Pogo - Sieczko Jakub - ebook + książka

Pogo ebook

Sieczko Jakub

4,5

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Ta praca to ciągłe szukanie równowagi między paraliżującą niepewnością a wyniszczającą rutyną.

Dwa słowa są w tej pracy zakazane: powołanie i bohaterstwo.

Jakub Sieczko, lekarz, specjalista anestezjologii i intensywnej terapii, przez sześć lat pracował w stołecznym pogotowiu ratunkowym. To osiem tysięcy godzin na dyżurach, tysiące twarzy, setki tragedii – raczej nie tych z pierwszych stron gazet. Kilka spektakularnych sukcesów i żadnego cudu, bo siły nadprzyrodzone mają na warszawskim Grochowie wolne. Ludzie jeżdżący karetką i nazywani czasem bogami – wcale nimi nie są. Próbują przetrwać w pogotowiu, nie popaść w obojętność lub samodestrukcję. Nie każdemu się to udaje.

Obcują z miastem bez filtra i pudru – z Warszawą śmierci, klubów ekskluzywnych i podrzędnych, brudu, głupich porachunków, złamanych serc i przede wszystkim niewidowiskowego, cichego cierpienia. Robią w nieszczęściu, które przytrafia się starym i młodym, bogatym i biednym, sławnym i anonimowym. Wszyscy są równi. I Pogo też nie wybiera – jeździ do każdego.

Trzech ubranych na pomarańczowo trzydziestolatków musi patrzeć na rozpadające się cudze życia, choć często woleliby odwrócić wzrok. Taka praca, że patrzeć trzeba. Niekiedy udają przed sobą, że wcale nie chce im się płakać.

Lekarzowi czasem „bandaż się rozwija”, a czasem ma overbooking nieszczęść. Jednak gdy trzylatek nie zostaje półsierotą, nieszczęście staje się szczęściem. I to jest piękna chwila – zdradliwa, ale najpiękniejsza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 111

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (683 oceny)
452
155
55
18
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tomek_123

Dobrze spędzony czas

Prawdziwa. Pozbawiona lukru i patetycznych sloganów. Pełna historii z „pola walki”, ale nie do końca takich, o jakich można usłyszeć w mediach i przeczytać na pierwszych stronach gazet. Polecam wszystkim, a w szczególności hipochondryką, którzy traktują ZRMy jak taksówki lub konfesjonały.
justa333

Nie oderwiesz się od lektury

Niby reporterska, a jednak literatura piękna i przejmująca.
00
Livroska

Dobrze spędzony czas

abrakadabra1234

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z lepszych książek dot. Ratownictwa medycznego. Z chęcią przeczytam kolejne opowieści tego lekarza np. Historie z pracy w Lotniczym Pogotowiu Ratunkowym
00
Romsi

Całkiem niezła

Dobrze się to czyta, ale ten potoczysty ztyl zaczął mnie męczyć jakoś w połowie, a potem zdawało mi się, że czytam już wciąż to samo, tylko podane innymi słowami.
00

Popularność




Jakub Sieczko

Lekarz, specjalista anestezjologii i intensywnej terapii, socjolog. Pracuje w jednym z warszawskich szpitali, wcześniej w stołecznym pogotowiu ratunkowym.

Był koordynatorem grupy „Medycy na granicy” – inicjatywy osób z wykształceniem medycznym, które jesienią 2021 roku udzielały pomocy medycznej imigrantom i uchodźcom podczas kryzysu na pograniczu polsko-białoruskim.

Jakub Sieczko POGO

Wydanie pierwsze, Warszawa 2022

Copyrgith © by Jakub Sieczko, 2022

Copyright © for this edition by Fundacja Instytut Reportażu, 2022

REDAKCJA

Julianna Jonek-Springer

KOREKTA

Justyna Tomas

PROJEKT GRAFICZNY I TYPOGRAFICZNY SERII

Magdalena Wdowicz-Wierzbowska

PROJEKT OKŁADKI

Dominika Jagiełło/OneOnes Creative Studio/

www.behance.net/OneOnes

SKŁAD I ŁAMANIE

Anna Szarko

GRAFIKA NA OKŁADCE

Fot. Gorodenkoff/Shutterstock

ISBN 978-83-65970-01-5 (EPUB); 978-83-65970-02-2 (MOBI)

Wydanie elektroniczne 2022

Wydawnictwo Dowody na Istnienie

Imprint Fundacji Instytut Reportażu

Gałczyńskiego 7, 00-362 Warszawa

www.dowody.com,

[email protected], [email protected]

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Wszystkie historie opowiedziane w tej książce są oparte na prawdziwych wydarzeniach. Jednak niektóre szczegóły zostały zmienione, żeby zapewnić anonimowość opisywanym osobom.

Przeklinaj śmierć. Niesprawiedliwie jest nam wyznaczona.

Błagaj bogów, niech dadzą łatwe umieranie.

Kim jesteś, te trochę ambicji, pożądliwości i marzeń

nie zasługuje na karę przydługiej agonii.

Nie wiem tylko, co możesz zrobić, sam, ze śmiercią innych,

dzieci oblanych ogniem, kobiet rażonych śrutem, oślepłych żołnierzy,

która trwa wiele dni, teraz, tu, obok ciebie.

Bezdomna twoja litość, nieme twoje słowo,

i boisz się wyroku za to, że nic nie mogłeś.

Czesław Miłosz, Twój głos

I

Nie wiem nic, mam tylko zdanie. Ona wie prawie wszystko i moje zdanie jest ostatnią rzeczą, której potrzebuje.

Grochów, trzecia siedemnaście.

Stoimy naprzeciwko siebie jak rewolwerowcy przed strzałem – ja cały na pomarańczowo, ona w brudnokremowym szlafroku zawiązanym byle jak. Ja mogę strzelać, bo mam zdanie. Ona, choć wie prawie wszystko, jest bezbronna. Wbiła ręce w kieszenie. Model prawie doskonałej petryfikacji – znam, widuję. Może tylko coś w tej kieszeni miętoli. Chusteczkę albo frotkę.

Nie wiem nic poza tym, że asystolia trwająca ponad dwadzieścia minut źle rokuje, że adrenalinę w zatrzymaniu krążenia podaje się co cztery minuty, że intubacja dotchawicza nie zwiększa przeżywalności, że po trzeciej defibrylacji podaje się trzysta miligramów amiodaronu i że istnieje osiem potencjalnie odwracalnych przyczyn zatrzymania krążenia.

Jej to wszystko na nic. Jemu, moim zdaniem, już też.

Ona wie, jak się poznali. Może w Grudziądzu, może rozsypała cytryny, a on się schylił i pomógł je pozbierać, a może to było wesele kuzynki, dużo wypili, mało zapamiętali. Może on był zawsze głupio-mądry i nie miał głowy do interesów, ojciec kochał go bardzo, matka natomiast mniej niż trochę. Albo zapowiadał się na uznanego sztangistę, ale sztanga pogruchotała mu stopę. Może za schyłkowego Gierka piękny był jak młody Olbrychski i chociaż nieco rudy, to jednak wzięli go do kompanii reprezentacyjnej. Albo ona wie, że nie doszli do pieniędzy, chociaż bardzo chcieli. Pamięta, jak podczas spotkania zapoznawczego wylał przyszłej teściowej tłusty sos na sukienkę z kokardą. Uśmiechnął się wtedy i powiedział, że to na szczęście. Jej matka powiedziała to samo i od tamtej pory się uwielbiali.

Ja wiem, że klatkę piersiową należy uciskać na głębokość od pięciu do sześciu centymetrów, a ocenę rytmu serca w zatrzymaniu krążenia powtarzać co dwie minuty. Wiem, że przeszliśmy przez pętlę algorytmu resuscytacyjnego kilka razy, możemy się tylko w jego obrębie kręcić w kółko, bez sensu – wtedy to już nie reanimowanie, a odwlekanie nieuniknionego.

Ona może pamięta ślub w lutym czy maju i że on ukruszył sobie dwójkę, gdy połknął pszczołę, albo że na dziesiątą rocznicę ślubu kupili czerwoną ładę (ale komu ją sprzedali?). Pamięta też, jak spłodzili córkę, i wszystkie nieudane wakacje, te nad Balatonem szczególnie. Pamięta, jak mu powiedziała, że odchodzi, i jak nie odeszła, jak on odszedł i jak wrócił. Wie, że on raz w miesiącu chodzi na dziwki. Wie kiedy. Wie, że sypia na brzuchu, głośno chrapie, że wąs zapuścił w stanie wojennym i że bywa zaskakująco wielkoduszny. Że gdy się upija, to śpiewa Okudżawę, a rosyjski ma tak czysty, jakby całe życie spędził pod Kazaniem.

Wie to albo coś zupełnie innego – ale wie prawie wszystko, poza tym, że będziemy tu z chłopakami raczej kończyć.

Ona przeżywa właśnie najgorszy dzień swojego życia. Ja bym pospał.

Radek przegląda coś w telefonie i nie są to wytyczne American Heart Association. Markowi pot kapie z nosa, gdy uciska klatkę piersiową niedoszłego mistrza sztangi. Uciska bez przekonania, jak szepcze się Ojcze nasz, padając ze zmęczenia i wiarę mając znacznie mniejszą niż ziarnko gorczycy. Bo od pewnego momentu już się wie, a Marek widział więcej niż ja, więc i wie lepiej, i wierzy słabiej.

Ufam mu, bo gdy są jakieś szanse, jest samym zaangażowaniem. Już doświadczony, a jeszcze nie cyniczny – to najlepszy moment. Pewnie niedługo zacznie się psuć. Jednak na razie Marek jest fachura. Ma tylko dobre pomysły, a w ruchach mimowolny profesjonalizm, na który lubię patrzeć. Ratownictwo medyczne robi mu się samo.

Można nawet zaryzykować pretensjonalną tezę, że nasze uciskanie (ze splecionymi dłońmi – trochę jak do pacierza, rytmicznymi ruchami całego ciała – trochę jak kołysanie się przy Ścianie Płaczu) to jakaś forma modlitwy o cud. Tylko że my w zespole wszyscy niewierzący, a i cudu nigdy nie widzieliśmy, choć okazji było niemało. Uciskamy, o nic wzniosłego się nie modląc. Jedynie Radek może modli się o kebaba. Nie ma takiej pory dnia, kiedy nie zjadłby kebaba. Nie ma takich słów, które przekonałyby Radka (kierującego karetką, co upoważnia go do zarządzania radiem) do tego, żeby nie słuchać disco polo. Nie ma takiego dyżuru, na którym nie informowałby o zamiarze rychłego zbycia samochodu osobowego. Sądzę też, że nie ma takiego testu na inteligencję, który wykazałby, że Radek jest zdolny do ukończenia studiów wyższych na kierunku ratownictwo medyczne. A jednak.

Marek uciska, Radek skroluje, ona spetryfikowana w tym swoim szlafroku, ja mam zdanie. Respirator, gwiżdżąc rytmicznie co sześć sekund, wtłacza pięćset pięćdziesiąt mililitrów stuprocentowego tlenu do płuc rudego męża.

Dwadzieścia siedem minut resuscytacji.

– Zróbmy ocenę rytmu – mówię.

Marek przerywa uciskanie. Radek spogląda znad telefonu. Wbijamy wzrok w monitor defibrylatora, jak wbija się go w ekran telewizora na cztery sekundy przed zamknięciem lokali wyborczych i podaniem pierwszych exit polls.

Linia EKG na monitorze nigdy nie jest idealnie płaska. Faluje łagodnie jak woda, do której ktoś przed chwilą wrzucił kamień.

Śmierć jak spokojne falowanie.

Radek wraca do skrolowania, ja świecę latarką w niezwężające się źrenice. Sprawdzam tętno na nietętniącej szyi. Przykładam stetoskop do nieruchomej klatki piersiowej. To czternaste ciało, którego dotykam na tym dyżurze, czternaste od siódmej rano w dziewiątym albo jedenastym mieszkaniu. Jest trzecia w nocy, a to trzecie ciało bez oznak życia.

Trzeci człowiek.

– Jakieś pomysły, na które nie wpadłem?

Marek kręci przecząco głową. Radek nigdy nie miał żadnego pomysłu.

Znowu ja i ona. Znowu stoimy naprzeciwko siebie jak rewolwerowcy. Będę strzelał – czas na zdanie. Nie znoszę tego momentu. Mówię to tak, jak wbiega się do lodowatej wody.

– Bardzo mi przykro, pani mąż nie żyje.

Trafiona. Odpetryfikowana. Wyciąga ręce z kieszeni. Patrzy na mnie. Na niego. Znów na mnie.

– Na pewno? – pyta.

Nie umiem zmienić koła w samochodzie. Nie umiem napisać piosenki. Nie sprzedałbym butelki wody na środku Sahary. Nie wiem, co to jest całka, cesja, front atmosferyczny, produkt krajowy brutto ani czy pod Warną nasi zlali tych drugich, czy wręcz przeciwnie – ci drudzy nas. Nie wiem, co myślał Spinoza, jak malował Chagall, czemu samoloty odrywają się od ziemi, a ziemia trzęsie się pod Tokio, nie zaś pod Grochowem, choć moim zdaniem czasem powinna.

Umiem stwierdzić zgon.

– Tak, na pewno.

– Chryste na niebie.

Ona zaczyna płakać, ja milczę. Umiem stwierdzić zgon, a potem milczeć. Przed przyjęciem do pracy w pogotowiu powinni robić kursy milczenia: dzisiaj nauczymy się milczeć z godnością i ze współczuciem, z niezachwianą pewnością rozpoznania, ale i wspierająco. Powinien być taki przedmiot na studiach. Kolokwia z milczenia. Długie, nudnawe semestry wykładów. Dziesiątki godzin ćwiczeń, a na ćwiczeniach ani słowa. Testowałem już absolutnie każde zdanie, które można wypowiedzieć w takiej sytuacji. Rekomenduję milczenie.

– Wieczorem zjadł jeszcze zupę – mówi ona.

Wiem, znam, słyszałem.

Dwie godziny temu oglądał Wiadomości, a teraz skóra już mu stygnie, rogówki zaczynają mętnieć, żuchwa sztywnieje. „Powiedziała jeszcze: wychodzę z psem. Usłyszałem nagle huk, patrzę – leży. Nie oddycha”. Pies szczeka, jakby powariował. Tu zupa, tu pies, tu ktoś nie żyje, jakże to? Całe życie? Tak, proszę żony, całe życie.

W tych zdaniach, które słyszę prawie zawsze, gdy wypisuję kartę zgonu, jest skarga na metafizyczny skandal, który przed chwilą się wydarzył. To nie do wyobrażenia – żył, chodził, gadał, oglądał, kłócił się, jadł, kochał, pił, czytał, śmiał się, bolało go, swędziało, siedział zadumany, dzwonił do wnuczki, a teraz go nie ma.

Nie, nie myślę o tym cynicznie. Sam rozumiem z tego tyle, ile każda z osób, której tę kartę zgonu wręczam.

I ona w tym brudnokremowym szlafroku taką kartę ode mnie dostaje. Robimy ostatnią rzecz, którą możemy zrobić, czyli bierzemy bezwładne sześćdziesięciodwuletnie ciało za nogi i ręce i sapiąc, przenosimy je do pokoju, kładziemy na łóżku, przykrywamy prześcieradłem.

Nie mówię: dobranoc. Mówię:

– Wyrazy współczucia.

Zbieramy sprzęt i wychodzimy. Zamykamy drzwi do mieszkania ze śmiercią w środku.

Ciepła majowa noc. Noc z tych idealnych – tak niedoskonale cicha, jak niecicha może być Warszawa przed czwartą nad ranem. Prawie bezdźwięcznie mija nas w pędzie policyjny fiat migający na niebiesko. W oddali iskrzy się ulica – spawają szyny tramwajowe. Autobusy dostojnie wyjeżdżają z zajezdni. Ostatni nocni studenci. Pierwsi dzienni sprzedawcy. Gdzieś szczekają psy. Puste chodniki, puste przystanki, nieruchome huśtawki na placach zabaw. Odblaskowi my. W bloku, z którego właśnie wyszliśmy, światło świeci się tylko w jednym oknie. Wkładamy do karetki defibrylator i plecak lżejszy o sześć ampułek adrenaliny. Dopiero teraz czuję pot schnący na plecach. Mdli mnie – nie od zapachów czy obrazów, a ze zmęczenia. Takie wyczerpanie, które nie pozwala zasnąć, przemienia się w apatię lub cichą agresję. Moja złota zasada brzmi: po północy ani słowa poza tym, co trzeba. Po północy, dotykając dwunastego czy piętnastego ludzkiego ciała na dyżurze, potrafię na pytania odpowiadać albo zdawkowo, albo zaczepno-cynicznie. Dwudziesta godzina wyczerpującego dyżuru ujawnia cechy charakteru, których lepiej nie pokazywać światu.

A dziesięć minut później lekki nawiew, kierunkowskazy, ludzie na ulicach nie wiadomo po co. Na Grochowie dnieje. W radiu vox FM opis cech dziewczyny z piosenki: „Ty jesteś ruda, na pewno ruda, szalona ruda, dobrze to wiem”. Słuchanie tej muzyki jest nienegocjowalne.

– Może na kebsa? Niedaleko całodobowy – proponuje Radek.

Pyta, a potem podśpiewuje o tej rudej. Marek przysypia, bo za cztery godziny zaczyna następny dyżur – tym razem w szpitalu. Rudy wąsacz, nieżywy, jak tylko można być nieżywym, stygnie. Żona w brudnokremowym szlafroku pewnie pochlipuje w fotelu. Może pali papierosa bez filtra i myśli o tym wierszu księdza Twardowskiego, który wyświetlają na ekranach w metrze w okolicach pierwszego listopada.

„Sześćdziesiąt dwa lata. Jeszcze młody chłop” – myślę. Dwa razy starszy ode mnie.

– Halo! Kebab? – pyta znowu Radek.

– Jedźmy.

Gdyby zaproponował operę, zoo albo warsztaty garncarskie, pewnie też bym się zgodził. Zabierzcie mnie tą karetką, gdzie chcecie.

Biorę z kurczakiem na grubym cieście. Kebab z całodobowej budy smakuje jak ciepła opona. Czuję się jak ta czerstwa buła z trzydniową kapustą i mięsem polanym łagodnym sosem. Po ostrym mam czkawkę. Radek i Marek wiedzą o tej czkawce, bo dużo o sobie wiemy.

II

Zdrowi, młodzi, trzeźwi – na lewo. Na spacer, robić biznesy czy siedzieć w domu i nikogo nie niepokoić – gdzie tam szanowni uważają. Pozostali na prawo – przyjedzie do państwa karetka.

Mam o Grochowie nakłamane. Czasem myślę: żyją tu tylko stare kobiety i pijani mężczyźni w średnim wieku. Tak jakby ta dzielnica była szachownicą i dało się stanąć tylko na białym lub czarnym polu. Seriami lub na zmianę: Jadwiga, osiemdziesiąt siedem lat, zawroty głowy. Henryk, czterdzieści dziewięć lat, uraz nosa, czuć alkohol. Pelagia, Janusz, Danuta, Leszek, Elżbieta, Ryszard. Grochowskie bingo. Gdyby w zakładach bukmacherskich można było obstawiać, czy podczas dyżuru trafi się taki pacjent, to kursy na zwycięstwo byłyby bardzo niskie.

Jeden raz przygoda, sto razy rutyna – taka jest to praca. Przede wszystkim nuda, powtarzalność, ci sami ludzie, te same trasy, narzekanie na to samo. Te same leki na zaostrzenia tych samych przewlekłych chorób. Gorączka, ból brzucha, nadciśnienie tętnicze, duszność, kolka nerkowa, krwawienie z nosa, bolesna miesiączka, skręcona kostka, upadek ze schodów, ból w klatce piersiowej. Setki idealnych zapisów EKG, ampułek salbutamolu na rozszerzenie oskrzeli, tabletek kaptoprilu na obniżenie ciśnienia. Te same zdania:

– Pojedziemy do szpitala, trzeba zrobić badania krwi.

– Proszę zabrać psa.

– Co się dzieje i od kiedy?

– Jak silny jest ból w skali od zera do dziesięciu?

– Pani pies nie ugryzie, mnie ugryzie, bo nie zna.

– Czy jest pan na coś uczulony?

– Pomogę, tylko niech się pani nie rusza.

– Na to nic nie poradzę.

– Było pite?

– Pani weźmie tego psa uspokoi!

– Skoro boli od dwóch dni, dlaczego zdecydował się pan zadzwonić na pogotowie o trzeciej w nocy?

Ci sami lekarze z tymi samymi pytaniami z tego samego szpitala pod wezwaniem świętego „Dlaczego do nas?”. Bo do was i chuj, chciałem wziąć pacjenta do swojego domu, ale akurat mam remont łazienki.

Dyspozytorzy wołający nas przez radiostację. Domofony, schody, piętra, windy, dzwonki do mieszkań. „Szybko, panowie, szybko”. Domy opieki, noclegownie, meliny, komisariaty, przystanki. Przestraszeni rodzice zdrowych dzieci. Miarowy dźwięk monitora pracy serca. Co boli? Wszystko boli. Nuda. Pisanie. Przybijanie pieczątek. Spokój. Pesymistyczna monotonia. Naga, mało estetyczna fizjologia. Prywatne, powolne końce świata, małe apokalipsy, godzina za godziną.

Ludzie, setki ludzi, twarze, twarze, twarze.

Powroty na stację, tankowanie. Byle jakie drzemki. Kiepskie filmy w starym telewizorze. Męskość oswojonego głównie męskiego świata, czyli żarty nie najwyższych lotów, rozmowy o autach, rozmowy o płci przeciwnej. Obiady z mrożonek, nieudane próby czytania ambitnej literatury, kawa za kawą, marazm. Nieprzespane noce. Papierosy, kto pali. Spleen i namysł nad światem, który dopada w ciepły wieczór, gdy gapię się w niebo i słucham gasnącego miasta. Półsenne odrętwienie, gdy przed piątą nad ranem wysłużony mercedes pędzi sto trzydzieści kilometrów na godzinę, zostawiając smugi błyskających niebieskich świateł na ciemnych szybach. Klejące się oczy, ziewające gęby. Nasze życia.

W artykułach prasowych lub serialach o ratownictwie medycznym dyżur zwykle wygląda inaczej. Jest jak atak aliantów na Normandię – niekończący się D-day. W gazetach piszą o reanimowanych dzieciach i oderwanych kończynach. Nie ma zwyczajnych stłuczek – życie pasażerów aut zawsze wisi na włosku. Co krok, to samobójca, co róg ulicy, to strzały z broni palnej. Boję się przewrócić stronę, bo przeczuwam, że na następnej czekają naloty dywanowe, ataki chemiczne, bomby kasetowe i wodorowe. Wygląda to wszystko jak koniec świata powstrzymywany jedynie bohaterskimi siłami dwóch ratowników medycznych i lekarza. Urodzeni czwartego lipca ratują Warszawę przed zagładą.

Ja jednak urodziłem się ósmego kwietnia, a Marek drugiego października, więc zamiast wypadku z jedynki „Super Expressu” trafia nam się zatrzymanie moczu. To bardzo dobry przykład typowego powodu wezwania zespołu ratownictwa medycznego: starszy mężczyzna z przerośniętą prostatą nie może się wysikać. Ta sytuacja zawsze zaskakuje tych, którzy zaczynają pracę w pogotowiu – spodziewasz się zatrzymania krążenia, trafiasz na zatrzymanie moczu.

„Jak sobie z tym radzisz?”, pytają znajomi.

Z podaniem hydrokortyzonu dożylnie i salbutamolu wziewnie po raz dwusetny radzę sobie całkiem dobrze.

Potem pytają też: „Co widziałeś?”.

Wiem, że nie chodzi im o skręconą kostkę. Chcą samego mięska, crème de la crème, wywaru z ratownictwa medycznego.

Miejmy to więc za sobą.

Widziałem męską głowę, po której przejechał traktor. Z czaszki wylewał się mózg. Po rozlanym mózgu chodziły muchy.

Widziałem kobietę z zaostrzeniem schizofrenii wjeżdżającą z całym impetem swoim nowym audi w radiowóz.

Widziałem kobietę w manii przechadzającą się nago po psychiatrycznej izbie przyjęć.

Widziałem kobiecą głowę, z której wypadło oko.

Widziałem ciało, które wsiąknęło w podłogę i skapywało mieszkającym piętro niżej sąsiadom z sufitu. Już na parterze czułem zapach zwłok z mieszkania na czwartym piętrze.

Widziałem ciało rozpłaszczone na ziemi po wypadnięciu z piątego piętra.

Widziałem ze sto pięćdziesiąt zawałów. Dwieście udarów. Wypisałem jak notariusz specjalizujący się w nieszczęściach około trzystu kart zgonu.

Zdejmowałem z szyi pętle z konopnych sznurów.

Czytałem kilkanaście listów pożegnalnych.

Przez kilkadziesiąt minut słuchałem jednego, powtarzanego w kółko pytania: co z moim synem? Ciało syna leżało wtedy na dnie rzeki. Wyłowiono je kilka godzin później.

Widziałem matkę płaczącą nad swoim dwudziestoletnim, martwym synem i strzykawkę po heroinie w jego dłoni.

Reanimowałem potrąconego przez pociąg szesnastolatka.

Widziałem zdezorientowanego dwulatka i jego kompletnie pijanych rodziców.

Widziałem nieprzytomnego, duszącego się ośmiolatka z wklęśniętą czaszką.

Widziałem półtoraroczne dziecko, które wypadło z drugiego piętra.

Widziałem noże wbite w brzuch. W przedramiona. W klatkę piersiową.

Widziałem pijanego mężczyznę, który wpadł twarzą do ogniska.

Widziałem nagiego, długowłosego mężczyznę po przyjęciu dopalaczy, który nocą uciekał między blokami przed nie wiadomo kim. W końcu jak w disnejowskiej bajce uderzył w mur, odbił się od niego i stracił przytomność.

Widziałem amfetaministów przerażonych tym, co zrobili ze swoim życiem.

Widziałem drobną, śliczną brunetkę z wściekłością próbującą wygryźć policjantce kawałek dłoni.

Nazywano mnie skurwysynem, konowałem, zabójcą, grożono śmiercią mi i osobom ze mną spokrewnionym.

Dziękowano mi za uratowanie życia ojcu, siostrze, synowi, samemu sobie.

Widziałem matkę podpaloną przez swojego syna.

Rozmawiałem z dwudziestojednolatkiem w terminalnym stadium nowotworu kości i z jego matką. Była żywym dowodem na to, że źródło łez w człowieku jest niewyczerpywalne.

Widziałem ślubne zdjęcie na tapecie telefonu dwudziestojednoletniej dziewczyny i jej niewiele starszego męża leżącego na podłodze z ciężkim udarem. Słyszałem, jak mówiła, że to dopiero dwa miesiące po ślubie i że do tej pory był zdrowy.

Obudziłem mężczyznę, który zasnął podczas reanimacji swojej żony.

Usłyszałem „spierdalaj!”, którym trzynastolatka powitała ojca chwilę po tym, jak zeskoczyła z dachu kamienicy.

Widziałem zwłoki mężczyzny z wielką dziurą w miejscu oczodołu i pijanego, śpiącego obok kolegę.

Na podjeździe do szpitala zobaczyłem główkę noworodka między nogami jego przerażonej matki.

Widziałem młodszą ode mnie i wykonującą ten sam zawód co ja matkę trójki dzieci. Umierała na glejaka.

Widziałem zwyczajne umieranie tych, o których śmierci pisano potem na pierwszych stronach gazet.

Mówiłem jeszcze przytomnemu motocykliście, że robimy, co w naszej mocy. Pół godziny później był martwy.

Kilkadziesiąt razy proszono mnie: niech pan go ratuje! To taki dobry człowiek.

Ta praca to ciągłe szukanie równowagi między paraliżującą niepewnością a wyniszczającą rutyną.

Na dyżurach w zespołach ratownictwa medycznego spędziłem około ośmiu tysięcy godzin. Coraz rzadziej czuję, że jestem kompletnym szarlatanem. Jeszcze rzadziej, że jestem bogiem ratownictwa. Często za to myślę o zdaniu, które wypowiedział kolega ze studenckiej grupy jakieś pół roku po skończeniu przez nas studiów. Przy dobrej wódce, już skutecznie zaszczepieni przez system na judymizm, rozmawialiśmy o tym, że złotymi dziećmi polskiej medycyny to się jednak nie czujemy. Krzysztof zapytał wtedy: „Ale w sumie – jak nie my, to kto?”. On leczy ludzi z białaczek, ja wkładam im rurki między struny głosowe, żeby się nie podusili. Jeszcze nas nie pozamykali.

Teza, że trafiliśmy do tej pracy z pobudek altruistycznych, wydaje mi się karkołomna. Nie altruizm nas – a przez „nas” rozumiem tych, którzy przynajmniej na początku nazywali tę pracę również swoją pasją – pchnął do wybrania tego kierunku studiów czy tej specjalizacji lekarskiej. Nie jesteśmy komandosami. Nie wchodzimy do płonących budynków, żeby wynieść z nich nieprzytomne dzieci i przerażone psy. To nie my strzelamy się z gangsterami. Ewakuacja sierot ze strefy działań wojennych i wspinanie się na osiem tysięcy metrów bez tlenu to też nie nasze zadania. Nie jesteśmy omnibusami ani wybrańcami o unikatowych w świecie medycyny umiejętnościach. Nie przeszczepiamy serc, nie diagnozujemy rzadkich chorób, nie znajdziemy leku na żaden z nowotworów. Nasza codzienność to orka na ugorze, praca u podstaw, diagnozy nużące i nieskomplikowane, finezja leczenia nadciśnienia tętniczego i podnoszenie z kałuż oraz parkanów tych, których nie chce dotknąć nikt inny.

Dwa słowa są w tej pracy zakazane: powołanie i bohaterstwo. Niektórzy jednak ciągle to ratownictwo lubią. Lubią tak, jak lubi się kefir, drugi album The Clash albo zdania Doroty Masłowskiej.

Jest takie hasło: bandaż się rozwija. Trzydziestotonowa cysterna staranowała samochód osobowy i pchała go siłą rozpędu przez pięćdziesiąt metrów. W samochodzie było troje pasażerów – jeden zginął na miejscu, drugi ma otwarte złamanie nogi, trzeci uraz wielonarządowy. Ten trzeci jest nieprzytomny – ciężki uraz głowy, pęknięte płuco, a do brzucha z uszkodzonej tętnicy wylewa się krew.

Tak, obiektywnie to okropna tragedia, straszny wypadek.

Subiektywnie: bandaż się rozwija.

Gdy zespół ratownictwa medycznego, którego jestem kierownikiem, przyjeżdża na miejsce takiego wypadku, wtedy bandaż się rozwija, czyli świat zmienia swoje reguły. Rzeczywistość się wyostrza. Liczy się tylko kilkadziesiąt metrów kwadratowych, gdzie doszło do wypadku. Nie jestem wtedy pewny, czy istnieje cokolwiek poza tym wykrojonym kawałkiem ziemi. Kusi mnie, żeby napisać: to wyrzut adrenaliny, ale nie, chyba nie tylko o to chodzi. Adrenalina nie działa euforycznie, a w akcji ratunkowej – takiej prawdziwej – jest jakaś nuta odurzenia.

Gdy widzę wypadek, nie chcę uciekać. Nigdy nie chciałem. Nie chciałem też stać z boku w tłumie gapiów i patrzeć na ludzkie nieszczęście, po cichu ciesząc się, że nie mnie ono spotkało. Od kiedy pamiętam – może od potrącenia kolegi przez samochód na szkolnej wycieczce – chciałem wpływać na tę popsutą rzeczywistość. Nie, nie walczyć ze śmiercią czy z chorobą. Są, bo są. Chyba zależało mi na tym, żeby nie być bezradnym. Chciałem robić porządek, czyli łapać za twarz ten chaos, który podczas źle prowadzonych akcji ratunkowych rozpełza się i udziela wszystkim wokół. Być spokojnym spokojem profesjonalisty, który, świadomy wyzwań, jest do nich przygotowany. Tym spokojem zarażać. Próbować. Znajdować grubą żyłę na szyi i zakładać tam kaniulę. Opaską zaciskać krwawiącą tętnicę. W respiratorze ustawiać częstość i objętość oddechów, stężenie tlenu. Uciskać klatkę piersiową, defibrylować, wkładać dren do jamy opłucnowej. Rozpoznawać zawał. Patrzeć na rosnącą saturację. Przerywać drgawki. Otwierać ampułki i wstrzykiwać do naczyń życie. Rozszerzać zwężone oskrzela. Stabilizować złamania. Sprawiać, że przestaje boleć. O coś się bić. Ryzykować. Wygrywać. Przegrywać. Żyć.

Chyba na to właśnie czekamy, brnąc przez setki zatrzymań moczu – na ten telefon, czasem jeden na kilka miesięcy. To telefon, po którego odebraniu zapominamy o przeglądzie auta, skomplikowanej sytuacji geopolitycznej, krążącej od rana po głowie (a bardzo niechcianej) piosence, niechby i o rudej. Zapominamy o planowanej wizycie u dentysty, błyskotliwej blondynce, która nie odpisuje na esemesy, o siostrze i że wypadałoby ją w końcu odwiedzić. Zaczynamy nawet zapominać o byciu ojcem, wujem, Polakiem, podatnikiem, abonentem, wyborcą, telewidzem. Jesteśmy tylko lekarzami czy ratownikami. Jesteśmy wtedy na robocie.

[...]