Podróże z Herodotem - Ryszard Kapuściński - ebook + książka

Podróże z Herodotem ebook

Ryszard Kapuściński

0,0
37,40 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Podróże z Herodotem są wśród prac Ryszarda Kapuścińskiego tekstem wyjątkowym. Autor wraca wspomnieniami do swoich pierwszych zagranicznych wypraw reporterskich w latach 50. i 60. XX wieku, a wątek ten przeplata rozważaniami – o charakterze historycznym, społecznym i antropologicznym – wywołanymi lekturą Dziejów Herodota, których tom towarzyszył mu w podróżach już od 1956 r.

 

Co zafascynowało polskiego reportera w dziele żyjącego 2500 lat wcześniej Greka z Halikarnasu, „ojca historii”, co ich obu połączyło? Ciekawość świata, chęć poznania – i zrozumienia! – innych społeczeństw, ludów, kultur, a również poczucie „zawodowej” wspólnoty, gdyż Herodot to zdaniem Ryszarda Kapuścińskiego „rasowy reporter: wędruje, patrzy, rozmawia, słucha, żeby później zanotować to, czego dowiedział się i zobaczył, lub żeby po prostu rzecz zapamiętać”.

 

 

 

Podobnie jak Herodot, tak i Ryszard Kapuściński był reporterem, historykiem, poszukiwaczem przygód – i prawdziwym artystą.

 

(„The Wall Street Journal”)

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 309

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przekroczyć granicę

Nim Herodot wyruszy w dalszą podróż, wspinając się po skalistych ścieżkach, płynąc statkiem po morzu, jadąc koniem po bezdrożach Azji, nim trafi do nieufnych Scytów, odkryje cuda Babilonu i zbada tajemnice Nilu, nim pozna sto innych miejsc i ujrzy tysiąc niepojętych rzeczy, pojawi się na chwilę w wykładzie o starożytnej Grecji, który profesor Bieżuńska-Małowist wygłasza dwa razy w tygodniu dla studentów pierwszego roku historii Uniwersytetu Warszawskiego.

Pojawi się i zaraz zniknie.

Zniknie momentalnie i tak zupełnie, że teraz, kiedy po latach przeglądam zapiski z tych zajęć, nie znajduję w nich jego nazwiska. Jest Ajschylos i Perykles, Safona i Sokrates, Heraklit i Platon, natomiast Herodota nie ma. A przecież te notatki robiliśmy starannie, były naszym jedynym źródłem wiedzy: ledwie pięć lat wcześniej skończyła się wojna, miasto leżało w gruzach, biblioteki pochłonął ogień, więc nie mieliśmy podręczników, brakowało nam książek.

Pani profesor ma spokojny, cichy, jednostajny głos. Jej ciemne, uważne oczy patrzą na nas przez grube szkła z wyraźnym zaciekawieniem. Siedząc za wysoką katedrą, ma przed sobą setkę młodych ludzi, z których większość nie miała pojęcia, że Solon był wielki, nie wiedziała, skąd bierze się rozpacz Antygony, ani nie umiałaby wytłumaczyć, w jaki sposób pod Salaminą Temistokles wciągnął Persów w pułapkę.

Prawdę mówiąc, nawet nie wiedzieliśmy dobrze, gdzie leży Grecja i że kraj o tej nazwie miał tak niebywałą, wyjątkową przeszłość, że warto było uczyć się o niej na uniwersytecie. Byliśmy dziećmi wojny, w latach wojny gimnazja były zamknięte i choć w dużych miastach spotykało się czasem tajne komplety, tu, na tej sali, siedzieli najczęściej dziewczęta i chłopcy z dalekich wiosek i małych miasteczek, nieoczytani, niedouczeni. Był rok 1951, na studia przyjmowano bez egzaminów wstępnych, bo głównie liczyło się to, kto z jakiego pochodził domu – dzieci robotników i chłopów miały najwięcej szans na indeks.

Ławki były długie, na kilka osób. Siedzieliśmy ściśnięci, brakowało miejsc. Moim sąsiadem z lewej był Z. – pochmurne, milczące chłopisko ze wsi pod Radomskiem, w której, jak opowiadał, trzymają w domach jako lekarstwo kawałek zasuszonej kiełbasy i dają possać niemowlęciu, kiedy zachoruje. – Myślisz, że to pomaga? – spytałem bez wiary. – Pewnie, że tak – odpowiedział z przekonaniem i znowu zapadł w milczenie. Z mojej prawej strony siedział chudy, o wątłej, dziobatej twarzy W. Pojękiwał, kiedy zmieniała się pogoda, bo jak mi kiedyś wyznał, darło go w kolanie, a darło od kuli, jaką dostał w leśnej walce. Ale kto z kim tam walczył, kto go postrzelił, tego nie chciał powiedzieć. Wśród nas było też kilkoro z lepszych rodzin. Ci nosili się czysto, mieli lepsze ubrania, a dziewczyny czółenka na wysokim obcasie. Jednakże były to rzucające się w oczy wyjątki, rzadkie okazy – przeważała uboga, siermiężna prowincja: pomięte płaszcze z demobilu, połatane swetry, perkalowe sukienki.

Pani profesor pokazywała nam także fotografie antycznych rzeźb i wymalowane na brązowych wazach postacie Greków – ich piękne, posągowe ciała, szlachetne, pociągłe twarze o łagodnych rysach. Należeli do jakiegoś nieznanego, mitycznego świata. Był to świat ze słońca i srebra, ciepły i jasny, zamieszkany przez smukłych herosów i tańczące nimfy. Nie wiadomo było, jak się do niego ustosunkować. Patrząc na te zdjęcia, Z. milczał ponuro, W., skrzywiony, masował obolałe kolano. Inni patrzyli z uwagą, ale obojętnie, nie mogąc sobie wyobrazić tamtej odległej, nierealnej rzeczywistości. Nie trzeba było czekać, aż pojawią się ludzie, którzy będą wieścić zderzenie cywilizacji. Do tego zderzenia dochodziło już dawno, dwa razy w tygodniu, na tej sali, na której dowiedziałem się, że żył kiedyś Grek o nazwisku Herodot.

Nic jeszcze nie wiedziałem o jego życiu i o tym, że pozostawił nam słynną książkę. Zresztą tej książki, noszącej tytuł Dzieje, i tak nie moglibyśmy wówczas przeczytać, bo w tamtym momencie jej polskie tłumaczenie było zamknięte w szafie. Otóż Dzieje przetłumaczył w połowie lat czterdziestych XX wieku profesor Seweryn Hammer i swój maszynopis złożył w wydawnictwie Czytelnik. Nie udało mi się ustalić szczegółów, bo cała dokumentacja zaginęła, ale tekst przekładu jesienią 1951 roku wydawnictwo przesłało do drukarni do składu. Gdyby nic nie stało na przeszkodzie, książka powinna ukazać się w roku 1952 i trafić do naszych studenckich rąk, kiedy uczyliśmy się jeszcze dziejów starożytnych. Tak się jednak nie stało, bo druk książki został nagle wstrzymany. Dziś już nie sposób ustalić, kto wydał odpowiednią decyzję. Cenzor? Przypuszczam, że on, ale dokładnie nie wiem. Dość, że książkę wydrukowano dopiero trzy lata później – w końcu 1954 roku, a ukazała się w księgarniach w roku 1955.

Można się domyślać, dlaczego powstała tak długa przerwa między wysłaniem maszynopisu do drukarni a pojawieniem się Dziejów w księgarniach. Mianowicie przerwa ta przypada na okres poprzedzający śmierć Stalina i czas, jaki po niej bezpośrednio nastąpił. Maszynopis Herodota znalazł się w drukarni, kiedy zachodnie radiostacje zaczęły mówić o poważnej chorobie Stalina. Ludzie nie znali szczegółów, ale bali się nowej fali terroru i woleli przyczaić się, nie narażać, nie dawać pretekstu, przeczekać. Atmosfera była nerwowa. Cenzorzy zdwoili czujność.

Ale Herodot? Jego książka napisana dwa i pół tysiąca lat temu? A jednak – tak. Tak, bo panowała wówczas, rządziła całym naszym myśleniem, całym sposobem patrzenia i czytania obsesja aluzji. Każde słowo się z czymś kojarzyło, każde miało podwójny sens, drugie dno, ukrytą wymowę, w każdym było coś sekretnie zakodowane i przebiegle utajone. Nic nie było takie jak w rzeczywistości, dosłowne i jednoznaczne, bo z każdej rzeczy, gestu i słowa wyzierał jakiś aluzyjny znak, spoglądało porozumiewawczo mrugające oko. Człowiek piszący miał trudność z dotarciem do człowieka czytającego nie tylko dlatego, że po drodze cenzura mogła tekst skonfiskować, ale również z tego powodu, że kiedy tekst wreszcie dotarł do odbiorcy, ten czytał coś zupełnie innego, niż było najwyraźniej napisane, czytał i nieustannie zadawał w myśli pytanie: – Co też ten autor chciał mi naprawdę powiedzieć?

I oto ktoś opętany, zadręczony obsesją aluzji, sięga po Herodota. Ileż tam znajdzie skojarzeń! Dzieje składają się z dziewięciu ksiąg, a w każdej aluzje i aluzje. Choćby otwiera, zupełnie przypadkowo, księgę V. Otwiera, czyta i dowiaduje się, że w Koryncie, po trzydziestu latach krwawych rządów, umarł tyran o nazwisku Kypselos, a jego miejsce zajął syn, Periander, jak się później okazało, o wiele bardziej krwiożerczy niż ojciec. Tenże Periander, kiedy był początkującym jeszcze dyktatorem, chciał się dowiedzieć, jaki jest najlepszy sposób utrzymania władzy, więc wysłał do dyktatora Miletu, starego Trazybula, posłańca z zapytaniem, co zrobić, aby utrzymać ludzi w niewolniczym strachu i poddaństwie.

Trazybul, pisze Herodot, wyprowadził przybyłego od Periandera posła za miasto i wszedł z nim w rosnący na polu łan zboża. Idąc przez to pole, pytał ciągle od początku herolda, po co przybył z Koryntu, i przy tym wyrywał raz po raz każdy, jaki zobaczył, wyrastający ponad inne kłos. Wyrywał i odrzucał go, aż w ten sposób zniszczył najpiękniejszą i najbujniejszą część łanu. Tak doszedł do końca pola, a potem odprawił posłańca, nie udzieliwszy mu ani słowa rady. Kiedy wysłannik wrócił do Koryntu, Periander był ciekaw dowiedzieć się rady Trazybula. Ale ten oświadczył, że Trazybul żadnej mu rady nie udzielił. Dziwił się też Perianderowi, że posłał go do takiego męża, który był oczywistym szaleńcem niszczącym własne dobra – i opowiedział, co na jego oczach Trazybul zrobił. Periander jednak, który zrozumiał jego czyn i pojął, że Trazybul radził mu wymordować wszystkich wybitnych obywateli, traktował odtąd swoich współziomków z bezgraniczną brutalnością. Kto pozostał jeszcze po morderstwach i prześladowaniach Kypselosa, tego Periander teraz wykończył1.

A ponury, maniakalnie podejrzliwy Kambyzes? Ileż w tej postaci aluzji, analogii, paraleli! Kambyzes był królem wielkiego ówczesnego mocarstwa – Persji. Panował w latach 529–522 przed Chrystusem.

Dla mnie jest rzeczą jasną, że był on w wysokim stopniu szaleńcem… Naprzód kazał zamordować swojego brata Smerdysa… Taki był, jak mówią, pierwszy czyn, od którego zaczął się szereg jego zbrodni. Po wtóre – zgładził towarzyszącą mu do Egiptu siostrę, z którą żył w małżeństwie, jakkolwiek była mu rodzoną siostrą z obojga tych samych rodziców… Kazał dwunastu najznakomitszych Persów głową na dół żywcem zakopać w ziemi, mimo że nie dowiedziono im żadnej znaczniejszej winy… Dopuszczał się licznych podobnych szaleństw podczas swojego pobytu w Memfis, gdzie otwierał dawne groby, żeby oglądać zwłoki…

Kambyzes podjął wyprawę w głąb Afryki bez żadnego przygotowania, nagle, z wściekłości, z gniewu. Pewnego razu wpadł w gniew i przedsięwziął wyprawę przeciw Etiopom; a przecież ani wprzód nie wydał zarządzeń co do zapasów żywności, ani też nie zastanowił się, że zamierza wyprawić się na koniec świata, lecz jako szaleniec i pozbawiony zmysłów wyruszył na wojnę… zanim jednak wojsko odbyło piątą część drogi, już wyczerpały im się wszystkie, jakie mieli, środki żywności, a po zużyciu zboża zabrakło też zwierząt pociągowych, bo i te zjedli. Gdyby Kambyzes, zauważywszy to, zmienił był zamiar i nakazał odwrót, przez tę rozsądną decyzję naprawiłby początkowy błąd; tymczasem on, na nic nie zważając, ciągle szedł naprzód. Jak długo żołnierze mogli jeszcze coś z ziemi wygrzebać, utrzymywali się przy życiu, jedząc trawę, ale potem dotarli do piaszczystej pustyni. Tam niektórzy z nich zaczęli robić coś strasznego: drogą losowania wybierali spośród siebie co dziesiątego i zjadali. Kiedy Kambyzes się o tym dowiedział, obawiając się, żeby wzajemnie się nie pożarli, zaniechał wyprawy przeciwko Etiopom i zawrócił z drogi.

Jak wspomniałem, Dzieje Herodota pojawiły się w księgarniach w roku 1955. Od śmierci Stalina minęły dwa lata. Atmosfera zelżała, ludzie oddychali swobodniej. Właśnie ukazała się powieść Erenburga, której tytuł dał nazwę tej nowej, zaczynającej się właśnie epoce – Odwilż. Literatura zdawała się wtedy wszystkim. Szukano w niej sił do życia, drogowskazów, objawienia.

Ukończyłem studia i zacząłem pracować w gazecie. Nazywała się „Sztandar Młodych”. Byłem początkującym reporterem, jeździłem śladem nadsyłanych do redakcji listów. Ci, którzy pisali, skarżyli się na krzywdę i biedę, na to, że państwo zabrało im ostatnią krowę albo że w ich wiosce nie ma ciągle elektrycznego światła. Cenzura złagodniała i można było pisać, że na przykład w wiosce Chodów jest sklep, ale zawsze pusty, nic nie można w nim kupić. Postęp polegał na tym, że kiedy żył Stalin, nie można było napisać, że jakiś sklep jest pusty – wszystkie miały być świetnie zaopatrzone, pełne towaru. Tłukłem się od wioski do wioski, od miasteczka do miasteczka drabiniastym wozem albo rozklekotanym autobusem, bo prywatne samochody były rzadkością, nawet o rower nie było łatwo.

Trasa prowadziła mnie czasem do nadgranicznych wiosek. Zdarzało się to jednak rzadko. W miarę bowiem zbliżania się do granicy ziemia pustoszała, spotykało się coraz mniej ludzi. Ta pustka zwiększała tajemniczość takich miejsc, a zwróciło także moją uwagę, że w pasie przygranicznym panuje cisza. Ta tajemniczość i ta cisza przyciągały mnie, intrygowały. Kusiło mnie, żeby zobaczyć, co jest dalej, po drugiej stronie. Zastanawiałem się, co się przeżywa, przechodząc granicę. Co się czuje? Co myśli? Musi to być moment wielkiej emocji, poruszenia, napięcia. Po tamtej stronie – jak jest? Na pewno – inaczej. Ale co znaczy to – inaczej? Jaki ma wygląd? Do czego jest podobne? A może jest niepodobne do niczego, co znam, a tym samym niepojęte, niewyobrażalne? Ale, w gruncie rzeczy, największe moje pragnienie, które nie dawało mi spokoju, nęciło mnie i dręczyło, było nawet skromne, bo mianowicie chodziło mi o jedno tylko – o sam moment, sam akt, najprostszą czynność przekroczenia granicy. Przekroczyć i zaraz wrócić, to by mi, myślałem, zupełnie wystarczyło, zaspokoiło mój niewytłumaczalny właściwie, a jakże ostry głód psychologiczny.

Ale jak to zrobić? Z moich kolegów w szkole i na studiach nikt nigdy nie był za granicą. Jeżeli ktoś miał kogoś za granicą, wolał się z tym nie afiszować. Sam byłem zły na siebie z powodu tej dziwacznej pokusy, która mnie jednak ani na chwilę nie opuszczała.

Kiedyś na korytarzu w redakcji spotkałem swoją redaktor naczelną. Była postawną, przystojną blondyną o bujnych, na bok zaczesanych włosach. Nazywała się Irena Tarłowska. Mówiła coś o moich ostatnich tekstach, po czym w pewnym momencie spytała mnie o najbliższe plany. Wymieniłem kolejne wioski, do których miałem jechać, i sprawy, jakie tam na mnie czekały, a potem odważyłem się i powiedziałem: – Kiedyś chciałbym bardzo pojechać za granicę. – Za granicę? – powiedziała zdziwiona i lekko wystraszona, bo wtedy nie było rzeczą zwyczajną wyjeżdżać za granicę. – Dokąd? Po co? – spytała. – Myślałem o Czechosłowacji – odparłem. Bo nie chodziło mi, żeby gdzieś do Paryża czy Londynu, nie, tych rzeczy nie próbowałem sobie wyobrazić i nawet mnie nie ciekawiły, chciałem tylko, żeby gdzieś przekroczyć granicę, wszystko jedno którą, bo dla mnie ważny był nie cel, nie kres, nie meta, ale sam niemal mistyczny i transcendentalny akt przekroczenia granicy.

Od tej rozmowy minął rok. W naszym pokoju reporterów zadzwonił telefon. Szefowa prosiła mnie do siebie. – Wiesz – powiedziała, kiedy stanąłem przed jej biurkiem – wysyłamy cię. Pojedziesz do Indii.

Pierwszą moją reakcją było oszołomienie. A zaraz potem – panika: nic nie wiem o Indiach. Gorączkowo szukałem w myślach jakichś skojarzeń, obrazów, nazw. Nie znalazłem: o Indiach nie wiedziałem nic. (Idea podróży do Indii wzięła się stąd, że kilka miesięcy wcześniej odwiedził Polskę pierwszy premier kraju spoza bloku sowieckiego, a był nim przywódca Indii Jawaharlal Nehru. Nawiązywały się pierwsze kontakty. Moje reportaże miały przybliżać tamten daleki kraj).

Na koniec tej rozmowy, w której dowiedziałem się, że jadę w świat, Tarłowska sięgnęła do szafy, wyjęła książkę i podając mi ją, powiedziała: – To ode mnie, na drogę. Była to gruba książka w sztywnych, pokrytych żółtym płótnem okładkach. Na froncie przeczytałem wytłoczone złotymi literami nazwisko autora i tytuł: Herodot. DZIEJE.

To był stary dwumotorowiec, wysłużony w lotach frontowych DC-3, miał skrzydła okopcone od spalin i łaty na kadłubie, ale leciał, leciał prawie pusty, z kilkoma zaledwie pasażerami, do Rzymu. Siedziałem przy okienku, przejęty, wpatrzony, bo pierwszy raz widziałem świat z wysoka, z lotu ptaka, nigdy dotąd nie byłem nawet w górach, a co dopiero w tak niebotycznej sytuacji. Pod nami przesuwały się wolno różnokolorowe szachownice, pstrokate patchworki, szarozielone dywany, wszystko rozpostarte, rozłożone na ziemi, jakby do wysuszenia na słońcu. Ale szybko zaczęło zmierzchać i zaraz zrobiło się ciemno.

– Wieczór – powiedział mój sąsiad po polsku, ale z obcym akcentem. Był to włoski dziennikarz, który wracał do kraju, pamiętam tylko, że miał na imię Mario. Kiedy opowiedziałem mu, dokąd jadę i po co, i to, że jadę pierwszy raz w życiu za granicę i że właściwie nic nie wiem, roześmiał się, odpowiedział coś w rodzaju: nie przejmuj się! – i obiecał, że mi pomoże. Ucieszyłem się w duchu, nabrałem odrobinę pewności. Była mi ona potrzebna, bo leciałem na Zachód, a byłem wyuczony bać się Zachodu jak ognia.

Lecieliśmy w ciemnościach, nawet w kabinie żarówki świeciły ledwie-ledwie, gdy nagle to napięcie, w jakim znajdują się wszystkie cząstki samolotu, kiedy silniki są na największych obrotach, zaczęło słabnąć, głos motorów zrobił się bardziej spokojny i odprężony – zbliżaliśmy się do kresu podróży. W pewnym momencie Mario chwycił mnie za ramię i wskazując na okienko, powiedział: – Popatrz!

Spojrzałem i oniemiałem.

Pode mną całą długość i szerokość dna tej ciemności, w której lecieliśmy, wypełniało światło. Było to światło intensywne, bijące w oczy, rozedrgane, rozmigotane. Miało się wrażenie, że tam w dole jarzy się jakaś płynna materia, której błyszcząca powłoka pulsuje jasnością, wznosi się i opada, rozciąga i zbiega, bo cały ten świecący obraz był czymś żywym, pełnym ruchliwości, wibracji, energii.

Pierwszy raz w życiu zobaczyłem oświetlone miasto. Tych kilka miast i miasteczek, które dotąd znałem, było przygnębiająco ciemnych, nigdy nie świeciły się w nich witryny sklepów, nie widziało się kolorowych reklam, latarnie uliczne, o ile w ogóle były, miały słabe żarówki. Zresztą, komu było potrzebne światło? Wieczorem ulice ziały pustką, samochodów spotykało się niewiele.

W miarę jak schodziliśmy do lądowania, ten krajobraz świateł przybliżał się i ogromniał. W końcu samolot łomotnął o betonową płytę, zachrzęścił i zaskrzypiał. Byliśmy na miejscu. Lotnisko w Rzymie – wielka, oszklona bryła pełna ludzi. Jechaliśmy do miasta w ciepły wieczór przez ruchliwe, zatłoczone ulice. Gwar, ruch, światło i dźwięk – to działało jak narkotyk. Chwilami traciłem orientację, gdzie jestem. Musiałem wyglądać jak stworzenie leśne: oszołomione, trochę wylęknione, z szeroko otwartymi oczyma, które próbują coś dojrzeć, przeniknąć, rozróżnić.

Rano usłyszałem w sąsiednim pokoju rozmowę. Rozróżniłem głos Maria. Później dowiedziałem się, że była to dyskusja, jak mnie ubrać normalnie, jako że przyleciałem odziany wedle mody à la Pakt Warszawski, rok ’56. A więc miałem garnitur z szewiotu w ostre, szaroniebieskie paski – marynarka dwurzędowa o wystających, kanciastych ramionach i przydługie, szerokie spodnie z dużym mankietem. Miałem jasnożółtą koszulę nylonową z kraciastym, zielonym krawatem. Wreszcie buty – masywne mokasyny o grubych, sztywnych rantach.

Bowiem konfrontacja Wschód–Zachód przebiegała nie tylko na poligonach, ale również we wszystkich innych dziedzinach. Jeżeli Zachód ubierał się lekko, to Wschód, prawem opozycji – ciężko, jeżeli Zachód nosił rzeczy dopasowane do figury, to Wschód odwrotnie – wszystko miało odstawać na kilometr. Nie trzeba było nosić przy sobie paszportu – na odległość widziało się, kto jest z której strony żelaznej kurtyny.

Z żoną Maria zaczęliśmy chodzić po sklepach. Dla mnie były to wyprawy-odkrycia. Trzy rzeczy olśniły mnie najbardziej. Pierwsza, że sklepy były pełne towaru, pękały od towaru, który przygniatał półki i lady, wylewał się spiętrzonymi, kolorowymi strumieniami na chodniki, ulice i place. Druga, że sprzedawczynie nie siedziały, ale stały, wpatrując się w drzwi wejściowe. Dziwne było, że stały milczące, zamiast siedzieć i rozmawiać ze sobą. Przecież kobiety mają tyle wspólnych tematów. Kłopoty z mężem, problemy z dziećmi. Jak się ubrać, co ze zdrowiem, czy nic się wczoraj nie przypaliło. Tymczasem miałem wrażenie, jakby one w ogóle się nie znały i nie miały ochoty ze sobą rozmawiać. Trzecim zaskoczeniem było to, że sprzedający odpowiadali na zadawane pytania. Odpowiadali całymi zdaniami i jeszcze na końcu mówili – grazie! Żona Maria o coś pytała, a oni słuchali z życzliwością i uwagą tak skupieni i pochyleni, jakby za chwilę mieli wystartować w jakimś wyścigu. Potem słyszało się to często powtarzane, sakramentalne – grazie!

Wieczorem odważyłem się sam wyprawić na miasto. Musiałem mieszkać gdzieś w centrum, bo blisko była Stazione Termini, skąd poszedłem przez via Cavour aż do Piazza Venezia, a potem uliczkami, zaułkami z powrotem do Stazione Termini. Nie widziałem architektury, pomników i monumentów, fascynowały mnie tylko kawiarnie i bary. Wszędzie na chodnikach były rozstawione stoliki, przy których siedzieli ludzie, coś pijąc i rozmawiając, a nawet po prostu patrząc na ulicę i przechodniów. Za wysokimi, wąskimi kontuarami barmani rozlewali napoje, mieszali koktajle, parzyli kawę. Wszędzie kręcili się kelnerzy, którzy roznosili kieliszki, szklanki, filiżanki z taką kuglarską zręcznością i brawurą, że widziałem coś podobnego tylko raz, w cyrku radzieckim, kiedy sztukmistrz wyczarował z powietrza drewniany talerz, szklany puchar i chudego, wrzeszczącego koguta.

W jednej z tych kawiarń wypatrzyłem pusty stolik, usiadłem i zamówiłem kawę. Po jakimś czasie zauważyłem, że ludzie spoglądają na mnie, mimo że miałem już nowy garnitur, białą jak śnieg koszulę włoską i najmodniejszy krawat w groszki. Widocznie jednak w moim wyglądzie i gestach, w sposobie siedzenia i poruszania się było coś, co zdradzało, skąd przybywam, z jakiego jestem odmiennego świata. Poczułem, że biorą mnie za innego, i choć powinienem się cieszyć, że siedzę tutaj, pod cudownym niebem Rzymu, zrobiło mi się nieprzyjemnie i nieswojo. Choć zmieniłem garnitur, nie mogłem ukryć pod nim tego, co mnie ukształtowało i naznaczyło. Byłem oto we wspaniałym świecie, który mi jednak przypominał, że stanowię w nim obcą cząstkę.

Fragmenty wydrukowane kursywą pochodzą z Dziejów Herodota w przekładzie Seweryna Hammera (Czytelnik, 1954). Korzystałem też z: Herodotus, The Histories, w przekładzie Robina Waterfielda (Oxford University Press, 1998). [wróć]

Skazany na Indie

W drzwiach czteromotorowego kolosa Air India International witała pasażerów stewardesa ubrana w jasne, pastelowe sari. Łagodny kolor jej stroju sugerował, że czeka nas spokojny, przyjemny lot. Miała ręce złożone jak do modlitwy, co było hinduskim gestem powitalnym. Na czole, na wysokości brwi, zobaczyłem namalowaną szminką kropkę, wyrazistą i czerwoną jak rubin. W kabinie poczułem mocną i nieznaną mi woń, z pewnością był to zapach jakichś wschodnich kadzideł, hinduskich ziół, owoców i żywic.

Lecieliśmy nocą, przez okienko widać było tylko zielone światełko migające na końcu skrzydła. Było to jeszcze przed eksplozją demograficzną, latało się komfortowo, często samoloty wiozły niewielu pasażerów. Tak było i tym razem. Ludzie spali, wygodnie rozciągnięci w poprzek foteli.

Czułem, że nie zmrużę oka, więc sięgnąłem do torby i wyjąłem książkę, którą Tarłowska dała mi na drogę. Dzieje Herodota to sążniste, liczące kilkaset stron tomisko. Takie grube książki wyglądają zachęcająco, są jak zaproszenie do suto zastawionego stołu. Zacząłem od wstępu, w którym tłumacz książki Seweryn Hammer opisuje losy Herodota i wprowadza nas w sens jego dzieła. Herodot, pisze Hammer, urodził się około roku 485 przed Chrystusem w Halikarnasie, mieście portowym leżącym w Azji Mniejszej. Około roku 450 przeniósł się do Aten, a stamtąd, po kilku latach, do greckiej kolonii Thurioi w południowej Italii. Umarł około roku 425. W swoim życiu dużo podróżował. Pozostawił nam książkę – można przypuszczać, że jedyną, jaką napisał – właśnie owe Dzieje.

Hammer stara się przybliżyć nam postać człowieka, który żył dwa i pół tysiąca lat temu, o którym w gruncie rzeczy mało wiemy, a także nie możemy sobie wyobrazić, jak wyglądał. To, co pozostawił po sobie, było dziełem w swojej oryginalnej wersji dostępnym tylko garstce specjalistów, którzy oprócz znajomości języka starogreckiego musieli umieć czytać specyficzny rodzaj zapisu – tekst bowiem wyglądał jak jedno niekończące się, nieprzerwane słowo, ciągnące się przez dziesiątki zwojów papirusu: „Nie dzielono poszczególnych słów ani zdań – pisze Hammer – tak jak nie znano rozdziałów ani ksiąg, tekst był nieprzenikliwy jak tkanina”. Herodot krył się za tą tkaniną jak za szczelną zasłoną, której ani jemu współcześni, ani tym bardziej my nie jesteśmy w stanie do końca uchylić.

Minęła noc, przyszedł dzień. Patrząc przez okienko, pierwszy raz widziałem tak wielki obszar naszej planety. Jest to widok, który może nasuwać myśl o nieskończoności świata. Ten, jaki znałem dotychczas, miał może pięćset kilometrów długości i czterysta szerokości. A tu lecimy i lecimy bez końca, i tylko w dole, bardzo głęboko pod nami, ziemia coraz to zmienia kolory – raz jest wypalona, brązowa, raz zielona, a potem, przez długi czas – ciemnoniebieska.

Późnym wieczorem wylądowaliśmy w New Delhi. Natychmiast oblepiła mnie gorąca wilgotność. Stałem mokry od potu, bezradny w tym dziwnym i obcym miejscu. Ludzie, z którymi leciałem, nagle zniknęli, porwani przez kolorowy, ożywiony tłum oczekujących.

Zostałem sam, nie wiedząc, co robić. Budynek lotniska był mały, ciemny i pusty. Stał samotny pośrodku nocy, a co było dalej, w jej głębi, nie wiedziałem. Po jakimś czasie zjawił się stary człowiek w białym, luźnym, długim do kolan ubiorze. Miał siwą, rzadką brodę i pomarańczowy turban. Coś powiedział do mnie, czego nie zrozumiałem. Myślę, że pytał, dlaczego tu stoję sam, na środku pustego lotniska. Nie miałem pojęcia, co mu odpowiedzieć, rozglądałem się, zastanawiałem się – co dalej? Byłem zupełnie nieprzygotowany do tej podróży. Nie miałem w notesie ani nazwisk, ani adresów. Słabo znałem angielski. Rzecz w tym, że tak na dobrą sprawę jedynym moim marzeniem było kiedyś osiągnąć nieosiągalne, to znaczy przekroczyć granicę. Nie chciałem niczego więcej. Tymczasem puszczona w ruch sekwencja wypadków zaniosła mnie aż tutaj, na daleki kraniec świata.

Stary namyślał się chwilę, w końcu dał znak ręką, abym za nim poszedł. Przed wejściem do budynku, na uboczu, stał odrapany, zdezelowany autobus. Wsiedliśmy do niego, stary zapalił silnik i ruszyliśmy w drogę. Ujechaliśmy kilkaset metrów, kiedy kierowca zwolnił i zaczął przeraźliwie trąbić. Przed nami, w miejscu gdzie była szosa, zobaczyłem białą, szeroką rzekę, której koniec ginął gdzieś daleko w gęstych ciemnościach parnej, dusznej nocy. Tę rzekę tworzyli śpiący pod gołym niebem ludzie, których część leżała na jakichś drewnianych pryczach, na matach i derkach, ale większość zaścielała wprost goły asfalt i ciągnące się po obu jego stronach piaszczyste pobocza.

Myślałem, że ludzie budzeni rykiem klaksonu, który rozlegał się wprost nad ich głowami, rzucą się z wściekłością, pobiją nas czy wręcz zlinczują, ale gdzie tam! Kolejno, w miarę jak posuwaliśmy się do przodu, wstawali i usuwali się, zabierając ze sobą dzieci i popychając ledwie poruszające się staruszki. W ich gorliwej ustępliwości, w ich uległej pokorze było coś nieśmiałego, coś przepraszającego, jak gdyby śpiąc na asfalcie, popełniali jakieś przestępstwo, którego ślady usiłowali szybko zatrzeć. Tak posuwaliśmy się w stronę miasta, klakson ryczał bez przerwy, ludzie wstawali i usuwali się, trwało to i trwało. Już potem, w mieście, ulice też okazały się trudno przejezdne, bo wszystko wydawało się wielkim koczowiskiem ubranych na biało, sennych, somnambulicznych zjaw nocnych.

Tak dojechaliśmy do miejsca oświetlonego czerwoną jarzeniówką: HOTEL. Kierowca zostawił mnie w recepcji i bez słowa zniknął. Teraz człowiek z recepcji, w niebieskim dla odmiany turbanie, zaprowadził mnie na piętro, do małego pokoju, w którym mieściło się tylko łóżko, stolik i umywalka. Bez słowa ściągnął z łóżka prześcieradło, po którym kręciło się nerwowe, spanikowane robactwo, strzepnął je na podłogę, mruknął coś na dobranoc i poszedł.

Zostałem sam. Usiadłem na łóżku i zacząłem rozważać swoją sytuację. Negatywne było to, że nie wiedziałem, gdzie jestem, pozytywne, że miałem dach nad głową, że jakaś instytucja (hotel) udzieliła mi schronienia. Czy czułem się bezpiecznie? – Tak. Obco? – Nie. Dziwnie? – Tak, ale co to znaczyło czuć się dziwnie, tego nie umiałbym określić. Poczucie to jednak skonkretyzowało się już rano, kiedy do pokoju wszedł bosonogi człowiek i przyniósł mi czajnik herbaty i kilka biszkoptów. Coś takiego zdarzyło mi się pierwszy raz w życiu. Bez słowa postawił tacę na stoliku, ukłonił się i bezszelestnie wyszedł – była w tym jego zachowaniu jakaś naturalna uprzejmość, głęboki takt, coś tak zaskakująco delikatnego i godnego, że od razu poczułem dla niego podziw i szacunek.

Natomiast prawdziwe zderzenie cywilizacji nastąpiło w godzinę później, kiedy wyszedłem z hotelu. Po przeciwnej stronie ulicy, na ciasnym placyku, już od świtu zaczęli gromadzić się rikszarze – chudzi, przygarbieni ludzie o kościstych, żylastych nogach. Musieli się dowiedzieć, że w hoteliku zatrzymał się sahib – a sahib z definicji musi mieć pieniądze – więc cierpliwie czekali, gotowi do usług. Mnie natomiast myśl, że będę siedział wygodnie rozparty w rikszy, którą ciągnie głodny, słaby, ledwie dyszący chudzielec, napawała najwyższym wstrętem, oburzeniem, zgrozą. Być wyzyskiwaczem? Krwiopijcą? Uciskać drugiego człowieka? Przecież wychowywali mnie w duchu dokładnie przeciwnym! W tym mianowicie, że te żywe szkielety to moi bracia, druhowie, bliźni, kość z kości. Więc kiedy rikszarze rzucili się na mnie wśród zachęcających i błagalnych gestów, napierając i walcząc między sobą, zacząłem stanowczo odsuwać ich, ganić i protestować. Zdumieni, nie mogli pojąć, o co mi chodzi, nie mogli mnie zrozumieć. Przecież liczyli na mnie, byłem ich jedyną szansą, jedyną nadzieją bodaj na miskę ryżu. Szedłem, nie odwracając głowy, nieczuły, nieustępliwy, dumny, że nie dałem się wmanewrować w rolę pijawki żerującej na ludzkim pocie.

Stare Delhi! Jego wąskie ulice w kurzu, w upiornym upale, w duszącym zapachu tropikalnej fermentacji. I ten tłum przesuwających się w milczeniu ludzi, ich pojawianie się i znikanie, ich twarze ciemne, wilgotne, anonimowe, zamknięte. Dzieci ciche, niewydające głosu, jakiś mężczyzna wpatrzony tępo w resztki roweru, który mu się rozsypał na jezdni, kobieta sprzedająca coś zawiniętego w zielone liście, ale co? Co te liście kryją? Żebrak pokazujący, że skóra na brzuchu przylgnęła mu do kręgosłupa – ale czy to możliwe, prawdopodobne, wyobrażalne? Trzeba chodzić ostrożnie, uważać, bo wielu sprzedawców rozkłada swój towar wprost na ziemi, na chodnikach, na skraju jezdni. Oto mężczyzna, który ma przed sobą rozłożone na gazecie dwa rzędy ludzkich zębów i jakieś stare dentystyczne cęgi – reklamuje w ten sposób swoje usługi stomatologiczne. A obok jego sąsiad – zasuszony, przykurczony człowieczek – sprzedaje książki. Grzebię w leżących niedbale, zakurzonych stosach i w końcu kupuję dwie: Hemingwaya For Whom the Bell Tolls (żeby uczyć się języka) i księdza J. A. Dubois Hindu Manners, Customs and Ceremonies. Ksiądz Dubois przybył jako misjonarz do Indii w 1792 roku i spędził w tym kraju trzydzieści jeden lat, a owocem jego studiów nad zwyczajami Hindusów była owa kupiona przeze mnie książka, która po raz pierwszy z pomocą Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej ukazała się w Anglii w roku 1816.

Wróciłem do hotelu. Otworzyłem Hemingwaya i zacząłem od pierwszego zdania: „He lay flat on the brown, pine-needled floor of the forest, his chin on his folded arms, and high overhead the wind blew in the tops of the pine trees”. Nic z tego nie zrozumiałem. Miałem ze sobą mały kieszonkowy słowniczek angielsko-polski, bo innego nie mogłem w Warszawie dostać. Znalazłem w nim tylko słowo „brown” – brązowy. Zacząłem więc czytać zdanie następne: „The mountainside sloped gently…”. Znowu – ani słowa. „There was a stream alongside…” W miarę jak próbowałem zrozumieć coś z tego tekstu, rosły we mnie zniechęcenie i rozpacz. Poczułem się nagle schwytany w pułapkę, osaczony. Osaczony przez język. Język zdał mi się w tym momencie czymś materialnym, czymś istniejącym fizycznie, murem, który wyrasta na drodze i nie pozwala iść dalej, zamyka przed nami świat, sprawia, że nie możemy się do niego dostać. Było coś przykrego i poniżającego w tym uczuciu. To może tłumaczy, dlaczego człowiek w pierwszym zetknięciu z kimś lub z czymś obcym odczuwa lęk i niepewność, jeży się, pełen czujnej i podejrzliwej nieufności. Co to spotkanie przyniesie? Czym się skończy? Lepiej nie ryzykować i tkwić w bezpiecznym kokonie swojskości! Lepiej nie wystawiać nosa za opłotek!

Ja też w pierwszym odruchu może uciekłbym z Indii i wrócił do domu, gdyby nie to, że miałem bilet powrotny na pływający wówczas między Gdańskiem i Bombajem statek pasażerski „Batory”, ale statek nie mógł przypłynąć, jako że w tym czasie prezydent Egiptu Gamal Naser znacjonalizował Kanał Sueski, na co Anglia i Francja odpowiedziały zbrojną interwencją. Wybuchła wojna, Kanał został zablokowany, „Batory” utknął gdzieś na Morzu Śródziemnym. W ten sposób, odcięty od kraju, zostałem skazany na Indie.

Rzucony na głęboką wodę, nie chciałem jednak utonąć. Uznałem, że może mnie uratować tylko język. Zacząłem się zastanawiać, jak Herodot, wędrując po świecie, radził sobie z językami. Hammer pisze, że nie znał żadnego języka poza greckim, ale ponieważ Grecy byli wówczas rozsiani po całym świecie, wszędzie mieli swoje kolonie, swoje porty i faktorie, więc autor Dziejów mógł korzystać z pomocy napotkanych ziomków, którzy służyli mu za tłumaczy i przewodników. Poza tym grecki to była lingua franca ówczesnego świata, mnóstwo ludzi w Europie, Azji i Afryce mówiło tym językiem, który później zastąpiła łacina, a po niej francuski i angielski.

Mając odcięty odwrót, musiałem podjąć rękawicę. Zacząłem dzień i noc wkuwać słówka. Przykładałem do skroni zimny ręcznik, bo pękała mi głowa. Nie rozstawałem się z Hemingwayem, ale teraz opuszczałem niezrozumiałe opisy i czytałem dialogi, bo były łatwiejsze.

,,«How many are you?» Robert Jordan asked.

«We are seven and there are two women».

«Two?»

«Yes»”.

To wszystko rozumiałem! I to także:

,,«Agustín is a very good man» Anselmo said.

«You know him well?»

«Yes. For a long time»”.

To też rozumiałem. Zacząłem nabierać otuchy. Chodziłem po mieście, notując napisy na szyldach, nazwy towarów w sklepach, słowa zasłyszane na przystankach autobusowych. W kinach zapisywałem po omacku, po ciemku, napisy na ekranie, spisywałem hasła z transparentów niesionych przez napotkanych na ulicy demonstrantów. Docierałem do Indii nie przez obrazy, dźwięki i zapachy, ale poprzez język, w dodatku język nie rodzimie hinduski, ale obcy, narzucony, na tyle jednak zadomowiony, że był dla mnie kluczem niezbędnym, był tożsamy z tym krajem. Moje zapasy z Indiami to były w pierwszej rundzie zmagania z językiem. Pojąłem, że każdy świat ma własną tajemnicę i że dostęp do niej jest tylko na drodze poznania języka. Bez tego świat ów pozostanie dla nas nieprzenikniony i niepojęty, choćbyśmy spędzili w jego wnętrzu całe lata. Co więcej – zauważyłem związek między nazwaniem a istnieniem, bo stwierdzałem po powrocie do hotelu, że widziałem na mieście tylko to, co umiałem nazwać, że na przykład pamiętałem napotkaną akację, lecz już nie drzewo, które stało obok niej, ale którego nazwy nie znałem. Słowem, rozumiałem, że im więcej będę znał słów, tym bogatszy, pełniejszy i bardziej różnorodny świat otworzy się przede mną.

Przez wszystkie te dni po przylocie do Delhi dręczyła mnie myśl, że nie pracuję jako reporter, że nie zbieram materiałów do tekstów, które będę musiał potem napisać. Przecież nie przyjechałem tu jako turysta! Byłem wysłannikiem, który miał zdać sprawę, przekazać, opowiedzieć. Tymczasem miałem puste ręce, nie czułem się zdolny, żeby coś zrobić, zresztą nie wiedziałem, od czego zacząć. Przecież nie prosiłem się o Indie, o których zresztą nie miałem pojęcia, marzyłem tylko, żeby przekroczyć granicę, wszystko jedno którą, gdzie, w jakim kierunku, przekroczyć granicę to było to, nie myślałem o niczym więcej. Teraz jednak, skoro wojna sueska uniemożliwiła powrót, pozostawało mi tylko iść naprzód. Postanowiłem więc wyruszyć w drogę.

Recepcjoniści w moim hotelu doradzali, żebym pojechał do Benares: – Sacred town! – tłumaczyli. (Już wcześniej zwróciło moją uwagę, ile rzeczy jest w Indiach świętych: święte miasto, święta rzeka, miliony świętych krów. Rzucało się w oczy, jak bardzo mistyka przenika tutejsze życie, ile jest świątyń, kaplic i spotykanych na każdym kroku przeróżnych ołtarzyków, ile pali się ogni i kadzideł, ilu ludzi ma na czołach znaki rytualne, ilu siedzi nieruchomo wpatrzonych w jakiś punkt mistyczny).

Usłuchałem recepcjonistów i udałem się autobusem do Benares. Jedzie się tam doliną Jamuny i Gangesu przez ziemię płaską i zieloną, pejzaż zaludniony białymi sylwetkami chłopów brodzących po polach ryżowych, grzebiących motykami w ziemi lub niosących na głowach snopki, kosze czy worki. Ale ten widok za oknem często się zmieniał, bo krajobraz coraz to wypełniała wielka woda. Był to czas jesiennego potopu, rzeki przemieniały się w rozległe jeziora i morza. Na ich brzegach koczowali bosonodzy powodzianie. Uciekali przed podnoszącą się wodą, nie tracąc z nią jednak kontaktu, uchodząc na tyle tylko, na ile to było konieczne, żeby natychmiast wracać, kiedy rozlewiska zaczną się kurczyć. W upiornym skwarze gorejącego dnia wody parowały i nad wszystkim unosiła się mleczna, nieruchoma mgła.

Do Benares przyjechaliśmy późnym wieczorem, właściwie już nocą. Miasto jakby nie miało przedmieść, które stopniowo przygotowują nas do spotkania z centrum, bo od razu z ciemnej, głuchej i pustej nocy wjeżdża się tam do jaskrawo oświetlonego, zatłoczonego i hałaśliwego śródmieścia. Dlaczego ci ludzie tak się tłoczą, gniotą, wchodzą na siebie, skoro wokół centrum jest tyle wolnej przestrzeni, tyle miejsca dla wszystkich? Po wyjściu z autobusu poszedłem na spacer. Dotarłem do granicy Benares. Po jednej stronie leżały w ciemnościach martwe, bezludne pola, po drugiej wyrastała nagle zabudowa miasta, już od samego skraju zatłoczonego, ruchliwego, rzęsiście oświetlonego, pełnego hałaśliwej muzyki. Tej potrzeby życia w ścisku, ocierania się o siebie i nieustannego przepychania, choć tuż obok jest luźno i przestronnie, nie umiem sobie objaśnić.

Miejscowi radzili w nocy nie spać, żeby w porę, jeszcze po ciemku, pójść na brzeg Gangesu i tam, na kamiennych schodach, które ciągną się wzdłuż rzeki, czekać świtu. „The sunrise is very important!” – mówili, a w ich głosie brzmiała obietnica czegoś naprawdę wielkiego.

W istocie, jeszcze było ciemno, kiedy ludzie zaczęli już iść w stronę rzeki. Pojedynczo, grupami. Całe klany. Kolumny pielgrzymek. Kalecy o kulach. Szkielety starców niesione na plecach przez młodych. Inni po prostu, poskręcani, udręczeni, czołgali się z trudem po zniszczonym, dziurawym asfalcie. Razem z ludźmi wlokły się krowy i kozy, a także gromady kościstych, malarycznych psów. W końcu i ja przyłączyłem się do tego dziwnego misterium.

Dojść do schodów nadrzecznych nie jest łatwo, ponieważ poprzedza je gąszcz wąskich, dusznych i brudnych uliczek, szczelnie zapełnionych żebrakami, którzy poszturchując natarczywie pielgrzymów, jednocześnie podnoszą lament tak straszny, tak przejmujący, że cierpnie skóra. Wreszcie, mijając różne przejścia i arkady, wychodzi się na szczyt owych opadających aż do rzeki schodów. Mimo że brzask ledwie się zaznacza, schody zapełniają już tysiące wiernych. Jedni, ruchliwi, przepychają się nie wiadomo dokąd i po co. Inni siedzą w pozycji kwiatu lotosu, wyciągając ręce ku niebu. Sam dół zajmują ci, którzy odprawiają rytuał oczyszczenia – brodzą w rzece, a czasem, na moment, zanurzają się z głową. Widzę, jak jakaś rodzina poddaje obrządkowi oczyszczenia tęgą, pulchną babcię. Babcia nie umie pływać i tuż po wejściu do wody od razu idzie na dno. Rodzina rzuca się, żeby wydobyć ją na powierzchnię. Babcia łapie ile się da powietrza, ale puszczona, znowu idzie na dno. Widzę jej wybałuszone oczy, przerażoną twarz. Ponownie tonie, znów szukają jej w rzece, wyciągają ledwie żywą. Cały rytuał wygląda na torturę, ale ona znosi ją bez sprzeciwu, może nawet w ekstazie.

Po przeciwnej stronie Gangesu, który jest w tym miejscu szeroki, rozlewny i leniwy, ciągną się rzędy drewnianych stosów, na których palą się dziesiątki, setki zwłok. Kto ciekaw, za kilka rupii może łódką podpłynąć do tego gigantycznego, na wolnym powietrzu leżącego krematorium. Kręcą się tu półnadzy, osmoleni mężczyźni, ale także wielu młodych chłopców, którzy długimi drągami poprawiają stosy w ten sposób, aby powstał lepszy cug i kremacja szła szybciej, bo kolejka zwłok nie ma końca, czekanie jest długie. Coraz to grabarze zgarniają żarzący się jeszcze popiół i spychają do rzeki. Jakiś czas szary pył unosi się na falach, ale zaraz, nasycony wodą, tonie i znika.

Dworzec i pałac

O ile w Benares można znaleźć powody do optymizmu (szansa na oczyszczenie w świętej rzece i dzięki temu poprawa stanu ducha i nadzieja zbliżenia do świata bogów), o tyle w zupełnie inny nastrój wprowadza nas pobyt na Sealdah Station w Kalkucie. Z Benares przyjechałem tam koleją i – jak się przekonałem – była to podróż ze względnego nieba do bezwzględnego piekła.

Na stacji w Benares konduktor spojrzał na mnie i spytał:

– Where is your bed?

Zrozumiałem, co do mnie mówił, ale widocznie wyglądałem na takiego, który nie zrozumiał, bo za chwilę, już bardziej dociekliwie, powtórzył swoje pytanie:

– Where is your bed?

Okazuje się, że nawet średnio zamożni, a co dopiero rasa tak wybrana jak Europejczycy, podróżują pociągami z własnym łóżkiem. Taki pasażer zjawia się na stacji ze sługą, który na głowie niesie zwinięty w rulon materac, koc, prześcieradło, poduszkę i inne bagaże. W wagonie (nie ma w nim ławek) służący mości swojemu panu posłanie, po czym znika bez słowa, jakby rozpłynął się w powietrzu. Mnie, wychowanemu w duchu braterstwa i równości ludzi, ta sytuacja, w której ktoś idzie z pustymi rękoma, a ktoś inny niesie za nim materac, walizki i kosz z jedzeniem, wydawała się niesłychanie gorsząca, zasługująca na protest i bunt. Szybko jednak zapomniałem o tym, bo kiedy wszedłem do wagonu, z różnych stron odezwały się głosy wyraźnie zaskoczonych ludzi:

– Where is your bed?

Było mi naprawdę głupio, że nie miałem ze sobą nic prócz podręcznej torby, ale skąd mogłem wiedzieć, że prócz ważnego biletu powinienem mieć także i materac? Zresztą nawet gdybym wiedział i kupił materac, to nie mogłem go nieść sam, do tego musiałbym mieć służącego. A co potem zrobić ze służącym? I co zrobić z materacem?

Tak, bo zauważyłem już, że do każdego rodzaju przedmiotu i czynności przypisany jest inny człowiek i że człowiek ów czujnie pilnuje swojej roli i miejsca – na tym polega równowaga tego społeczeństwa. A więc kto inny przynosi rano herbatę, ktoś inny czyści buty, jeszcze inny pierze koszule, zupełnie inny zamiata pokój – i tak w nieskończoność. Broń Boże poprosić kogoś, kto prasuje koszulę, żeby przyszył mi do niej guzik. Oczywiście mnie, wychowanemu itd., najprościej byłoby samemu przyszyć guzik, ale wówczas popełniłbym szalony błąd, gdyż pozbawiłbym szansy na jakiś zarobek tego, kto, zwykle obarczony liczną rodziną, żyje z przyszywania guzików do koszul. Społeczeństwo to było pedantycznie, koronkowo unizanym splotem ról i przydziałów, zaszeregowań i przeznaczeń, i wymagało wielkiego doświadczenia, bystrej intuicji i wiedzy, żeby tę drobiazgowo utkaną strukturę przeniknąć i poznać.

Noc w tym pociągu minęła mi bezsennie, ponieważ w starych, pochodzących z czasów kolonii wagonach trzęsło, rzucało, łomotało i siekło deszczem, który wpadał przez niedające się zamknąć okna. Był już szary, zachmurzony dzień, kiedy wjechaliśmy na Sealdah Station. Na całej olbrzymiej stacji, na każdym skrawku jej długich peronów, na ślepych torowiskach i okolicznych bagiennych polach siedziały albo leżały w strugach deszczu czy już po prostu w wodzie i błocie – bo była to pora deszczowa i rzęsista, tropikalna ulewa nie ustawała na chwilę – dziesiątki tysięcy chudzielców. Co uderzało od razu, to nędza tych ludzi – wymokłych szkieletów, ich nieprzebrana liczba i – może najbardziej – ich bezruch. Zdawali się martwą częścią tego ponurego, przygnębiającego pejzażu, którego jedynym żywym elementem były strugi lejącej się z nieba wody. W zupełnej bierności tych nieszczęśników była przecież jakaś, co prawda rozpaczliwa, logika i racjonalność: nie chowali się przed ulewą, bo nie mieli gdzie – tu był kres ich drogi – i nie osłaniali się niczym, bo nie mieli nic.

Byli to uchodźcy z zakończonej ledwie przed kilku laty wojny domowej między wyznawcami hinduizmu i muzułmanami, która towarzyszyła narodzinom niepodległych Indii i Pakistanu, a przyniosła setki tysięcy, może milion zabitych i wiele milionów uciekinierów. Ci ostatni błąkali się od dawna, nie mogąc znaleźć pomocy, i pozostawieni swojemu losowi, wegetowali jeszcze jakiś czas w miejscach takich jak Sealdah Station, gdzie ostatecznie wymierali z głodu i chorób. Ale było coś jeszcze i coś więcej. Bo te wędrujące po kraju kolumny tułaczy wojennych spotykały się na drogach z innymi tłumami – z masami powodzian, których wyrzucały z wiosek i miasteczek wylewy potężnych i nieokiełznanych rzek Indii. Tak więc miliony bezdomnych, apatycznych ludzi snuło się drogami, padając z wyczerpania, często już na zawsze. Inni starali się dotrzeć do miast, w nadziei że dostaną tam trochę wody i może garść ryżu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Projekt graficzny okładki: Andrzej Heidrich Zdjęcie Ryszarda Kapuścińskiego: fot. Czesław Czapliński © 1986 Korekta: Katarzyna Heidrich-Żurkowska

Wydanie I elektroniczne

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.

Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl

© Copyright by Ryszard Kapuściński, 2004 © Copyright for this edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2024

ISBN 978-83-07-03596-3