Platerówki? Boże broń! - Olga Wiechnik - ebook + książka

Platerówki? Boże broń! ebook

Olga Wiechnik

4,3

Opis

– Żeby tylko wrócić. Czy to dzięki diabłu, czy Stalinowi, nieważne, żeby tylko wrócić, powtarzałam w myślach. I dodawałam: żeby się najeść, żeby mnie już pluskwy nie gryzły – wspomina Ada, żołnierka Samodzielnego Batalionu Kobiecego im. Emilii Plater, jedynej takiej formacji w historii polskiego wojska.

Ada, jak tysiące innych dziewcząt wywiezionych podczas II wojny światowej na Syberię, żeby wrócić do domu, zgłosiła się do tworzonej od 1943 roku w ZSRR armii Berlinga. Kobiety w tym „ludowym” Wojsku Polskim nosiły moździerze, obsługiwały cekaemy, dowodziły męskimi oddziałami liniowymi, były spadochroniarkami, snajperkami i zwiadowczyniami. Po wojnie, zapomniane i uciszane, miały „kupić sobie fartuszek” i „rodzić wspaniałych synów”. W PRL-u ich przeżycia dopasowano do propagandowej wizji historii, a współcześnie zmanipulowano je w ramach obowiązującej polityki historycznej.

– Platerówki pod każdym względem nie spełniają oczekiwań wobec tego, co powinna robić kobieta – mówi historyczka Dobrochna Kałwa. – Platerówki rozwalają system.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 363

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (6 ocen)
4
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
martapilch

Całkiem niezła

do połowy książki bardzo ciekawie ,potem już nie ,utysiwania , żale,trochę nudne ,ale warto doczytać do końca aby wyrobić sje zdanie , że nic nie jest czarnobiałe tylko szare
00
agotowska

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejny wybitny reportaż historyczny Olgi Wiechnik, cierpliwie i z wyczuciem przywracający głos uparcie ignorowanym przez historyków bohaterkom kobiecym. Dziękuję!
00

Popularność




Co­py­ri­ght © Olga Wiech­nik, 2023 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023
Re­dak­torka ini­cju­jąca: Mo­nika Długa
Re­dak­tor pro­wa­dzący: Bo­gu­mił Twar­dow­ski
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Agata Gać
Re­dak­cja: Mag­da­lena Ki­ciń­ska
Re­dak­cja me­ry­to­ryczna: Ma­rek Da­ro­szew­ski
Ko­rekta: Ka­ta­rzyna Dra­gan, Pau­lina Je­ske-Cho­iń­ska
Ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Ula Pą­gow­ska
Fo­to­gra­fia na okładce: ze Zbio­rów Fun­da­cji Ge­ne­rał Elż­biety Za­wac­kiej w To­ru­niu, za­wacka.pl. Przed­sta­wia Lu­dwikę Opałkę, do­wód­czy­nię mę­skiego plu­tonu moź­dzie­rzy, ranną w ofen­sy­wie ber­liń­skiej wio­sną 1945 r., zdję­cie zro­bione w Cie­cho­cinku na le­cze­niu w grud­niu 1945 r.
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67551-18-2
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Sys­tem, który nisz­czy lu­dzi, cza­sem działa jak miny z opóź­nio­nym za­pło­nem, ta­kie jak te, które w stycz­niu 1945 roku sa­pe­rzy znaj­dują w opusz­czo­nej przez hi­tle­row­ców War­sza­wie. Ada Mu­cha na co dzień pa­tro­luje ulice, ale 20 stycz­nia do­staje roz­kaz: ra­zem z dwu­dzie­stoma in­nymi żoł­nier­kami ba­ta­lionu ko­bie­cego ma się sta­wić w są­dzie. Idzie. Na miej­scu do­wia­duje się, że bę­dzie ław­niczką pod­czas roz­prawy de­zer­tera. Nie do końca wie, na czym po­lega rola ław­niczki, ma dwa­dzie­ścia je­den lat, nie stu­diuje jesz­cze prawa, nie wró­ciła jesz­cze na­wet do gim­na­zjum, prze­rwa­nego po pierw­szej kla­sie przez wojnę. Ale de­zer­ter to de­zer­ter, nie­raz ją z ca­łym ba­ta­lio­nem pro­wa­dzono – z obo­wiąz­ko­wym śpie­wem na ustach – na po­ka­zowe eg­ze­ku­cje. Ku prze­stro­dze, gdyby i im się woj­sko sprzy­krzyło.

Roz­prawa trwa dwa­dzie­ścia mi­nut. Ady nikt o nic nie pyta, sę­dzia ogła­sza karę śmierci, każe pod­pi­sać do­ku­menty. Można odejść. Ada wraca pa­tro­lo­wać ulice i od­gru­zo­wy­wać skwery. Wojna skoń­czy się do­piero za kilka mie­sięcy.

A po­tem, pra­wie sześć­dzie­siąt lat póź­niej, ta sprawa do niej wraca. Jest li­sto­pad 2002 roku, Ada, eme­ry­to­wana praw­niczka, nie do­staje za­pro­sze­nia na ko­lejną se­sję na­ukową or­ga­ni­zo­waną przez Fun­da­cję Ge­ne­rał Elż­biety Za­wac­kiej w To­ru­niu.

Za­wacka, ku­rierka Ko­mendy Głów­nej AK, ci­cho­ciemna, druga ko­bieta w stop­niu ge­ne­rała w hi­sto­rii Pol­ski, fun­da­cję do­ku­men­tu­jącą udział ko­biet w II woj­nie świa­to­wej za­ło­żyła w 1990 roku, już na eme­ry­tu­rze. Ada współ­pra­cuje z nią od lat, zbiera re­la­cje żoł­nie­rek, które, tak jak ona, słu­żyły w Woj­sku Pol­skim, na­zy­wa­nym te­raz „lu­do­wym”, a nie w Ar­mii Kra­jo­wej, jak Za­wacka. Te­raz dzwoni do Fun­da­cji upo­mnieć się o za­pro­sze­nie. Kiedy koń­czy roz­ma­wiać, robi jej się duszno, go­rąco, po chwili czuje silny ból w klatce pier­sio­wej. Za słu­chawkę ła­pie jej mąż, wy­kręca nu­mer po­go­to­wia.

Pra­gnę­łam się nie obu­dzić czy to z nar­kozy, czy ze zwy­kłego snu, aby na nowo nie prze­ży­wać tego sa­mego, pi­sze dwa mie­siące póź­niej Ada do Elż­biety. Pra­gnę jesz­cze raz sta­now­czo stwier­dzić, że by­łam naj­głę­biej prze­ko­nana, że uczest­ni­czę w pro­ce­sie de­zer­tera. By­łam wtedy młodą, nie­doj­rzałą, nie­wy­kształ­coną, nie­do­świad­czoną dziew­czyną. (...) Są to tylko moje słowa, ale oprócz słów ni­czym in­nym nie dys­po­nuję, pi­sze Ada.

Edward No­wicki, żoł­nierz Ar­mii Kra­jo­wej, ska­zany w stycz­niu 1945 roku na śmierć pod pre­tek­stem de­zer­cji, oka­zuje się stry­jem jed­nej z żoł­nie­rek Ar­mii Kra­jo­wej, rów­nież współ­pra­cu­ją­cej z Fun­da­cją.

Elż­bieta od­pi­suje: Daję wiarę Two­jemu tłu­ma­cze­niu, że nie zda­wa­łaś so­bie sprawy z tego, że wy­rok ten sam w so­bie był prze­stęp­stwem. Trzeba jed­nak zro­zu­mieć na­sze sta­no­wi­sko. Ów wy­rok ist­nieje, czło­wiek zo­stał za­mor­do­wany. W każ­dej prze­cież ro­dzi­nie Akow­ców pa­mięta się o re­pre­sjach, ja­kie do­tknęły ich bli­skich (...) Mój sto­su­nek do Two­jej pracy w myśl na­szego ha­sła „Bądźmy wresz­cie wszyst­kie ra­zem” jest na­dal po­zy­tywny i dzię­kuję Ci za nią.

Ale wszyst­kie ra­zem nie były i nie będą. Ich hi­sto­rie są zbyt różne, żeby dało się je, zwłasz­cza te­raz, po­le­pić we wspólne ko­biece do­świad­cze­nie w ar­mii w cza­sie II wojny świa­to­wej.

CZĘŚĆ 1.

NA WOJ­NIE

Kresy Wschod­nie[1]

W Sę­pól­nie Kra­jeń­skim, pol­skim mie­ście przy gra­nicy z III Rze­szą, jest bar­dzo wcze­sny po­ra­nek. Te­le­fo­nistka Kry­styna Za­rzycka koń­czy wła­śnie nocną zmianę, gdy koło czwar­tej od­biera te­le­fon z urzędu pocz­to­wego w od­da­lo­nych o trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów Choj­ni­cach. Po­łą­cze­nie jest złe, sły­szy szum, ja­kieś ha­łasy. I krzyk:

– Halo! Woj­ska nie­miec­kie wdzie­rają się do Choj­nic. Na dworcu ko­le­jo­wym trwają walki... Jak u was?

W Sę­pól­nie jest ci­cho, spo­koj­nie, słońce do­piero wstaje. Kry­styna pod­nosi słu­chawkę. Dzwoni do Byd­gosz­czy. Wieść o nie­miec­kich czoł­gach roz­nosi się szybko. Dwie go­dziny póź­niej wi­dać je już przez okno sę­po­leń­skiej poczty.

Wy­buch wojny ni­kogo nie za­ska­kuje.

Wy­buch wojny za­ska­kuje wszyst­kich[2].

Za­nim nie­miec­kie czołgi do­trą do Li­powca pod Dro­ho­by­czem, Ada Mu­cha zdąży już stra­cić dwa domy. Ką­ko­lówka, stara wieś na Rze­szowsz­czyź­nie, to kra­ina jej dzie­ciń­stwa. W jej wspo­mnie­niach lu­dzie i zwie­rzęta żyją tu zgod­nie w jed­nej izbie (ko­ścielne ubra­nia wie­sza się na żer­dzi pod po­wałą, żeby krowy i kury ich nie za­bru­dziły), więk­szość ro­dzin jada po­siłki z jed­nej mi­ski (się­gają do niej dłu­gimi drew­nia­nymi łyż­kami), lipa za­wsze ob­fi­cie kwit­nie, a łąki są pełne ziół i kwia­tów. Mama Adeli, Ma­ria z Sa­pe­tów, jest ko­bietą świa­tłą – to wszak po­tom­kini fran­cu­skich hu­ge­no­tów – pre­nu­me­ruje ka­to­licki ty­go­dnik i wie­czo­rami czyta go przy aba­żu­rze z ga­zety, dzieci bar­dzo to śmie­szy. A dzieci ma sporo. Uro­dzona w 1923 roku Ada jest szó­sta z sied­miorga. Ro­dzina matki jest dość bo­gata, je­den wu­jek zo­stał księ­dzem, drugi, po stu­diach rol­ni­czych, za­ło­żył fol­wark. Do Lwowa wozi wa­gony tru­ska­wek, a do Ką­ko­lówki wraca z wor­kami cu­kier­ków.

Ro­dzina ojca nie wy­róż­nia się ani ma­jąt­kiem, ani wy­kształ­ce­niem. Żeby to nad­ro­bić, oj­ciec je­dzie do Ame­ryki, do pracy w hu­cie. Zo­sta­wia żonę z czwórką dzieci (An­to­nina, Jan, To­masz i Aniela przy­cho­dzą na świat jesz­cze przed Wielką Wojną), a po po­wro­cie pło­dzi ko­lejną trójkę. Ste­fa­nia, zwana Fu­nią, Adela i Le­onia, na­zy­wana w ro­dzi­nie Oloś – ro­dzą się już w II Rzecz­po­spo­li­tej. Am­bi­cja i za­ro­bione pie­nią­dze pchają ojca na Kresy – w Ja­ro­sła­wi­cach na Po­dolu ku­puje trzy­dzie­ści hek­ta­rów ziemi z par­ce­la­cji. Prze­nosi ro­dzinę, za­kłada nowe go­spo­dar­stwo. I po kilku la­tach umiera. Ada ma wtedy sześć lat. W Ką­ko­lówce miesz­kali sami Po­lacy, tu­taj to­wa­rzy­stwo jest mie­szane, z prze­wagą Ukra­iń­ców. Ada bawi się z ukra­iń­skimi dziećmi, szybko uczy się ich ję­zyka. Mama do­gląda dzieci i go­spo­dar­stwa. Na czy­ta­nie nie ma już czasu, po­dob­nie jak na za­dba­nie o swoje zdro­wie. W domu albo w obej­ściu za­wsze jest coś pil­nego do zro­bie­nia. Umiera, kiedy Ada ma czter­na­ście lat. Fu­nią, Oloś i Adą zaj­mie się te­raz wu­jek ksiądz – ich nowy dom to ple­ba­nia w Li­powcu pod Dro­ho­by­czem. A ple­ba­nia to nie byle jaka, ksiądz za­trud­nia go­spo­się i trzy słu­żące, ho­duje krowy rasy nie byle ja­kiej, bo ho­len­der­skiej, ma ogród pe­łen róż i pa­siekę pełną psz­czół, jest wielki sad z ja­błon­kami, jest pole pełne zboża. Oloś idzie do szkoły po­wszech­nej, Ada do gim­na­zjum, a Stef­cia, jako naj­star­sza, musi prze­rwać na­ukę i iść do pracy – do pie­karni, w któ­rej pie­cze chleb z księ­żow­skiej mąki.

Na ple­ba­nię naj­pierw przy­cho­dzą Niemcy. Biorą kilka in­dy­ków i idą da­lej (wu­jek zna nie­miecki). Po­tem przy­cho­dzą So­wieci. Biorą, co chcą, i od­jeż­dżają (wu­jek ukrywa się w ko­ściele). Któ­rejś nocy na ple­ba­nię przy­biega hra­bina Tar­now­ska, w bie­liź­nie, z pie­skiem na ręku ucie­kła z pa­łacu (splą­dro­wa­nego przez ukra­iń­skich są­sia­dów). Po­tem przy­cho­dzi za­przy­jaź­niony Ukra­iniec – ostrzega, że na­stępna bę­dzie ple­ba­nia, pro­po­nuje, że za­wie­zie księ­dza i dziew­czynki w bez­pieczne miej­sce. Ru­szają. Ze wzgó­rza wi­dzą zbli­ża­ją­cych się do ple­ba­nii lu­dzi[3].

Za­nim nie­miec­kie czołgi do­jadą do fol­warku Jó­ze­fin pod Bia­łym­sto­kiem, Hanka Paw­ło­wicz zdąży zdać eg­za­min do gim­na­zjum. Jej tata, nad­le­śni­czy w pry­wat­nych la­sach księż­nej Mir­skiej, zdąży z tej oka­zji za­brać ją do mia­sta na obiad w re­stau­ra­cji i na lody. Za­czy­nają się wa­ka­cje. Z War­szawy, skąd po­cho­dzi tata Hanki, do Jó­ze­fina przy­jeż­dża bab­cia, daje jej w pre­zen­cie pier­ścio­nek z zie­lo­nym oczkiem – w końcu Hanka ma już czter­na­ście lat. W domu jest też brat Zby­szek i sio­stry: star­sza Ma­ry­sia i ma­lut­kie El­żu­nia i Te­re­ska. I jesz­cze ku­zynka Rena, która ra­zem z bab­cią przy­je­chała na wa­ka­cje. W sa­dzie doj­rze­wają cze­re­śnie, a w ra­diu co­raz czę­ściej mó­wią o woj­nie. Że je­ste­śmy silni, zwarci i go­towi, że nie ma się czym mar­twić. Więc się nie mar­twią. A kiedy mama prosi o za­kle­je­nie szyb w oknach (tak na wszelki wy­pa­dek, w ra­zie wy­bu­chu), trak­tują to jak za­bawę.

Cze­re­śnie doj­rzały, o woj­nie mó­wią już wszy­scy. Przez wieś prze­jeż­dża co­raz wię­cej wo­zów, idą lu­dzie z to­bo­łami, któ­re­goś dnia jedna z prze­cho­dzą­cych ko­biet za­czyna ro­dzić, mama od­biera po­ród w ro­wie koło domu. Wresz­cie coś się dzieje, my­śli pod­eks­cy­to­wana Hanka. No i można się spóź­niać na obiad i nikt już z tego po­wodu nie krzy­czy. Któ­re­goś wie­czora Hanka wcho­dzi do po­koju, a tam mama i tata sie­dzą bli­sko sie­bie, przy­tu­leni, jak nie oni, bo tata jest cho­le­ryk i na co dzień nie jest miło. Coś do sie­bie szep­czą, Hanka znowu sły­szy słowo „wojna”. Jed­nak przy­szła i do nich.

2 wrze­śnia po­goda jest piękna, na po­bli­skie Łapy spa­dają pierw­sze bomby, a szyby w oknach się trzęsą, ale nie wy­pa­dają. Do­brze je za­kle­ili.

Męż­czyźni ucie­kają. Męż­czy­zną od te­raz jest już rów­nież pięt­na­sto­letni Zby­szek. Ko­biety zo­stają same. W pole wy­cho­dzą jesz­cze przed świ­tem, bo póź­niej nie­miec­kie sa­mo­loty la­tają ni­sko i strze­lają cel­nie. Ale ziem­niaki same się nie oko­pią, w pole iść trzeba. Hance prze­staje się ta za­bawa po­do­bać.

Oj­ciec jed­nak wraca. Po­sta­na­wiają uciec wszy­scy ra­zem. Pa­kują wóz: po­ściel, pie­rzyny, be­czułkę ma­sła, mar­twe kur­czaki, świeży chleb (taki dziw­nie słodki, za­pa­mięta Hanka). I dzieci: pół­to­ra­roczną Te­re­skę, trzy­ipół­let­nią El­żu­nię, Hankę, Renę, Ma­ry­się. Na wóz wsiada też Zby­szek, bab­cia, mama, tata i go­spo­sia. Jadą. Ko­nie le­dwo ru­szyły, ale idą. Prze­szły tylko kilka ki­lo­me­trów, kiedy koło młyna za­trzy­muje ich ko­men­dant Drza­zga z po­li­cji z Po­święt­nego. Prze­ka­zuje im naj­now­sze wie­ści: Niemcy do­stali od na­szych łup­nia, wszystko bę­dzie do­brze, pro­szę wra­cać do domu. No to wra­cają. W ta­kie no­winy bar­dzo chce się wie­rzyć. Kładą się spać w ubra­niach, bo wszystko jesz­cze na wo­zie. Rano przez okno wi­dzą nie­miec­kie czołgi[4].

Za­nim czołgi po­ja­wią się we wsi Pło­ska pod Tar­no­po­lem, zdąży tam sta­nąć sie­dem­dzie­siąt pol­skich go­spo­darstw. Ro­dzice Gieni Au­gu­styn po­cho­dzą spod Łań­cuta. Zie­mia tam bar­dzo roz­drob­niona, oj­ciec miał nie­wielki za­gon, matka drugi. Za mało, żeby zo­stać, wy­star­cza­jąco, żeby wy­je­chać. Na wscho­dzie ziemi dużo, i to ja­kiej! Biorą po­życzkę w banku rol­nym we Lwo­wie i ku­pują je­de­na­ście mórg. Przy­jeż­dżają na Świę­tego Mi­chała, 29 wrze­śnia 1922 roku. Wo­kół osad­nicy z róż­nych stron Pol­ski za­czy­nają nowe ży­cie w nowo po­wsta­ją­cym pań­stwie. Ze sobą przy­wieźli tro­chę kar­to­fli, żyta i ro­ze­braną stu­let­nią cha­łupę. Sta­wiają stare ściany na no­wej ziemi. Je­sie­nią i zimą to­pią śnieg na wodę, bo nie mają studni, i su­szą pio­łun na opał, bo w po­bliżu nie ma lasu. A na wio­snę 1923 roku ro­dzi się Gie­nia. Wtedy do­łą­czają też do nich dziad­ko­wie – ro­dzice mamy. Mama jest ich naj­star­szym dziec­kiem, oprócz niej mają jesz­cze piątkę, jedna z cioć Gieni bę­dzie od niej młod­sza o rok. Kiedy trzeba iść w pole, ro­dzice za­bie­rają Gie­nię ze sobą, leży wtedy pod snop­kiem, prze­su­wają ją ra­zem z wę­dru­ją­cym po ziemi cie­niem. Do pi­cia dają go­to­wa­nej ma­kówki, po opium dziecko świet­nie śpi.

Kiedy po trzech la­tach ro­dzi się Gieni sio­stra, ro­dzice po­sta­na­wiają zbu­do­wać po­rządny dom. W jed­nym roku łu­pią ka­mień na fun­da­menty, w dru­gim ku­pują tro­chę drewna, w ko­lej­nym przy­wożą da­chówkę z ro­dzin­nych stron. I za­czy­nają bu­do­wać. Zgo­dzili maj­stra, po­maga są­siad.

Żyje im się co­raz le­piej. Ro­śnie żyto, psze­nica, owies, jęcz­mień. Mają dy­nie i sło­necz­niki, oj­ciec przy­wozi skądś dzi­kie cze­re­śnie, w zie­mię wsa­dza też trzy pa­pie­rówki, z wła­snych mo­reli mama robi mar­mo­ladę. Gie­nia bawi się z sio­strą i cio­ciami piłką zro­bioną z koń­skiej sier­ści przez dwu­na­sto­let­niego wujka Sta­cha.

Kiedy Gie­nia ma sześć lat, idzie do szkoły od­da­lo­nej o trzy ki­lo­me­try. Zimą, drobna i wą­tła, brnie przez za­spy. Na­uczy­cielka sa­dza dzieci wo­kół pieca, żeby od­ta­jały. Na szczę­ście Gie­nia cho­dzi tam tylko rok – w Pło­sce osad­nicy zdą­żyli już wy­bu­do­wać wła­sną szkołę.

Dom też zdą­żyli już ro­dzice Gieni po­sta­wić: jedna izba z kuch­nią, trzy okna, szyby po­dwójne. Jedną na lato zdej­mują i wy­no­szą na strych. Pod su­fi­tem wisi lampa naf­towa, w zi­mowe wie­czory oj­ciec sta­wia ją na stole, robi aba­żur z ga­zety i czyta – a jakże – Sien­kie­wi­cza, po­ży­czo­nego ze szkol­nej bi­blio­teki. Przy­cho­dzą cio­cie, te star­sze już z mę­żami, przędą ko­no­pie i len. Dzieci trze­pią mak z głó­wek ma­ko­wych, mama go po­tem sprze­daje do pie­karni. Łu­skają fa­solę, sku­bią piórka. Gdy ktoś się prze­ziębi, pije her­batę z kwiatu lipy, na ból żo­łądka – na­par z pio­łunu. Kiedy boli ząb – płatki róży za­lewa się spi­ry­tu­sem, za­pałkę za­wija w watę, watę ma­cza w spi­ry­tu­sie i wsa­dza w dziurę w zę­bie. Ma­mie ta ku­ra­cja nie po­maga, po roku ob­wią­zy­wa­nia brody chustką idzie do są­siada, są­siad wy­rywa ząb ob­cę­gami. Bie­rze tylko zło­tówkę.

W oko­licz­nych wsiach miesz­kają Ukra­ińcy. Nie bar­dzo się ze swo­imi pol­skimi są­sia­dami lu­bią. Pol­skie wła­dze nie chcą im sprze­da­wać ziemi, ogró­dek przy cha­cie nie jest w sta­nie ich wy­ży­wić, cho­dzą więc do pracy do fol­warku w Teo­fi­pólce. Gie­nia nie pa­mięta na­zwi­ska wła­ści­ciela, pa­mięta za to jego czer­wone buty i bryczkę, którą jeź­dził po oko­licy. I ko­biety, po­chy­lone jedna przy dru­giej, ob­ra­bia­jące fol­warczne pola od rana do nocy, śpie­wa­jące ukra­iń­skie pie­śni, pil­no­wane przez za­rządcę z na­hajką.

Za­nim do Teo­fi­pólki do­jadą nie­miec­kie czołgi, Gie­nia zdąży skoń­czyć sied­mio­kla­sową szkołę po­wszechną. Na­uczy­ciel mówi ro­dzi­com, że jest zdolna, po­winna uczyć się da­lej. Ale do gim­na­zjum w Ko­zo­wie jest osiem ki­lo­me­trów, to za da­leko na jej drobne nogi. Zresztą, w domu każde ręce do pracy po­trzebne.

Zdążą jesz­cze po­sta­wić mu­ro­wany bu­dy­nek dla koni, krów i kur, zdążą po­kryć go da­chówką. Każ­dej nie­dzieli pol­scy osad­nicy zbie­rają się w szkol­nej sali i de­ba­tują nad spra­wami wsi. O po­sta­wie­niu pio­ru­no­chronu ja­koś wy­jąt­kowo długo ra­dzą, po­woli zbie­rają pie­nią­dze. Ku­pić go już nie zdążą.

Wu­jek Stach zdąży się za to jesz­cze w lipcu oże­nić, za­nim pod ko­niec sierp­nia do­sta­nie po­wo­ła­nie. Do woj­ska idzie też tata Gieni. A to prze­cież czas siać ozi­miny, pole trzeba za­orać. Pod ozi­miny orze się głę­biej, cię­żej. Bryły su­chej ziemi ra­nią bose stopy, spod pa­znokci idzie krew. Gie­nia robi prze­rwę, wyj­muje ko­niom wę­dzi­dła, wy­rywa kilka bu­ra­ków, żeby so­bie po­chru­pały, od­po­częły. Na ho­ry­zon­cie wi­dzi kłęby czar­nego dymu[5].

W ich wspo­mnie­niach przed­wo­jenne kre­sowe dzie­ciń­stwo jest za­wsze siel­skie. Ich domy, a ra­czej zie­mia, na któ­rej te domy nie­dawno sta­nęły, to na­groda – od sa­mego Mar­szałka Pił­sud­skiego. Ich oj­co­wie to le­gio­ni­ści, woj­skowi, urzęd­nicy pań­stwowi za­słu­żeni w walce o nie­pod­le­głość pol­skiego pań­stwa w do­piero co za­koń­czo­nej woj­nie. Te­raz są miesz­kań­cami po­gra­ni­cza, ży­ją­cymi wśród „tu­tej­szych”, Ukra­iń­ców, Bia­ło­ru­si­nów, Ży­dów.

Ukra­iń­scy są­sie­dzi Ady i Gieni pol­skimi oby­wa­te­lami zo­stali wbrew wła­snej woli, w wy­niku prze­gra­nej wojny. Wciąż wielu z nich ma na­dzieję na stwo­rze­nie wła­snego pań­stwa, tak jak udało się to wła­śnie Fi­nom czy Es­toń­czy­kom. Ale wol­nej Ukra­iny nie bę­dzie, od­ro­dzona Pol­ska przy­stę­puje do „umac­nia­nia pol­sko­ści” na swo­ich wschod­nich te­re­nach. Po­lo­ni­zuje urzędy, li­kwi­duje ukra­iń­skie ka­te­dry na Uni­wer­sy­te­cie Lwow­skim, na­zwę „Ga­li­cja Wschod­nia” zmie­nia na „Ma­ło­pol­ska Wschod­nia”, zie­mię z re­formy rol­nej prze­ka­zuje Po­la­kom, któ­rzy spro­wa­dzają się z ro­dzi­nami i za­kła­dają od­dzielne osady.

Wielu pol­skich oby­wa­teli ukra­iń­skiego po­cho­dze­nia, jak się od te­raz de­fi­niuje tu­tej­szych, w od­po­wie­dzi boj­ko­tuje spis po­wszechny, po­bór do woj­ska, wy­bory do sejmu. Nie­któ­rzy wy­raź­nie sy­gna­li­zują swoje nie­za­do­wo­le­nie: palą pol­skie zboże, pod­kła­dają bomby na po­ste­run­kach po­li­cji, or­ga­ni­zują za­mach na ukra­iń­skich po­li­ty­ków o pro­pol­skim na­sta­wie­niu[6].

Wśród pol­skich władz pa­nuje zgod­ność: wschod­nie te­reny II RP na­leży trwale zwią­zać z Pol­ską, choćby w wielu miej­scach Ukra­ińcy sta­no­wili przy­tła­cza­jącą więk­szość miesz­kań­ców. Nie­zgod­ność pa­nuje jed­nak co do me­tod osią­gnię­cia tego celu. Asy­mi­la­cja na­ro­dowa, jak chcą en­decy, czy asy­mi­la­cja pań­stwowa, jak wolą pił­sud­czycy? Le­piej spo­lo­ni­zo­wać, zmie­nić Ukra­iń­ców w Po­la­ków, nie prze­bie­ra­jąc spe­cjal­nie w środ­kach, czy – za­pew­nia­jąc po­sza­no­wa­nie praw mniej­szo­ści i od­ręb­no­ści kul­tury – zbu­do­wać w nich po­czu­cie więzi z pol­skim pań­stwem? Osta­tecz­nie, po śmierci Pił­sud­skiego, wy­grywa pierw­sze po­dej­ście. Aku­rat wtedy, gdy an­ty­pol­skie na­stroje w ukra­iń­skim spo­łe­czeń­stwie za­częły opa­dać, do­stają nowe pa­liwo: na Lu­belsz­czyź­nie pol­skie wła­dze nisz­czą „nie­po­trzebne” cer­kwie, na Wo­ły­niu na­wra­cają na ka­to­li­cyzm, w szko­łach ogra­ni­czają ję­zyk ukra­iń­ski[7]. Ra­dy­ka­li­zu­jąca się w tej at­mos­fe­rze grupa ukra­iń­skiej mło­dzieży, która nie za­ła­pała się na I wojnę świa­tową, w wy­bu­chu ko­lej­nej wi­dzi swoją szansę.

Czar­nego dymu, który Gie­nia Au­gu­styn wi­dzi na ho­ry­zon­cie, orząc pod ozi­miny, nie przy­wio­zły nie­miec­kie czołgi. Jest 17 wrze­śnia 1939 roku, czołgi są ro­syj­skie. Gie­nia bie­gnie do domu, za­staje mamę w sto­dole. Cała mo­kra, spo­cona, ko­pie dół w ziemi.

– Po co nam ten dół, mamo?

– Cio­cia Ha­nia mówi, że Ukra­ińcy Po­la­ków mor­dują[8], lu­dzie w ro­wach leżą – od­po­wiada mama, nie prze­ry­wa­jąc ko­pa­nia.

– Ale po co ten dół? – da­lej nie ro­zu­mie Gie­nia.

– Na zboże, scho­wamy tro­chę, na chleb bę­dzie, jak spalą wszystko inne – od­po­wiada rze­czowo mama. Hanka, żeby za­głu­szyć strach, też bie­rze się do pracy. Karmi ko­nie, doi krowy. Gdy pod­nosi głowę znad wia­dra, wi­dzi żoł­nie­rza. W pierw­szej chwili nie po­znaje wła­snego ojca. Oczy za­pad­nięte, brudny, zmę­czony. Drogą przez wieś cią­gną fur­manki z dziećmi, z pie­rzy­nami, lu­dzie ucie­kają do mia­sta, może tam bę­dzie bez­piecz­niej, mu­ro­wane trud­niej spa­lić.

– Tato, my też uciek­niemy? – pyta Gie­nia.

– Daj spo­kój, le­dwo do domu do­sze­dłem, ni­g­dzie już nie idę – od­po­wiada Jó­zef Au­gu­styn.

Do tej wy­ko­pa­nej przez matkę dziury w ziemi wsta­wiają skrzy­nię, do skrzyni wsa­dzają zboże i lep­sze ubra­nia. Oj­ciec zbiera jesz­cze siły, pa­kuje wo­rek zia­ren i je­dzie do Ko­zowy, może soli kupi, może nafty. Do­staje tylko wę­giel, ale do­bre i to. Gdy wraca, w go­spo­dar­stwie za­staje już tylko jedną krowę. Przy­szli Ukra­ińcy z sie­kie­rami w dło­niach, chło­paczki po czter­na­ście lat, nie­któ­rzy młodsi od Gieni, i za­brali, co chcieli. Całą wieś okra­dli. Po­gnali zwie­rzęta na fol­wark, z fol­warku nocą cho­dzą po wsiach już nie tylko po to, żeby kraść. Dom Au­gu­sty­nów stoi na ubo­czu, no­cami scho­dzą się do nich są­sie­dzi. Noce już chłodne, matki z ma­łymi dziećmi śpią w sto­dole, star­sze dzieci na po­dwó­rzu w sło­mie, męż­czyźni nie śpią, bo trzy­mają kosy, wi­dły w sztorc i czu­wają. Do­brze, że ten bu­dy­nek mu­ro­wany dla zwie­rząt zdą­żyli po­sta­wić, da­chówką po­kryć. Gie­nia i cała jej ro­dzina wie­czo­rami wcho­dzą tam na strych, wcią­gają dra­binę i pró­bują za­snąć. Ale jak tu spać, gdy każ­dego dnia do­cho­dzą nowe wie­ści: tu spa­lili, tam po­mor­do­wali.

Przy­cho­dzi zima, śniegu pełno, Boże Na­ro­dze­nie smutne. Ale sy­tu­acja tro­chę się uspo­kaja. Na tyle, że Au­gu­sty­no­wie wra­cają do swo­ich łó­żek i po­sta­na­wiają ku­pić od zna­jo­mej Ukra­inki pro­siaki. Tyle kar­to­fli w piw­nicy leży, kto to przeje. Szkoda, żeby się zmar­no­wało. Za dwa pro­sięta dają czter­dzie­ści ru­bli, bo już ru­ble na­stały. Ale po dwóch ty­go­dniach są­siadka wraca, roz­gląda się ner­wowo, kła­dzie na stole czter­dzie­ści ru­bli.

– Tam, gdzie je­dzie­cie, i tak pro­sia­ków nie za­bie­rze­cie. A pie­nią­dze wam się przy­da­dzą – mówi i obok ru­bli kła­dzie bo­che­nek chleba. Za­biera pro­siaki i wy­cho­dzi, znów roz­glą­da­jąc się ner­wowo. Bie­gnie przez te śniegi do pasa, przez pole, do sie­bie. Woli, żeby jej u Po­la­ków nie za­stali, jak przyjdą, bo i ją za­biorą. A przy­cho­dzą chwilę póź­niej. Ofi­cer i trzech ro­syj­skich żoł­nie­rzy.

– Ma­cie pół go­dziny, pa­kuj­cie się.

Jest 10 lu­tego 1940 roku. Świta.

Nie­któ­rzy, jak Gie­nia, mają szczę­ście. Cała ro­dzina w domu, nikt nie wpada w pa­nikę. Ojcu wpraw­dzie trzęsą się ręce, gdy prze­sy­puje mąkę do worka, ale za chwilę przy­tom­nie na­lewa żoł­nie­rzowi wódki i czę­stuje wę­dliną, więc żoł­nierz po­zwala mu po­biec do sto­doły, od­ko­pać dziurę w ziemi, wy­jąć lep­sze ubra­nia i na­wet tro­chę sło­niny. Matka w tym cza­sie wy­ciąga skrzy­nię po swoim po­sagu, dzieci zdej­mują ze ścian zdję­cia w ram­kach, pa­kują je do tej skrzyni. Matka każe im zo­sta­wić zdję­cia i wło­żyć ubra­nia – ile da­dzą radę na sie­bie na­cią­gnąć.

Zdążą jesz­cze ko­tom sie­mie­nia wy­sy­pać. Sa­nie cze­kają.

Inni mają mniej szczę­ścia. Od żoł­nie­rzy sły­szą, że to tylko prze­sie­dle­nie do in­nego ob­wodu, nie biorą więc ze sobą pra­wie nic. Szcze­gól­nie, gdy en­ka­wu­dzi­stom to­wa­rzy­szą są­sie­dzi, czy to pol­scy, czy ukra­iń­scy. Są­sie­dzi gor­li­wie pil­nują, żeby wy­sie­dlani nie wzięli za wiele. Cza­sem żoł­nie­rze są nie­cier­pliwi, bru­talni, prze­pro­wa­dzają re­wi­zję, szu­ka­jąc nie wia­domo czego. Wśród pła­czu dzieci, krzyku in­tru­zów, w cha­osie ko­tło­wa­nego do­mo­stwa nie­ła­two zde­cy­do­wać, co za­brać, co zo­sta­wić. Je­śli w ogóle jest czas na de­cy­zje. Żoł­nie­rze krzy­czą, grożą bro­nią, wy­ga­niają z domu się­ga­jące jesz­cze po słoik soli matki, wy­py­chają pa­ku­ją­cych jesz­cze choć jedną łyżkę oj­ców.

– Da­waj, so­bi­raj­sia, po­szli na dwór!

Hance, która miała iść do gim­na­zjum, ale już nie zdąży, tra­fia się ludzki żoł­nierz. Sam pa­kuje do wi­kli­no­wych ko­szy ubra­nia i bie­li­znę, sam ła­duje ma­te­race na sa­nie. Może dla­tego, że za­stał w domu tylko dzieci. Ojca jesz­cze przed świę­tami Ro­sja­nie aresz­to­wali, a matka wczo­raj po­szła mu za­nieść paczkę i jesz­cze nie wró­ciła. Mniej szczę­ścia ma Hanka, jak się oka­zuje, do pol­skich są­sia­dów, któ­rzy z czer­wo­nymi opa­skami na ra­mio­nach to­wa­rzy­szą en­ka­wu­dzi­ście. Jed­nego z nich Hanka zna cał­kiem do­brze, to prze­cież Mi­chał Pie­czór, nie tak dawno trzy­mali ra­zem dziecko do chrztu. A te­raz Mi­chał trzyma rękę na dra­bi­nie, za­gra­dza Hance drogę na strych, nie po­zwala ni­czego za­brać. Hanka ma na so­bie je­dwabne poń­czo­chy i lekką su­kienkę do ko­lan, już jej każą wy­cho­dzić, a na ze­wnątrz trzy­dzie­sto­stop­niowy mróz. Ła­pie kurtkę sio­stry i mamy mufkę z li­sów, za­kłada ojca ofi­cerki i wy­biega. Ale na sa­nie wsia­dać bez mamy nie chce, staje pod pło­tem i pła­cze. Prze­ko­nuje ją ka­ra­bin.

Kiedy kilka go­dzin póź­niej mama wróci i od są­siadki do­wie się, że jej pię­ciorga dzieci już nie ma, si­wieje w oczach. Bę­dzie py­tać, w co były ubrane, czy cho­ciaż zja­dły coś, za­nim je za­brali, prze­cież Te­re­ska nie ma dwóch lat, El­żu­nia trzech nie skoń­czyła, czy cho­ciaż zja­dły, za­nim je za­brali? Nie do­sta­nie od­po­wie­dzi.

W tych do­mach, do któ­rych wcze­śniej za­pu­kali ukra­iń­scy są­sie­dzi z ostrze­że­niem, en­ka­wu­dzi­ści czę­sto nie za­stają męż­czyzn. Ucie­kli, ukryli się, po­tem będą pró­bo­wali do­łą­czyć do pa­ko­wa­nych na wa­gony żon, ma­tek, dzieci. W gło­wie się prze­cież nie mie­ści, że wy­wo­zić będą całe ro­dziny, że nie tylko o męż­czyzn im cho­dzi.

Nie­któ­rzy będą ścią­gać z sań za­ła­do­wane przez żoł­nie­rza pa­kunki i od­no­sić je z po­wro­tem do domu, żeby opóź­nić od­jazd, żeby mama zdą­żyła wró­cić. W gło­wie się prze­cież nie mie­ści, że mogą wy­wo­zić dzieci bez ro­dzi­ców.

Nie­któ­rzy swoje domy zo­sta­wiają otwarte, inni sta­ran­nie je za­my­kają i za­bie­rają ze sobą klu­cze. W gło­wie się prze­cież nie mie­ści, że już tu nie wrócą, że „wy­da­leni w try­bie ad­mi­ni­stra­cyj­nym” swo­ich do­mów nie zo­ba­czą już ni­gdy.

W ra­mach ak­cji wy­sie­dleń­czej, którą Ro­sja­nie roz­po­częli 10 lu­tego 1940 roku o świ­cie, z do­mów wy­rzu­cono 140 ty­sięcy lu­dzi[9]. Ale to tylko w pierw­szej de­por­ta­cji, a będą jesz­cze trzy ko­lejne: w kwiet­niu i czerwcu 1940 roku oraz w maju 1941 roku. W su­mie około 370 ty­sięcy pol­skich oby­wa­teli, któ­rzy za­wi­nili „słu­że­niem rzą­dowi bur­żu­ła­zyj­nej Pol­ski” albo wro­gim sto­sun­kiem do wła­dzy so­wiec­kiej. Albo ta­kich, któ­rym może się po pro­stu nie spodo­bać, że ta Pol­ska, co tu była przez chwilę, ma znowu znik­nąć. Osad­nicy woj­skowi, któ­rzy tę zie­mię do­stali w na­grodę od sa­mego Mar­szałka, po­li­cjanci, le­śnicy, urzęd­nicy pań­stwowi – i ich ro­dziny – wy­wie­zieni zo­staną w pierw­szej ko­lej­no­ści. Gie­nia, Hanka, Ada i trzy­sta sie­dem­dzie­siąt ty­sięcy in­nych: dziew­cząt, chłop­ców, ko­biet i męż­czyzn, w kilka mi­nut traci dom i nie­mal wszystko, co po­siada. A to, co spo­tka ich póź­niej, bę­dzie znacz­nie, znacz­nie gor­sze.

Ada Mu­cha też je­dzie bez mamy, sie­rotą jest już prze­cież od kilku lat. Żoł­nie­rzy to nie ob­cho­dzi. 10 lu­tego bu­dzi ją ło­mot do drzwi domu jej sio­stry w Ja­ro­sła­wi­cach, do­kąd z młod­szym ro­dzeń­stwem tra­fiła po ucieczce z ple­ba­nii. Kil­ka­na­ście mi­nut na spa­ko­wa­nie, da­waj na sa­nie i jazda na sta­cję. Po­ciąg już czeka. Wa­gony to­wa­rowe cią­gną się je­den za dru­gim. Ktoś daje żoł­nie­rzowi pa­pie­rosa, ten w za­mian po­ka­zuje na ma­pie, gdzie ich za­wiozą. Te­ry­to­rium wiel­kiej II Rzecz­po­spo­li­tej, któ­rego Hanka, Gie­nia i Ada są dum­nymi oby­wa­tel­kami, to przy ob­sza­rze na­le­żą­cym do ZSRR drobny skra­wek ziemi. Jak przy­do­mowy ogró­dek wo­bec pań­skiego fol­warku. Ada, która tro­chę się już w ży­ciu na­podró­żo­wała (w końcu z Ką­ko­lówki, gdzie się uro­dziła, do Zbo­rowa, gdzie czeka te­raz na po­ciąg, jest aż dwie­ście pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów) nie umie so­bie wy­obra­zić po­dróży do od­da­lo­nego o trzy ty­siące sto trzy­dzie­ści sześć ki­lo­me­trów Kra­sno­ural­ska. A co do­piero Gie­nia, któ­rej naj­dal­sza do­tych­cza­sowa po­dróż to dwa­na­ście ki­lo­me­trów z Pło­ski do Ko­zo­wej. A te­raz przed nią pięć ty­sięcy osiem­set dzie­więć ki­lo­me­trów do po­siołka Pit-Go­ro­dok. Po­sio­łek, czyli osie­dle dla ze­słań­ców, to jedno z wielu no­wych słów, któ­rych się wkrótce na­uczą. Tak jak spe­co­sie­dle­nie, ope­ra­cja, któ­rej są wła­śnie pod­da­wane. Czter­na­sto­let­nia Hanka w ra­mach tej ope­ra­cji prze­je­dzie pięć ty­sięcy sześć­set osiem­dzie­siąt trzy ki­lo­me­try. Bez ro­dzi­ców, za to z ro­dzeń­stwem, m.in. nie­spełna czte­ro­let­nią El­żu­nią i pra­wie dwu­let­nią Te­re­ską. I bab­cią z War­szawy, na którą w ro­dzi­nie mówi się „ary­sto­kratka”, bo taka nie­za­radna, nic w domu sama zro­bić nie po­trafi.

Na ra­zie cze­kają. Bo to, że po­ciągi już stoją na sta­cji, nie zna­czy, że za­raz ru­szą. Upchnięci noga przy no­dze lu­dzie cze­kają w za­mknię­tych wa­go­nach na­wet i po kilka dni. Z Adą je­dzie cała ro­dzina. Są młod­sze sio­stry: Fu­nia i Le­osia, jest ku­zynka Stef­cia Ja­cheć, jest star­sza sio­stra Antka z mę­żem i dziećmi: Stasz­kiem, Po­ldzią i Lu­sią, druga sio­stra Aniela, w ciąży, z mę­żem Jan­kiem, te­ściami Fran­cisz­kiem i Te­klą, z ich dru­gim sy­nem Jó­ze­fem z żoną Ha­nią i có­reczką Izą. Jest też wu­jenka Wanda z czwórką dzieci, jest brat wu­jenki. Uzbie­rało się pięć­dzie­siąt dzie­więć osób w jed­nym wa­go­nie. W nie­któ­rych wa­go­nach są też zwie­rzęta, je­śli ktoś miał na tyle szczę­ścia, że udało mu się za­brać krowę czy kurę. Ale naj­więk­szym szczę­ściem okaże się koza – taka opa­lana drew­nem albo czym­kol­wiek. W końcu to śro­dek zimy, okien w wa­go­nach prze­waż­nie nie ma, ale gdy już po­ciąg ru­sza, przez dziurę wy­ciętą w pod­ło­dze, słu­żącą za to­a­letę, po­rząd­nie wieje mro­zem (ale już chyba lep­sza ta dziura, w nie­któ­rych wa­go­nach jest tylko mi­ska, która szybko się prze­peł­nia i pod­czas jazdy wy­wraca). A gdy już po­ciąg ru­szy, nie­prędko się za­trzyma. Kiedy na po­stoju straż­nik ze zgrzy­tem otwiera za­ry­glo­wane drzwi, lu­dzie wy­sy­pują mu się na głowę na pe­ron jak pi­łeczki z roz­pru­tego worka. Wszy­scy za­ła­twiają się na­raz, nikt już nie czuje wstydu. Hanka po ilo­ści za­mar­z­nię­tych na pe­ro­nie od­cho­dów pró­buje się zo­rien­to­wać, jak wielu lu­dzi prze­je­chało tą trasą przed nimi. Na po­sto­jach do­stają ki­pia­tok – ko­lejne nowe ważne słowo w ich słow­niku – czyli wrzą­tek. Je­śli mają co w nim ugo­to­wać, ro­bią to na pa­le­ni­skach z ce­gieł usta­wio­nych na pe­ro­nach albo – je­śli mają wa­gon pierw­szej klasy – na ko­zie. Cza­sem po­ciąg ru­sza, za­nim garść ka­szy zdąży się do­go­to­wać. Cza­sem do­stają wia­dro zupy, naj­czę­ściej z pod­gni­łej ka­pu­sty. Po­dróż trwa ty­go­dniami. Ci, któ­rzy zdą­żyli spa­ko­wać wię­cej je­dze­nia, do­jadą żywi. Ci, któ­rym koń­czą się za­pasy i szczę­ście do są­sia­dów, zo­staną na jed­nym z pe­ro­nów. Na każ­dym nie­mal po­stoju z wa­go­nów wy­nosi się zmar­łych – z głodu, z zimna, z wy­cień­cze­nia, z cho­rób ta­kich jak czer­wonka, które roz­no­szą się po po­dróż­nych, po­dob­nie jak wszy. W wa­go­nach dzieci ro­dzą się i umie­rają. Mar­twe nie­mow­lęta owi­nięte w ko­cyki zo­stają na śniegu, ich matki wsia­dają do wa­go­nów, po­ciąg od­jeż­dża, mu­szą żyć da­lej.

Sy­be­ria

Tam, gdzie koń­czą się tory, za­czyna się las. A ra­czej tajga. Ale ko­niec to­rów to nie za­wsze kres po­dróży. Można prze­cież je­chać da­lej – za­mar­z­niętą rzeką, na sa­niach, choćby i dwa ty­go­dnie. Jak Gie­nia Au­gu­styn z Pło­ski (gdzie stało już sie­dem­dzie­siąt pol­skich go­spo­darstw i ani jed­nego pio­ru­no­chronu), która z wa­gonu wy­sia­dła po trzech ty­go­dniach. Był 4 marca 1940 roku, pa­mięta, bo to Ka­zi­mie­rza, a je­chał z nimi je­den Ka­zi­mierz, aku­rat miał imie­niny. Wy­ła­do­wali ich z wa­go­nów, prze­wieźli do portu, ka­zali cze­kać w stocz­nio­wym han­ga­rze. Mróz taki, że w no­sie za­ma­rza, lód tak gruby, że le­dwo ręki wy­star­cza, żeby przez prze­rę­bel za­czerp­nąć wody z rzeki. Każ­dego ranka pod­jeż­dżają sa­nie, wsia­dają ko­lejne ro­dziny. Au­gu­sty­no­wie na swoją ko­lej cze­kają dzie­sięć dni, ko­lejne dwa ty­go­dnie jadą na sa­niach po za­mar­z­nię­tej rzece. Wresz­cie i ta po­dróż się koń­czy, za­czyna się nowe ży­cie – w ba­ra­kach.

– Od te­raz to będą wa­sze domy, te­raz tu bę­dzie­cie pra­co­wać, ro­dzić dzieci i umie­rać – sły­szą od pil­nu­ją­cych nie­któ­rych po­sioł­ków en­ka­wu­dzi­stów. Ale ci tra­fiają się rzadko, bo też nie­wiele mają tu ro­boty. Więk­szo­ści ze­słań­ców pil­no­wać bę­dzie tajga, in­nej straży nie trzeba. Gie­nia, Ada i Hanka, i ty­siące in­nych dziew­czy­nek za­czy­nają na­ukę no­wego ży­cia.

Lek­cja pierw­sza:Kto nie pra­cuje, ten nie je

Na akli­ma­ty­za­cję czasu jest nie­wiele. Zresztą, co one tam mają do roz­pa­ko­wa­nia, gdzie się tam mają urzą­dzać. W ba­raku, zbu­do­wa­nym przez ze­słań­ców, któ­rzy tra­fili tu przed nimi, miej­sca jest nie­wiele wię­cej niż w wa­go­nach, które ich tu przy­wio­zły. Żad­nych sto­łów, me­bli, tylko drew­niane, pię­trowe pry­cze wzdłuż ścian i że­la­zny pie­cyk na środku. Ra­zem z Au­gu­sty­nami do tego sa­mego ba­raku wpro­wa­dza się sie­dem ro­dzin. Pa­mięć Gieni jest bar­dzo pre­cy­zyjna: w sa­mym rogu Rusz­kow­scy, matka z dwoma sy­nami, da­lej Wie­czorki, Ste­fan Na­wrocki i jego dwie sio­stry, Iwa­niuk z żoną i có­reczką Ha­nią, Wię­cław Fra­nek z tej sa­mej wsi co Gie­nia, z żoną i dwójką dzieci, w dru­gim rogu ro­dzina Ko­chów, pię­cioro ich, z trzy­mie­sięcz­nym syn­kiem. Ko­chowa no­cami su­szy brudne pie­luszki, po­tem wy­kru­sza ich za­war­tość, żeby rano znowu za­ło­żyć dziecku. Pau­lina jej było na imię, przy­po­mni so­bie Ge­no­wefa po osiem­dzie­się­ciu la­tach.

Wie­czo­rami będą ci nowi są­sie­dzi wspo­mi­nać ra­zem dawne ży­cie. Nie trzeba wiele czasu, żeby ktoś za­czął opo­wia­dać, co się u niego w domu ja­dło. I już la­tają w po­wie­trzu wi­zje bli­nów, ku­le­bia­ków i ce­pe­li­nów, już wszy­scy czują w wy­obraźni za­pach barsz­czu i pie­ro­gów. W końcu ktoś nie wy­trzy­muje:

– Do­syć, bo zwa­riuję!

Rano będą mieli szczę­ście, je­śli do przy­dzia­ło­wego chleba pie­karz do­sy­pał tro­cin brzo­zo­wych – te jesz­cze da się jeść. Go­rzej, je­śli mąkę za­gę­ścił tro­ci­nami so­sno­wymi – taki chleb dra­pie i rani gar­dło. Sy­be­ryj­ski chleb jest ciężki, gli­nia­sty. Sześć­set gra­mów przy­słu­gu­ją­cych za dzień pracy to za­dzi­wia­jąco mały ka­wa­łek. Na szczę­ście pra­cu­ją­cym na­leży się też pół li­tra zupy. Tu­tej­szą spe­cjal­no­ścią jest szczi, czyli zgniła ka­pu­sta na wo­dzie, ale zda­rza się też gruź­danka z ro­ba­kami kil­ku­cen­ty­me­tro­wej dłu­go­ści.

Ale to przy­wi­lej pra­cu­ją­cych, ta­kich jak Ada, która ucie­kła z sio­strami z ple­ba­nii. W jej ba­raku za­miast jed­nej wspól­nej sali jest kilka mniej­szych izb. Choć w za­sa­dzie ma­lut­kie po­miesz­cze­nia po­prze­dzie­lane nie­do­cho­dzą­cymi do su­fitu de­skami trudno na­zwać izbami, przy­po­mi­nają ra­czej schowki. Schowki na lu­dzi. Ra­zem z Adelą na czte­rech pry­czach miesz­kają w ta­kim schowku jej młod­sze sio­stry, Fu­nia i Oloś, i star­sza Antka z mę­żem i trójką dzieci. Adela swój przy­dzia­łowy chleb łą­czy z o po­łowę mniej­szymi ra­cjami nie­pra­cu­ją­cych młod­szych sióstr, ca­łość pró­buje po­dzie­lić na mniej wię­cej równe por­cje, które ko­lejno chowa za ple­cami, i za­czyna za­bawę: ence-pence, w któ­rej ręce...

Kto ma ja­kieś pie­nią­dze lub rze­czy na wy­mianę, wzbo­gaca ja­dło­spis o ka­szę albo ziem­niaki. Cza­sami po­ra­tuje tajga: ja­rzę­biną, ka­liną, gło­giem. Z le­biody i po­krzywy można ugo­to­wać zupę. La­tem w le­sie ro­śnie dziki czo­snek, je­sie­nią – grzyby. Ale mało kto ma czas na ich szu­ka­nie. Całe dni wy­peł­nia prze­cież praca. Gie­nia ma już sie­dem­na­ście lat, pra­cuje, więc je. Zo­stała le­so­robką – jak więk­szość ze­słań­ców, ścina las. Rano wy­pija tro­chę go­rą­cej wody (mama do­rzuca do niej ka­wa­łek kory, żeby woda choć ko­loru na­brała) i zjada garść spęcz­nia­łej ka­szy. I idzie – je­de­na­ście ki­lo­me­trów pod górę, musi się żer­dzią po dro­dze pod­pie­rać, żeby się zimą pod tę górę wspiąć. Śnieg leży na dwa me­try, mróz do­cho­dzi do pięć­dzie­się­ciu stopni, zima trwa od wrze­śnia do czerwca. Dziew­czyny pra­cują trój­kami: dwie pi­łują drzewo, jedna rą­bie, wszyst­kim od pę­ka­ją­cych pę­che­rzy krwa­wią dło­nie. Sy­be­ryj­skie świerki i so­sny ła­two się nie pod­dają, a one o wy­rę­bie lasu nie wie­dzą nic. Ale szybko się uczą, normę trzeba wy­ro­bić, je­śli chce się chleba z tro­ci­nami zjeść, zupy z ro­ba­kami wy­pić. Ścięte drzewa trzeba za­ła­do­wać na sa­nie, sa­niami za­wieźć nad rzekę, nad rzeką uło­żyć w wiel­kie stosy, w tych sto­sach do­cze­kają wio­sny. Wio­sną drewno po­pły­nie da­lej rzeką, one będą iść wzdłuż brzegu i pil­no­wać, żeby w wo­dzie nie ro­biły się za­tory. Po kilku ty­go­dniach ta­kiej wę­drówki z bie­giem rzeki wejdą do niej, będą stać po ko­lana w wo­dzie, wią­zać kłody łań­cu­chami i wy­cią­gać je na brzeg.

Od dźwi­ga­nia nad­ry­wają im się mię­śnie i ścię­gna, puchną ręce, nie mogą po­tem utrzy­mać łyżki ani za­piąć gu­zika. Zimą do­ku­czają od­mro­żone nosy, uszy i palce, od mrozu bolą na­wet oczy, ciało po­krywa się wrzo­dami. La­tem do sza­leń­stwa do­pro­wa­dzają roje ko­ma­rów i mu­szek, całe chmary krwio­żer­czych owa­dów, które wgry­zają się w oczy, twarz, ręce, a od ich ugry­zień ro­pieje skóra.

Je­śli mają szczę­ście, tra­fia im się inna praca: zbie­rają ży­wicę w le­sie, doją krowy w koł­cho­zach, dźwi­gają worki ze zbo­żem w mły­nach, ob­ra­biają kloce drewna na szpały, czyli pod­kłady ko­le­jowe. Albo sprzą­tają, jak Irena Sud­nik z Wi­leńsz­czy­zny, która miała iść do gim­na­zjum ku­piec­kiego, ale ra­zem z trzema sio­strami tra­fiła na Sy­be­rię. Do pracy Irena za­biera ki­lof. Roz­bija nim hałdę, na którą tra­fia za­war­tość wszyst­kich osie­dlo­wych noc­ni­ków. Choć wciąż za­mar­z­nięta, okrop­nie śmier­dzi, kiedy Irena ła­duje ją na przy­czepę trak­tora. Pierw­szego dnia wy­mio­tuje, a bar­dziej od niej do­świad­czone ko­le­żanki Ro­sjanki tylko się śmieją.

– Pry­wyk­niesz – mó­wią, sia­da­jąc na hał­dzie i od­wi­ja­jąc za­wi­nięte w ga­zety przy­dzia­łowe ka­wałki chleba. Już po kilku dniach Irena pod­czas śnia­da­nia sie­dzi na hał­dzie ra­zem z nimi.

Dziew­czyny szybko uczą się bar­dziej pro­fe­sjo­nal­nych me­tod zdo­by­wa­nia po­ży­wie­nia: te, które mają szczę­ście pra­co­wać przy zbożu, wcho­dzą w stosy zia­ren, kręcą się tam dłu­żej, niż mu­szą, w na­dziei, że w wa­lon­kach przy­niosą do ba­raku tro­chę zbłą­ka­nych zia­re­nek. Nie­które wszy­wają so­bie w ubra­nie ukryte kie­szonki, żeby prze­my­cić ja­kiś okruch. Je­śli pra­cują w koł­cho­zie przy wy­kop­kach, wszy­wają w no­gawki maj­tek gumki, a w majtki cho­wają mar­chewkę albo dwie.

Kto nie ra­bo­ta­jet, tot nie ku­sza­jet. Lek­cja opa­no­wana.

Lek­cja druga:Wy­trzy­masz – bę­dziesz żyć; nie wy­trzy­masz – zdech­niesz

Gie­nia nie ma już siły na tajgę. Ale znowu ma szczę­ście – oj­ciec upro­sił bry­ga­diera i zna­lazł jej pracę w ko­palni złota. Będą te­raz pra­co­wać ra­zem, osiem­na­ście ki­lo­me­trów od ba­raku, za dużo, żeby co­dzien­nie do­cho­dzić. Mama pa­kuje im pie­rzynę, czer­wony ema­lio­wany gar­nek, łyżkę i ku­be­czek – skarby wy­wie­zione z po­przed­niego ży­cia, każdy na wagę złota. W Je­lence, gdzie będą te­raz z tatą miesz­kać, urzą­dzają się w kur­niku. Ko­pal­nia jest od­kryw­kowa, Gie­nia nie musi więc scho­dzić pod zie­mię, wy­star­czy, że z ki­lo­fem i ło­patą wej­dzie po pas w wodę. Jej pa­mięć mie­ści ko­lejne imiona: Pa­kira, Ra­szida, Ta­gira. Ko­le­żanki, z któ­rymi Gie­nia szuka złota. Ma­cha­jąc ło­patą, pró­buje przy­po­mnieć so­bie, czego w szkole uczyła się o Ta­ta­rach. Że na­pa­dali, tylko tyle. A ci tu­taj tacy mili.

– Pry­wyk­niesz, pry­wyk­niesz – po­wta­rzają Gieni. – Tak jak my pry­wy­kli. To już je­de­na­ście lat, jak nas tu zza Baj­kału przy­wieźli.

Je­sie­nią, kiedy woda za­ma­rza, Gie­nia pra­cuje z Pa­kirą w le­sie – wy­ci­nają żer­dzie do umac­nia­nia ka­na­łów w ko­palni, każ­dego dnia mu­szą ta­kich żer­dzi na­ciąć sześć­dzie­siąt, za­ma­rzają im spód­nice, twarde, jakby były z bla­chy, obi­jają się o nogi, prze­szka­dzają w pracy. Na ko­lejną zimę Gie­nia wraca do mamy, tata zo­staje w kur­niku, bę­dzie bu­do­wać ba­raki dla ko­lej­nych ze­słań­ców.

W ko­palni pra­cuje też Ada, każ­dego dnia zjeż­dża ty­siąc dwie­ście me­trów pod zie­mię, przez pół roku w ogóle nie wi­dzi świa­tła dzien­nego, zresztą zimą i tak jest go nie­wiele – w naj­gor­szym okre­sie słońce wstaje około je­de­na­stej, za­cho­dzi po dwóch go­dzi­nach. No więc zjeż­dża Ada ten ki­lo­metr pod zie­mię, chyba że aku­rat jest awa­ria prądu, to scho­dzi po dra­bi­nie. Dra­bina nie ma wszyst­kich szcze­bli, a w szy­bie ciemno, więc Ada po­trze­buje chwili, za­nim wy­maca stopą ko­lejną pod­pórkę.

– By­streje! – gór­nik nad nią spie­szy się, dep­cze po pal­cach. Gdy Ada jest już na dole, bie­rze się do pracy. Przez na­stęp­nych dzie­sięć albo dwa­na­ście go­dzin ła­duje rudę na wa­gony. Pod­czas prze­rwy śnia­da­nio­wej zbiera z ziemi łu­piny ziem­niaka wy­rzu­cane przez ro­syj­skiego bry­ga­diera. Bry­ga­dier to za­uważa, dzieli się z nią kar­to­flem, po­zwala na­wet upić tro­chę mleka z bu­telki. Pa­znok­ciem za­zna­cza na szkle, ile Ada może tego mleka wy­pić.

Pierw­szego lata po pierw­szej zi­mie przy­jeż­dżają ko­lejni Po­lacy – ci z kwiet­nio­wych i czerw­co­wych de­por­ta­cji. Te­raz to Ada, Gie­nia, Hanka i ich ko­le­żanki mogą da­wać lek­cje no­wego ży­cia. Ko­bie­cie, która w tajgę we­szła w bam­bo­szach, bo pod­czas wy­wózki nie zdą­żyła na­wet za­ło­żyć po­rząd­nych bu­tów, ra­dzą owi­nąć nogi szmatą i upleść łap­cie z łyka li­po­wego. Dziew­czy­nie, która przy­je­chała po­cią­giem zło­żo­nym z sześć­dzie­się­ciu trzech wa­go­nów to­wa­ro­wych, każ­dym szczel­nie wy­peł­nio­nym ludźmi, ra­dzą w spra­wie plu­skiew. Nie może znieść ro­bac­twa ata­ku­ją­cego nie­ustan­nie, na­wet w wy­chodku, ale naj­go­rzej jest w nocy. Na­ma­wiają ją, żeby spała na pod­ło­dze, roz­law­szy wo­kół po­sła­nia stróżkę wody. Albo nie, le­piej: niech za­mo­czy w naf­cie sznu­rek i oto­czy nim po­sła­nie. Cho­ciaż to i tak nie­wiele po­może, bo te cho­ler­stwa cho­dzą po ścia­nach, włażą na su­fit i z góry ska­czą na swoje ofiary – uprze­dzają. Aha, i jesz­cze jedno, bar­dzo ważne: je­śli ktoś, koło kogo śpisz, umrze w nocy, ko­niecz­nie od­suń się od trupa, za­nim wszyst­kie jego plu­skwy przejdą na cie­bie – ostrze­gają.

A śmierć czę­sto przy­cho­dzi w nocy. Umie­rają tacy, co nie mają już siły wspo­mi­nać ulu­bio­nych po­traw, któ­rzy wie­czo­rami, le­żąc na pry­czy, nie cho­dzą już my­ślą po domu, nie zbie­rają w wy­obraźni tych wszyst­kich rze­czy, które tam wtedy zo­sta­wili, a które te­raz tu­taj mo­gliby wy­mie­nić na coś do je­dze­nia. W ciem­no­ści wy­szep­tują swoje imiona, na­zwi­ska, ad­resy. Nie chcą umie­rać ano­ni­mowo, ale ich imion, na­zwisk i ad­re­sów nie ma na czym za­pi­sać. Może ktoś, jak Gie­nia, bę­dzie miał na tyle po­jemną pa­mięć, żeby po­mie­ścić jesz­cze to jedno imię, może ktoś za­pa­mięta i po­wtó­rzy jesz­cze tych kilka na­zwisk. Rano ci, któ­rzy je szep­tali, już nie żyją. Ich śmierć jest szansą na ko­lejną lek­cję prze­trwa­nia dla ży­wych. Można, jak ko­le­żanka Ady, nie zgło­sić wła­dzom śmierci matki. Nie ma trupa, są kartki na chleb. Przez ty­dzień, dwa można być tro­chę mniej głodną. Ale gdy swój głód za­czy­nają z ko­lei za­spo­ka­jać szczury, mamę trzeba po­cho­wać. A nie­ła­two wy­ko­pać grób w wiecz­nej zmar­z­li­nie, która na­wet la­tem od­pusz­cza naj­wy­żej na metr w głąb.

Naj­ła­twiej jest, je­śli umie­rają dzieci.

Naj­trud­niej jest, je­śli umie­rają dzieci.

W ba­raku Hanki, która z Jó­ze­fina pod Bia­łym­sto­kiem przy­je­chała bez ro­dzi­ców, za to z ro­dzeń­stwem – mieszka te­raz trzy­dzie­ści pięć ro­dzin. Przy jed­nej wspól­nej kuchni trzeba pil­no­wać naj­mniej­szej klu­seczki. Hanka z ko­niuszni wy­krada owies i robi z niego ma­ka­ron. Te­re­ska, która w po­ciągu ob­cho­dziła swoje dru­gie uro­dziny, ja­koś je, ale El­żu­nia nie może nic prze­łknąć. Ma cztery lata, kiedy prze­staje cho­dzić. Brzuch ro­śnie jej jak ba­lon, ca­łymi dniami dziew­czynka sie­dzi na pry­czy.

– Jeść! – woła no­cami przez sen.

Hanki do pracy nie chcą przy­jąć, le­dwo skoń­czyła pięt­na­ście lat, więc chleba do po­działu mają nie­wiele. Po kilku ty­go­dniach za­trud­niają ją w sto­larni – w ciągu dnia robi ta­bo­rety, no­cami ła­duje de­ski do wa­go­nów. Kiedy tro­chę przy­wyk­nie do pracy, idzie w tajgę wy­ci­nać las, dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów w jedną stronę – nie ma czasu i sił na po­wroty, rę­baczki śpią w sza­ła­sie, nie roz­bie­rają się przez mie­siąc, prze­my­wają tylko twa­rze śnie­giem. Wio­sną Hanka wraca do ba­raku.

Ra­zem z wio­sną po­ja­wia się czer­wonka. El­żu­nia tra­fia do szpi­tala. Hanka krąży mię­dzy sto­lar­nią a szpi­ta­lem. Dwu­let­nia Te­re­ska spę­dza całe dnie sama w ba­raku, czte­ro­let­niej El­żuni co­raz moc­niej błysz­czą oczy.

– Ma­mu­sia jest nie­do­bra, po co nas tu­taj wy­słała – mówi star­szej sio­strze.

– El­żu­nia już w tru­piarni – sły­szy Hanka od pie­lę­gniarki na­stęp­nego dnia.

Zbi­jają trumnę z nie­ohe­blo­wa­nych de­sek, tro­chę za małą, bo wię­cej de­sek nie udało im się zdo­być, El­żuni trzeba pod­kur­czyć nóżki. Idą w tajgę: Ma­ry­sia, Zby­szek, Hanka i Te­re­ska, ro­dzeń­stwo, które już wie, że naj­pierw trzeba roz­pa­lić ogni­sko, żeby w sy­be­ryj­skiej ziemi wy­ko­pać grób, choćby naj­mniej­szy.

Te­raz na odrę i za­pa­le­nie płuc cho­ruje Te­re­ska. Tym ra­zem do szpi­tala ra­zem z nią idzie Hanka, może je­śli le­piej się nią za­opie­kuje, dla tej sio­strzyczki nie będą mu­sieli ogrze­wać ziemi. Hanka śpi na pod­ło­dze, pie­lę­gnuje Te­re­skę dzień i noc. Te­re­skę i ośmioro in­nych dzieci le­żą­cych w tej sa­mej sali. Po mie­siącu Te­re­ska zdro­wieje, ale na rę­kach Hanki umiera sze­ścioro dzieci. Pod­nosi je ko­lejno do okna, żeby po raz ostatni po­ka­zać cze­ka­ją­cym na ze­wnątrz ro­dzi­com. To od­dział za­kaźny, od­wie­dzin nie ma. Le­karz każe kar­mić ozdro­wiałą Te­re­skę jaj­kami i mle­kiem i wy­pusz­cza ze szpi­tala. Tylko skąd wziąć mleko?

Wy­dier­żysz – bu­diesz żyt’, nie wy­dier­żysz – po­doch­niesz. Lek­cja opa­no­wana. Hanka, Ada i Gie­nia mogą uczyć się da­lej.

Lek­cja trze­cia:Zwią­zek Ra­dziecki to nasz naj­lep­szy przy­ja­ciel

A po­tem dzieją się cuda. Je­den więk­szy i wiele mniej­szych.

Naj­pierw Hi­tler ata­kuje swo­jego so­jusz­nika, Sta­lina. Wojna mię­dzy agre­so­rami, któ­rzy je­sie­nią 1939 roku z dwóch stron na­pa­dli Pol­skę, wy­bu­cha 22 czerwca 1941 roku. Dla Po­la­ków na ze­sła­niu to szansa, choć jesz­cze nie wie­dzą, na co do­kład­nie.

Po­tem od­naj­duje się mama. Ostatni raz wi­działa dzieci 9 lu­tego 1940 roku, o świ­cie wy­szła z domu, żeby za­nieść aresz­to­wa­nemu mę­żowi paczkę do wię­zie­nia. Po po­wro­cie dzieci już w domu nie za­stała. Zgło­siła się do NKWD, żeby ją do nich wy­wieźli. Wy­wieźli, ale do ła­gru. A te­raz sko­rzy­stała z szansy, jaką dał jej Hi­tler, ata­ku­jąc Sta­lina, i od­na­la­zła dzieci na końcu świata. Hanka na­wet nie jest w sta­nie so­bie wy­obra­zić, przez co mama mu­siała przejść przez tych osiem­na­ście mie­sięcy. Mama na­wet nie pró­buje so­bie wy­obra­zić, przez co prze­szła jej córka, od­kąd wi­działy się ostat­nio, pół­tora roku temu. Za bar­dzo po­chła­nia ją roz­pacz po stra­cie El­żuni.

– Jak mo­głaś na to po­zwo­lić? – pyta zimno i nie od­wza­jem­nia uści­sku Hanki, a Hance tak bar­dzo chce się do mamy przy­tu­lić. Po chwili, po­wia­do­miona o po­wro­cie mamy, nad­biega Ma­ry­sia z Te­re­ską na ręku. Mama wy­ciąga do naj­młod­szej córki ra­miona, Te­re­ska za­czyna pła­kać, nie chce iść „do tej pani”, tuli się do Ma­rysi. Tego już dla mamy za wiele. Upada na zie­mię, za­czyna krzy­czeć i wy­gra­żać Związ­kowi Ra­dziec­kiemu. Ale tego jej ro­bić nie wolno. Wpraw­dzie pil­nuje ich tajga, ale na­wet ta ma uszy. Ktoś szybko pod­nosi mamę, za­nosi ją do ba­raku. Ko­lejna lek­cja, ta bę­dzie ak­tu­alna jesz­cze długo po tym, jak wrócą do Pol­ski: So­wiecki So­juz eto wasz sa­myj łut­szyj drug. Po­wtórz.

Lek­cja czwarta: Wszystko dla frontu

Ła­ska spływa na nie nie­mal tak nie­spo­dzie­wa­nie, jak wcze­śniej spa­dła kara. Nie było prze­cież żad­nego pro­cesu, żad­nych do­wo­dów winy, żad­nego wy­roku. Ale jest amne­stia. A ra­czej „amne­stia”. Uchy­le­nie nie­za­są­dzo­nej kary, da­ro­wa­nie nie­po­peł­nio­nej zbrodni. „Amne­stia” obej­muje wszyst­kich oby­wa­teli pol­skich na te­re­nie ZSRR. Nie­miecki atak przy­nosi im wol­ność. Albo cho­ciaż moż­li­wość zmiany miej­sca nie­woli na ta­kie, gdzie mróz tro­chę mniej­szy, a ra­cje żyw­no­ści więk­sze. Wła­dy­sław Si­kor­ski, pre­mier II RP na uchodź­stwie, i Iwan Maj­ski, am­ba­sa­dor ZSRR w Wiel­kiej Bry­ta­nii, 30 lipca 1941 roku pod­pi­sują w Lon­dy­nie układ przy­wra­ca­jący sto­sunki dy­plo­ma­tyczne mię­dzy Pol­ską a ZSRR.

Za­nim wieść o tym do­ciera do Je­leń­ska, gdzie Gie­nia Au­gu­styn, sto­jąc po pas w wo­dzie, szuka złota, jest już pra­wie zima, rzeki za­ma­rzają tu we wrze­śniu. Im szyb­ciej Ar­mia Czer­wona ucieka przed We­hr­mach­tem, tym ser­decz­niej naj­lep­szy przy­ja­ciel wy­ciąga do Po­la­ków ra­miona – ro­dzina Au­gu­sty­nów nie musi się o nic do­po­mi­nać, bez py­ta­nia wszy­scy pol­scy ze­słańcy w osa­dzie do­stają za­świad­cze­nia: są wol­nymi ludźmi, tajga stoi przed nimi otwo­rem. Kto ma od­wagę i nie ma ma­łych dzieci, ru­sza w drogę. Oprócz za­świad­czeń do­stają też bony do sklepu, ku­pują ka­szę, wódkę, cu­kier, su­szą chleb. Wódką opła­cają pierw­szy etap po­dróży – ło­dziami, które do­star­czają su­chy pro­wiant do osad w taj­dze, a po­tem wra­cają do miast z bie­giem rzeki, Au­gu­sty­no­wie płyną kilka dni. Kilka dni cze­kają w Je­ni­sej­sku na ostatni sta­tek – ostatni, bo rzeka lada dzień za­mar­z­nie. Ko­lejne trzy dni spę­dzają pod po­kła­dem, w ma­szy­nowni, w ciem­no­ści, w chmu­rach po­piołu. W Kra­sno­jar­sku na dworcu tłumy, wo­kół dworca palą się ogni­ska, lu­dzie ko­czują od wielu dni. Gie­nia na­li­czyła osiem­na­ście pol­skich ro­dzin, zmie­niają się w ko­lejce do kasy, ale w ka­sie pu­sto, bi­le­tów niet. Po­maga im pol­ski Żyd, miej­scowy le­karz, bi­lety się znajdą. Tylko do­kąd je­chać? Ktoś gdzieś sły­szy na­zwę Ma­reńsk i że tam może być praca. Po kil­ku­dzie­się­ciu go­dzi­nach wy­sia­dają z po­ciągu w mia­steczku o uli­cach z drewna i chod­ni­kach z de­sek (żeby wio­sną miesz­kańcy nie to­nęli w bło­cie), o drew­nia­nych do­mach oto­czo­nych par­ka­nami (żeby choć tro­chę cie­plej i ci­szej było, kiedy zimą wiatr śnie­giem za­wieje).

Pierw­szego li­sto­pada ro­dzina Au­gu­sty­nów za­czyna pracę w ma­ga­zy­nie, do któ­rego zwo­żone jest zboże z oko­licz­nych koł­cho­zów. Wol­ność wol­no­ścią, ale kto nie pra­cuje, ten nie je, Gie­nia do­brze o tym pa­mięta. Worki ważą po sie­dem­dzie­siąt kilo, nosi je z sio­strą przez osiem go­dzin dzien­nie. Ale po­tem zmiana wy­dłuża się do dwu­na­stu, a por­cje chleba ma­leją. Gie­nia od­biera nową lek­cję: wszystko dla frontu.

Do syta najada się w końcu Ada. W oko­li­cach Kra­sno­ural­ska ra­miona Związku Ra­dziec­kiego otwo­rzyły się nieco mniej ser­decz­nie. „Tu­tejsi” Po­lacy prze­pu­stek do wol­no­ści tak po pro­stu nie do­stali, reszt­kami oca­lo­nego pod­czas wy­wózki do­bytku prze­ku­pują en­ka­wu­dzi­stów albo, jak Ada, ry­zy­kują po­dróż bez do­wodu ła­ski. Czte­ry­sta ki­lo­me­trów prze­by­tych na po­łu­dnie nie przy­bliża jej za bar­dzo do Pol­ski, ale po­zwala wy­le­czyć ku­rzą śle­potę, któ­rej na­ba­wiła się na tro­ci­no­wej sy­be­ryj­skiej die­cie. W koł­cho­zie może na­jeść się do syta me­lo­nów i ar­bu­zów, może na­pić się mleka pod­kra­da­nego przez jej sio­strę Anielę, pra­cu­jącą te­raz jako do­jarka. Ada pra­cuje w polu i mieszka w le­piance. Zimy są tu mroźne, lata krót­kie i go­rące, chmary ko­ma­rów pra­co­wi­cie roz­no­szą ma­la­rię, a w piecu pali się su­szo­nym kro­wim łaj­nem na­zy­wa­nym ki­zia­kiem. Ale to i tak lep­sze od pracy w ko­palni.

Osiem­na­sto­let­niej Krysi Bar­wic­kiej z Wo­ły­nia amne­stia po­zwala prze­nieść się z ła­gru do sow­chozu.

Ja­dzia Do­rnicka prze­staje ła­do­wać drewno do wa­go­nów, za­czyna no­sić pocztę w koł­cho­zie.

He­lena Fi­gura, córka rol­ni­ków ze sta­ni­sła­wow­skiego, pracę przy spła­wie drewna za­mie­nia na po­sadę fur­mana.

Szes­na­sto­let­nia Gie­nia Tom­czak z wo­łyń­skiej osady Wola Pił­sud­skiego za­miast do tajgi cho­dzi te­raz do fa­bryki dykty.

Pau­lina Pod­gór­ska, która uczyła się w gim­na­zjum w Tar­no­wie, a po­tem ści­nała świerki pod Swier­dłow­skiem, od nie­dawna jest świ­niarką, a wkrótce awan­suje wręcz ko­smicz­nie: zo­sta­nie kie­row­niczką sto­łówki.

Ale prze­cież nie o to w tym ca­łym so­ju­szu cho­dzi, żeby się pol­scy ze­słańcy na­je­dli. Cho­dzi o to, żeby Niem­ców po­szli bić, bo Niemcy biją Ru­skich. Wła­dy­sław An­ders, za­trzy­many przez so­wie­tów we wrze­śniu 1939 roku, w cen­tral­nym wię­zie­niu NKWD na Łu­biance wy­ży­wie­nie ma lep­sze niż więk­szość ze­słań­ców. Zwol­niony w sierp­niu 1941 roku przez wła­dze so­wiec­kie, a przez pol­skie no­mi­no­wany na do­wódcę Ar­mii Pol­skiej w ZSRR, od razu bie­rze się do pracy. Do two­rzo­nej wła­śnie Ar­mii Po­lacy cią­gną z naj­dal­szych za­kąt­ków Związku Ra­dziec­kiego, do po­ko­na­nia znowu mają ty­siące ki­lo­me­trów. W więk­szych mia­stach po­wstają de­le­ga­tury Am­ba­sady Pol­skiej, zgła­sza­ją­cych się do nich ze­słań­ców kie­rują da­lej na po­łu­dnie, do „miejsc kon­cen­tra­cji” – do Bu­zu­łuku nad rzeką Sa­marą i do Tasz­kientu.

Szes­na­sto­let­nią Wandę Ja­ni­szew­ską za­trzy­muje ty­fus. Ze szpi­tala w Cze­la­biń­sku zo­staje skie­ro­wana do pracy w fa­bryce czę­ści do sa­mo­lo­tów. Do An­dersa już nie zdąży.

Osiem­na­sto­let­niej Ste­fa­nii Mam­czak, która w Bor­szo­wi­cach koło Prze­my­śla uczyła się na kraw­cową, a na Sy­be­rii ła­do­wała drewno na barki, udaje się do­trzeć aż do Pie­tro­paw­łow­ska. Da­lej nie po­je­dzie, do­staje na­kaz pracy w koł­cho­zie.

Ola Go­łę­biow­ska, Wo­ły­nianka, do­tarła do pol­skiej am­ba­sady w Kuj­by­sze­wie, tam po­wie­rzono jej opiekę nad grupą dzieci, które ra­zem z in­nymi cy­wi­lami do­łą­czyć miały do An­dersa. Ale w Tasz­kien­cie Ola cho­ruje na odrę, dzieci pie­czą ota­cza Hanka Or­do­nówna[10]. Po wyj­ściu ze szpi­tala Ola chce do­łą­czyć do An­dersa, ale An­dersa już tu­taj nie ma.

Naj­da­lej do­ciera Bronka Siew­ruk, choć aku­rat ona An­dersa wcale nie szuka. Bronka i jej ro­dzina wie­dzą, że nie prze­żyją trze­ciej sy­be­ryj­skiej zimy. Bez mapy, na czuja, wy­ru­szają

le­śnymi ba­gni­stymi dro­gami. No­cują w koł­cho­zach, rano