Pokochać PiS - Marek Zagrobelny - ebook

Pokochać PiS ebook

Marek Zagrobelny

3,7

Opis

"Pokochać PiS" to niezwykły dokument. Marek Zagrobelny uwierzył w Jedynie Słuszną Partię. Zanurzył się w niej, pracował dla niej, oglądał na własne oczy, jak PiS działa w swoim mateczniku, w średnich miastach i małych miasteczkach... Czym się to skończyło? Emigracją. Zdobyte przez Zagrobelnego doświadczenia zainteresowały wydawców w Norwegii. Opublikowali jego książkę, która dziś ukazuje się po polsku. To cenne świadectwo dla każdego, kto chce zrozumieć - choć niekoniecznie pokochać - PiS.

 

Tomasz Piątek, pisarz, dziennikarz śledczy

W Polsce bardzo często się zastanawiamy, skąd się wziął sukces Prawa i Sprawiedliwości. Rozważamy, jakie jest źródło poparcia społeczeństwa dla „dobrej zmiany” prowadzącej państwo w kierunku niedemokratycznym. Słowem – dlaczego woda w garnku ma coraz wyższą temperaturę, a żaba nie wyskakuje. Powstały na ten temat analizy naukowe pisane z perspektywy prawa, socjologii i nauk politycznych. W debacie zaistniały raporty z przykładowego „Miastka”. Jednak niewiele jest książek traktujących o tym z perspektywy byłego działacza partii władzy. Dzięki różnym doświadczeniom (w tym emigracji) Markowi Zagrobelnemu udało się złapać dystans do polskiej polityki i zrozumieć, jak może funkcjonować nowoczesne, demokratyczne społeczeństwo w kontekście polskich nadużyć i dążeń do autorytaryzmu. Jeśli zakłada się na oczy okulary idealnie dopasowane przez optometrystę, to można zobaczyć więcej. Dzięki obserwacjom Autora mamy okazję po raz kolejny zastanowić się nad skutecznymi metodami powrotu Polski do rodziny państw demokratycznych.

 

Dr hab. Adam Bodnar, b. rzecznik praw obywatelskich

Partia, której głównym napędem jest antysemityzm i nienawiść do LGBT? Porażająca opowieść człowieka, który porzucił PiS i przeszedł na jasną stronę mocy.

Witold Bereś, pisarz, dziennikarz redaktor naczelny  miesięcznika „Kraków i świat”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 256

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (20 ocen)
6
5
6
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright: Frekk Forlag 2021

Tytuł wydania oryginalnego: Lov og rettferdighet! - slik lærte jeg å elske det autoritære

 

© Copyright wydania polskiego: Wydawnictwo Arbitror sp. z.o.o. 2022

 

Projekt okładki i stron tytułowych

Łukasz Stachniak

 

Adiustacja, skład i łamanie do druku

Witold Kowalczyk

 

Przygotowanie wersji elektronicznej

Epubeum

 

Na podstawie Wydania I

 

ISBN 978-83-66095-34-2

 

Wydawnictwo Arbitror spółka z o.o.

www.arbitror.pl

e-mail:[email protected]

Zastrzeżenie

Przedstawione wydarzenia rozgrywają się w Polsce i w Norwegii. Przed wyjazdem zagranicę autor mieszkał we wsi Naratów w gminie Niechlów (do 26. roku życia), a następnie w miejscowości Góra (do 35. roku życia). Obie gminy leżą na Dolnym Śląsku. Jednak na potrzeby tej książki wszystkie wydarzenia rozgrywające się w obu tych miejscowościach zostały skupione w jednym miasteczku, tak aby łatwiej było zrozumieć cały proces i rozwój wydarzeń. Schemat ten dotyczy również niektórych opisywanych scen.

Wszystkie wymienione w książce osoby oraz opisywane okoliczności, w których występują, są autentyczne. Mimo to, aby chronić prywatność tych osób, niektóre imiona i nazwiska zostały zmienione. Wydawnictwo zna personalia opisywanych postaci.

Podziękowania

Książka ta by nie powstała, gdyby nie droga, którą przeszedłem. Wpływ na nią miało wiele osób. Duża część z nich przyczyniła się do niej nieświadomie. Nie jest więc możliwe, aby podziękować zarówno wszystkim, jak i tylko niektórym. Szczególne jednak wyrazy wdzięczności należą się trzem osobom.

Z całego serca dziękuję Profesor Ninie Witoszek z Uniwersytetu w Oslo, która właściwie mnie „zdiagnozowała” i wskazała mi kierunek literacki. Serdecznie dziękuję Bårdowi Larsenowi z think tanku Civita w Oslo, który niezwykle zaangażował się w norweski proces wydawniczy. Dziękuję również Profesorowi Adamowi Bodnarowi, który jako pierwszy Polak przeczytał polski manuskrypt i doradził w kwestii polskiego wydania.

W Polsce jest taka fatalna tradycja zdrady narodowej. […] To jest jakby w genach niektórych ludzi, tego najgorszego sortu Polaków. No i ten najgorszy sort właśnie w tej chwili jest niesłychanie aktywny, bo czuje się zagrożony. Proszę zwrócić uwagę, że wojna, potem komunizm, później transformacja tak, jak ją przeprowadzono, to właśnie ten typ ludzi promowała, dawała mu wielkie szanse.

 

Jarosław Kaczyński

Prolog

Kuchnia. Jasnożółte meble. Jedna z dolnych szafek po prawej stronie, a w niej szuflada. Na dnie biała, plastikowa odznaka długości 5 centymetrów i szerokości 2. Lekko zużyta już agrafka oraz zgrabnie zaprojektowany czerwony napis „Solidarność”. Leżała tam od roku 1980 i należała do mojego taty.

Mając pięć lat, odnotowuję właśnie swój pierwszy kontakt z polityką. Jej obecność w swoim życiu odczuwałem zawsze. Nie wiem dokładnie, czy obecna była już w momencie moich narodzin i później, na etapie niemowlęcym, jednak w okresie przedszkolnym rozmowy rodziców o polityce słyszałem często.

Cztery lata później we Wrocławiu – 6 lutego 1989 roku – bawię się na podłodze zabawkami, które otrzymałem tego dnia w prezencie. Dorośli siedzą na kanapie i z wielką namiętnością oglądają coś na czarno-białym ekranie. W pokoju wyczuwam atmosferę wielkiego poruszenia i ciekawości, napiętą do granic. Odwracam głowę w lewo i na ekranie spostrzegam przygotowania do jakiegoś ważnego wydarzenia, komentowanego nieustannie przez dziennikarzy. Gdy spoglądam na dorosłych, tato mówi: „Dziś jest ważny dzień dla ciebie i dla Polski synu. To twoje dziewiąte urodziny i początek obrad Okrągłego Stołu”.

Rzeczywiście, stół na ekranie jest okrągły, ale żaden dziewięciolatek nie zastanawiałby się chyba, co to właściwie oznacza.

Obrady Okrągłego Stołu były negocjacjami, które odbywały się od 6 lutego 1989 do 5 kwietnia 1989 roku pomiędzy władzami komunistycznej Polski, opozycją demokratyczną skupioną wokół Solidarności oraz hierarchami Kościołów katolickiego i ewangelicko-augsburskiego. Było to jedno z najważniejszych wydarzeń współczesnej Polski, które doprowadziło do częściowo wolnych wyborów 4 czerwca 1989 roku oraz do powstania polskiej demokracji.

Dwa lata później umiera mój tato. W kolejnych latach polityka jest po prostu stałą częścią codzienności. Po śmierci taty mama wiąże się z burmistrzem naszego miasteczka, a ja mam wrażenie, że nasz dom staje się jakimś centralnym ośrodkiem ogólnonarodowych rozmów i negocjacji. Jestem wręcz pewien, że wszelkie ustalenia polityczne w kraju zapadają właśnie u nas. Sądzę tak po osobach, które często nas odwiedzają i którym również często jestem przedstawiany. Raz przyjeżdża wojewoda, innym razem senator. Kiedy indziej podaję rękę wiceministrowi, następnym razem posłowi.

Po reformie administracyjnej w Polsce w 1999 roku, która wprowadziła powiat jako trzecią jednostkę samorządu terytorialnego, przyjeżdżają dyrektorzy instytucji powiatowych, radni sejmiku wojewódzkiego i kolejni starostowie powiatu, którzy w tym okresie zmieniają się tak szybko, jak sygnalizacja świetlna na dużym skrzyżowaniu. Swoją drogą – widziałem wtedy niemal codziennie, jak mama odczuwała pełną i nieograniczoną dumę z faktu, że to właśnie ona ma pośrednio wpływ na wiele politycznych ruchów czy kadrowych roszad w okolicznych instytucjach.

Im wszystkim również jestem przedstawiany, a mój nieformalny ojczym, który na ten czas jest już szefem klubu radnych w radzie powiatu (oraz działaczem partii Akcja Wyborcza Solidarność), czerpie ogromną satysfakcję z tego, że za jego sprawą mogę mieć kontakt z tak ważnymi ludźmi.

Wszystko to sprawia, że w okresie nastoletnim, w ramach wewnętrznego buntu, przyrzekam sobie, że nic nigdy nie będzie w stanie zmusić mnie do tego, aby kiedyś zająć się polityką na poważnie. Próbuję odcinać się od tego wszystkiego najskuteczniej, jak tylko potrafię. Często wdaję się przez to w spontaniczne rozmowy z ojczymem, w których usiłuję wmówić mu pewne fakty. On jednak, zawsze zachowując zimną krew, dyplomatycznie i bezkonfliktowo zasypuje mnie argumentami. Sprowadza mnie tym samym na ziemię.

W październiku 2002 roku odbywają się pierwsze w historii polskiej demokracji bezpośrednie wybory na burmistrza, które ojczym przegrywa. Nie obejmuje on również żadnej innej znaczącej funkcji politycznej. Jako 22-latek mogę przez to odetchnąć z ulgą, mając pewność, że temat polityki znika raz na zawsze z naszego domu i z mojego życia.

I rzeczywiście tak jest. Czas wizyt, głośnych dyskusji, jakiegoś ustalania nie wiadomo czego i w jakim celu kończy się zupełnie. Jest spokój i sielanka, o których czasem można przeczytać w wielkich polskich dziełach literackich. Mama też się wycisza i ogranicza kontakty z częścią swoich koleżanek. Do tej pory miałem wrażenie, że wszystkie one potrzebowały się z nią przyjaźnić tylko po to, by raz na jakiś czas móc załatwić dla siebie jakąś palącą sprawę lub po prostu podtrzymać polityczny kontakt, tak bardzo potrzebny w tej nieprzewidywalnej, małomiasteczkowej Polsce lat 90.

Po porażce ojczyma każdy domownik w pewnym stopniu się zmienia. Ja też. Mogę poświęcić się życiu studenckiemu, odciąć się od mojej małej miejscowości i częściej przebywać we Wrocławiu. Tam jest bowiem ten wielki świat, który zaczynam zauważać oczami żądnego przygody studenta. Nie spostrzegam tylko tego, że dokładnie to samo podniecające uczucie bezwzględnej izolacji od polityki… pcha mnie w jej objęcia, z kilkukrotnie większą siłą.

CZĘŚĆ PIERWSZADyskryminacja

Rozdział INauczyć się nienawidzić

Polska, wiosna 2003 roku

Wysiadając z niebieskiego tramwaju w centrum Wrocławia, zarzucam ciężki plecak na ramiona i poprawiam czarny płaszcz. Tramwaj zatrzymuje się w tym miejscu przy perełce świeckiej architektury barokowej, która jest jednym z najstarszych budynków w tej części miasta.

Czekam chwilę, aż tramwaj ruszy i odsłoni piękną kamienicę, w której mieści się wydział historyczny Uniwersytetu Wrocławskiego. Przechodzę żwawym krokiem na drugą stronę ulicy tak jak cała reszta ludzi, spośród których ponad dwie trzecie to studenci. Wchodzę w ulicę Uniwersytecką, która po około 100 metrach, wpadając w Kuźniczą, ukazuje mi Wydział Prawa, Administracji i Ekonomii, na którym jako 23-latek studiuję administrację.

Dzisiaj jednak przyświeca mi inny cel. Mam nadzieję, że spotkam się z człowiekiem, którego co najmniej od dwóch lat nieustannie podziwiam. Jest młody (ledwie kilka lat starszy ode mnie) i uosabia to, czego zachłyśnięty wielkim światem student nieustannie szuka. Stanowi wzór do naśladowania i przykład sukcesu, który zawdzięcza temu, że w odpowiednim momencie podjął trafną i odważną decyzję.

Piotr Sobala jest adiunktem na wydziale i już niedługo zostanie doktorem prawa. Zawsze ubrany w ciemny garnitur, koszulę w kolorze écru i idealnie dobrany krawat, sprawia w moich oczach wrażenie doskonałego 30-latka.

Na Piotra trafiłem przypadkowo, kiedy to dwa lata wcześniej ktoś przyniósł do domu jego ulotkę wyborczą. Kandydował do parlamentu z wysokiego miejsca na liście nowo powstałej partii Prawo i Sprawiedliwość. Już sam ten fakt był dla mnie wtedy ogromnym wyczynem. Bardzo podziwiałem to, że niespełna trzydziestolatek jest w stanie uzyskać miejsce w czołówce listy wyborczej. I to tak ważnej, obejmującej przecież Wrocław i okoliczne powiaty.

Zwykły kawałek kredowego papieru, który nawet nie przyciągał wzroku w tamtym czasie, urzekł mnie po prostu wizją wybranej przez Piotra drogi życiowej. Kariery, która byłaby w stanie zwrócić na mnie uwagę innych. Zainteresować lub nawet zainspirować podobnych do mnie młodych ludzi do identycznego postępowania. Walczyłem jak mucha, która wpadła w sidła dużego pająka. Wizja spektakularnej przyszłości dla chłopaka z prowincji wydawała się doskonałym rozwiązaniem wszystkich dotychczasowych życiowych niedogodności. Ale jednocześnie na drugiej szali wciąż leżała niechęć do świata polityki i młodzieńczy bunt wobec wszystkiego, co do tej pory widziałem w domu.

Mimo wszystko tego właśnie dnia to upiorne uczucie buntu i niechęci zaczęło przegrywać. Przegrywać i tracić na znaczeniu. Wizja wspaniałego świata i mimo wszystko perspektywa politycznego wykorzystania swojego pochodzenia zaczęły zdobywać moje uznanie, a w końcu zyskały akceptację. Stałem, patrzyłem, myślałem i kreśliłem plany na przyszłość.

Idąc ciemnym korytarzem na czwartym piętrze, przechodzę obok sekretariatu wydziału i kieruję się w stronę schodów. Następnie skręcam w prawo i wchodzę w węższy korytarz. Tam znajdują się już tylko drzwi do gabinetów dwóch lub trzech profesorów oraz ich asystentów. Na którychś widnieje tabliczka z nazwiskiem „Piotr Sobala”. Nie jestem pewny, czy wykładowca mnie przyjmie, i zestresowany zaczynam żałować, że jednak nie zadzwoniłem, aby się umówić. Analizowałem to wielokrotnie i wiele razy dochodziłem do wniosku, że próba wcześniejszego umówienia się nie dałaby żadnego rezultatu, ponieważ spodziewałem się, że taka osoba nie znajdzie dla mnie czasu. Pomyśli pewnie, że to kolejny natrętny student, który wykorzystując podstępnie pretekst wyimaginowanego spotkania, przyjdzie wymusić wpis do indeksu. Mimo wszystko mam mieszane uczucia.

Stoję i czekam, aż dobiegające zza drzwi stłumione głosy zaczną narastać w sposób charakterystyczny dla końca rozmowy, a szuranie krzesłami da znak, że za chwilę drzwi się otworzą. Osoba wychodząca rzuca krótkie spojrzenie w moją stronę, a ja w jednej chwili zatrzymuję drzwi, które chcą się przede mną zamknąć.

– Przepraszam, panie doktorze…

– Słucham – odzywa się Piotr.

– Czy mogę zająć sekundę? Chciałbym porozmawiać o działalności politycznej. Myślałem o wstąpieniu do partii. Czy możemy zamienić słowo?

– Tak, proszę.

Staję jak wryty, ponieważ byłem przygotowany na odprawienie z kwitkiem. Siadam spięty, a Piotr zajmuje miejsce przy swoim biurku. Zaczyna pierwszy i od razu proponuje przejście na ty, gdyż, jak sam mówi, jesteśmy w podobnym wieku. Pyta, skąd u mnie prawicowe poglądy, a ja oma-wiam w skrócie swoją historię i deklaruję, że jednak chcę się zaangażować. Wyjaśniam, że zamierzam aktywnie działać i zrobić wszystko, aby prawicowy duch patriotyczny stał się na tyle powszechny, by partia w przyszłości mogła przejąć władzę w Polsce. Piotr się ze mną zgadza i mówi, że to już następuje. Dodaje, że to tylko kwestia czasu, nim kraj zostanie trwale oczyszczony z komunistów, którzy niestety zachowali po przemianach roku 1989 wszelkie swe wcześniejsze wpływy.

Wyjaśnia, że na razie jeszcze tego nie widać, ale ten wyczekiwany przez nas wszystkich proces właśnie się rozpoczął i niedługo będziemy członkami partii rządzącej krajem. To w nas, młodych, jest cała energia, która w dużej mierze zapoczątkuje tę przemianę i to my za chwilę będziemy pełnić różne publiczne funkcje. Trzeba tylko odsunąć od władzy żydokomunę i innych odmieńców, którzy pochowali się wszędzie, gdziekolwiek było można.

Niesamowite – myślę sobie. Mam ogromne szczęście, że akurat tego dnia znalazłem się w tym pokoju, ponieważ rozmawiam ze swoim idolem, który na dodatek mówi dokładnie to, o czym myślałem wcześniej i co nieustannie przez lata podkreślane było w domu.

Ustalenia Okrągłego Stołu w roku 1989 to był przecież prosty układ politycznych, finansowych i towarzyskich interesów. Zawsze to przecież słyszałem. Komuniści porozumieli się z lewicowym skrzydłem obozu solidarnościowego. Solidarnościowcy, którzy mieli apetyt na władzę i wpływy, ale niestety byli całkowitymi amatorami, potrzebowali ochrony i nauczycieli na kolejne lata. Ich guru był Lech Wałęsa. Lewicowi solidarnościowcy sprzedali ten kraj i w zamian pozwolili przetrwać komunizmowi pod nowymi szyldami, takimi jak Socjaldemokracja Rzeczypospolitej Polskiej (SdRP) oraz Polskie Stronnictwo Ludowe (PSL).

Komuniści zawsze utrudniali nam życie i robili to też później pod płaszczem nowych partii. Jako dziecko doświadczałem przecież braku towarów na sklepowych półkach, a co za tym idzie – także w domu. Zdawałem sobie sprawę, że rodzice ukrywali przede mną książkę o stalinowskiej zbrodni w lesie katyńskim w roku 1940 i czytali ją tylko późnymi wieczorami. Zawsze mi tłumaczyli, że nie wolno jej nikomu pokazywać. Nieprzewidywalność tamtych czasów stale nam towarzyszyła. Później ci sami komuniści przejęli instytucje i najważniejsze miejsca pracy w nowej Polsce, tak że my – prawdziwi patrioci – po roku 1989 nie mogliśmy żyć normalnie.

Bez dwóch zdań tego właśnie oczekiwałem. Przekonania, że nie tylko ja mam rację, że jest wiele osób podobnych do mnie. Jeżeli pracownik naukowy Uniwersytetu Wrocławskiego wyznaje te same poglądy polityczne i dodatkowo jest wzorem w organizacjach młodzieżowych, to trudno o lepsze tych wartości potwierdzenie.

Piotr kończy rozmowę, wręczając mi kilka bezcennych ulotek i dwa egzemplarze czasopism: „Międzynarodowy Przegląd Polityczny” i „Wszechpolak”. Rzucam okiem w pośpiechu, zapewniam, że przeczytam, i oczekuję ostatniego kontaktu wzrokowego, po którym mogłaby nastąpić propozycja kontynuowania znajomości lub też zaproszenie na jakieś spotkanie polityczne. Wstajemy jednocześnie od stołu, podchodzimy do drzwi i podajemy sobie ręce. Piotr mówi:

– Byłoby dobrze, gdybyś przyszedł w najbliższy wtorek na spotkanie Młodych Konserwatystów. Ja też tam będę. Spotykamy się we wtorki i w czwartki w siedzibie partii. Będzie na pewno kilkanaście młodych osób w naszym wieku. Nawiążesz kontakty, porozmawiamy dłużej.

– Oczywiście, że przyjdę – odpowiadam od razu. – O której?

– Punktualnie o szóstej spotykamy się na klubie dyskusyjnym, a później idziemy do naszego ulubionego miejsca na małe piwko. Przyjdź trochę wcześniej, to poznamy się bliżej.

Jestem w siódmym niebie – nie ma co ukrywać. Ogarnia mnie specyficzny rodzaj euforii. Gdy idę z powrotem korytarzami wydziału, duma tak mnie rozpiera, że nie mieści się w moim ciele. Dopiąłem swego – nie inaczej. Wreszcie dotarło do mnie, gdzie jest moje miejsce. To polityka. W końcu to zrozumiałem. Gdyby tylko istniał jakikolwiek sposób, aby w jednej chwili poinformować o tym, czego dokonałem i z kim przed chwilą rozmawiałem, wszystkich znajomych i całą rodzinę, zrobiłbym to bez wahania.

Niewątpliwie to jeden z najważniejszych momentów w moim życiu. Za kilka lat będę jednym z tych, którzy wreszcie wymiotą z polityki nieodpowiednich ludzi. Wyeliminujemy komunistów, Żydów i tak dalej, by Polska stała się w końcu normalnym krajem. To oni są przecież winni całemu złu, które wkradło się do raczkującej polskiej demokracji. To oni przy Okrągłym Stole w 1989 roku porozumieli się z naiwną lewicą obozu solidarnościowego, która pazerna na władzę i wpływy, ale poruszająca się w swej amatorszczyźnie jak małe dziecko we mgle, potrzebowała patronów i nauczycieli.

Nie czekam na tramwaj. Wolę iść przez wrocławski rynek i rozmyślać, a następnie przez prawie pół miasta na pociąg powrotny do oddalonej o 100 kilometrów rodzinnej miejscowości. W ten lutowy piątek po południu jest niezbyt zimno, gdyż mrozy w ostatnim czasie odpuściły, a w środku miasta zapewne też nie były aż tak dokuczliwe, jak na prowincji. Po drodze snuję plany na kolejne miesiące i lata swojej działalności politycznej. W tej chwili interesuje mnie tylko wtorek, kiedy znów przyjadę tu pociągiem, by móc uczestniczyć w swym pierwszym spotkaniu młodzieżówki.

Mijający mnie ludzie, gdyby się uważnie przyglądali, z pewnością dostrzegliby niezwykle szczęśliwego człowieka, po cichu gadającego do siebie. Na pociąg czekam kilka minut, wsiadam i usadawiam się jak zwykle przy jednym z okien pustego wagonu. Rzucam plecak na siedzenie naprzeciwko i wyciągam czasopisma otrzymane od Piotra. Przez pół drogi wnikliwie je przeglądam, doszukując się jego nazwiska gdzieś wśród autorów artykułów.

Po przesiadce z pociągu do autobusu wieczorem docieram do domu. Członkowie rodziny nie są świadomi, że wydarzyło się coś tak dla mnie ważnego i – jak zwykle – krótka rozmowa kończy się jedynie szybkim zreferowaniem tego, co na studiach. Małe zdziwienie wywołuje jedynie planowany przeze mnie powrót tam w środku przyszłego tygodnia (czego nigdy wcześniej nie robiłem), ale szok, którego doznaje mama, skutecznie tłumię krótkim wyjaśnieniem, że muszę wrócić na dwa lub trzy dni, aby zdobyć kilka wpisów do indeksu. Postanawiam na razie ani słowem nie informować nikogo o moich politycznych zamiarach. Nie sądzę, by był to w tej chwili dobry pomysł, szczególnie po ubiegłorocznym kuble zimnej wody, która wylała się niespodziewanie na głowę ojczyma po tak sromotnej porażce politycznej.

Jeszcze przed północą szukam informacji w internecie. O tej porze mogę to robić w miarę normalnie, gdyż sieć nie jest tak obciążona, jak jeszcze kilka godzin wcześniej. Zawsze w takich momentach zastanawiam się, czy kiedykolwiek w tym kraju będę mógł za przyzwoitą cenę wymienić powolny modem połączony z siecią telefoniczną, mający często niemały problem ze sprawnym otwarciem bardziej skomplikowanej strony internetowej, na stałe łącze eliminujące wszelkie trudności. Cóż – możliwe, że nadejdą kiedyś takie czasy.

Siedząc przed komputerem, docieram do różnych artykułów, opracowań, stron internetowych. Staram się dowiedzieć jeszcze więcej o organizacji, do której z pewnością już niedługo będę przynależał. Wertuję też co jakiś czas otrzymane od Piotra czasopisma. Zawarte w nich informacje zestawiam z tymi znalezionymi w sieci.

Mam! Jestem podekscytowany tym, co udaje mi się znaleźć. Okazuje się, że Piotr jeszcze kilka lat temu był prezesem Młodzieży Wszechpolskiej. To przecież ogólnopolska organizacja stawiająca na pierwszym miejscu te najwłaściwsze polskie wartości, czyli wychowanie młodego pokolenia w duchu narodowym i katolickim. W deklaracji ideowej odwołują się do kanonu zasad „jedynej, prawdziwej i świętej wiary katolickiej”. Wypowiadają wojnę doktrynom głoszącym samowolę, liberalizm, relatywizm i tolerancjonizm.

– To naprawdę słuszne zasady… i chyba jedyne normalne – mówię po cichu sam do siebie. Jednak najbardziej jestem podekscytowany tym, o czym czytam dalej: „Członkowie Młodzieży Wszechpolskiej wypowiadają się często na temat osób homoseksualnych, używając słownictwa uznawanego powszechnie za obraźliwe. Przedstawiciele niektórych organizacji międzynarodowych, działających w obronie praw człowieka, określają to jako wypowiedzi homofobiczne”.

Lektura tak mnie wciąga, że kończę przed pierwszą w nocy. Kładę się spać z umysłem przepełnionym nową, bezcenną wiedzą. Jestem ogromnie zmotywowany do dalszych działań w jedynej wartościowej sprawie. Już od najbliższego wtorku zacznie się coś fantastycznego, co będzie dla mnie czymś tak samo istotnym jak choćby zdobycie wykształcenia.

Siedziba partii znajduje się na czwartym piętrze. Z placu Solnego do głównych drzwi wejściowych kamienicy prowadzi ciemny, wysoki korytarz ze sklepieniem, wyłożony starym, wytartym i nierównym brukiem pamiętającym jeszcze stukot wojskowych niemieckich butów, gdy w czasach drugiej wojny światowej Wrocław znajdujący się w granicach Niemiec nosił nazwę Breslau. Brama, zwykle zamykana na noc, w dzień jest przeważnie otwarta. Tablica w jasnopomarańczowym kolorze na ścianie z lewej strony informuje o mieszczącym się tu biurze poselskim dwóch parlamentarzystów.

W ten chłodny i pochmurny wtorek przechodzę przez bramę, idę korytarzem i skręcam w lewo, by wejść na niewielki dziedziniec. Podchodzę do drzwi, przy których umieszczony jest domofon. Wciskam przycisk i chwilę czekam. Zamek odblokowuje drzwi, popycham je, co wywołuje na klatce schodowej głośny hałas docierający aż do ostatniej kondygnacji. Drewniane schody prowadzą przez pierwsze, drugie i trzecie piętro, na których swe siedziby mają związek kombatantów i dwa lub trzy stowarzyszenia.

Wchodzę na czwarte piętro i otwieram białe drzwi z ozdobnymi szybami przypominającymi witraże. Do środka prowadzi długi hol, za nim widać wejście do sali konferencyjnej, w której na ścianie wisi ogromny baner partii. Od razu na prawo od drzwi znajduje się wejście do małego pomieszczenia biurowego. Przekraczam próg i widzę niskiego chłopaka o pociągłej twarzy w jasnych spodniach, ciemnoniebieskiej koszulce polo i czarnej marynarce siedzącego przy komputerze. Na pierwszy rzut oka nie wydaje mi się osobą, która dba o swój wygląd, jednak zdążyłem się już przyzwyczaić również i do takich przypadków. Chłopak wstaje od biurka i podchodzi do mnie, wyciągając rękę:

– Witam. Jestem Łukasz Koliński.

– Cześć – odpowiadam, patrząc mu w oczy. – Marek.

– Piotr mówił mi, że przyjdziesz. Świetnie, że jesteś. Mam tu dyżur. Przybywa nas trochę ostatnio. Musimy… że tak powiem… brać powoli sprawy w swoje ręce. Za dużo złego się dzieje w naszym kraju. Chyba rozumiesz? – wyjaśnia z uśmiechem.

– Oczywiście, że tak. Dlatego tu jestem. Myślę, że dobrze trafiłem – dodaję.

– Siadaj, zdejmij płaszcz. Powieś tam. Skąd jesteś? Z Wrocławia?

– Nie. Mieszkam trochę na północ – odpowiadam, obserwując przez moment na twarzy Łukasza lekki grymas czegoś w rodzaju zdziwienia połączonego z lekkim zawodem.

Poznałem tę minę już wcześniej. Jest charakterystyczna dla osób mieszkających w większych miastach, które się dowiadują, że ktoś pochodzi z małej miejscowości. Nie potrafią tego grymasu powstrzymać. Staram się nie dać po sobie poznać, że to zauważyłem, ale Łukasz sam się chyba orientuje, że coś jest nie tak. Zwykle nie biorę tego za przejaw nietolerancji, ale teraz, dziwnym sposobem, taka właśnie myśl mi towarzyszy. Odwieszam kurtkę i siadam obok na krześle.

– Piotr mówił, że jesteś zainteresowany wstąpieniem do nas. To dobrze. Spotykamy się tu we wtorki i czwartki jako Młodzi Konserwatyści, ale głównie i tak jesteśmy zainteresowani działaniem przy partii. Rozumiesz… młodzieżówka to tylko coś w rodzaju pretekstu, aby korzystać z biura partyjnego. Wiesz… będąc przy partii, możemy więcej zdziałać. Tak to już jest… biuro, warunki, zaplecze, ale nie tylko. Wokół partii gromadzi się zawsze więcej młodych ludzi, wokół samej młodzieżówki nie jesteśmy w stanie ich zebrać.

– Oczywiście – mówię. – Partia też musi otwierać się na młodych, a skoro jacyś młodzi już są, to koniecznie wszystko musi być skoncentrowane w jednym miejscu. Też tak mi się wydaje.

– Dokładnie tak – mówi Łukasz. – Nie można być biernym i wciąż patrzeć, jak czerwoni rozkradają ten kraj. Musimy walczyć z tą zarazą, Marku.

Określenie „czerwoni” słyszałem przez całe swoje młodzieńcze lata w domu. Odnosi się ono do byłych komunistów, którzy przed rokiem 1989 reprezentowali w Polsce interesy sowieckiej Rosji, podczas gdy nasz kraj był częścią Układu Warszawskiego. Nazwa ta pochodzi od koloru flagi Związku Radzieckiego. Natomiast w latach 90. wrzucono do jednego worka z komunistami również lewicę obozu solidarnościowego, która, jak wiadomo, zawarła z nimi przy Okrągłym Stole zdradziecki kontrakt.

Tuż przed szóstą drzwi się otwierają i wchodzi Piotr Sobala, z którym omawiamy krótko sprawę mojego wstąpienia najpierw w szeregi Młodych Konserwatystów, a następnie do partii. Daje się wyczuć podczas rozmowy, że chłopaki chcą mnie najpierw sprawdzić. Nie dziwię się temu, ale raczej im ufam, bo i tak pierwszy i najważniejszy krok już wykonałem, gdy w ubiegłym tygodniu poznałem Piotra. Teraz, gdy tu jestem, z minuty na minutę coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że to miejsce idealne dla mnie.

To jest właśnie ta wielkomiejska rzeczywistość, o której marzyłem przez ostatnie miesiące i która tak bardzo się różni od prowincjonalnego życia skupionego zawsze tylko na tym, co jest na wyciągnięcie ręki, czyli na odwiecznym załatwianiu malutkich spraw i mało znaczących lokalnych posad oraz traktowaniu ich tak, jak gdyby stanowiły centrum wszechświata. Tutaj tego nie ma. Tu są wielkie sprawy, które przekładają się nawet na Warszawę, a niekiedy nawet na cały kraj. To te duże miasta już niedługo zapoczątkują zmiany w Polsce. Gdy wygramy jako ta jedyna i czysta prawica, to prowincja być może również je dostrzeże. Jednak mimo to tam wszystko dotrze z opóźnieniem. Nie chciałbym więc niczego stracić. Możliwe, że tu jest dla mnie miejsce. W wielkim świecie polityki, który właśnie się przede mną otwiera.

Kilka minut po szóstej rozpoczyna się klub dyskusyjny. Przyszło jeszcze kilka osób. Zapamiętałem Marcina, dwóch Damianów, Przemka, dwóch Patryków i Paulinę. Jak zapowiedział Piotr, jest nas kilkanaścioro. Wszyscy młodzi, krystalicznie prawicowi i gotowi do działań, które zapoczątkują wielkie zmiany. Podczas spotkania, będącego jednocześnie statutowym zebraniem członków, omawiane są najważniejsze wydarzenia zbliżającej się wiosny i lata. Pełnoprawni członkowie głosują nad przyjęciem porządku obrad i podejmują uchwały w różnych sprawach.

Zostaję wszystkim przedstawiony i z wielkim entuzjazmem informuję, że od tej pory zamierzam aktywnie wspierać stowarzyszenie i wspólnie z innymi działać również na rzecz partii. Na koniec Łukasz Koliński wraca do kwestii, która była już omawiana na poprzednim spotkaniu, a dotyczy aktywniejszego udziału członków młodzieżówki w marszach narodowców, ale w taki sposób, aby nie nawiązywać żadnego kontaktu z organizatorami, czyli nacjonalistycznymi i faszystowskimi organizacjami z terenu miasta i okolic, gdyż mogłoby to zaszkodzić wizerunkowi partii.

Spotkanie i ciekawa dyskusja kończą się po niespełna dwóch godzinach, po czym wszyscy udają się do klubu znajdującego się w pobliżu placu Solnego, przy ulicy Szajnochy. Tuż przed wejściem dowiaduję się od Łukasza, że klub ten wybrany został nieprzypadkowo. Dlaczego akurat właśnie ten, zauważam dopiero po wejściu do środka.

Schodzimy wprost z ulicy bardzo długimi schodami w dół o niemal dwie kondygnacje i w pięknie urządzonej piwnicy moim oczom ukazują się fotele i sofy pokryte ciemnozielonym aksamitnym suknem. Sukno przybite jest do brunatnego i błyszczącego drewna, a stoły i wystrój wnętrza również mają coś w sobie. Od razu rzucam do jednego z kolegów:

– Tu jest jak w polskim Sejmie! Czy to dlatego właśnie tu się spotykacie?

– Pewnie, że tak – odpowiada Patryk. – Każdy z nas kiedyś zamieni te sofy na te parlamentarne.

– Musisz, Marku, zacząć się też odpowiednio ubierać – dodaje z boku ktoś inny. – Wiesz… koszula, krawat, marynarka… no, może krawat na początek niekoniecznie, ale sam widzisz, jak funkcjonujemy.

– Zgadza się – dodaje Piotr. – Garnitury to nasze dresy.

Wiosna–lato 2004 roku

Początek wiosny jest w Polsce chłodny i dość nieprzewidywalny pod względem pogodowym. Zima ma spore problemy z ucieczką z tej szerokości geograficznej i zaczyna już wszystkich męczyć. Jednocześnie wiele osób w moim otoczeniu jest zmartwionych sytuacją w kraju. Wszędzie słyszę obawy o to, co będzie dalej. Nawet na prowincji, choć tu dotąd rzadko zabierano głos w kwestiach politycznych, staje się to ważnym problemem. Wszyscy wkoło mówią o zmarnowanej polskiej szansie i przekreślają nadzieje na poprawę sytuacji, słysząc z doniesień medialnych o licznych partyjnych rozłamach i zapowiedzi premiera o rychłym podaniu się do dymisji.

Wszyscy się tym martwią oprócz mnie. Ja nie zaprzątam sobie głowy sprawami prowincjonalnego ludu i nie podejmuję z nimi tego tematu. Trudno stwierdzić, czy to cecha introwertycznego charakteru, czy raczej kształtujący się we mnie i powoli dojrzewający pragmatyzm, nakazujący skupienie się na rzeczach istotnych i niezawracanie sobie głowy tym, na co i tak nie mam wpływu. Wręcz dziwię się ludziom, którzy zamiast zająć się sobą, są w stanie w tak banalny sposób marnować czas. Prawdziwe polskie sprawy i tak będą się toczyć swoim rytmem. Zatem nawet na chwilę nie pozwalam się oderwać od tego, co najważniejsze.

Podczas jednego ze spotkań przy placu Solnym dowiaduję się od chłopaków, że byłoby dobrze, gdyby na moim terenie również powstała struktura młodzieżówki. Uznaję wtedy (po konsultacjach z działaczami), że pracę na rzecz naszej prawicy w dużym ośrodku miejskim być może rzeczywiście trzeba wspomóc oddolnie. Zaczynam być naciskany przez kolegów i w ciągu dwóch miesięcy organizuję na siłę i niemalże tylko formalnie trzy dodatkowe osoby, które w rzeczywistości prawie zmuszam do podpisania deklaracji członkowskich. Wmawiam im, że będą uczestniczyć w czymś wielkim i że niedługo sami zobaczą, jakie spektakularne wyniki przyniesie nasza wspólna działalność.

Po wielu pozornych i tak naprawdę udawanych działaniach wspólnie zakładamy lokalną komórkę młodzieżówki. W kolejnych miesiącach odbywa się wiele spotkań… dosłownie telefonicznych lub e-mailowych. Koledzy nie mają pojęcia, w czym tak naprawdę uczestniczą. Często nie odpisują na e-maile, a gdy dzwonię, co prawda odbierają, ale tłumaczą, że mają ważniejsze sprawy. O rzeczywistym fizycznym spotkaniu nie ma mowy. Zebranie ich jednego dnia w jednym miejscu graniczy z cudem.

Czuję, że to wszystko jest mocno naciągane i często mam obawy, czy nie łamię statutu młodzieżówki. Mimo wszystko jednak idea, która przyświeca całej organizacji, absolutnie jest tego warta. Tak przynajmniej to sobie tłumaczę. Nie mam wątpliwości, że poprzez to, co robimy z Piotrem i Łukaszem, przyczynimy się do odbicia Polski z niewłaściwych rąk i wyciągnięcia jej z zapaści nie tyle politycznej, ile nawet moralnej. Tylko my przecież jesteśmy w stanie to zrobić. Tylko my! Prawdziwa polska prawica. Ta właściwa prawica solidarnościowa, której przez 15 lat po zmianie ustroju nie było dane faktycznie współtworzyć i kształtować polskiej demokracji. Zostaliśmy bowiem odsunięci na bok przez zdrajców z tej samej Solidarności, którzy woleli sprzedać dorobek solidarnościowy komunistom. Musimy więc zawalczyć o niego jeszcze raz, współtworząc jedyną słuszną partię Prawo i Sprawiedliwość. Tylko my jesteśmy prawdziwymi patriotami.

Gdy powstaje komórka młodzieżówki, szybko się dowiaduję, że teraz mam już prawo przedstawić swojego delegata na zjazd krajowy. Ten zaś planowany jest na czerwiec tego roku i z pewnością uczestniczyć w nim będzie kilkaset osób z całej Polski. Jak niewiele trzeba, aby ktoś, kto już uznaje się za kogoś dość ważnego, poczuł się prawdziwym VIP-em. Już widzę siebie jadącego z Piotrem i Łukaszem gdzieś w Polskę na arcyważne obrady, które będą istotnym elementem tego, co już niedługo nas czeka.

Ponownie czuję przypływ motywacji. Prosta kalkulacja pokazuje bowiem, że oprócz aktywnego działania przy strukturach regionalnych, mogę także próbować swych sił na własnym podwórku. Możliwe, że prowincja na ogólnym politycznym tle Polski też ma swój urok i nie jest definitywnie skazana na zagładę. Możliwe też, że jednoczesna działalność polityczna tu i tu zwiększy moje szanse na zaistnienie w polityce.

Wymyślam też bardzo szybko sposób na pojawienie się w przestrzeni publicznej. Moja działalność doskonale się do tego nadaje i już niebawem znajduję doskonały pretekst, aby moje nazwisko ukazało się w lokalnych mediach. Wysyłam informację prasową do znajomego dziennikarza, który zainteresowany tematyką zamieszcza w lokalnej gazecie artykuł opatrzony moim zdjęciem. Dość przyzwoity materiał powoduje, że po raz pierwszy jestem pod wielkim wrażeniem siebie oraz swojej działalności, i dostrzegam, że wytrwałość popłaca, a jej rezultat daje ogromną dawkę moty-wacji. Widzę już, że takie właśnie momenty dla młodego chłopaka z prowincji bywają często nawet ważniejsze od relacji rodzinnych. Wiem już, że to otoczenie w głównej mierze może rzeczywiście ukształtować osobowość wchodzącego w życie dwudziestokilkulatka.

Nadchodzi czerwiec i wyczekiwany zjazd krajowy naszej młodzieżówki. Napięcie rośnie z dnia na dzień. Przygotowuję się również do obrony pracy magisterskiej, która jest już prawie na ukończeniu. Tematyka pracy – stanowienie aktów prawa miejscowego w powiecie – doskonale wpisuje się w moją obecną działalność polityczną. Jestem pewien, że taki temat w przyszłości zaprocentuje w mojej karierze politycznej. Za kilka lat z pewnością będę co najmniej radnym, a praca magisterska o takiej tematyce pomoże mi wizerunkowo, ponieważ będzie potwierdzać niezbędne kompetencje.

Zjazd krajowy odbywa się w miejscu, o którym nie pomyślałbym nawet w najpiękniejszych snach. To już na pewno nie może być żaden przypadek czy zwykłe zrządzenie losu. Dane mi bowiem będzie wejść do budynków polskiego parlamentu, w którym będziemy obradować przez cały dzień. To niewątpliwie coś niebywałego. Jestem niezwykle podekscytowany.

Tydzień przed wyjazdem do Warszawy upływa mi w bardzo nerwowej atmosferze, gdyż już od poprzedzającego go weekendu trwają telefoniczne ustalenia między wieloma działaczami i do końca ważą się losy kilku osób, które najprawdopodobniej nie pojadą na zjazd. Zainteresowanie wyjazdem jest wśród nas tak wielkie, że gdzieś w środku tygodnia nawet mój wyjazd staje pod znakiem zapytania. Stres zaczyna być wiernym współtowarzyszem do samego piątku, czyli do dnia wyjazdu, ponieważ dopiero wtedy otrzymuję potwierdzenie z zarządu głównego młodzieżówki, że moje zgłoszenie cały czas jest aktualne. Wychodzi więc na to, że i ten stres był niepotrzebny.

Ostatecznie do Warszawy jedziemy pociągiem w sześć osób. Część z nas to delegaci, którzy prawdopodobnie wejdą również w skład władz krajowych młodzieżówki. Pozostali to obserwatorzy, którzy jadą dla towarzystwa. Obrady mają się odbywać w jednym z pomieszczeń parlamentu, w którym zwykle obradują komisje lub zespoły parlamentarne. Nocować natomiast będziemy w warszawskim motelu.

Do stolicy przyjeżdżamy późnym piątkowym popołudniem. Wysiadając na stacji Warszawa Centralna i idąc ulicami miasta, wstępuje w nas szczególny polityczny duch, któremu towarzyszy chęć niezwykłej aktywności na polu krajowej polityki. Wspólnie zwiedzamy okolicę parlamentu i Kancelarii Prezydenta. W miarę upływu czasu poznajemy innych delegatów, którzy przybyli z dziesięciu województw. Zajmuje nam to czas do wieczora. Mam wrażenie, że jestem w samym centrum czegoś niesamowitego, co już niedługo (być może podczas przyszłorocznych wyborów parlamentarnych) odmieni nasz kraj. Rośniemy w siłę, nie ulega wątpliwości. Czuję się ważny – niezwykle ważny. Widzę, że przyczynię się do czegoś wielkiego. Dociera do mnie fakt, że już jutro będę uczestniczył w obradach z ludźmi, którzy za kilka lat staną się posłami i senatorami. Jestem w centrum wszechświata i tak faktycznie się czuję.

Wieczór w motelu zaczyna się kulturalnymi imprezami w pokojach, przeciągającymi się do późna. Zakwaterowani jesteśmy na różnych piętrach. Wszyscy wiemy, że jutro pierwszy dzień zjazdu, dlatego alkohol staramy się pić tak, jak przystało na środowisko wielkomiejskie. Oczywiście ja również udaję mieszczucha. Około północy małe pokojowe imprezy łączą się w kilka większych, w których uczestniczy po kilkanaście osób, a kolejne kilkadziesiąt krąży pomiędzy nimi.

Gdy alkohol zaczyna uderzać do głów, niewinne rozmowy o wszystkim schodzą na poważne tematy polityczne. Analizujemy obecną sytuację w kraju. Zastanawiamy się, jak długo jeszcze utrzymają się rządy lewicy. Sytuacja polityczna w Polsce jest napięta i bardzo dynamiczna, co w dużym stopniu daje nadzieję na zmianę. Jako działacze prawicowi liczymy oczywiście na to, że tą zmianą będziemy my.

Polska właśnie weszła do Unii Europejskiej – od akcesji minęło kilka tygodni. Rządzi największa lewicowa partia – Sojusz Lewicy Demokraty-cznej – która wraz z mniejszą partią, satelicką Unią Pracy, tworzy już po rozłamie koalicję mniejszościową. Wspólnie mają jednak wielki problem, którego nie da się skutecznie rozwiązać, aby móc utrzymać władzę. Rząd przywódcy lewicy Leszka Millera podał się już do dymisji po rozsadzających go od środka licznych aferach, stanowiących dla opinii publicznej ogromny szok przede wszystkim z powodu ich skali, ale również bezczelności polityków. Leszek Miller bardzo długo czekał z dymisją swojego gabinetu w ogarniającej kraj atmosferze afer tylko po to, by móc 1 maja 2004 roku osobiście wprowadzić Polskę do Unii Europejskiej i przejść tym samym do historii. To w dodatkowo rozsierdziło naród, oczekujący już tylko na przyszłoroczne wybory parlamentarne i okazję na odsunięcie lewicy od władzy. W celu częściowego stłumienia gniewu wyborców nowy rząd mniejszościowy utworzył właśnie lewicowy ekonomista Marek Belka, jednak wszyscy wiemy, że ta zagrywka polityczna na niewiele się zda, gdyż jest ona tylko działaniem na przeczekanie.

Rozmowy powoli schodzą również na kwestie światopoglądowe i społeczne. W żyłach płynie coraz więcej alkoholu. Powietrze też wydaje się nim przesycone. Siedzimy w niewielkim pokoju, w którym zakwaterowany jest Łukasz Koliński. Przy stole ktoś co jakiś czas polewa wódkę – obowiązkowy trunek na tego typu imprezach. Rzucam okiem na wszystkich uczestników i od razu widzę, że miejsca na sofach i łóżkach zajęte są w sposób hierarchiczny. Ten, kto czuje się ważniejszy w organizacji, naturalnie usiadł bliżej stołu. To chyba normalne w takich sytuacjach i zwykli członkowie, aby czuć się bezpieczniej, nie mają zamiaru wychodzić przed szereg.

Tak więc najbliżej i w rzeczywistości w samym centrum imprezy na niebieskich sofach przy oknie siedzimy my jako delegaci z Wrocławia, a obok nas dwóch delegatów z Krakowa, dwóch z Warszawy i kilku z Gdańska. Pozostali, mniej znaczący w strukturach młodzieżówki, siedzą dalej od stołu na dwóch rozkładanych łóżkach, z których jedno jest nieposłane, a kołdra i prześcieradło leżą obok w kącie. Dwóch pozostałych działaczy z Warszawy siedzi na fotelach, a kilkunastu innych stoi z tyłu, gdyż dla nich nie ma już miejsca. Ci na samym końcu nawet nie piją. Pozostali już śpią lub jeszcze imprezują w pozostałych pokojach. Nasz pokój jest niewątpliwie najważniejszy, ponieważ to tu zapadną ustalenia i podjęte zostaną decyzje, które będziemy prezentować jutro od samego rana w parlamencie.

Rozmawiamy akurat o konkurującej z naszą partią Platformie Obywatelskiej – liberalno-konserwatywnej partii założonej w roku 2001 przez Macieja Płażyńskiego, który opuścił Akcję Wyborczą Solidarność, Donalda Tuska z Unii Wolności oraz Andrzeja Olechowskiego. Nikt nie wie, jak potoczy się współpraca tych dwóch partii po wyborach. Już jakiś czas oba bratnie obozy polityczne zapowiedziały przyszłą koalicję. Jednak w młodzieżówce nasze zdania na ten temat są podzielone. Oczywiście, najwięcej jest wśród nas zwolenników koncepcji współpracy, ale są i tacy, którzy od samego początku w nią nie wierzą. Do nich właśnie należy jeden delegat z Warszawy, który uważa, że stawianie na siłę teorii obowiązkowej współpracy dwóch konkurujących ze sobą partii nie ma najmniejszego sensu. Ponadto – jak podkreśla – po tamtej stronie są osoby, które nie mają nawet moralnego prawa uczestniczenia w polskim życiu publicznym. Jego odważne tezy wywołują głośną dyskusję:

– Słuchajcie, koledzy. O czym my tak naprawdę dyskutujemy? Konkurent naszej partii to partia Żydów i pederastów. Trzeba gonić tę hołotę jak najdalej i jak najszybciej.

– Dlaczego tak mówisz? Po co przekreślać już na starcie ludzi, którzy mogą się przydać Jarosławowi Kaczyńskiemu chociażby do tego, aby stworzyć rząd? – mówi delegat z Gdańska.

– A skąd ty wiesz, kolego, czy Kaczyński w ogóle będzie tworzył rząd? A może te pedały wygrają wybory i go przelecą szybciej, niż mu się wydaje? I co wtedy? Myśleliście o tym? Nie będzie żadnej współpracy ani porozumienia! Nie dajmy się zwariować!

– Masz rację, chłopie – dobiega głos z końca pokoju. – Jebać pedałów z Platformy Obywatelskiej! Ich miejsce jest na cmentarzu!

– Tak jest! Jebać pedałów i Żydów! – odzywa się Patryk siedzący obok mnie, a Łukasz Koliński wybucha śmiechem, odwracając głowę w jego stronę, i przytakuje.

– Spokojnie, panowie – mówi Piotr Sobala. – Ja bym się brzydził ich jebać (w tym momencie cały pokój wybucha śmiechem, a ja mam wrażenie, że szafa stojąca w kącie za chwilę od wibracji się rozleci). – Ich trzeba eksterminować, podobnie jak Żydów w Auschwitz, tyle że sposobami demokratycznymi.

Zapada wymowna cisza, z której wyczytać można lekkie niedowierzanie, gdyż chyba nikt się nie spodziewał tak skrajnego argumentu podczas zwykłej rozmowy na temat polityki. Jednocześnie nikt nie spodziewał się tego po Piotrze, który w strukturach krajowych młodzieżówki uważany jest za człowieka dość poważnego i szanowanego. Piotr, wyczuwając ciszę, nie jest wcale zmieszany, za to w swoim stylu przechodzi do uwiarygodnienia swojego stwierdzenia:

– Koledzy, nie bądźcie naiwni. Na szczęście nie widzę tu wielu takich, dlatego powiedzieć mogę jedno. Gdyby nie Auschwitz i pogrom Żydów, być może dzisiaj nie byłoby Polski w takim kształcie. Myślę, że prawie wszyscy tutaj rozumieją tego sens. Mogę otwarcie powiedzieć, że jeżeli nasza partia nie podejmie się zniszczenia Platformy Obywatelskiej, to nie wiadomo, jak długo przetrwa i czy w ogóle kiedykolwiek zdobędzie władzę.

Dosadny antysemicki argument Piotra mnie również przebił jak strzała*.

Impreza nie trwa zbyt długo, gdyż większość osób nie daje się ponieść jej rytmowi, wiedząc, co nas czeka jutro od rana. Do swoich pokoi rozchodzimy się kilkadziesiąt minut później, gdy główni bohaterowie nasiadówki są już mocno wstawieni.

Następnego dnia o dziesiątej rozpoczyna się pierwszy dzień obrad. Ci, co wypili najmniej, stawiają się kilkanaście minut przed czasem. Niektórzy przychodzą punktualnie, pozostali docierają później. Pochmurna sobota z przebłyskami słońca jest wyjątkowa dla wszystkich. Koniec czerwca jest bardzo ciepły i nie zanosi się na to, by w nadchodzącym tygodniu to się zmieniło.

Do siedziby parlamentu dochodzimy w pięć osób. Jestem podniecony tym, że mam możliwość być w miejscu, które od dziecka wiele razy miałem okazję oglądać w mediach przy okazji różnych wydarzeń.

Na sali obrad przy stole prezydialnym ustawiony jest banner przedstawiający partnera i jednocześnie sponsora dzisiejszego wydarzenia. To Fundacja Konrada Adenauera (Konrad Adenauer Stiftung) – niemiecka organizacja mająca przedstawicielstwo w Polsce. Z broszur wyczytać można, że fundacja jest ideowo bliska niemieckiej Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU). Jest zatem fundacją polityczną, a swą nazwą ma nawiązywać do dziedzictwa, które pozostawił po sobie pierwszy niemiecki kanclerz i współtwórca CDU – Konrad Adenauer. Broszura informuje ponadto, że „nazwisko Adenauera jest symbolem demokratycznej odbudowy Niemiec, oparcia polityki zagranicznej na transatlantyckiej wspólnocie wartości, wizji zjednoczonej Europy i polityce państwa, w duchu społecznej gospodarki rynkowej. Fundacja wspiera prawo ludzi do życia w wolności i godności. Najważniejszy jest bowiem człowiek ze swoją niezbywalną godnością, swoimi prawami i obowiązkami”.

Atmosfera coraz bardziej się zagęszcza. Na kilka minut przed dziesiątą głównymi drzwiami zaczynają wchodzić zaproszeni goście, czyli parlamentarzyści, którzy będą przemawiać podczas panelu dyskusyjnego.

Gdy rozmowy kuluarowe się kończą i wszyscy udają się na salę obrad, do budynku wchodzi osoba, na którą czekałem najbardziej. To poseł Artur Zawisza, który także ma dziś swój czas w panelu dyskusyjnym i z pewnością wygłosi ciekawe przemówienie. Jest posłem bardzo wyrazistym i aktywnym na wielu płaszczyznach. Często obserwuję jego działania w mediach i zawsze jestem dla niego pełen podziwu.

W oczach chłopaka takiego jak ja ma on fantastyczną przeszłość polityczną, która może być wzorem do naśladowania. Należy do Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego, o którym trochę czytałem na kilka dni przed przyjazdem do stolicy. Jest to organizacja metapolityczna i ideowa. Nie zajmuje się bieżącą polityką, lecz stawia sobie za cel promowanie idei konserwatywnych w życiu publicznym. Klub określa siebie jako organizację antydemokratyczną ze względu na to, że „demokracja zanegowała naturalny porządek rzeczy pochodzący od Boga”. Popiera też ustroje autorytarne, które szanują naturalne prawo człowieka, i jest sceptyczny względem obecnych planów zjednoczenia Europy.

Informacje te niezbyt mi współgrały z ideą fundacji Konrada Adenauera, która wspiera nasz zjazd i jest za pełnym zjednoczeniem.

Zjazd Krajowy oficjalnie się rozpoczyna. Przechodzimy kolejno przez wszystkie punkty porządku obrad. Wybieramy część nowych władz młodzieżówki na kolejne dwa lata i do wyboru pozostaje tylko skład komisji rewizyjnej. Podczas jednej z przerw podchodzi do nas nowo wybrany prezes organizacji, który proponuje jedno miejsce w komisji. Koledzy niespodziewanie wskazują mnie, co przyjmuję z wewnętrznie tłumionym zachwytem oraz satysfakcją, że będę mógł się realizować w młodzieżówce na poziomie nie tylko regionalnym, ale też ogólnokrajowym. Po kolejnym wznowieniu obrad zostaję wybrany w tajnym głosowaniu przez większość delegatów. To dla mnie wielki zaszczyt i wyróżnienie.Myślę, że jest to również znacząca informacja dla mojego lokalnego środowiska. Sobotnie obrady dobiegają końca.

W późnych godzinach wieczornych przyjeżdżamy do Wrocławia, gdzie na dworcu przesiadam się od razu do pociągu zmierzającego w moje strony.

Do domu docieram po północy bardzo zmęczony i niemal wyczerpany, jednak pełen wewnętrznego optymizmu i zapału do działania. Na drugi dzień opracowuję kolejną informację prasową i zamierzam ją wysłać nie tylko znajomemu dziennikarzowi, lecz także wszystkim innym mediom w regionie. Informację po dwóch dniach podłapują dwa portale internetowe oraz jedna gazeta i artykuły z wydarzenia w stolicy ukazują się najpierw na stronach internetowych, a następnie w jednej z gazet.

Lato 2005 roku

W czerwcu w środku Europy zwykle jest gorąco. Do Wrocławia przybywam na dwa, trzy dni, aby dopiąć sprawy ze studiami podyplomowymi z funkcjonowania samorządu terytorialnego, które właśnie kończę, i rozejrzeć się być może za kolejnymi. Jak zwykle zakwaterowany jestem na tej samej stancji w bardzo długim białym bloku zamieszkanym przez prawie tysiąc dwieście osób, zwanym galeriowcem (ze względu na swą konstrukcję). Mieści się on przy głównej trasie prowadzącej na południe miasta – ulicy Powstańców Śląskich. Budynek oddalony jest od centrum tylko o kilka kilometrów i daje możliwość dotarcia tam tramwajem w 10 minut.

Wychodzę przed blok, udając się w kierunku przystanku tramwajowego i odbieram dzwoniący telefon. W słuchawce odzywa się Marcin – kolega z młodzieżówki.

– Cześć, Marku. Mam nadzieję, że jesteś już we Wrocławiu. Myślimy z Damianem, aby spotkać się w rynku po dwunastej. Co ty na to?

Zamieniamy kilka słów na temat sytuacji w młodzieżówce. Umówiliśmy się bowiem jeszcze w ubiegłym tygodniu, aby porozmawiać na temat ewentualnego uczestnictwa w tak zwanej kontrparadzie w Warszawie.

Wsiadam do tramwaju i po chwili jestem w okolicach centrum. Dochodzę do rynku ulicą Świdnicką, przy jego południowo-wschodnim rogu skręcam w lewo i idę wzdłuż fasad. Mijam znajdującą się po prawej stronie w podziemiach miejskiego ratusza najstarszą w Europie piwiarnię, której otwarcie datowane jest na rok 1273.Uliczki wokół rynku tętnią życiem. Ogródki piwne przy pubach i restauracjach wypełnione są już po brzegi, a czerwcowe popołudnia motywują do tego, aby się rozsiąść i delektować pełnym słońcem.

Słońce zalało właśnie całe miasto i trudno znaleźć zacieniony ogródek. Wiele osób stara się zatem usiąść gdzieś poza rynkiem w którejś z uliczek, gdzie przeważnie cień rzucany jest przez otaczające budynki. Jednak i takich miejsc o tej porze już nie ma i trzeba niestety siedzieć w pełnym słońcu.

Z Marcinem i Damianem znajduję trzy miejsca w ogródku piwnym niemal na samym rogu rynku i zamawiamy sok. Szybko przechodzimy do tematu i próbujemy ustalić szczegóły związane z wyjazdem do Warszawy na kontrparadę. To odpowiedź na Paradę Równości, która właśnie się odbyła i wywołała w środowiskach prawicowych oraz nacjonalistycznych spore poruszenie. Wyszły one zatem z inicjatywą zorganizowania czegoś przeciwnego. I o jednym, i o drugim wydarzeniu zrobiło się też głośno w mediach. Prezydent Warszawy Lech Kaczyński (brat Jarosława Kaczyńskiego – szefa naszej partii), który zablokował Paradę Równości poprzez niewydanie zgody na jej organizację, wszedł w otwarty konflikt z dużą częścią mediów zarówno państwowych, jak i prywatnych.

Kontrparada, w której chcemy uczestniczyć, nosi nazwę Parada Normalności i odbędzie się pod koniec czerwca. To pierwsza jak dotąd w Polsce parada przeciwko paradzie, mająca być otwartym przejawem pogardy dla mniejszości seksualnych. Wszystko wskazuje na to – i z tego jesteśmy niezmiernie dumni – że Lech Kaczyński wyda na nią zgodę. Organizują ją narodowcy – Młodzież Wszechpolska i Obóz Narodowo-Radykalny. Planujemy jechać do Warszawy całkowicie prywatnie, ponieważ nasza młodzieżówka nie chce uczestniczyć we współorganizacji tej parady. Podejrzewamy, że to taktyczne i polityczne zagranie jej władz krajowych (szczególnie zarządu głównego). Wiemy też dokładnie, że takie decyzje rzadko zapadają tylko na szczeblu krajowym i niemal zawsze są konsultowane ze strukturami wojewódzkimi.

Będąc młodzieżówką praktycznie przyklejoną do partii, zarząd krajowy prawdopodobnie nie chce stawiać się w roli organizacji wspomagającej młodzieżówki innych partii, a w szczególności tych skrajnych i faszystowskich, będących w istocie dla nas konkurencją. Od tego wszystkiego odcinają się również Piotr Sobala, Łukasz Koliński oraz część pozostałych wrocławskich działaczy. To trochę dziwne – zastanawiamy się wspólnie – ponieważ Piotr swego czasu bardzo blisko związał się z tamtym środowiskiem, był nawet prezesem tej nacjonalistycznej młodzieżówki. Wiemy jednak, że jej wojewódzka struktura prawdopodobnie wyśle dużą delegację do Warszawy. Chcemy więc do nich dołączyć indywidualnie i poza wszelkimi ustaleniami naszej organizacji. Czujemy bowiem ogromną chęć zaprotestowania w samej stolicy wobec wszelkiego zgorszenia i zboczenia spod znaku LGBT.

Działamy akurat w doskonałym momencie. W ostatnich latach we Wrocławiu bardzo uaktywniły się środowiska nacjonalistyczne. Jest to spowodowane głównie tym, że wpuściły one w swe szeregi kibiców Śląska Wrocław (tych najbardziej aktywnych) i oba te środowiska nawzajem się uzupełniają. Liderzy organizacji faszystowskich chętnie przemawiają na różnych wiecach, w których uczestniczy też duża rzesza kibiców. Siedząc w rynku, omawiamy również naszą ostatnią akcję medialną polegającą na żądaniu zdjęcia portretów komunistycznych przywódców ze ścian wrocławskiego klubu PRL, mieszczącego się nieopodal.

– Słyszeliście o tym, że prokuratura umorzyła to śledztwo? – mówi Marcin.

– Tak, wiemy. Najbardziej mnie śmieszy argumentacja prokuratora – mówi oburzony Damian. – Jedna z gazet napisała, że klub co prawda prezentuje totalitarny ustrój państwa, ale nie jest to zabronione, ponieważ lokal nie chce przekonywać swych gości do popierania takiego ustroju, a wystrój klubu ma za zadanie umilać im atmosferę.

– No, totalna paranoja! – mówię.

– Zgadza się – mówi Marcin. – Przecież tam wiszą portrety Stalina i Mao Tse-tunga! – skomentował słusznie Łukasz. Zapytał, czy jeżeli za chwilę PRL wywiesi wizerunek Hitlera, to też będzie to umilanie gościom pobytu w pubie?

– Tak. A gdyby pokazywali tam Murzynów tańczących na stole? To też by było umilanie? – pyta Damian.

– Taaa… na pewno – parska śmiechem Marcin. – Precz z czarnymi brudasami!

– Ale dlaczego się dziwicie? – mówię. – Przecież wszystkie prokuratury w Polsce to siedliska komunistów. To tylko pokazuje, ile będziemy mieli do zrobienia po wyborach. Trzeba to wszystko wyciąć aż do ziemi.

– Oczywiście, że tak – dodaje Marcin – również polskie media mają wiele za uszami. Szczególnie te prywatne prowadzone są przez tych, co działają na zlecenie obcych państw w Polsce. To jest niesłychanie niebezpieczne i nasza partia musi z tym zrobić porządek raz na zawsze.

– Miejmy nadzieje, że już jesienią wygramy wybory, a w całym kraju zaczną się czystki i porządki – kwituje Damian.

A co się tyczy wyjazdu do Warszawy na kontrparadę, to dochodzimy do wniosku, że miałby on sens, gdyby jechało więcej osób. Krótka rozmowa kończy się, gdyż mówię kolegom, że muszę pilnie pojawić się na uczelni.

Szczerze mówiąc, spodziewałem się czego innego w kwestii wyjazdu na kontrparadę, tym bardziej że – można powiedzieć – to wydarzenie historyczne. Mamy naszego prezydenta w stolicy, który konsekwentnie sprzeciwia się wszelkiemu dziwactwu spod znaku LGBT, a my, zamiast ten sprzeciw wspierać, tak łatwo się poddajemy. Ale z drugiej strony nie nasza to wina (a już tym bardziej nie moja), że władze młodzieżówki oficjalnie nie chcą tego sprzeciwu wspierać. No cóż – czasem polityczne decyzje gdzieś na górze trzeba uznać za pragmatyczne, mimo że się z nimi nie zgadzamy.

Rozdział IINastępstwo szkoły dyskryminacji

Wiele lat później jestem już wyeksploatowany i umysłowo wyjałowiony. Stało się coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Radykalizm i zbudowane wokół niego środowisko partyjne wtłoczyły politykę do życia młodego człowieka w sposób bezwzględny. Zawładnęły nim bezlitośnie, podporządkowując sobie dosłownie wszystko. Ciało, duszę i – co najważniejsze – umysł. Przede wszystkim umysł, który w bardzo młodym wieku jest podatny na tego typu bodźce. Przez ponad 10 lat nauczył się łatwo przyswajać skrajności i ekstremizm. Na szczęście dla mnie – da się to odwrócić.

Latem 2015 roku wyjeżdżam na stałe do Norwegii. Po zamknięciu rozdziału pod tytułem „Polska” czuję się wyzwolony i gotowy na każde pozytywne wyzwania – byleby nie miały one nic wspólnego z dotychczasowym światem. Zawsze byłem ciekawy tego, czy człowiek może się zmienić, i nigdy w to nie wierzyłem. A jednak to możliwe. Dziś już wiem, że zwłaszcza wtedy, gdy mentalnie jest skrajnie odchylony w którąś ze stron. Wtedy właśnie może zostać zapoczątkowany proces, po którym z łatwością odchyla się w przeciwnym kierunku (jak wahadło).

Gdy w kilka miesięcy zamykam wszystkie polskie sprawy, nie wierzę już w historyczne zaszłości. Nie wierzę w układ i postkomunistyczne, polityczno-towarzyskie powiązania, na których zbudowana jest Polska. Nie wierzę, ponieważ nigdy ich nie było. System celowo wykreowanych różnorakich polskich powiązań, wzmocnionych przy Okrągłym Stole w roku 1989, który rozwinął się rzekomo na początku lat 90., to fikcja.

Fikcją jest też oczywiście i to, że układ ten istnieje za sprawą głównego zdrajcy narodu, czyli legendarnego przywódcy Solidarności – Lecha Wałęsy. To nieprawda, że sprzedał on kraj tym, którzy dzisiaj są milionerami i mają wszędzie ogromne wpływy. To największa polityczna teoria spiskowa. Nie chcę już tworzyć tego spisku, bezwzględnie opanowanego przez ślepy pęd w niebezpiecznym kierunku. Wszystko, co poszło niewłaściwie przy procesie polskiej transformacji, było przecież tylko efektem różnych błędów towarzyszących rodzeniu się demokracji oraz wynikiem nieustannej walki politycznej. Mam dość bycia poddanym indoktrynacji partyjnej, która wykreowała pogląd, że Polska byłaby krajem wysokorozwiniętym i zdrowym, gdyby nie zdrajcy narodu. Dość mam też szkoły dyskryminacji i nienawiści, która panoszy się w tej partii bez jakiejkolwiek kontroli.

Często w tym szaleństwie doszukiwałem się logiki. Funkcjonowałem przecież na co dzień także poza partią, mając prywatne życie. Wiele lat obserwowałem ten kraj i nigdy nie zauważyłem, aby został zawłaszczony przez jakieś niejasne moce. Doszukiwałem się nawet jakiegoś klucza, a nawet algorytmu, który by mnie przekonał do tej niedorzeczności. I nigdy go nie znalazłem. Nie znalazłem przyczyny absurdu.

*

Jest jeden z letnich weekendów w roku 2019. Na lotnisku Gardermoen ruch panuje większy niż zwykle, bo na lipiec przypadają norweskie wakacje. Tłumy ludzi wracają właśnie z odległych miejsc w Europie oraz innych regionów świata, przeciskają się pomiędzy dwunastoma taśmami bagażowymi, wyławiając z nich swoje walizki.

Na lotnisko docieram już przed godziną drugą po południu, wiedząc dobrze, że odnalezienie na dwóch magazynach (Menzies i SAS) tylko tych trzech bagaży, które mam dziś w zleceniu, może mi zająć wraz ze wszystkimi formalnościami nawet ponad godzinę.

Kieruję się do biura zaginionych bagaży SAS, pobieram zlecenia odbioru trzech walizek, które zawiozę dziś do Elverum, Tynset i do szwedzkiego górskiego hotelu Grövelsjön Fjällstation, znajdującego się na granicy norwesko-szwedzkiej, powyżej parku krajobrazowego Gutulia.

Lotnisko opuszczam po godzinie trzeciej i kierując się na północ, po mniej więcej półtorej godzinie docieram do Elverum, gdzie dostarczam pierwszą walizkę. Po kolejnych 90 minutach zatrzymuję się przy największym na świecie pięknym, srebrnym, stalowym łosiu przy trasie numer 3 pomiędzy miejscowościami Koppang i Atna. Ten fantastyczny obiekt został zaprojektowany po to, by mógł być symbolem dla wszystkich mieszkańców gminy Stor-Elvdal, i sfinansowany przez norweski urząd drogowy, by zwiększyć uwagę kierowców i zachęcić do zatrzymania się w tym miejscu, co miało się przełożyć na mniejszą liczbę wypadków.

Podziwiając widoki, jadę do Tynset, gdzie zostawiam drugi bagaż, a po dwóch godzinach wjeżdżam do Szwecji, przekroczywszy granicę w górach na wysokości 800 metrów nad poziomem morza, dwukrotnie się zatrzymując, by przepuścić przechodzące przez drogę renifery. W Grövelsjön Fjällstation jestem przed godziną jedenastą wieczorem i godząc się z faktem, że z powrotem w Oslo i tak będę dopiero około trzeciej nad ranem, robię sobie dziesięć minut przerwy i zaglądam do internetu.

Przewijając Facebooka, trafiam na niepokojące wydarzenia z Polski, które rozegrały się tego dnia. O godzinie dwunastej w parku w Białymstoku zebrali się kibice oraz działacze i sympatycy środowisk prawicowych. Jest ich na razie garstka, ale z minuty na minutę przybywa ich coraz więcej. Przyjechali z całego kraju i są kibicami różnych drużyn oraz aktywistami organizacji nacjonalistycznych. Skandują nieustannie „Bóg, honor i ojczyzna” oraz „Wypierdalać z pedałami”.

W ciągu niecałych dwóch godzin z tej garstki robi się ponad tysiąc osób. O wpół do trzeciej zjawiają się uczestnicy Marszu Równości, którzy tego dnia mają przejść ulicami. Wygląda na to, że przez skandujących nawet nie ruszą. W kierunku uczestników marszu lecą pierwsze butelki i petardy. Słychać wystrzały, dźwięk tłuczonego szkła i coraz głośniejszy ryk tłumu. Sytuacja wygląda bardzo dramatycznie. Wielu uczestników czuje się jak na wojnie.

Policja próbuje uspokoić manifestantów, ale próby nie przynoszą żadnego skutku. Kordon policji, osłaniając uczestników zgromadzenia, którzy chcą spokojnie przejść w marszu, zamierza przeprowadzić ich bezpiecznie w miejsce, skąd mają oficjalnie ruszyć. Marsz Równości jest legalny, a zgodę na jego organizację wydały władze miasta.

Sprawdzam jeszcze raz datę zamieszczenia postu oraz upewniam się, czy to wszystko dzieje się naprawdę. Okazuje się, że tak – to współczesna Polska, będąca członkiem Unii Europejskiej w XXI wieku. Ten smutny dzień 20 lipca 2019 roku odbije się szerokim echem nie tylko w Polsce, lecz także w Europie.

Na miejscu tych dramatycznych wydarzeń są niezależni dziennikarze portalu OKO.press, którzy dokładnie obserwują to, co się dzieje. OKO.press to portal prowadzący wnikliwe dziennikarskie śledztwa oraz medium społecznościowe i obywatelskie narzędzie kontroli władzy. Dziennikarze portalu podchodzą spontanicznie do obecnych na miejscu różnych osób i pytają ich, co o tym wszystkim sądzą.

– Wstyd mi za nich – mówi białostocczanin.

– Jak się pan czuje, widząc, co tu się dzieje?

– Fatalnie. To ma być wolność dla wszystkich?

– Jak pan reaguje na te hasła, że my prowokujemy tę drugą stronę?

– Czas myśleć o tym, żeby dokądś się stąd wynieść – odpowiada.

Dziennikarze, przechodząc ostrożnie pomiędzy ludźmi, oczekują, aż policja przeprowadzi maszerujących na miejsce, gdzie ma się rozpocząć marsz. W tym czasie podejmują próby zorientowania się, kto jest kim.

– Wypierdalać, gejowo. Nie chcemy was w Białymstoku! – krzyczy głośno starszy pan, wdając się w rozmowę z innym starszym mężczyzną.

– Przecież każdy ma prawo demonstrować – mówi ten drugi.

– Ale nie oni – przekonuje pierwszy. – A tam… nie będę z tobą gadał, bo też jesteś z gejowa.

Dziennikarze idą dalej i napotykają Elżbietę Podleśną, aktywistkę z Warszawy.

– Ktoś to wszystko podkręca, ktoś jest za to odpowiedzialny. Że ci ludzie zamierzają zamknąć nas w gettach. Ja chcę powiedzieć hierarchom Kościoła katolickiego: Jesteście odpowiedzialni za zasianie tej nienawiści, która tutaj pokazuje swoją prawdziwą twarz. Ci ludzie powołują się na imię Boga. To jest największe świętokradztwo. Żaden Bóg nie pozwala na taką nienawiść – tłumaczy aktywistka.

Rzeczywiście, tydzień przed marszem, kiedy było już wiadomo, że prezydent Białegostoku wydał zgodę na jego organizację, arcybiskup Tadeusz Wojda cytuje w swej odezwie do wiernych słowa polskiego kardynała Stefana Wyszyńskiego: Non possumus. Ta wypowiedź sprzed prawie 70 lat – nawiązująca jeszcze do słów apostołów do Sanhedrynu – skierowana była do władz komunistycznej Polski i stanowiła wyraz niezgody na podporządkowania się Kościoła władzom świeckim. W odpowiedzi na nie komuniści uwięzili kardynała. Odezwa było odczytywana w kościołach archidiecezji białostockiej w niedzielę 7 lipca. Arcybiskup zestawia gejów i lesbijki z komunistami, którzy w czasach stalinowskich zamykali księży do więzień. W odezwie wierni słyszą: „Marsz, chociaż zakłada przeciwdziałanie domniemanej dyskryminacji wspomnianych środowisk, w rzeczywistości sprzyja dyskryminacji innych – tych, których sumienie jest wyczulone na dobro społeczne, chrześcijańskie i obyczajowe, a także jest miejscem obrażania i robienia parodii z treści, które są dla wierzących najwyższą wartością”.

Dziennikarze idą dalej i podchodzą do pary w średnim wieku.

– Jak się państwo czują w tej sytuacji?

– Sam pan widzi, o co chodzi. To kibole, kibole przede wszystkim. Jak ktoś jest normalnym człowiekiem, to powinien popierać mniejszości. Bo chyba też mają prawo do życia.

– To pierwszy Marsz Równości, na który państwo przyszli?

– W Białymstoku pierwszy.

Obok nich idą kontrmanifestanci, którzy rzucają jajkami i inwektywami: „Głowę do cipy se włóż, albo do dupy!” – krzyczą. „Chłopak, dziewczyna – normalna rodzina”. Policja na to nie reaguje i nic sobie nie robi również z rzucania petardami i kamieniami. Nie reaguje na zaczepki oraz wytrącanie sprzętu reporterom.

Przełom następuje dopiero wtedy, gdy petardy i kamienie lecą w kierunku policjantów. Na samym przodzie stają policjanci z gazem pieprzowym i petardami. Nad głowami zaczyna latać helikopter straży granicznej, który, obniżając lot, próbuje rozpędzać demonstrantów. Niektórzy manifestanci są na tyle agresywni, że policjanci wyłapują ich z tłumu i wyciągają na zewnątrz. Tłum powoli zmierza w kierunku placu Niezależnego Zrzeszenia Studentów, gdzie marsz ma się zakończyć. Policja wieczorem podaje dane, które mówią, że w zgromadzeniach uczestniczyło pięć tysięcy osób, z tego tylko [!] tysiąc brało udział w Marszu Równości.