzało w tym kie­runku.

– Widzę – powie­dział SSM, potwier­dza­jąc że dostrzegł ścieżkę. Popa­trzył na Jaya, dając mu znak, by mówił dalej. Ken był dobrym dowódcą, który zawsze cze­kał, aby jego ludzie zna­leźli wła­ściwą odpo­wiedź, zamiast poda­wać im ją na tacy.

– Trudno prze­no­sić taką broń w tym tere­nie – stwier­dził Jay, spo­glą­da­jąc na nie­po­ręczny i ciężki DSzK. – Widzieli, że patrole ich szu­kają, i może kazali tym dwóm jele­niom cze­kać tu i opóź­niać nas, by reszta mogła się wynieść z tego rejonu.

Ken spoj­rzał na dwa ciała. „Jele­nie” ozna­czało, że roz­ka­zano im tu wal­czyć i zgi­nąć, ale sier­żant szef nie był tego pewien. – Pew­nie zgło­sili się na ochot­nika – powie­dział. – Zapew­niali sobie bilet do nieba i to wszystko.

Przez chwilę spo­glą­dał na zbo­cze, gła­dząc szcze­cinę na pod­bródku, i w końcu pod­jął decy­zję.

– Gdyby w pobliżu była jakaś jaski­nia, nie zaata­ko­wa­liby nas w ten spo­sób. Jeżeli wszy­scy dali stąd w długą i zosta­wili tych dwóch bez­u­ży­tecz­nych dup­ków, żeby nas spo­wol­nili, to nie mamy tu już nic do roboty. Zro­bimy parę łyków i gry­zów, a potem spa­damy do domu – oświad­czył.

Ozna­czało to, że napiją się i coś zje­dzą, a potem wrócą do bazy.

Jay sie­dział w sła­bym afgań­skim słońcu. Potyczka go roz­grzała, ale zimno wra­cało i dawało o sobie znać. Jed­nak widok dwóch zabi­tych tali­bów przy­po­mi­nał mu, że sprawy mogły uło­żyć się o wiele gorzej. Z przy­jem­no­ścią wypił „gorą­cego łyka”, jak nazy­wano cie­płe napoje znaj­du­jące się w racjach żyw­no­ściowy. Zazwy­czaj jeden z człon­ków patrolu „parzył her­batkę”, a potem pusz­czał w obieg kubek z napo­jem. Jay wsy­pał dużo cukru do swo­jego napoju, bo w górach liczyła się każda kalo­ria, i zjadł zmar­z­nięty na kamień bato­nik cze­ko­la­dowy. Nie przej­mo­wał się leżą­cymi w odle­gło­ści paru metrów zwło­kami i wła­ści­wie o nich nie myślał – taka była wojna.

Kiedy patrol już napił się cze­goś cie­płego, Ken pole­cił roz­ło­żyć DSzK i zabrać jego ważne czę­ści, po czym poin­for­mo­wał dowódz­two, że jego zwia­dowca dopro­wa­dzi ich na lądo­wi­sko, skąd zabie­rze ich śmi­gło­wiec.

– No dobra – powie­dział. – Ruszamy.

Zanim Jay zajął swoją pozy­cję w patrolu, ponow­nie zwró­cił uwagę na zwłoki tali­bów. Nie czuł wyrzu­tów sumie­nia z powodu ich śmierci – wolał nie zasta­na­wiać się, co by z nim zro­bili, gdyby wzięli go do nie­woli, ale nie mógł powstrzy­mać się od myśle­nia o wal­kach, które trzeba będzie sto­czyć w tej nowej woj­nie. Ci dwaj ludzie byli kiep­sko ubrani jak na takie zimno, mieli kilka zasob­ni­ków z amu­ni­cją i zostali słabo prze­szko­leni, ale ich wiara dawała im odwagi, by pozo­stać i wal­czyć do śmierci. Jak wielu takich ludzi było chęt­nych oddać życie za pań­stwo tali­bów i za Al-Kaidę?

Ze świa­do­mo­ścią, którą daje sta­wie­nie czoła śmierci i pozo­sta­nie przy życiu, Jay zdał sobie sprawę, że czeka ich długa wojna.

Jego pierw­sza tura w Afga­ni­sta­nie nie będzie ostat­nią.

Rozdział pierwszy

KAN­DA­HAR, LUTY 2007

Jay nie pomy­lił się. Glo­balna wojna z ter­ro­rem nie tylko spo­wo­do­wała otwar­cie nowych fron­tów na całym świe­cie – z któ­rych naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­nym była inwa­zja na Irak – ale tak jak prze­wi­dy­wał, spo­wo­do­wała, że walki w Afga­ni­sta­nie cią­gnęły się w nie­skoń­czo­ność. W 2001 roku wyda­wało się, że Osama bin Laden został zapę­dzony w pułapkę w Tora Bora, ale z jakichś powo­dów, które zda­niem Jaya ni­gdy nie zostały sen­sow­nie wytłu­ma­czone, frag­ment gra­nicy nie został obsa­dzony przez woj­ska koali­cji i przy­wódca Al-Kaidy prze­do­stał się przez góry do Paki­stanu. Komuś takiemu jak Jay trudno było się pogo­dzić z nie­po­wo­dze­niem i mógł sobie jedy­nie wyobra­żać, co czuli żoł­nie­rze ame­ry­kań­skich oddzia­łów sił spe­cjal­nych, kiedy ich wróg numer jeden im się wymknął.

Al-Kaida prze­trwała. Mało tego, pro­wa­dząc bru­talne dzia­ła­nia, takie jak samo­bój­cze zama­chy bom­bowe czy publiczne ści­na­nie głów, zale­wała krwią duże czę­ści świata. Ale wojna roz­lała się o wiele sze­rzej i Al-Kaida stała się jedną z wielu wro­gich orga­ni­za­cji ter­ro­ry­stycz­nych i mili­cji ple­mien­nych czy reli­gij­nych. Koali­cja pod przy­wódz­twem Sta­nów Zjed­no­czo­nych wal­czyła z nimi i z tali­bami, któ­rych w końcu odsu­nęła od wła­dzy. Dwaj ludzie, któ­rych Jay widział zabi­tych w górach, nie byli jedy­nymi tali­bami goto­wymi umrzeć za sprawę. W pro­win­cji Hel­mand zna­la­zły się wów­czas tysiące bry­tyj­skich żoł­nie­rzy, a poci­ski kara­bi­nowe i arty­le­ryj­skie latały w obu kie­run­kach. Nazwy takich miast jak San­gin i Musa Qala stały się powszech­nie znane w bry­tyj­skich domach, a w wie­czor­nych wia­do­mo­ściach poka­zy­wano zacie­kłe walki zare­je­stro­wane przez kamery na heł­mach żoł­nie­rzy.

Pro­win­cja Hel­mand miała powierzch­nię równą poło­wie Anglii, ale zale­d­wie dwa pro­cent liczby jej miesz­kań­ców, i czę­sto spra­wiała wra­że­nie bez­lud­nej. Na pustyni znaj­do­wały się kom­pleksy budyn­ków z cegły suszo­nej na słońcu, dobrze widoczne dzięki ota­cza­ją­cych je gru­bym, wyso­kim murom, ale nie­wielu ludzi zapusz­czało się w góry pię­trzące się nad rów­niną. Tereny zabu­do­wane pro­win­cji sku­piały się wzdłuż rzek, gdzie dzięki nawad­nia­niu zie­mię pokry­wały jaskra­wo­zie­lone dywany pól upraw­nych i sadów. Był to także region owiany złą sławą z racji pro­duk­cji maku uży­wa­nego do wytwa­rza­nia opia­tów, ale w prze­ci­wień­stwie do czer­wo­nego maku, który Jay przy­pi­nał w listo­pa­dzie, aby uczcić pamięć pole­głych, maki w Hel­mandzie miały białe i różowe płatki. Była to kra­ina rów­nie piękna, co zabój­cza, i Jay przy­pusz­czał, że gdyby kie­dy­kol­wiek zapa­no­wał tu pokój, mógłby to być raj dla tury­stów lubią­cych spę­dzać czas na dwo­rze.

Pył i kurz Hel­mandu wyda­wał się znaj­do­wać milion kilo­me­trów od miej­sca, w któ­rym prze­by­wał obec­nie Jay. Sie­dział na ławeczce ogro­do­wej z kawą Tim Hor­tons w ręku. „Dep­tak” był tar­go­wi­skiem umiesz­czo­nym na drew­nia­nej zada­szo­nej plat­for­mie, na któ­rej różne stra­gany oddzie­lone były prze­pie­rze­niami. Było w nich wszystko – od afgań­skich dywa­nów, przez wyroby skó­rzane Guc­ciego, po słynne na całym świe­cie pączki Tima Hor­tona. Jeden z nich Jay wła­śnie odło­żył.

Nie po raz pierw­szy sie­dział tu przy sto­liku pik­ni­ko­wym, co stało się swego rodzaju rytu­ałem. Razem z kil­koma innymi „wodzami” (jak nazy­wano wszyst­kich posia­da­ją­cych wła­dzę) Jay awan­so­wał na sta­no­wi­sko sier­żanta, szefa pod­od­działu czo­ło­wego zespołu C SBS. Mieli poprze­dzać oddziały, żeby wyko­ny­wać zada­nia, o któ­rych nikt nie lubił myśleć – papier­kową, admi­ni­stra­cyjną robotę – i orga­ni­zo­wać odprawy.

Jay się tym nie przej­mo­wał. Awans na sier­żanta szefa był zaszczy­tem i cho­ciaż zawsze wolał dzia­łać na polu walki, nie wykrę­cał się od takich zadań ani nie pró­bo­wał prze­rzu­cać na kogoś papier­ko­wej strony dzia­łal­no­ści sił spe­cjal­nych. Umiał pra­co­wać w zespole i był zawo­dow­cem – a to ozna­czało wyko­ny­wa­nie wszel­kiego rodzaju prac naj­le­piej jak potra­fił.

Jay wypił kolejny łyk kawy Tim Hor­tons – zupeł­nie nie­złej – i spoj­rzał na grupki przed­sta­wi­cieli roż­nych jed­no­stek NATO wędru­ją­cych od stra­ganu do stra­ganu. Zauwa­żył grupę roze­śmia­nych i prze­rzu­ca­ją­cych się żar­tami mło­dych żoł­nie­rzy, jesz­cze nie­dawno nasto­lat­ków. Uśmie­chali się jak ludzie, któ­rzy dopiero co skoń­czyli swój udział w wal­kach i wybie­rali się do domów. Tu i owdzie widział grupki Royal Mari­nes noszą­cych z dumą swoje zie­lone berety. Dostrzegł także czer­wono-białe naszywki nara­mienne Kró­lew­skich Fizy­lie­rów, a także emble­maty na czap­kach roz­ma­itych jed­no­stek wspar­cia i mun­dury wojsk roż­nych kra­jów. Wielu żoł­nie­rzy było mło­dych, ale Jay dostrzegł także star­szych pod­ofi­ce­rów – na przy­kład z 3. Bry­gady Koman­do­sów, na któ­rej spo­czy­wał cały cię­żar zimo­wych walk. Kiedy Jay był mło­dym marine, poznał wielu star­szych pod­ofi­ce­rów. Byli jego kum­plami i towa­rzy­szami broni, i tak było rów­nież w przy­padku wieku ope­ra­to­rów SBS w zespole C. Cho­ciaż każdy żoł­nierz armii bry­tyj­skiej mógł pró­bo­wać wziąć udział w selek­cji, to jed­nak więk­szość SAS sta­no­wili żoł­nierze wojsk inży­nie­ryj­nych, spa­do­chro­nia­rze i żoł­nierze paru innych puł­ków. Gdy współ­dzia­łało się albo wcho­dziło w skład grup bojo­wych pie­choty, mogło się zda­rzyć, że nie powstały żadne oso­bi­ste rela­cje pomię­dzy pie­chu­rami a jed­nostką sił spe­cjal­nych „Bla­des” z Here­fordu. Ale kiedy SAS został połą­czony z jed­nost­kami bojo­wymi Royal Mari­nes, zawsze ist­niała zaży­łość pomię­dzy nie­któ­rymi star­szymi pod­ofi­ce­rami. Wielu z nich razem prze­cho­dziło kurs dla koman­do­sów, co two­rzyło trwałe więzi kole­żeń­stwa.

Wojna two­rzyła naj­sil­niej­sze więzi i Jay widział to w gru­pach mło­dych ludzi zmie­rza­ją­cych do domu na wypo­czy­nek. Brali udział w jed­nych z naj­cięż­szych walk toczo­nych przez bry­tyj­skie woj­ska od cza­sów wojny w Korei i zapła­cili za to wysoką cenę, widząc kole­gów wra­ca­ją­cych do domu bez koń­czyn, nie­wi­do­mych lub w trum­nach. Jay zoba­czył, że trzech żoł­nie­rzy Kró­lew­skiego Pułku Fizy­lie­rów wypa­truje sto­lika, przy któ­rym mogliby zjeść potężne por­cje pącz­ków leżące na ich tacach, ale wszyst­kie były zajęte.

– Wci­śnij­cie się tutaj, chło­paki! – zawo­łał.

Prawdę mówiąc, nie musieli się wcale wci­skać. Jay był zbu­do­wany jak wią­zacz młyna w rugby, ale mimo to przy stole pozo­stało dużo miej­sca. Mło­dzi pie­chu­rzy mimo wszystko się zawa­hali. Od razu poznali ope­ra­tora sił spe­cjal­nych. Jay miał na sobie spodnie z wzo­rem masku­ją­cym DPM, puchową kurtkę North Fle­ece i czapkę base­bal­lową na gło­wie. Był od nich dwa razy star­szy, co ozna­czało że ma też o wiele wyż­szy sto­pień.

– Jest pan pewien, sir? – zapy­tał star­szy sze­re­gowy.

– Tak, klap­nij­cie tutaj.

Żoł­nie­rze usie­dli z tro­chę zakło­po­ta­nymi minami. Nie­dawno sami wal­czyli zaja­dle z tali­bami, ale czuli respekt przed Jayem. Nie bar­dzo wie­dzieli, czym się zaj­muje ani z jakiej jest jed­nostki, ale wyczu­wali w nim kogoś, kto jest zawo­dow­cem.

– Chce pan pączka, sir? – zapy­tał naj­młod­szy żoł­nierz. Mówił z wymową typową dla New­ca­stle i zda­niem Jaya miał nie­wiele wię­cej niż osiem­na­ście lat.

Jay nie był głodny, ale wziął jed­nego, dzię­ku­jąc uśmie­chem. Nic nie two­rzy lep­szej więzi niż dzie­le­nie się jedze­niem.

– Mam na imię Jay – przed­sta­wił się i podali sobie ręce.

Fizy­lie­rzy byli szczu­pli i wygło­dzeni po całym lecie spę­dzo­nym na woj­nie.

– Wra­ca­cie do domów, chło­paki? – zapy­tał Jay, a kiedy potwier­dzili, zain­te­re­so­wał się, dokąd pojadą. Jeden z pie­chu­rów wra­cał do dziecka, któ­rego jesz­cze nie widział.

– Nie mogli cię wysłać do domu, żebyś był przy naro­dzi­nach?

– Nie pro­si­łem o to. – Chło­pak wzru­szył ramio­nami. – Potrze­bo­wa­li­śmy wszyst­kich, któ­rzy tam byli. Był­bym ostat­nim palan­tem, gdy­bym ich zosta­wił.

Fizy­lie­rzy spodo­bali się Jay­owi. Ludzie mogli mówić, co chcą o poko­le­niu Play Sta­tion, ale ci tutaj byli mło­dymi bry­tyj­skimi żoł­nie­rzami, z któ­rych ich kraj mógł być dumny.

– Gdzie byli­ście w Hel­man­dzie? – spy­tał.

– W San­gi­nie, sir. – Star­szy sze­re­gowy cierpko się uśmiech­nął. – Prze­pra­szam… w San­gi­nie, Jay. Wcze­śniej napa­rza­li­śmy się tu i ówdzie, ale tam wal­czy­li­śmy po raz ostatni. Potem byli­śmy tro­chę w Bastio­nie, ale cho­ler­nie się tam nudzi­li­śmy.

– Jak było w San­gi­nie? – zain­te­re­so­wał się Jay.

– Dość ner­wowo – odparł star­szy sze­re­gowy i jego dwaj kole­dzy par­sk­nęli śmie­chem, a Jay się uśmiech­nął. Tygo­dnie ata­ków tali­bów, ostrza­łów moź­dzie­rzo­wych, gra­naty lata­jące z jed­nej i dru­giej strony, i nie­bez­piecz­nie bli­skie ude­rze­nia lot­nic­twa. Tak, to rze­czy­wi­ście było dość ner­wowe.

– Odwa­li­li­ście kawał dobrej roboty, chło­paki – ode­zwał się Jay i widział, że są z tego dumni.

Jay nie był jakimś siwym, sta­rym gene­ra­łem, któ­rego mieli w nosie, ale twar­dym, doświad­czo­nym ope­ra­to­rem. Jego opi­nia miała duże zna­cze­nie dla mło­dych pie­chu­rów.

Spoj­rzał na pustą tacę po pącz­kach i wstał.

– Zała­twię nowe – powie­dział.

Chłopcy zapro­te­sto­wali, ale Jay wró­cił po paru minu­tach z nową por­cją. Nie usiadł, ale wycią­gnął do mło­dych żoł­nie­rzy rękę. Fizy­lie­rzy wsta­wali i ści­skali ją.

– Może weź­mie pan jed­nego na drogę, sir? – zapro­po­no­wali.

– Nie trzeba, chło­paki. Uwa­żaj­cie na sie­bie.

Roze­śmiali się. W cza­sie tej wojny takie poże­gna­nie zastą­piło dawne „do zoba­cze­nia”. Ale czy cokol­wiek mogłoby się rów­nać z pro­ble­mami, z jakimi nie­dawno mieli do czy­nie­nia?

Jay spoj­rzał na zega­rek i ruszył chod­ni­kiem. Wciąż miał tro­chę czasu do następ­nego spo­tka­nia. Ruszył z powro­tem, zer­ka­jąc kątem oka na innych ludzi na dep­taku, z któ­rych więk­szość omi­jała wiel­kiego faceta wiel­kim łukiem. Było tu też kilku ludzi w cywil­nych ubra­niach, przed­się­bior­ców ze Sta­nów i z Wiel­kiej Bry­ta­nii. Byli też ludzie z sił powietrz­nych róż­nych kra­jów i paru z nich było tak kor­pu­lent­nych, że Jay zasta­na­wiał się, jak musiały wyglą­dać testy ich spraw­no­ści fizycz­nej, jeżeli w ogóle jakieś były. Jako młody koman­dos nie­ustan­nie w cza­sie zajęć z wuefu dosta­wał w kość, a jako ope­ra­tor SBS wciąż inten­syw­nie ćwi­czył nie dla­tego, że poga­niali go instruk­to­rzy, ale przede wszyst­kim z wła­snej potrzeby. W prze­ci­wień­stwie do niektó­rych innych żoł­nie­rzy Jay nie pozwa­lał sobie na to, aby widok tłu­stych woj­sko­wych go wku­rzał, ale nie mógł zro­zu­mieć ich spo­sobu myśle­nia – dla­czego ktoś nie chce być bar­dzo sprawny, skoro może nim być?

Idąc przez bazę, Jay nie mógł powstrzy­mać się od myśle­nia o histo­rii wojny w Afga­ni­sta­nie i o jej prze­biegu. Lot­ni­sko w Kan­da­ha­rze zostało zabez­pie­czone przez ame­ry­kań­ską pie­chotę mor­ską kilka mie­sięcy po tym, jak Jay zoba­czył w Bia­łych Górach pierw­szego zabi­tego wroga. Cho­ciaż w tym dniu jego patrol odniósł suk­ces, a siły spe­cjalne wygrały wiele dużych bitew, trudno było uznać, że dzia­ła­nia zostały uwień­czone peł­nym powo­dze­niem – Osama bin Laden prze­cież jesz­cze żył, a wojna się prze­cią­gała. Jeżeli ich celem było wej­ście do Afga­ni­stanu, roz­gro­mie­nie Al-Kaidy i poło­że­nie kresu islam­skiemu dżi­ha­dowi, to zakoń­czyły się niepowo­dze­niem. Pięć lat póź­niej prze­moc się nasi­lała, a liczba ofiar po naszej stro­nie wzro­sła.

Po ataku na dwie wieże World Trade Cen­ter we wrze­śniu roku ogra­ni­czony poten­cjał poci­sków powie­trze–zie­mia tali­bów został znisz­czony, co umoż­li­wiło siłom powietrz­nym prze­rzu­ca­nie sprzętu i ludzi. W rezul­ta­cie pod koniec mie­siąca prze­rzu­cono drogą lot­ni­czą pierw­sze ame­ry­kań­skie jed­nostki, a razem z nimi bry­tyj­skie oddziały sił spe­cjal­nych.

Ale Osama bin Laden wymknął się z sieci zarzu­co­nej wokół masywu Tora Bora i uciekł do Paki­stanu. Jay nie mógł zro­zu­mieć, dla­czego ele­menty kor­donu nie zostały obsa­dzone przez siły spe­cjalne NATO albo ame­ry­kań­ską pie­chotę mor­ską. Tak czy owak Al-Kaida wyko­rzy­stała lukę i jej przy­wódca wydo­stał się z pułapki. Przy­wódcy tali­bów wkrótce podą­żyli jego śla­dem i w poło­wie grud­nia 2001 roku wynie­śli się z Afga­ni­stanu. Powstał rząd tym­cza­sowy, a następ­nie w paź­dzier­niku 2004 roku odbyły się ogól­no­kra­jowe wybory i pre­zy­den­tem został Hamid Karzaj.

To była ta łatwiej­sza część – pomy­ślał Jay, wspo­mi­na­jąc odprawę w Poole, matecz­niku SBS. Pro­wa­dził ją ofi­cer szta­bowy wojsk lądo­wych – nik­czem­nej postury, ale o zaska­ku­jąco dono­śnym, przy­ku­wa­ją­cym uwagę gło­sie.

– Każdy, kto mówi wam, że pre­zy­dent Karzaj ma pełne popar­cie lud­no­ści kraju, pie­przy głu­poty – oświad­czył ofi­cer wywiadu zgro­ma­dzo­nym w obo­zo­wym audy­to­rium ope­ra­to­rom zespołu C. – Wszyst­kie insty­tu­cje tego kraju, takie jak poli­cja, są prze­żarte korup­cją. Afga­ni­stan ma bar­dzo małe dochody z eks­portu. Rząd otrzy­muje bar­dzo mało pie­nię­dzy z podat­ków, co unie­moż­li­wia dopro­wa­dze­nie poli­cji i sił zbroj­nych do wła­ści­wego stanu. Mówiąc szcze­rze, nawet gdyby dosta­wali wię­cej pie­nię­dzy, zosta­łyby one po pro­stu zde­frau­do­wane, tak jak dzieje się z mię­dzy­na­ro­dową pomocą huma­ni­tarną, hoj­nie prze­sy­łaną dla tego kraju. Nie cho­dzi o to, że nie wysy­łamy do Afga­ni­stanu pie­nię­dzy, ale o to, że nie możemy łatwo odzy­skać tego, co zostało skra­dzione. Mamy tylko jeden wybór: możemy ukła­dać się albo z rzą­dem, albo z tali­bami.

Sie­dzący w przed­niej czę­ści sali Jay zer­k­nął w strona Manca, jed­nego z jego star­szych pod­ofi­ce­rów. Manc dora­stał w jed­nej z naj­uboż­szych czę­ści Wiel­kiej Bry­ta­nii, a jego ojciec uznał, że labu­rzy­ści nie sta­rają się tak jak powinni i Manc odzie­dzi­czył po nim wiele skraj­nie lewi­co­wych idei. Pro­wa­dziło to do wielu „oży­wio­nych” dys­ku­sji w mesie pod­ofi­cer­skiej, ale jeżeli Jay ocze­ki­wał, że Manc zacznie pysko­wać, nie musiał się mar­twić. Sier­żant skrzęt­nie robił notatki.

– Dostają tro­chę pie­nię­dzy za kamie­nie szla­chetne wydo­by­wane tutaj, w stre­fie Tadży­ków – oznaj­mił ofi­cer, prze­su­wa­jąc wskaź­nik na frag­ment wyświe­tla­nej mapy – nie­da­leko gra­nicy z Tadży­ki­sta­nem, ale ma się to nijak do fun­du­szy, jakie mogliby uzy­skać, eks­plo­atu­jąc te zasoby efek­tyw­nie. Główna część ich docho­dów pocho­dzi z han­dlu z zagra­nicą i w samym kraju. Jed­nak afgań­ska poli­cja zaj­muje się usta­wia­niem punk­tów kon­troli na dro­gach i ścią­ga­niem swo­ich podat­ków, kiedy ma na to ochotę, a więk­szość przy­gra­nicz­nych miast ma swo­ich komen­dan­tów woj­sko­wych, któ­rzy kon­tro­lują wszystko, co prze­cho­dzi przez pod­le­ga­jący ich wła­dzy odci­nek gra­nicy, i oni także pobie­rają opłaty za swoje usługi. Ame­ry­ka­nie są tym bar­dziej poiry­to­wani niż my. Mam wra­że­nie, że dzięki naszemu daw­nemu impe­rium nieco lepiej niż oni orien­tu­jemy się, co się tu dzieje. Ame­ry­ka­nie przy­byli, ocze­ku­jąc, że znajdą tu nowo­cze­sne pań­stwo, z któ­rym po wypę­dze­niu tali­bów będą mogli nawią­zać współ­pracę. To, z czym zetknęli się tu w rze­czy­wi­sto­ści, zaszo­ko­wało ich. A tym­cza­sem za gra­nicą, w Paki­sta­nie, tali­bo­wie zaczęli się prze­gru­po­wy­wać i jest bar­dzo praw­do­po­dobne, że korup­cja i brak auto­ry­tetu rządu w Kabulu uza­sadni prze­ję­cie wła­dzy w nie­któ­rych ponow­nie zaję­tych przez nich rejo­nach.

Jay spoj­rzał na sie­dzą­cych wokół niego, słu­cha­ją­cych uważ­nie ludzi. Zazwy­czaj odprawy były tro­chę sztywne, ale ta była wspa­niała i ofi­cer dosko­nale przy­cią­gnął uwagę odbior­ców. Opo­wieść o dro­gich kamie­niach, pie­nią­dzach, korup­cji i nar­ko­ty­kach zawsze mogła liczyć na zain­te­re­so­wa­nie.

– Ame­ry­ka­nie, my i inni sojusz­nicy pozo­sta­li­śmy w Afga­ni­sta­nie jako część Mię­dzy­na­ro­do­wych Sił Wspar­cia Bez­pie­czeń­stwa – mówił dalej ofi­cer. – Kraj został podzie­lony na pięć oddziel­nych dowództw, któ­rym pod­le­gają poszcze­gólne regiony. – Odwró­cił się do mapy i zaczął poka­zy­wać na niej różne strefy obwie­dzione gru­bymi, czer­wo­nymi liniami. – Są one zarzą­dzane przez NATO wspól­nie z ISAF. Pół­noc jest admi­ni­stro­wana przez Niem­ców, a zachód przez Wło­chów. Ame­ry­ka­nom pod­lega rejon cen­tralny, wokół Kabulu oraz strefa wschod­nia, cią­gnąca się do gra­nicy z Paki­sta­nem. Mają tu kupę kło­po­tów.

– Pozo­staje jesz­cze połu­dnie… – Ofi­cer prztyk­nął pilo­tem rzut­nika i wyświe­tlił następną mapę w dużej skali uka­zu­jącą połu­dniową część kraju obwie­dzioną grubą, żółtą linią – …czyli pro­win­cje Nim­ruz, Hel­mand i Kan­da­har. Dowódz­two Regionu Połu­dnie pod­lega Kana­dyj­czy­kom. Póź­niej w tym roku zosta­nie prze­ka­zane Holen­drom. W następ­nym roku przyj­dzie kolej na Bry­tyj­czy­ków. Jak wie­cie, Hel­mand jest strefą ope­ra­cyjną pułku spa­do­chro­no­wego oraz pod­od­dzia­łów wojsk lądo­wych. W póź­niej­szym okre­sie tego roku przej­mie ją Kró­lew­ska Pie­chota Mor­ska. Jest to afgań­ska część Belu­dży­stanu, zamiesz­kana głów­nie przez Pasz­tu­nów, któ­rzy nie zawra­cają sobie głowy prze­pi­sami wyda­nym przez rząd w Kabulu i wszyst­kim, co możemy im zapro­po­no­wać. Gra­nica z Paki­sta­nem o dłu­go­ści ponad dwóch tysięcy dwu­stu kilo­me­trów nic dla nich nie zna­czy i prze­kra­czają ją, kiedy mają na to ochotę. Teren jest górzy­sty, z nie­wiel­kimi frag­men­tami piasz­czy­stych i kamie­ni­stych rów­nin. Gra­nica z Paki­sta­nem przy­lega do pozo­sta­łej czę­ści Belu­dży­stanu, a z dru­giej do tego, co nazy­wa­li­śmy Przej­ściem Pół­nocno-Zachod­nim, a teraz Chaj­ber Pasz­tun­chiwa. To rejon, gdzie nie ist­nieje żadne prawo. Zamiesz­kuje je kilka ple­mion, z któ­rych żadne nie uważa, by rząd Paki­stanu miał jakie­kol­wiek prawo dyk­to­wać im, jak mają żyć, podob­nie jak te po afgań­skiej stro­nie gra­nicy nie uznają, by pod­legały wła­dzy Kabulu. Ple­mienne prawa i tra­dy­cje są tu nad­rzędne i jeżeli działa wśród nich Al-Kaida czy tali­bo­wie, ni­gdy nas o tym nie poin­for­mują. Z tych wła­śnie powo­dów region jest w dużej mie­rze pozo­sta­wiony sam sobie i Paki­stań­czycy go nie patro­lują.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki