Podhale. Wszystko na sprzedaż - Aleksander Gurgul - ebook + audiobook
BESTSELLER

Podhale. Wszystko na sprzedaż ebook i audiobook

Gurgul Aleksander

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Zakopane – niegdyś tygiel artystyczny, dziś „Las Vegas Podhala”. I choć mieszkańcy nie ustają w walce o kształt swojego miasta, wciąż przegrywają z właścicielami firm i inwestorami, którym zależy głównie na pomnażaniu majątku dzięki masowej turystyce.

Aleksander Gurgul przygląda się więc podhalańskiej patodeweloperce, przytacza litanię haseł reklamowych z zakopianki, zwanej przez internautów billboardzianką, rozlicza kierowców lokalnych busów i opisuje największe zaniedbania wynikające z ignorancji zarówno władz, jak i turystów. Nie boi się też trudnych tematów – pisze o przemocy domowej i wykorzystywaniu zwierząt.

Jego książka to opowieść o polskim kapitalizmie i jego pułapkach oraz reportaż o jednym z najliczniej odwiedzanych regionów w Polsce, w którym wszystko jest na sprzedaż. Wystarczy dodać parzenicę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 232

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 44 min

Lektor: Leszek Filipowicz

Oceny
4,0 (681 ocen)
254
242
130
48
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jamaica88

Całkiem niezła

Zbiór przeciętnych reportaży z Podhala, część tematów potraktowana po macoszemu i zbyt słabo rozwinięta przez dziennikarza. Do poczytania/posłuchania w ramach odpoczynku od bardziej wymagającej literatury faktu.
40
Anka1995

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się czyta. Podhale pokazane z innej strony.
20
rabbisz

Nie oderwiesz się od lektury

Po lekturze tego reportażu będę na Zakopane patrzeć z całkiem innej, bardziej krytycznej perspektywy. Dziękuję autorowi za powstanie tego ciekawego dzieła.
20
kukis

Dobrze spędzony czas

Dobra, ciekawa perspektywa na mit górali i podhala.
20
Julia_mistrz

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobry reportaż. Pokazuje ciemną stronę Podhala. Warta uwagi.
20

Popularność




W serii ukazały się ostatnio:

Maciej Wasielewski, Marcin Michalski 81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych (wyd. 3)

Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci (wyd. 2 zmienione)

Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy (wyd. 3)

Wojciech Górecki Planeta Kaukaz (wyd. 4)

Szymon Drobniak Czarne lato. Australia płonie

Paweł Smoleński Oczy zasypane piaskiem (wyd. 2)

Ewa Winnicka Angole (wyd. 3)

Remigiusz Ryziński Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów

Maja Hawranek, Szymon Opryszek Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju (wyd. 2)

Marcin Kącki Maestro. Historia milczenia (wyd. 2)

Jacek Hołub Niegrzeczne. Historie dzieci z ADHD, autyzmem i zespołem Aspergera (wyd. 2 poprawione)

Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 3)

Aneta Pawłowska-Krać Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce

Paweł Smoleński Syrop z piołunu. Wygnani w akcji „Wisła” (wyd. 2)

Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku (wyd. 2 zmienione)

Anna Bikont Cena. W poszukiwaniu żydowskich dzieci po wojnie

Magdalena Kicińska Pani Stefa (wyd. 2)

Anna Sawińska Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej

Mariusz Surosz Ach, te Czeszki! (wyd. 2)

Tomáš Forró Apartament w hotelu Wojna. Reportaż z Donbasu (wyd. 2)

Sonia Faleiro Porządne dziewczyny. Zbrodnia i hańba w Indiach

Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 5)

Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 4)

Adam Robiński Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów

Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy (wyd. 2)

Ilona Wiśniewska Migot. Z krańca Grenlandii

Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 3)

Wojciech Górecki Abchazja (wyd. 3)

Katarzyna Surmiak-Domańska Mokradełko (wyd. 2)

Piotr Bernardyn Hongkong. Powiedz, że kochasz Chiny

Tomasz Grzywaczewski Granice marzeń. O państwach nieuznawanych (wyd. 2)

Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy (wyd. 3)

Wade Davis Wąż i tęcza. Voodoo, zombie i tajne stowarzyszenia na Haiti

Igor T. Miecik 14 : 57 do Czyty. Reportaże z Rosji (wyd. 2)

Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród zielska (wyd. 4)

W serii ukażą się m.in.:

Anna Malinowska Od Katowic idzie słońce

Norman Lewis Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch (wyd. 2)

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Ola Szpocińska na podstawie projektu serii Agnieszki Pasierskiej

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © by Glock / Alamy

Copyright © by Aleksander Gurgul, 2022

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Ewa Charitonow

Korekta Kinga Kosiba / d2d.pl, Andrea Smolarz / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-541-0

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Wołowiec 2022

Wydanie I

IPobłogosławiona samowola

Brama dla kardynała

Jadwiga, rocznik 1948. Zmarła na miejscu, przygnieciona ponaddwutonową drewnianą bramą na granicy stacji narciarskiej Kotelnica i kompleksu Bania.

Hotel Bania to potężny obiekt. Kubatura – około 45 tysięcy metrów sześciennych, powierzchnia użytkowa – 11,75 tysiąca metrów kwadratowych. Sześć kondygnacji. Do tego aquapark, królestwo zabaw dzieciaków zimą i latem. Koszt inwestycji – około 80 milionów złotych.

Po rozcięciu ubrania Jadwigi ratownicy odnotowali obrażenia wielonarządowe, połamane żebra, stłuczone płuca. Próbowali sztucznego oddychania, ale nie byli w stanie jej uratować. Z ust obficie płynęła krew. Uderzenie było zabójczo silne.

Na zdjęciach z kostnicy zobaczyć można sine ciało, na którego tle wyróżnia się czerwony biustonosz, przecięty w trakcie próby przywrócenia kobiecie czynności życiowych. Na innych to, co ofiara miała przy sobie w chwili, gdy spadła na nią potężna drewniana brama: pierścionki, zegarek, wisiorek, kolczyki, legitymacja Polskiego Związku Emerytów, Rencistów i Inwalidów, karta do Biedronki, karnet na wyciąg, trochę pieniędzy, karta bankomatowa, żeton do Carrefoura, różowa ściereczka do okularów i kawałek złamanej sztucznej szczęki, która wypadła Jadwidze z ust.

Fragment raportu z sekcji zwłok: „Na głowie denatki – w górnej części czaszki powyżej czoła – widoczna jest masywna rana mająca postać rozerwania skóry – skalpu biegnącego od górnej części czoła w kierunku do potylicy. Obnażona jest czaszka w części potylicznej, widoczny ubytek kości, pęknięcie czaszki”.

Cztery dni po wypadku w Białce Tatrzańskiej, 16 marca 2018 roku, w szpitalu w Prokocimiu zmarł siedmioletni Franek, wnuk Jadwigi. Przy jego ciele znaleziono plastikowy niebieski przyrząd do lepienia kulek ze śniegu. O takie „śnieżkomaty” dzieciaki nudzą rodziców.

Trudno nie odnieść wrażenia, że oboje ponieśli śmierć wskutek koszmarnego zbiegu okoliczności. Do Białki rodzina przyjechała dzień przed wypadkiem. Zatrzymała się w pensjonacie U Małgosi.

Około południa Franek został z babcią, rodzice poszli jeszcze pozjeżdżać na nartach. Umówili się, że wrócą mniej więcej o piętnastej. Zauważyli, że nad stokiem pojawiły się śmigłowce, w tym TOPR-u, nadjechały skutery śnieżne na sygnale. Wszystko wyglądało jak typowy narciarski wypadek. W karczmie przy górnej stacji wyciągu usłyszeli komunikat o silnym wietrze, a za moment informację, że na dole doszło do katastrofy budowlanej. Portale internetowe podały na początku, że zginęły sześćdziesięcioletnia kobieta i kilkuletnia dziewczynka, co uspokoiło ich nieco, bo dane nie pasowały do ich bliskich.

Wiercę się niespokojnie na krześle w ciasnej czytelni Sądu Rejonowego w Zakopanem. Przeglądam dwa tomy akt, w tym zeznania świadków zdarzenia w Białce. Mam na to czterdzieści pięć minut. Przepisy w czasach koronawirusa.

Grzegorz wyszedł na papierosa i zobaczył, że wiatr przewraca bramę. Dołączył do kilkunastu osób, które usiłowały podnieść masywną konstrukcję, by wyciągnąć spod niej Jadwigę i Franka. Ktoś zadzwonił pod 112, a on ruszył, by powstrzymywać narciarzy przed zjazdem do miejsca, gdzie mogły lądować śmigłowce.

„Wcześniej nie widziałem, aby ta konstrukcja kiedykolwiek się chwiała bądź trzeszczała” – zeznał.

Krystyna zjawiła się na miejscu wypadku jako jedna z pierwszych. Pracowała przy stacji narciarskiej. „Nasza wypożyczalnia i sklep mieści się w wielkim kontenerze i przy każdym podmuchu wiatru słychać było jego wycie, i drżały szyby”. Wyszła przed sklep. Ludzie wołali o pomoc. Zrobiło się zbiegowisko. Co zwróciło jej uwagę? Nikt nie pomagał kobiecie, na którą zwaliła się drewniana brama prowadząca do hotelu i aquaparku Termy Bania. „Dookoła pełno było ludzi, ale większość panikowała” – zeznała Krystyna. Rozpoczęła reanimację. Prawdopodobnie podjęła się tego jako pierwsza.

Kiedy pochyliła się nad Jadwigą, ta miała jeszcze oddychać. Krystyna próbowała zatamować krwotok szalikiem zwiniętym w rulon. Chwilę później zmienił ją ratownik TOPR-u. Puls poszkodowanej zanikał.

Wiatr przewracał metalowe płotki na parkingu, rozrzucał śmieci i pamiątki na straganach. „Ciężko było chodzić” – powiedziała śledczym Krystyna.

W trakcie reanimacji ratownicy ocenili stan Jadwigi jako „krytyczny”. Franka śmigłowiec LPR-u zabrał do szpitala w Krakowie-Prokocimiu.

Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej ostrzegał tamtego dnia przed gwałtownymi podmuchami. Paweł, odpowiedzialny za wiatromierze, zeznał, że zaprogramowany wyciąg zwalnia, gdy wiatr boczny przekracza czternaście, a czołowy szesnaście metrów na sekundę. Jak było w chwili wypadku? Paweł zerkał na monitor co jakiś czas. „Podmuchy miały zmienną siłę, z tego, co mi się wydaje, to mogło być około 16 m/s, dokładnie nie pamiętam” – zeznał. Dokumenty w aktach sprawy nie precyzują, z jaką siłą wiatr uderzył w bramę.

Ruszyło śledztwo. Policjanci i prokuratorzy usiłowali ustalić, dlaczego konstrukcja poddała się tak łatwo. Inspektorzy Powiatowego Inspektoratu Nadzoru Budowlanego „zabezpieczyli niezbędną dokumentację techniczną”: plany budowy, odbiory techniczne i kwity z konserwacji.

Policjanci przejęli zapis monitoringu. Pracownicy wypożyczalni sprzętu zimowego wskazali mundurowym kamerę, która – wedle ich relacji – należała do hotelu, ale znajdowała się bliżej karczmy. Funkcjonariusze odnotowali: „W trakcie rozmowy z kierownictwem [hotelu] trudno było uzyskać jakiekolwiek informacje związane z tą kamerą”. Niektórzy pracownicy twierdzili, że była uszkodzona. Urządzenie działało, ale nie zarejestrowało momentu upadku bramy. Policja zabezpieczyła sprzęt z uwagi na uzasadnione podejrzenie ukrywania dowodów bądź zacierania śladów.

Biegli z wyspecjalizowanej pracowni zajmującej się zapisami wideo nie byli jednak w stanie stwierdzić, dlaczego na tej właśnie kamerze brakuje zapisu w przedziale czasowym od 12.25 do 14.22. W innych kilkunastu zajętych kamerach także brakowało fragmentów nagrań – w różnych porach dnia, z różnymi przerwami.

Jak wyglądała brama? Po jednej stronie drewnianej konstrukcji osadzonej w dwóch betonowych cokołach był napis: „Piyknie pytomy”, a po drugiej: „Witojcie na Bani”. Masywne podpory mierzyły ponad 4 metry, długość zadaszenia wynosiła 7,25, a jego szerokość – 1,76 metra. Wraz z dachem obiekt ważył 2251 kilogramów.

Inspektorzy budowlani orzekli jednoznacznie: „Nie było zgłoszenia ani wydanego pozwolenia na budowę bramy-reklamy lub innego urządzenia”.

Policjanci zanotowali, że słupki „są zbuczniałe”, a struktura drewna „ustępuje pod naciskiem”. Biegli stwierdzili później, że do cokołów regularnie wdzierała się wilgoć.

W aktach zwraca uwagę, że wśród pracowników hotelu Bania, także tych odpowiedzialnych za stan techniczny obiektu, nikt nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności za bramę. Jednemu z nich, z wykształcenia mechanikowi samochodowemu, stan konstrukcji wydawał się „w porządku”, choć mężczyzna przyznał jednocześnie, że „na sztuce budowlanej” się nie zna. Bardziej na „względach estetycznych i wizualnych”.

Członek zarządu hotelu, wcześniej dyrektor parku wodnego Bania, zeznał, że brama powstała na przełomie 2011 i 2012 roku. Nie wiedział, kto zlecił jej wykonanie i kto ją zbudował. Stwierdził, że „nigdy się tym nie interesował”. Dodał też, że wszystkie decyzje budowlane w firmie podejmuje rodzina.

Prezes spółki Paweł Dziubasik zgodził się, by w trakcie śledztwa i procesu podawano jego imię i nazwisko. Jak powiedział, o bramie powitalnej marzył jego dziadek Karol, który już nie żyje. Nie pamiętał jednak, kto zlecił budowę.

Ludzie, którzy ją stawiali, przypomnieli sobie, że za projekt robił odręczny szkic. Tymczasowa brama miała uświetnić ceremonię otwarcia aquaparku. „Wiem, że był zaproszony kardynał Dziwisz, jak i politycy” – zeznał Andrzej, budowlaniec.

W internecie są liczne relacje z wizyty hierarchy, który przeciął wstęgę i pokropił inwestycję. Zjechali się politycy z Podhala, listy z gratulacjami przysłali marszałek sejmu Grzegorz Schetyna i minister sportu i turystyki Adam Giersz. Gości popijających drinki w kokosach i ananasach zabawiał przebrany za harnasia Szymon Majewski. Można było z nim zagrać w ruletkę. Właściciele obiektu przywdziali góralskie stroje. Na otwarciu brazylijska samba mieszała się z góralskimi smyczkami.

Telefon babci Franka prawdopodobnie przez przypadek zadzwonił z jej kurtki albo torebki do jej syna Pawła (brata matki Frania), który w tym czasie znajdował się w Warszawie. Na skrzynce głosowej nagrały się odgłosy rozmowy Jadwigi z wnuczkiem na spacerze. Jej ostatnie słowa (około 13.08) brzmiały: „Franiu, pobawisz się… Boisz się wiatru?” – zeznał później Paweł.

Po wypadku pracownicy hotelu zaproponowali, że odwiozą do Krakowa zarówno rodziców Franka, jak i ich auto. W szpitalu mama Franka dowiedziała się od lekarzy, że syn „ma prawdopodobnie śmierć mózgową”. Kolejne słowa brzmiały jak wyrok. Powinna „liczyć się z najgorszym”.

Dzień później miało się odbyć badanie sprawdzające.

„13 marca powiedziano nam, że nieliczne komórki w mózgu naszego dziecka żyją, natomiast 99,9 proc. komórek nie funkcjonuje”.

Pawła Dziubasika broniła renomowana kancelaria Zbigniewa Ćwiąkalskiego, byłego ministra sprawiedliwości. Początkowo nie przyznał się do zarzucanego mu czynu nieumyślnego spowodowania śmierci i naruszenia prawa budowlanego. Jednak w lutym 2019 roku Dziubasik poprosił listownie sąd, aby ten wydał wyrok skazujący, ale bez procesu, który tylko pogłębiłby ból bliskich ofiar wypadku: rok więzienia w zawieszeniu warunkowym na dwa lata. Rodzina przychyliła się do prośby, doszło do ugody. Dziubasik pokrył koszty sądowe i zapłacił grzywnę w wysokości 20 tysięcy złotych. W trakcie rozprawy kończącej stwierdził, że dla niego to lekcja „na całe życie”.

Po tragedii w Białce Tatrzańskiej padały pytania. Jak to możliwe, że samowola utrzymała się tyle lat? Że nikt nie czuje się za nią odpowiedzialny? Dlaczego nie kontrolowano stanu technicznego ponaddwutonowej bramy?

Cztery miesiące po skazaniu Dziubasika Najwyższa Izba Kontroli opublikowała raport o pracy powiatowych inspektoratów budowlanych. Kontrolerzy wzięli pod lupę między innymi Powiatowy Inspektorat Nadzoru Budowlanego w Zakopanem. Całego raportu nie sposób przytoczyć, niemniej niektóre z wniosków i uwag mrożą krew w żyłach.

Jako przykład samowoli na Podhalu kontrolerzy podali sześciokondygnacyjny (!) gmach. Sprawa sięgała 2005 roku, gdy PINB wydał nakaz rozbiórki (budynek był wtedy jeszcze w stanie surowym). Inwestor odwołał się do wojewody i do sądu. We wszystkich instancjach przegrał, a mimo to nie tylko nie rozebrał budynku, ale wykończył go i wynajmował w nim pokoje gościom. Trzynaście lat po decyzji inspektoratu, 6 listopada 2018 roku, inwestor dostał zaledwie upomnienie za to, że obiekt wciąż stoi. Najwyższa Izba Kontroli zaznaczyła, że budynek nie uzyskał pozwolenia na użytkowanie.

Przerażające? W Zakopanem są starsze samowole. W 2017 roku reporterzy Polsatu dotarli do nakazu rozbiórki budynku z 2001 roku.

Dowodem opieszałości podhalańskich inspektorów budowlanych była, według Najwyższej Izby Kontroli, skarga jednego z lokatorów, że zamieszkiwany przez niego budynek ma wady techniczne i zagraża bezpieczeństwu mieszkańców. „PINB przeprowadził kontrolę po upływie 2373 dni (6,5 roku)” – zauważył NIK.

Inspektorzy budowlani z Zakopanego nie podjęli żadnych działań w dziesięciu z czterdziestu skarg objętych kontrolą izby. Osiem z nich dotyczyło samowoli budowlanych. Najstarsze zostały złożone w 2015 roku (dwie) oraz w 2016 roku (trzy).

Inspektor powiatowy tłumaczył to przeciążeniem pracowników obowiązkami i fluktuacją zatrudnienia. Zakopiański PINB przerosła także liczba napływających skarg i wniosków. „Ich załatwienie przewyższało możliwości kadrowe inspektoratu” – wskazał raport NIK-u.

Faktem jest, że inspektorzy budowlani zarabiają niewiele. W roku przed tragedią w Białce Tatrzańskiej z powodu niskich zarobków z pracy odeszło wszystkich sześciu pracowników merytorycznych zakopiańskiego PINB-u. Po tym, jak rzucili legitymacjami, prawdopodobnie wchłonęła ich branża budowlana.

„Dla porównania, według GUS, wynagrodzenie brutto w województwie małopolskim wynosiło w tym czasie 4556,65 zł, podczas gdy przeciętne wynagrodzenie inspektora w PINB Zakopane – 2961,8 zł, tj. około 65% średniego wynagrodzenia inżynierów budownictwa w Małopolsce”.

W sumie w latach 2015–2018 zakopiańscy inspektorzy doprowadzili do rozbiórki raptem 9 obiektów. Dla porównania: w Grajewie liczba ta wyniosła 18, w Drawsku Pomorskim – 27, w Grodzisku Mazowieckim – 45, w Piotrkowie Trybunalskim – 80.

W 2018 roku, gdy brama przy hotelu Bania zabiła Jadwigę i Franka, w zakopiańskim PINB-ie pracowało dziewięć osób. W inspektoracie tak bardzo brakowało rąk do pracy, a spraw było tak wiele, że – jak wykazała kontrola NIK-u – działali bez jakiegokolwiek planu, ad hoc.

„Bangladesze”

W sali ślubów Urzędu Miasta Zakopane rozmawiam z Martą Gratkowską, kierowniczką Biura Planowania Przestrzennego, prywatnie żoną reportera „Tygodnika Podhalańskiego”.

Pytam, ile samowoli budowlanych stoi w trzech newralgicznych punktach: na Gubałówce, pod stacją kolejki na Gubałówkę i pod skocznią narciarską na Wielkiej Krokwi. Odpowiedź brzmi, że nikt nie jest w stanie tego policzyć. Budki z pamiątkami i oscypkami – „bangladesze”, jak nazywają je sami kupcy – czasami wyrastają z dnia na dzień. Ktoś przywozi w nocy budkę, a rano już z niej sprzedaje.

Gratkowska szacuje, że nawet 90 procent stoisk może być samowolą. Twierdzi przy tym, że góralska mentalność z lat dziewięćdziesiątych jest w odwrocie. A miasto ma plan, jak stragany ucywilizować: najpierw trzeba przygotować modułowy projekt, aby sprzedający mogli go powielać. Kiedy to nastąpi? „Trwają rozmowy urzędników z kupcami” – zapewnia mnie Gratkowska.

O tym, że stoiskowy handel przynosi krocie, świadczą ceny dzierżawy legalnych miejskich budek pod Gubałówką i tak zwanych fasiągów na Krupówkach. Dzierżawą obiektów o powierzchni 1,5 metra – 2 metrów kwadratowych w eksponowanych rejonach zakopiańskiego deptaka zawiaduje Zakopiańskie Centrum Kultury, wyniki przetargów publikuje urząd miasta.

Kiedy otwarto koperty od oferentów zamierzających od 1 lipca 2019 roku wydzierżawić na dwanaście miesięcy stoiska pod Gubałówką, zapanowała konsternacja. Ktoś zadeklarował, że za stoisko numer 3 zapłaci 22 802 złote miesięcznie, ktoś inny za stoisko numer 1 dawał 21 004 złote. Magiczną granicę 20 tysięcy złotych przekroczono jeszcze w dwóch przypadkach, w kolejnych dwóch – 15 tysięcy.

Na Gubałówce panuje chaos nieporównywalny z niczym innym w Polsce. Droga, z której turyści podziwiają tatrzańską panoramę, zamiast stać się reprezentacyjną promenadą, zamieniła się w śmietnik reklam, przypadkowych budek z paździerza stawianych bez projektów, zaparkowanych na wieczny odpoczynek zdezelowanych przyczep obitych plastikiem i drewnem oraz „atrakcji turystycznych”: parku linowego, strzelnicy, wypożyczalni skuterów, kebabiarni, ścianki wspinaczkowej, fliperów, maszyn do wyciągania pluszaków, cymbergajów, ustrojstwa mierzącego siłę uderzenia w bokserską gruszkę, automatów z grzańcem w jednorazowych kubeczkach. Do tego słodki smród przypalonych gofrów i disco polo na cały regulator.

Gdy halniak wieje mocniej, na Gubałówce wszystko fruwa. Regały z pamiątkami lądują jeden na drugim. A lokalni dziennikarze robią zdjęcia i rozpisują się, że następnym razem „może dojść do tragedii”.

Najsilniejszy halny, jak wspominał Apoloniusz Rajwa, pracownik Wysokogórskiego Obserwatorium Meteorologicznego, odnotowano 6 maja 1968 roku w rejonie Kasprowego Wierchu. Wiatr duł – czyli po góralsku: wiał – z prędkością 288 kilometrów na godzinę. Prawdopodobnie w porywach osiągał nawet 300 – choć tego nie wiadomo na pewno, bo zabrakło skali. Łamał połacie tatrzańskich lasów, przewracał wszystko, co stało mu na drodze.

Tutejsi dziennikarze mają rację – każdy lokalny szczyt albo stok narciarski, gęsto zastawiony straganiarskimi samowolkami i oblegany przez turystów, może w trakcie wichury stać się miejscem kolejnej tragedii.

Od czego i kiedy zaczęła się samowolna zabudowa Gubałówki?

Żenujący żart o tym, że prawo budowlane na Podhalu się nie przyjęło, trąci myszką. Paliwem partyzanckiej budowlanki był znaczący wzrost ruchu turystycznego po II wojnie światowej.

W 1965 roku Zakopane odwiedziły ponad dwa miliony ludzi. Na początku lat siedemdziesiątych liczba turystów przekroczyła trzy miliony. Z turystyki utrzymywała się największa część aktywnych zawodowo zakopiańczyków: 3696 z 13 888 pracujących w mieście o populacji liczącej nieco ponad 27 tysięcy. Wyrastały prywatne pensjonaty, budowano hotele. Opisał to profesor Jerzy Kochanowski w książce Wolne miasto. Zakopane 1956–1970.

Do PRL-owskiego Zakopanego coraz śmielej wkraczali inwestorzy. Nieruchomości pod Giewontem, zwłaszcza domy jednorodzinne, postrzegali jako lokatę kapitału. Byli nimi miejscowi i ich rodziny ze Stanów Zjednoczonych, ale nie tylko. Służba Bezpieczeństwa odnotowywała, że zjeżdżali tu „antyludowcy” i „antysocjaliści” o bogatej przeszłości politycznej. „Zakopane stało się miastem, gdzie na jednego mieszkańca ukształtował się największy w kraju wskaźnik posiadanej gotówki. Chęć lokaty posiadanych kapitałów przez wielu obywateli w indywidualne budownictwo i rzemiosło doprowadziła do korupcji niektórych pracowników administracji państwowej. Gwałtowna chęć wzbogacenia się niektórych tutejszych sportowców pchnęła ich na drogę przestępczą”.

Udział prywatnej inicjatywy rósł także w gastronomii. W połowie 1957 roku prywatne bary i restauracje stanowiły 38 procent miejscowej branży. Po domach produkowano na dużą skalę pamiątki. Nieoficjalnie w pamiątkarstwie pracowały setki, a potem tysiące ludzi, w tym inteligencja. Wytwory ich rąk sprzedawano na straganach, w tym nielegalnych.

Profesor Kochanowski zgromadził przykłady ówczesnych samowoli budowlanych. Wśród nich wymienił jeden symboliczny – kapliczkę na Gubałówce.

Ciepłe czerwcowe popołudnie. Budka kryta blachą falistą, z różowym napisem: „Donuts. Świeże, ciepłe, małe pączusie”. Na okiennicach ze sklejki parzenice. Od frontu dwie drewniane beczki, reklama wycieczek na quadzie, zaparkowana przez kogoś e-hulajnoga. Obok spory kontener z tarasem widokowym oferuje „pizzę, zapiekanki, lody, gofry, kawę, napoje i piwo”. Trochę obity drewnem, trochę banerami, z parasolami w piwnym ogródku.

Między tymi biznesami lawiruje dwójka turystów z kijkami do nordic walkingu. Klękają przed drewnianą kaplicą Matki Boskiej Różańcowej („msze święte w niedziele o godz. 11.30”).

Mijam drewnianą bramę, schodzę po stopniach z kostki brukowej. Za kratami, w drzwiach kaplicy, jest pulpit, na którym płoną elektryczne świeczki. Wrzucam kilka złotych do skarbonki, zapalam jedną.

Historię miejsca opisano na tablicy w drewnianej ramce, za szkłem. „Kaplica jest dziękczynnym wotum za uratowanie życia w czasie II wojny światowej. Inicjatywa i fundusze na jej zbudowanie pochodziły od Władysława i Marianny Bachledy-Księdzularz”.

Naiwnie zauważam, że słowo „samowola” w ramce nie pada.

Przy kapliczce stoi dom, w którym mieszkali fundatorzy. Oboje już nie żyją. Przed wejściem spotykam ich córkę.

– Mamy rodzinną kronikę – zaczyna Halina Bachleda-Staszel (nazwisko po mężu).

Kronika to zeszyt. Marianna prosiła, żeby córka spisała w nim historię kapliczki. Słaba już była, prawie chodzić nie mogła. Jak przypominała sobie o czymś, obie siadały wieczorem przy stole, przy nocnej lampce, i matka dyktowała. Halina notowała. Czasem dopisywała na karteczkach, które dokładała do kroniki. Są w niej nawet podobno zdjęcia z wizyty Karola Wojtyły na Gubałówce. Kardynał pobłogosławił rodzinie.

Halina nie może znaleźć zeszytu, ale dużo pamięta.

– Dom wybudowali rodzice w tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim roku. Tutaj, gdzie dziś rośnie trawa i stoi kościółek (jak nazywa kapliczkę), rósł wtedy gęsty las. Nasz dom był jedyny na Gubałówce, dopiero potem powstało schronisko przy kolejce – opowiada.

Jej relacja jest niezbyt dokładna. Kolejka jeździła od 1938 roku, na szczycie Gubałówki stało kilka zabudowań, o czym świadczą plany miasta, mapy i zdjęcia zrobione przez Niemców w czasie wojny. Można jednak przyjąć, że dom Bachledów-Księdzularzy był jednym z pierwszych.

– No pustka, tylko kamienista droga polna. I drzew pełno wszędzie!

Ojciec Haliny wypasał owce, robił oscypki, zbierał w lesie grzyby. W przydomowym barze, otwartym po wojnie, rodzina sprzedawała grzybową z ziemniakami. Czasem się kurę ubiło i oskubało na rosół. Były ziemniaki, zsiadłe mleko, świeży koperek. Turyści przystawali po latach pod oknami, wspominali obiady z drewnianego domu na Gubałówce.

– Podczas wojny tata ukrywał się w tym samym miejscu, gdzie teraz jest kościółek. Przychodzili partyzanci, te bandy i Niemcy. Przez dom przewlekło się różnych ludzi i każdy brał, co chciał, do jedzenia. Co rodzice mieli, to im zabierali. No i zginąć zawsze można było.

Od frontu był pokoik, więc przez szybę widziano, że ktoś idzie z drogi.

– Wtedy mama mówiła tacie: „uciekaj!”. Z tyłu było wyjście przez oborę. Potem czołgał się zaraz przez ten gęsty las. I ci Niemcy bali się tam wchodzić.

Jednego dnia w oborze ukryli się AK-owcy ścigani przez Niemców, którzy dziabali w słomę widłami. Mama Haliny tylko czekała, aż któregoś trafią w rękę albo w nogę. Nie wierzyła, że nie jękną pod ciosem. Ale Niemcy wyszli z niczym, bo AK-owcy skutecznie ukryli się w oborze między zwierzętami. A ojciec zdążył uciec do lasu tylnym wyjściem.

– Tata się tam ukrywał przez całą wojnę. A mama zostawała w domu, żeby pilnować. Tym, co przychodzili, mówiła, że jest sama i nie ma dużo jedzenia. Chowała je, żeby jak przyjdą następni, też mieć co im dać. Partyzantom chętnie się dawało, ale te bandy…

– Bandy? – dopytuję.

– Pod przykrywką AK-owców bandy chodziły po domach. Mówili, że walczą i że trzeba dać im jeść.

– Mama mówiła, kto przychodził w tych bandach?

– No mówiła. – Halina ścisza głos. – Ogień. Był tutaj, mama się go zawsze bała jak nie wiem co.

Ogień, czyli Józef Kuraś. Postać, która do dziś wzbudza olbrzymie kontrowersje. Według prawicy żołnierz wyklęty, ale inni przypominają, że jego partyzancki oddział dopuszczał się zbrodni na tle antysemickim. Po wojnie, w maju 1946 roku, w Krościenku zmasakrował grupę kilkunastu Żydów, którzy chcieli wyjechać z Polski. Ogień o tym wiedział, ale nie wyciągnął konsekwencji wobec podkomendnych, co obciąża go jako dowódcę.

Marianna Bachleda-Księdzularz nie chciała mieszać w kronice historii kaplicy z polityką. O Ogniu prawie z nikim nie rozmawiała, bała się. „Co moje słowo przeciw jakimś ludziom, co się liczą w Zakopanem?” – mówiła.

Skąd pomysł na kapliczkę?

– Rodzice przyrzekli sobie, że jeśli tylko przeżyją wojnę, pobudują kościółek. No ale trudne były czasy. Żeby wybudować, trzeba było mieć pieniądze, nie? Trzeba było coś mieć, żeby zacząć. Mama stale mówiła: „Zacznijmy”, ale tata mówił: „No ale z czego, jak nie mamy? Musimy mieć jakiś fundusz. Drzewa uszykujemy”. Bo lasu mieliśmy dużo, nawet z tej strony. – Halina zatacza w powietrzu ręką. Gospodarstwo, jak wyliczyła obserwująca rodzinę bezpieka, miało powierzchnię 3,28 hektara. – Tata trochę wyciął, coś tam uzbierali, ale do tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku im zeszło. Poprzedził to ciekawy sen taty. W nocy przyszedł i mówi do mamy: „Musimy postawić tę kaplicę, bo Bóg się upomina. Przyszedł – mówił tak – z otwartymi rękami. Jak po tych gwoździach”.

– Chrystus?

– Tak. Mówił: „Obiecałeś! Obiecałeś mi i co?”.

Władysław Bachleda-Księdzularz już tamtej nocy nie zasnął. Stwierdził, że muszą z żoną zaraz zbudować kapliczkę, bo nie da rady tak żyć.

– „Jak go widzę na oczach, jak on stanął przy mnie i mówi: »Obiecałeś!«. A ja wiedziałem, co obiecałem”. I postanowił, że wybudują taką cztery na pięć metrów, maleństwo. Ale okazało się, że jeszcze tych funduszy będzie mało. I wzięli pożyczkę na kurnik.

– Od państwa?

– Tak. I wybudowali taką, jak chcieli, z drzewa, małą kapliczkę, przykrytą. Bez wieżyczki, bo to miał być kurnik. Msze święte tam były i nabożeństwa.

O kurnik długo nikt nie pytał. Urzędnicy rzadko zaglądali na Gubałówkę, nie sprawdzali wymiarów budynku. Nikt też nie pytał, po co kurnik w lesie, daleko od domu, gdzie jeszcze jakiś lis mógłby się zakraść i kury podusić. Zza urzędniczego biurka wszystko wyglądało w porządku. Nadszedł jednak dzień, w którym rodzina musiała ratować samowolę budowlaną szybką przeprowadzką.

– Komuniści przysłali pismo jednego dnia, a nazajutrz rano mieli przyjść. I sprawdzić, czy kapliczka jest rozburzona.

Z pomocą sąsiadów przeniesiono ją do obory: z jednej strony krowy, pośrodku kaplica, a z przodu, tam gdzie wejście było zaszalowane deskami, stały owce. Ludzie poznosili deski. Takie, żeby wyglądały na stare. I całą noc pracowali.

Przyszli inspektorzy, obeszli dom dookoła, zrobili zdjęcia. Ale kapliczka była już za bramą obory.

Została tam na prawie siedem lat.

W tym czasie na świat przyszła Halina. Pamięta, jak z matką chodziła się modlić. Oborę odwiedzali duchowni, odprawiali msze.

W sierpniu 1963 roku SB odnotowała, że Władysław Curzydło, w latach 1965–1989 proboszcz zakopiańskiej parafii przy Krupówkach, wokół której toczyło się życie społeczno-polityczno-religijne miasta, stanowczo zaprzecza, iż kaplica została poświęcona. Twierdzi wręcz, że nie powstała w porozumieniu z kościelną władzą i „nie chce dokładać ręki do czyjejś samowoli”.

Bezpieka uparcie usiłowała rozpracować górali, zwłaszcza tych z „silnie sklerykalizowanego” Związku Podhalan, najważniejszej organizacji społecznej w regionie, cieszącej się w dodatku licznymi kontaktami we wrogich ideologicznie Stanach Zjednoczonych. „Nasilanie się tych kontaktów przeszczepia na nasz grunt mentalność burżuazyjno-kapitalistyczną i tworzy nimb dobrobytu wokół sytuacji ekonomicznej USA” – raportowano w połowie lat siedemdziesiątych, wskazując na Chicago jako główny ośrodek góralskich kontaktów za oceanem. Osobą, która w tym kontekście mogła sprawić mnóstwo kłopotów, był według SB właśnie Curzydło. Na dwudziestopięciolecie jego kapłaństwa latem 1967 roku wierni zorganizowali procesję bez zezwolenia władz. Gdy w 1981 roku ksiądz starał się o wyjazd do Stanów Zjednoczonych, przeprowadził z nim rozmowę major Mikołaj Topuziak.

„Pozostaje […] w bardzo dobrych stosunkach z papieżem Janem Pawłem II – napisał w notatce, a jednocześnie zwrócił uwagę na coś innego: – [Proboszcz] Wspomniał np., że bardzo cenił sobie spotkania z b. wojewodą Lechem Bafią – już od czasu, gdy ten był Naczelnikiem Zakopanego. Według ks. Curzydły panu Bafii wyrządzono ogromną krzywdę, rozliczając go za niewłaściwe postępowanie, a szczególnie wyburzenie nielegalnie wybudowanych domów w Zakopanem”.

Bafia to na Podhalu symbol komunistycznych represji. W latach siedemdziesiątych siał postrach wśród miejscowych, bo nakazywał rozbierać samowole budowlane. Niektórym góralom do dziś łzy stają w oczach na dźwięk jego nazwiska. Wojewoda miał plecy, jego brat Jerzy był prezesem Sądu Najwyższego i ministrem sprawiedliwości.

Agenci w swoich raportach nie kryli, że szukali szansy na osłabienie pozycji księdza zarówno wśród parafian, jak i w Kościele. Powoływali się na informatorów, którzy twierdzili, między innymi, że wierni zdenerwowali się na swojego proboszcza, gdy ten „nie dopuścił do święceń kapłańskich wywodzącego się z ich grona kleryka”. Doszło ponoć do tego, że ciotka kleryka zebrała ponad trzysta podpisów pod petycją krytykującą poczynania Curzydły. W Instytucie Pamięci Narodowej zachowała się karta ewidencyjna tajnego współpracownika zakopiańskiej bezpieki, zwerbowanego w listopadzie 1979 roku mężczyzny o pseudonimie „Władysław góral”. Do karty bezpieka wpisała, że był nim ksiądz Curzydło. Tyle że, co istotne, brakuje teczki współpracy TW Władysława.

Co zawiera karta? Informację, że TW „Władysław góral” spotkał się z SB przez blisko dziesięć lat pięćdziesiąt siedem razy. I otrzymywał wynagrodzenie „rzeczowe”. Umarł jako TW, a współpraca zakończyła się po jego śmierci.

Obecny proboszcz parafii Najświętszej Rodziny w Zakopanem nie chciał ze mną rozmawiać o kontaktach Curzydły z bezpieką. W e-mailu ksiądz Bogusław Filipiak napisał, że nawet o uszy mu się to nie otarło. „Jeśli nie ma teczki współpracy, to po co rozgrzebywać niepewne informacje, tym bardziej że ks. Curzydło nie żyje już ponad 30 lat” – pytał.

Halina Bachleda-Staszel wspomina starania ówczesnego proboszcza w kwestii kościółka. Kiedy w 1972 roku kapliczka wróciła na swoje miejsce pod lasem, ksiądz Curzydło zaproponował, żeby ją powiększyć i dobudować wieżyczkę.

– Mówił, że jest coś spokojniej. Już ci komuniści nie są tacy przez tego Gierka. Jak on jest, to jest lepiej w Polsce. No i wtedy żeśmy sobie narobili bałaganu. Przyszli i mówią, że co to jest? Przecież to był kurnik, a teraz świątynia. Tata przez miesiąc dzień w dzień chodził i tłumaczył, jak wybudowali tę kaplicę, z jakiego powodu. W kółko to samo. Pani notowała, a dwóch panów się pytało. Musiał chodzić na godzinę ustaloną na milicję. Jak bandziora go przesłuchiwali.

Bachledowie-Księdzularzowie przez lata zainwestowali w remonty kapliczki mnóstwo pieniędzy. Czasem trzeba było sprzedać jałówkę, żeby kupić deski. Innym razem ksiądz Curzydło pomógł naprawić fundament, który powoli się sypał. A potem organizował adwokatów. Pisali odwołania.

Ksiądz Bogusław Filipiak nie chciał mi także udostępnić dokumentów dotyczących kapliczki na Gubałówce. Uważa, że to „dokumenty wrażliwe” (czasem mówi o nich „wewnętrzne”). Obiecał podesłać mi przynajmniej część e-mailem, ale tego nie zrobił, mimo kilkukrotnych próśb. W trakcie naszej rozmowy na plebanii chlapnął tylko, że są wśród nich, między innymi, „listy do Lecha Bafii”.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.