Cesarz - Ryszard Kapuściński - ebook + książka

Cesarz ebook

Ryszard Kapuściński

0,0
33,15 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W 1974 r. wojskowy zamach stanu pozbawił tronu władcę Etiopii, Hajle Sellasje I. Opublikowany cztery lata później Cesarz nie jest kronikarskim zapisem tego przewrotu, lecz niezwykle oryginalną opowieścią o funkcjonowaniu dworu cesarskiego i ludziach otaczających monarchę, a także szerzej – o mechanizmach sprawowania władzy w państwach autorytarnych, jej legitymizacji, wynaturzeniach i upadku.

 

Cesarz to koszmar, który śni się sprawującym władzę, gdy są osamotnieni. To mrożąca krew w żyłach i błyskotliwa opowieść, precyzyjnie napisana, zarówno wytworna stylistycznie, jak i politycznie przenikliwa. Zwarta, ale i pełna aforyzmów, w doskonały sposób odtwarzająca rozkład władzy.

(Alvin Toffler)

 

Kiedy po raz pierwszy natrafiłem na Cesarza, już po dwóch stronach zdałem sobie jasno sprawę, że czytam nie zwykły reportaż, lecz prawdziwe dzieło sztuki, zdumiewający tekst, niepodobny do czegokolwiek, co dotąd widziałem.

(Salman Rushdie)

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 183

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tron

Zapomnij o mnie

to wszystko zgasło

(tango cygańskie)

Oj, Negus Negesti

Ratuj Abisynię

Bo są zagrożone

Południowe linie,

A na północ od Makale

Oj, niedobrze tam jest wcale.

Negus, Negus

Daj mi kule, daj mi proch

(przedwojenna piosenka warszawska)

Obserwując zachowanie się poszczególnych kur w kurniku, przekonamy się, że niższe rangą kury są dziobane i ustępują miejsca wyższym rangą. W idealnym wypadku występuje jednoszeregowa lista rang, na początku której stoi nadkura dziobiąca wszystkie inne, z kolei te, które są w środku listy, dziobią niższe rangą, respektują zaś wyżej postawione. Na końcu znajduje się kura kopciuszek, która musi ustępować wszystkim.

(Adolf Remane, Swoiste drogi kręgowców)

Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego, jeżeli tylko osiągnie właściwy stopień uległości.

(C.G. Jung)

DELPHINUS, gdy chce zasypiać, po wierzchu wody pływa, zadrzymawszy, na dno morskie z wolna się spuszcza, tam sobą o dno uderzeniem obudzony, znowu na wierzch wody wypływa, wypłynąwszy, zasypia, y znowu na dno puszczony, tymże sposobem ocuca się, a tak w ruchu zażywa spoczynku.

(Benedykt Chmielowski, Nowe Ateny albo Akademia wszelkiej sciencyi pełna)

Wieczorami słuchałem tych, którzy znali dwór cesarza. Kiedyś byli ludźmi pałacu albo mieli tam prawo wstępu. Nie zostało ich wielu. Część zginęła, rozstrzelana przez plutony egzekucyjne. Inni uciekli za granicę albo siedzą w więzieniu znajdującym się w lochach tego samego pałacu: z salonów strącono ich do piwnic. Byli też tacy, którzy ukrywają się w górach albo żyją w klasztorach przebrani za mnichów. Każdy stara się przetrwać na swój sposób, wedle dostępnych mu możliwości. Tylko garstka pozostała w Addis Abebie, gdzie – okazuje się – najłatwiej zmylić czujność władz.

Odwiedzałem ich, kiedy było już ciemno. Musiałem zmieniać samochody i przebrania. Etiopczycy są głęboko nieufni i nie chcieli uwierzyć w szczerość mojej intencji: miałem zamiar odnaleźć świat, który został zmieniony karabinami maszynowymi Czwartej Dywizji. Te karabiny są zamontowane na amerykańskich jeepach, obok siedzenia kierowcy. Obsługują je strzelcy, których zawodem jest zabijanie. Z tyłu siedzi żołnierz, ten odbiera przez radiostację rozkazy. Ponieważ jeep jest odkryty, kierowca, strzelec i radiotelegrafista mają ciemne, chroniące przed kurzem, motocyklowe okulary przysłonięte okapem hełmu. A więc nie widać ich oczu, a hebanowe, zarośnięte szczeciną twarze są bez wyrazu. Te trójki w jeepach są tak obyte ze śmiercią, że ich kierowcy prowadzą wozy w sposób samobójczy, z najwyższą szybkością wchodzą w gwałtowne zakręty, jeżdżą ulicami pod prąd, wszystko rozpryskuje się na boki, kiedy nadciąga taka rakieta. Lepiej nie wchodzić im w pole ostrzału. Z radiostacji, którą trzyma na kolanach ten z tyłu, rozlegają się wśród trzasków i pisków nerwowe głosy i krzyki. Nie wiadomo, czy któreś z tych ochrypłych zabełkotań nie jest rozkazem do otwarcia ognia. Lepiej zniknąć. Lepiej skręcić w boczną uliczkę i przeczekać.

Teraz zagłębiałem się w kręte i pełne błota zaułki, trafiając do domów, które na zewnątrz sprawiały wrażenie, że są opuszczone i że nikt w nich nie mieszka. Bałem się: domy te były obserwowane i mogłem wpaść razem z ich mieszkańcami. Bardzo to możliwe, ponieważ często przeczesują jakiś zaułek miasta, a nawet całe dzielnice w poszukiwaniu broni, wywrotowych ulotek i ludzi starego reżimu. Wszystkie domy podpatrują się teraz nawzajem, podglądają się, węszą. To wojna domowa, tak ona wygląda. Usiadłem blisko okna, a oni zaraz – proszę zmienić miejsce, jest pan widoczny z ulicy, w ten sposób łatwo w pana trafić. Przejeżdża samochód, zatrzymuje się, słychać strzały. Kto to był – oni czy tamci? A kim dzisiaj są oni, a kim nie-oni, ci inni, którzy są przeciw tamtym, bo są za tymi? Samochód odjeżdża, szczekają psy, całą noc w Addis Abebie szczekają psy, jest to psie miasto, pełne psów rasowych i zdziczałych, skołtunionych, zjadanych przez robactwo i malarię.

Niepotrzebnie powtarzają, abym uważał: żadnych adresów ani nazwisk, ani nawet nie opisywać twarzy, ani że wysoki, że niski, że chudy, czoło jakie, że ręce mu, że spojrzenie, a nogi to, kolana, już nie ma przed kim na kolanach.

F.:

To był mały piesek rasy japońskiej. Nazywał się Lulu. Miał prawo spać w łożu cesarskim. W czasie różnych ceremonii uciekał cesarzowi z kolan i siusiał dygnitarzom na buty. Panom dygnitarzom nie wolno było drgnąć ani zrobić żadnego gestu, kiedy poczuli, że mają mokro w bucie. Moją funkcją było chodzić między stojącymi dygnitarzami i ocierać im mocz z butów. Do tego służyła ściereczka z atłasu. To było moim zajęciem przez dziesięć lat.

L.C.:

Cesarz spał w łożu z jasnego orzecha, bardzo obszernym. Był tak drobny i kruchy, że ledwie go się widziało, ginął w pościeli. Na starość zmalał jeszcze bardziej, ważył pięćdziesiąt kilo. Jadł coraz mniej i nigdy nie pił alkoholu. Sztywniały mu kolana i kiedy był sam, powłóczył nogami i kołysał się na boki, jakby szedł na szczudłach, ale kiedy wiedział, że ktoś na niego patrzy, największym wysiłkiem zmuszał mięśnie do pewnej elastyczności, tak aby poruszanie się jego było godne i aby postać imperialna mogła utrzymać się w możliwie nienagannym pionie. Każdy krok był walką między powłóczeniem a godnością, między przechyłem a pionem. Dostojny pan nigdy nie zapominał o swoim starczym defekcie, którego nie chciał ujawniać, aby nie osłabić prestiżu i powagi Króla Królów. Ale my, służba sypialni, którzy mogliśmy go podglądać, wiedzieliśmy, ile wysiłków kosztują go te starania. Miał zwyczaj sypiać krótko i wstawać wcześnie, kiedy na dworze było jeszcze ciemno. W ogóle sen traktował jako ostateczność niepotrzebnie zabierającą mu czas, który wolałby przeznaczyć na rządzenie i reprezentację. Sen to był prywatny, kameralny wtręt w życie, mające upływać wśród dekoracji i świateł. Dlatego budził się jak gdyby niezadowolony z tego, że spał, zniecierpliwiony samym faktem spania, i dopiero dalsze czynności dnia przywracały mu wewnętrzną równowagę. Dodam jednak, że cesarz nigdy nie objawiał najmniejszego zdenerwowania, gniewu, złości czy frustracji. Mogłoby się zdawać, że takich stanów nigdy nie doznaje, że ma nerwy zimne i martwe jak stal albo że nie ma ich wcale. Była to cecha wrodzona, którą pan nasz umiał rozwinąć i wydoskonalić w myśl zasady, że w polityce nerwy są oznaką słabości, która stanowi zachętę dla przeciwników i ośmiela podwładnych do pokątnego dowcipkowania. A pan wiedział, że dowcip to niebezpieczna forma opozycji, i dlatego trzymał swoją psychikę w nienagannej normie. Wstawał o czwartej, o piątej, a gdy wyjeżdżał z wizytą za granicę, nawet o trzeciej w nocy. Później, kiedy robiło się w kraju coraz gorzej, coraz częściej wyjeżdżał, cały pałac zajmował się tylko szykowaniem cesarza do nowych podróży. Po przebudzeniu naciskał dzwonek przy nocnym stoliku – na ten dźwięk czekała już czuwająca służba. W pałacu zapalano światła. Był to sygnał dla cesarstwa, że najdostojniejszy pan rozpoczął nowy dzień.

Y.M.:

Cesarz rozpoczynał dzień od słuchania donosów. Noc jest niebezpieczną porą spiskowania i Hajle Sellasje wiedział, że to, co dzieje się w nocy, jest ważniejsze od tego, co dzieje się w dzień, w dzień miał wszystkich na oku, a w nocy było to niemożliwe. Z tego też powodu przykładał do rannych donosów wielkie znaczenie. Tu chciałbym wyjaśnić jedną rzecz: czcigodny pan nie miał zwyczaju czytania. Dla niego nie istniało słowo pisane i drukowane, wszystko trzeba było referować mu ustnie. Pan nasz nie miał szkół, jego jedynym nauczycielem – i to tylko w dzieciństwie – był francuski jezuita monsignore Jerome, późniejszy biskup Hararu i przyjaciel poety Arthura Rimbauda. Duchowny ten nie zdążył wpoić cesarzowi nawyku czytania, co zresztą było tym trudniejsze, że Hajle Sellasje już od lat chłopięcych zajmował odpowiednie stanowiska kierownicze i nie miał czasu na systematyczne lektury. Ale wydaje mi się, że chodziło nie tylko o brak czasu i nawyku. Zwyczaj ustnego referowania miał tę zaletę, że w razie potrzeby cesarz mógł oświadczyć, iż dostojnik taki to a taki doniósł mu zupełnie co innego, niż miało to miejsce w rzeczywistości, a ten nie mógł bronić się, nie mając żadnego dowodu na piśmie. Tak więc cesarz odbierał od swoich podwładnych nie to, co oni mu mówili, ale to, co jego zdaniem powinno być powiedziane. Czcigodny pan miał swoją koncepcję i do niej dopasowywał wszystkie sygnały dochodzące z otoczenia. Podobnie było z pisaniem, bo monarcha nasz nie tylko nie korzystał z umiejętności czytania, ale także nic nie pisał i niczego własnoręcznie nie podpisywał. Choć rządził przez pół wieku, nawet najbliżsi nie wiedzą, jak wyglądał jego podpis. W godzinach urzędowania przy cesarzu obecny był zawsze minister pióra, który notował wszystkie jego rozkazy i polecenia. Wyjaśnię tu, że w czasie roboczych audiencji dostojny pan mówił bardzo cicho, ledwie tylko poruszając wargami. Minister pióra, stojąc o pół kroku od tronu, zmuszony był przybliżać ucho do ust imperialnych, aby usłyszeć i zanotować decyzję cesarza. W dodatku słowa cesarza były z reguły niejasne i dwuznaczne, zwłaszcza wówczas, gdy nie chciał zająć wyraźnego stanowiska, a sytuacja wymagała, aby dał swoją opinię. Można było podziwiać zręczność monarchy. Zapytany przez dostojnika o decyzję imperialną, nie odpowiadał wprost, ale odzywał się głosem tak cichym, że docierał tylko do przysuniętego blisko, jak mikrofon, ucha ministra pióra. Notował on skąpe i mgliste pomruki władcy. Reszta była już tylko kwestią interpretacji, a ta była sprawą ministra, który nadawał decyzji formę pisemną i przekazywał ją niżej. Ten, kto kierował ministerstwem pióra, był najbliższym zaufanym cesarza i miał potężną władzę. Z tajemnej kabały słów monarszych mógł on układać dowolne decyzje. Jeżeli posunięcie cesarskie olśniewało wszystkich trafnością i mądrością, było kolejnym dowodem na nieomylność wybrańca Boga. Jeżeli natomiast gdzieś z powietrza, gdzieś z kątów zaczynał dobiegać monarchę szmerek niezadowolenia, dostojny pan mógł wszystko zrzucić na głowę ministra. Ten ostatni był najbardziej znienawidzoną osobistością dworu, ponieważ opinia, będąc przekonana o mądrości i dobroci czcigodnego pana, właśnie ministra obwiniała o decyzje złośliwe i bezmyślne, jakich było bez liku. Co prawda wśród służby szeptano, dlaczego Hajle Sellasje nie zmieni ministra, ale w pałacu pytania mogły być zadawane tylko z góry w dół, nigdy odwrotnie. Właśnie kiedy po raz pierwszy rzucono głośno pytanie biegnące w odwrotnym niż dotychczas kierunku, było to sygnałem, że wybuchła rewolucja. Ale wybiegam w przyszłość, a muszę wrócić do tej chwili porannej, kiedy na stopniach pałacu ukazuje się cesarz i rusza na wczesny spacer. Wchodzi do parku. To jest właśnie moment, w którym zbliża się do niego szef wywiadu pałacowego – Solomon Kedir – i składa swoje doniesienia. Cesarz idzie alejką, a krok za nim Kedir, który mówi i mówi. Kto z kim spotkał się, gdzie to było, o czym rozmawiali. Przeciw komu paktują. Czy można to uznać za spisek. Kedir informuje też o pracy wydziału szyfrów wojskowych. Wydział ten, należący do urzędu Kedira, odczytuje zaszyfrowane rozmowy, jakie prowadzą między sobą dywizje – warto wiedzieć, czy nie lęgnie się tam myśl wywrotowa. Dostojny pan o nic nie pyta, niczego nie komentuje, idzie i słucha. Czasem zatrzyma się przed klatką z lwami, aby rzucić im podany przez służbę udziec cielęcy. Patrzy na lwią drapieżność i wtedy uśmiecha się. Potem zbliży się do uwiązanych na łańcuchu lampartów i da im żeber wołowych. Tu pan musi być uważny, bo podchodzi blisko do drapieżników, które potrafią być nieobliczalne. Wreszcie idzie dalej, a za nim ciągnący swoje doniesienia Kedir. W pewnej chwili pan kiwa głową i jest to znak dla Kedira, że ma się oddalić. Składa ukłon i znika w alejce, cofając się w ten sposób, aby nie obrócić się tyłem do monarchy. Dokładnie wtedy wychodzi spod drzewa czekający już minister przemysłu i handlu – Makonen Habte-Wald. Zbliża się do odbywającego spacer cesarza i idąc o krok za nim, składa mu doniesienie. Habte-Wald ma prywatną sieć donosicieli, którą utrzymuje z powodu zżerającej go pasji intryganctwa, a także aby przypodobać się czcigodnemu panu. Teraz on na podstawie meldunków opowiada cesarzowi przebieg ostatniej nocy. Nasz pan znowu o nic nie pyta i niczego nie komentuje, tylko idzie i słucha z rękami założonymi do tyłu. Bywa, że zbliży się do stada flamingów, ale płochliwe to ptactwo zaraz ucieka i cesarz uśmiecha się na widok stworzenia, które odmawia mu posłuszeństwa. W końcu, idąc dalej, robi skłon głową, Habte-Wald milknie i cofając się tyłem, znika w alejce. I teraz jak spod ziemi wyrasta zgarbiona postać oddanego zausznika Ashy Walde-Mikaela. Dostojnik ten sprawuje nadzór nad rządową policją polityczną, która współzawodniczy z wywiadem pałacowym Solomona Kedira i prowadzi ostrą walkę konkurencyjną z prywatnymi siatkami donosicieli w rodzaju takiej, jaką dysponuje Makonen Habte-Wald. Zajęcie, jakiemu oddawali się ci ludzie, było ciężkie i niebezpieczne. Żyli w lęku, że czegoś nie doniosą w porę i popadną w niełaskę albo że konkurent doniesie lepiej i wtedy cesarz pomyśli: dlaczego Solomon sprawił mi dziś ucztę, a Makonen przyniósł same plewy? Nie mówił, bo nie wie, czy milczał, bo sam jest w spisku? Czy dostojny pan mało doświadczył takich wypadków na własnej skórze, że zdradzali go najbliżsi i najbardziej zaufani? I dlatego cesarz karał za milczenie. Ale z kolei bezładne potoki słów nużyły i drażniły imperialne ucho, więc nerwowe gadulstwo też nie było dobrym wyjściem. Już wygląd tych ludzi mówił, w jakim żyją zagrożeniu. Niewyspani, zmęczeni działali w ciągłym napięciu, w gorączce, w pościgu za ofiarą, w zaduchu nienawiści i strachu, jaki ich powszechnie otaczał. Za jedyną tarczę mieli cesarza, ale cesarz mógł ich wykończyć jednym gestem ręki. O tak, dobrotliwy pan nie ułatwiał im życia. Jak już wspomniałem, w czasie porannego spaceru Hajle Sellasje, słuchając doniesień o stanie spisków w cesarstwie, nigdy nie zadawał pytań i nie komentował otrzymanych informacji. Powiem teraz, że wiedział, co robi. Pan chciał otrzymać donos w stanie czystym, to znaczy donos prawdziwy, a gdyby pytał lub wyrażał opinię, sprawozdawca zacząłby usłużnie zmieniać fakty, aby odpowiadały wyobrażeniom cesarza, i wówczas całe donosicielstwo popadłoby w taką dowolność i subiektywizm, że monarcha nie mógłby się dowiedzieć, co rzeczywiście dzieje się w państwie i w pałacu. Kończąc już spacer, cesarz słucha o tym, co ostatniej nocy przynieśli ludzie Ashy. Karmi psy i czarną panterę, potem podziwia otrzymanego niedawno mrówkojada – dar prezydenta Ugandy. Skłania głowę i Asha odchodzi skulony, niepewny, czy powiedział więcej, czy mniej od tego, co donieśli dziś jego najbardziej zaciekli wrogowie – Solomon, wróg Makonena i Ashy, i Makonen, wróg Ashy i Solomona. Ostatnią rundę przechadzki Hajle Sellasje odbywa już samotnie. W parku robi się jasno, rzednie mgła, w trawie zapalają się słoneczne światła. Cesarz rozmyśla, jest to czas układania taktyki i strategii, rozwiązywania łamigłówek personalnych i szykowania następnego ruchu na szachownicy władzy. Zgłębia treść meldunków dostarczonych przez donosicieli. Mało rzeczy ważnych, oni najczęściej donoszą jeden na drugiego. Nasz pan ma wszystko zanotowane w głowie, jego umysł to komputer, który przechowuje każdy szczegół, najmniejszy drobiazg będzie zapamiętany. W pałacu nie było żadnego biura kadr, teczek ani ankiet. To wszystko cesarz nosił w swoim umyśle, całą najtajniejszą kartotekę ludzi elity. Widzę go teraz, jak idzie, przystaje, podnosi do góry twarz, jakby pogrążył się w modlitwie. O Boże, wybaw mnie od tych, co czołgając się na kolanach, skrywają nóż, który chcieliby wbić w moje plecy. Ale co Pan Bóg może pomóc? Wszyscy ludzie otaczający cesarza są właśnie tacy – na kolanach i z nożem. Na szczytach nigdy nie jest ciepło. Wieją lodowate wichry, każdy stoi skulony i musi pilnować się, żeby sąsiad nie strącił go w przepaść.

T.K-B.:

Drogi przyjacielu, oczywiście, że pamiętam. To przecież było niemal wczoraj. Niemal wczoraj, przed wiekiem. W tym mieście, ale już na innej planecie, która się oddaliła. Jak to się miesza – czasy, miejsca, świat rozsypany na kawałki, nie do zlepienia. Tylko wspomnienie, to jedyne, co ocalało, jedyne, co pozostaje z życia. Dużo czasu spędziłem przy cesarzu jako urzędnik ministerstwa pióra. Zaczynaliśmy pracę o ósmej, aby wszystko było gotowe na dziewiątą, kiedy przyjedzie monarcha. Pan nasz mieszkał w nowym pałacu, naprzeciw Africa Hall, a czynności oficjalne spełniał w pałacu starym, zbudowanym przez cesarza Menelika, a położonym na sąsiednim wzgórzu. Nasz urząd był właśnie w starym pałacu, gdzie mieściła się większość instytucji cesarskich, gdyż Hajle Sellasje chciał mieć wszystko pod ręką. Przyjeżdżał jednym z dwudziestu siedmiu aut, jakie tworzyły jego prywatny park. Lubił samochody, najwyżej cenił sobie rolls-royce’y z powodu ich poważnej i dostojnej linii, ale dla odmiany korzystał też z mercedesów i lincoln-continentalów. Przypomnę, że pan nasz pierwszy sprowadził samochody do Etiopii i zawsze odnosił się życzliwie do entuzjastów postępu technicznego, których, niestety, nasz tradycyjny naród traktował z niechęcią. Przecież cesarz omal nie stracił władzy, a nawet życia, kiedy w latach dwudziestych sprowadził z Europy pierwszy samolot! Prosty aeroplan uznano wówczas za dzieło szatana i po dworach magnackich zawiązywano spiski przeciw tak szalonemu monarsze, niemal kabaliście i czarnoksiężnikowi. Odtąd czcigodny pan musiał ostrożniej dawać upust swoim pionierskim ambicjom, dopóki z powodu niechęci, jaką budzi wszelka nowość w człowieku sędziwym, nie zaniechał tych poczynań prawie zupełnie. Więc o dziesiątej rano przybywał do starego pałacu. Przed bramą oczekiwał go tłum poddanych, który usiłował wręczyć cesarzowi petycje. Była to, teoretycznie biorąc, najprostsza droga poszukiwania w cesarstwie sprawiedliwości i dobroci. Ponieważ naród nasz jest niepiśmienny, a sprawiedliwości poszukuje z reguły biedota, ludzie ci zadłużali się na lata, aby opłacić kancelistę, który spisałby ich żale i prośby. W dodatku powstawał kłopot protokolarny, bo zwyczaj nakazywał maluczkim, aby przed cesarzem klęczeli z twarzą przy ziemi, a jak podać z tej pozycji kopertę do przejeżdżającej limuzyny? Rozwiązywano sprawę w ten sposób, że wóz cesarski zwalniał, za szybą ukazywała się pełna dobroci twarz monarchy, a jadąca w następnym samochodzie ochrona zabierała część kopert z rąk, jakie wyciągało pospólstwo, część, bo tych rąk był las. Jeżeli tłum podczołgiwał się zbyt blisko nadjeżdżających samochodów, gwardia musiała odpychać i przeganiać natrętów, gdyż względy bezpieczeństwa, a także powaga majestatu wymagały, aby przejazd odbywał się płynnie i bez nieplanowanej zwłoki. Teraz wozy wjeżdżały biegnącą pod górę aleją i zatrzymywały się na dziedzińcu pałacowym. Tu także oczekiwał cesarza tłum, ale zupełnie inny niż owa hołota przed bramą, rozpędzana z furią przez doborowych gwardzistów z Imperial Body Guard. Ten tłum witający monarchę na dziedzińcu tworzyli ludzie z cesarskiego otoczenia. Wszyscy zbieraliśmy się tu wcześniej, żeby nie spóźnić się na przyjazd cesarza, bo ta chwila miała dla nas szczególne znaczenie. Każdy chciał się koniecznie pokazać, bo miał nadzieję, że będzie zauważony przez cesarza. Nie, nie marzyło się nawet jakieś specjalne zauważenie: czcigodny pan zauważył, podchodzi i wszczyna rozmowę. Nie, nie aż takie! Powiem otwarcie – pragnęło się bodaj minimalnego zauważenia, po prostu najmniejszego, najzupełniej byle jakiego, wręcz podrzędnego, zdawkowego, nienakładającego na cesarza żadnych zobowiązań, przelotnego jak ułamek sekundy, a jednak takiego, aby potem odczuło się wstrząs wewnętrzny i opanowała nas triumfalna myśl: zostałem zauważony! Jakiej to potem dodawało siły! Jakie stwarzało nieograniczone możliwości! Bo załóżmy, oko dostojnego pana prześliznęło się po twarzy, tylko prześliznęło! Właściwie można by powiedzieć, że nic nie było, ale z drugiej strony – jakże nie było, kiedy się prześliznęło! Czujemy zaraz, jak temperatura twarzy podnosi się, krew idzie do głowy, a serce uderza mocniej. Są to najlepsze dowody, że dotknęło nas oko protektora, ale co tam, te dowody nie mają w tej chwili znaczenia. Ważniejszy jest proces, jaki mógł się dokonać w pamięci naszego pana. Otóż wiadomo było, że pan dzięki temu, iż nie korzystał z umiejętności czytania ani pisania, miał fenomenalnie rozwiniętą pamięć wzrokową. I na tym darze natury mógł budować nadzieje właściciel twarzy, po której przemknęła źrenica cesarska. Bo już liczył, że jakiś ulotny ślad, choćby tylko nieostry cień odcisnął się w pańskiej pamięci. Teraz trzeba było z wytrwałością i determinacją tak manewrować w tłumie, tak się prześlizgiwać i przeciskać, tak dobijać i dopychać, aby coraz to podsuwać swoją twarz, manewrując nią i manipulując w ten sposób, żeby spojrzenie cesarskie, nawet mimowolnie i bezwiednie, notowało, notowało i notowało. Następnie czekało się, że przyjdzie taki moment, kiedy cesarz pomyśli: zaraz, zaraz, twarz znana, a nazwiska nie znam. I, powiedzmy, spyta o nazwisko. Tylko o nazwisko, ale to wystarczy! Teraz twarz i nazwisko połączą się i powstanie osoba, gotowy kandydat do nominacji. Ba, sama twarz – to anonim, samo nazwisko – to abstrakcja, a tu należy zmaterializować się i ukonkretnić, przybrać kształt, formę, zdobyć odrębność. O, był to los najbardziej wyczekiwany, ale też jakże trudny do spełnienia. Bo na tym dziedzińcu, gdzie otoczenie witało cesarza, chętnych do podsuwania twarzy były dziesiątki i nie przesadzę – setki, twarz ocierała się o twarz, wyższe tłamsiły niższe, ciemniejsze przyciemniały jaśniejsze, twarz gardziła twarzą, starsze wysuwały się przed młodsze, słabsze ulegały silniejszym, twarz nienawidziła twarzy, pospolite zderzały się ze szlachetnymi, zaborcze z wątłymi, twarz miażdżyła twarz, ale nawet te poniżone, odepchnięte, trzeciorzędne i pokonane, nawet one, w pewnym oddaleniu co prawda, narzuconym przez prawo hierarchii, ale przesuwały się do przodu, wychylając się to tu, to tam spoza twarzy pierwszorzędnych i utytułowanych bodaj skrawkiem tylko, uchem lub kawałkiem skroni, policzkiem lub szczęką, byle bliżej cesarskiej źrenicy! Gdyby dobrotliwy pan chciał ogarnąć spojrzeniem całą scenę, jaka otwierała się przed nim po wyjściu z samochodu, dostrzegłby, że nie tylko toczy się ku niemu pokorna i zarazem rozgorączkowana magma stugębna, ale że poza tą grupą centralną i wysoce utytułowaną, na prawo i na lewo, przed nim i za nim, dalej i zupełnie daleko, w drzwiach, w oknach, pod drzwiami i na ścieżkach całe rzesze lokajów, służby kuchennej, sprzątaczy, ogrodników i policjantów również podsuwają mu swoje twarze do zauważenia. I pan nasz na to wszystko patrzy. Czy pan dziwi się? Wątpię. Pan kiedyś też był częścią stugębnej magmy. Czy nie musiał podsuwać twarzy, aby ledwie w wieku dwudziestu czterech lat zostać następcą tronu? A konkurencję miał piekielną! Cały zastęp wytrawnych notabli zabiegał o koronę. Ale oni spieszyli się, jeden przed drugim, skakali sobie do gardeł rozdygotani, niecierpliwi, żeby już, już tron! Najosobliwszy pan umiał czekać. A to jest zdolność arcyważna. Bez tej umiejętności czekania, cierpliwej, a nawet pokornej zgody na to, że szansa może pojawić się dopiero po latach, nie ma polityka. Dostojny pan czekał dziesięć lat, aby zdobyć następstwo tronu, a potem czternaście lat, aby zostać cesarzem. W sumie – blisko ćwierć wieku ostrożnych, ale energicznych zabiegów o koronę. Mówię – ostrożnych, gdyż pana cechowała skrytość, dyskrecja i milczenie. Znał pałac, wiedział, że każda ściana ma uszy, że spoza kotar wyłaniają się uważnie obserwujące go spojrzenia. Więc musiał być przebiegły i chytry. Przede wszystkim nie wolno było przedwcześnie odsłonić się, okazać pazernej pożądliwości władzy, bo to natychmiast jednoczy konkurentów i podrywa ich do walki. Uderzą i zniszczą tego, który wysunął się do przodu. Nie, latami trzeba iść w szeregu, bacząc, aby nikt nie wysforował się, i czujnie wyczekiwać momentu. W roku trzydziestym ta gra przyniosła panu koronę, którą zachował przez następne czterdzieści cztery lata.

Kiedy pokazałem koledze to, co piszę o Hajle Sellasje – a raczej rzecz o dworze cesarskim i jego upadku opowiedzianą przez tych, którzy zaludniali salony, urzędy i korytarze pałacu – ten zapytał, czy odwiedzałem sam ukrywających się ludzi. Sam? To nie byłoby możliwe! Biały człowiek, obcokrajowiec – nikt z nich nie wpuściłby mnie za próg bez mocnych rekomendacji. A już w żadnym wypadku nikt nie chciałby się zwierzać (w ogóle Etiopczyków trudno nakłonić do zwierzeń, potrafią milczeć jak Chińczycy). Skąd wiedziałbym, gdzie ich szukać, gdzie są, kim byli, co mogli powiedzieć?

Nie, nie byłem sam, miałem przewodnika.

Teraz, kiedy już nie żyje, mogę powiedzieć, jak się nazywał: Teferra Gebrewold. Przyjechałem do Addis Abeby w połowie maja 1963. Za kilka dni mieli się tu zebrać prezydenci niepodległej Afryki i cesarz przygotowywał miasto do tego spotkania. Addis Abeba była wtedy dużą, kilkusettysięczną wsią położoną na wzgórzach, wśród gajów eukaliptusowych. Na trawnikach przy głównej ulicy Churchill Road pasły się stada krów i kóz, a samochody musiały przystawać, kiedy koczownicy przeganiali przez jezdnię gromady spłoszonych wielbłądów. Padał deszcz i w bocznych uliczkach wozy buksowały w kleistym, brunatnym błocie, grzęznąc coraz bardziej i tworząc w końcu kolumny zatopionych, unieruchomionych aut.

Cesarz rozumiał, że stolica Afryki musi wyglądać znacznie okazalej, i polecił wybudować kilka nowoczesnych gmachów oraz uporządkować najważniejsze ulice. Niestety, budowy wlokły się w nieskończoność i kiedy oglądałem stojące w różnych punktach miasta rusztowania i pracujących tam ludzi, przypomniała mi się scena, którą opisał Evelyn Waugh, kiedy w roku 1930 przyjechał do Addis Abeby obejrzeć koronację cesarza:

„Wydawało się, że dopiero teraz przystąpiono do budowy miasta. Na każdym rogu stały na pół ukończone budynki. Niektóre już porzucono, przy innych pracowały gromady oberwanych tubylców. Pewnego popołudnia widziałem dwudziestu lub trzydziestu takich ludzi, którzy pod kierunkiem majstra Ormianina usuwali stosy gruzu i kamieni zalegające dziedziniec przed głównym wjazdem do pałacu. Praca polegała na tym, że musieli oni napełnić gruzem drewniane nosiłki i następnie opróżnić je na usypisku znajdującym się pięćdziesiąt jardów dalej. Majster krążył między ludźmi, trzymając w rękach długi kij. Jeżeli musiał na chwilę odejść, wszystko natychmiast ustawało. Nie oznaczało to, że ludzie zaczynali siadać, rozmawiać, rozkładać się na ziemi, nie, oni po prostu zamierali w tym miejscu, w którym znajdowali się, nieruchomieli jak krowy na pastwisku, czasem zapadali w letarg, trzymając w rękach jedną cegłę. Wreszcie zjawiał się majster i wówczas znowu zaczynali poruszać się, ale bardzo ospale, jak postacie na zwolnionym filmie. Kiedy tłukł ich kijem, nie wzywali pomocy, nie protestowali, tylko nieco przyspieszali swoje ruchy. Ciosy ustawały i wtedy wracali do powolnego tempa, a gdy majster ponownie odchodził, natychmiast nieruchomieli i zamierali”.

Tym razem wielki ruch panował przy głównych ulicach. Skrajem ulic toczyły się gigantyczne spychacze, burząc najbliżej stojące lepianki, już opustoszałe, bo poprzedniego dnia policja wypędziła ich mieszkańców z miasta. Następnie brygady murarzy budowały wysoki mur, aby zasłonić nim pozostałe lepianki. Inne brygady pomalowały mur w narodowe wzory. Miasto pachniało świeżym betonem i farbą, stygnącym asfaltem i wonią palmowych liści, którymi ozdobiono bramy powitalne.

Z okazji spotkania prezydentów cesarz wydał imponujące przyjęcie. Na to przyjęcie specjalne samoloty przywiozły z Europy wina i kawiory. Za sumę 25 tysięcy dolarów sprowadzono z Hollywood Miriam Makebę, aby na zakończenie uczty odśpiewała przywódcom pieśni plemienia Zulu. Zaproszono ponad trzy tysiące osób podzielonych hierarchicznie na kilka kategorii wyższych i niższych, każdej kategorii odpowiadał inny kolor zaproszenia i przydzielone było inne menu.

Przyjęcie odbywało się w starym pałacu cesarza. Goście szli wśród długich szpalerów gwardii cesarskiej uzbrojonej w szable i halabardy. Oświetleni reflektorami trębacze grali na szczytach wież hejnał cesarski. Na krużgankach trupy teatralne odgrywały historyczne sceny z życia zmarłych cesarzy. Z balkonów dziewczęta w strojach ludowych obsypywały gości kwiatami. Niebo wybuchało pióropuszami sztucznych ogni.

Kiedy już na Wielkiej Sali goście zasiedli za stołami, zagrały fanfary i wszedł cesarz, mając po prawej ręce Nasera. Tworzyli niezwykłą parę: Naser wysoki, masywny, władczy mężczyzna, z głową wysuniętą do przodu, z uśmiechem osadzonym na szerokich szczękach, i obok drobna, nawet wątła i już latami rozchwiana postać Hajle Sellasjego, jego szczupła, wyrazista twarz, duże, połyskujące, przenikliwe oczy. Za nimi wkroczyli parami pozostali przywódcy. Sala powstała, wszyscy bili brawo. Rozległy się owacje na cześć jedności i cesarza. Potem zaczęła się właściwa uczta. Jeden ciemnoskóry kelner przypadał na czterech gości (kelnerom z przejęcia i zdenerwowania wszystko leciało z rąk). Zastawa była srebrna, w dawnym stylu hararskim, na tych stołach leżało kilka ton kosztownych, antycznych sreber. Niektórzy chowali sztućce po kieszeniach, ten brał łyżkę, inny – widelec.

Spiętrzone góry mięsa i owoców, ryb i serów wznosiły się na stołach. Wielokondygnacyjne torty ociekały słodkim i barwnym lukrem. Wytworne wina rozsiewały kolorowy blask, orzeźwiający zapach. Muzyka grała, a strojni trefnisie fikali kozły ku radości rozbawionych biesiadników. Czas mijał wśród rozmów, śmiechu i konsumpcji.

Fajnie było.