Placówka - Bolesław Prus - ebook + audiobook + książka

Placówka ebook i audiobook

Bolesław Prus

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

"Placówka" Bolesława Prusa to lektura szkolna (klasa 7 - 8). Ebook "Placówka" zawiera przypisy opracowane specjalnie dla uczennic i uczniów szkoły podstawowej.

Ślimak, główny bohater powieści "Palcówka", wiedzie wraz z rodziną życie na polskiej wsi.  Nie przypomina ono jednak sielanki, pełne jest codziennych trudów, jakie niesie ze sobą ubóstwo, ciężka praca i codzienna walka o godny byt dla rodziny. Dodatkowym problemem stają się niemieccy kolonizatorzy, którzy chcą wykupić grunty należące do polskich chłopów — w tym właśnie ziemię Ślimaka.

Placówka Bolesława Prusa to powieść pozytywistyczna, podejmująca tematykę chłopską. Ukazała się w 1886 roku, widoczne są w niej wpływy realistyczne i naturalistyczne. Do najważniejszych kwestii poruszanych przez autora zalicza się chłopską moralność i gotowość do obrony własnych wartości i trudne relacje z wyższymi warstwami społecznymi.

Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.

Epoka: Pozytywizm Rodzaj: Epika Gatunek: Powieść

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 397

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 34 min

Lektor: Boles³aw Prus

Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Bolesław Prus

Placówka

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN 978-83-288-3745-4

Placówka

Książka, którą czytasz, pochodzi z Wolnych Lektur. Naszą misją jest wspieranie dzieciaków w dostępie do lektur szkolnych oraz zachęcanie ich do czytania. Miło Cię poznać!

I

Spod pagórka nie większego od chaty wypływa źródło rzeki Białki. W opoczystym1 gruncie wyżłobiło ono kotlinę, gdzie woda huczy jak rój pszczół gotujących się do odlotu.

Na przestrzeni mili Białka płynie równiną. Lasy, wsie, drzewa w polu, krzyże na drogach widać jak na dłoni, zmniejszające się w miarę odległości. Okolica wygląda jak okrągły stół, w środku którego stoi człowiek niby mucha przykryta niebieskim kloszem. Wolno mu jeść, co znajdzie i czego inni nie zabiorą, byle nie chodził za daleko i zbyt wysoko nie latał.

Ale po przejściu mili w stronę południa znajdujemy inny kraj. Płaskie brzegi Białki wznoszą się i oddalają od siebie, gładkie pole nabrzmiewa pagórkami, ścieżka idzie do góry, to spada na dół, znowu idzie w górę i znowu spada coraz gwałtowniej i częściej.

Równina znikła, jesteś w wąwozie i zamiast rozległego horyzontu spotykasz na prawo i na lewo, przed sobą i za sobą, wzgórza wysokie na kilka piętr, łagodne lub spadziste, nagie lub zarośnięte krzakami. Z tego wąwozu przechodzisz w drugi wąwóz, jeszcze dzikszy i ciaśniejszy, potem w trzeci, czwarty... dziesiąty... Ogarnia cię chłód i wilgoć; wdrapujesz się na pagórek i widzisz, że jest to ogromna sieć wąwozów, rozwidlających się i poplątanych.

Jeszcze paręset kroków z biegiem rzeki i znowu zmienia się krajobraz. Pagórki są coraz niższe i stoją oddzielnie, podobne do wielkich mrowisk. Blask południowego słońca uderza cię prosto w oczy; z kraju wąwozów dostałeś się w obszerną dolinę Białki.

Jeżeli cała ziemia jest stołem, na którym Opatrzność dla stworzeń przygotowała ucztę, to dolina Białki jest olbrzymim półmiskiem mającym wydłużoną formę i mocno zadarte brzegi. Tylko w zimie półmisek ten jest biały; w każdej zaś innej porze wygląda jak majolika2 ozdobiona mnóstwem barw i kształtów surowych i nieregularnych, lecz pięknych.

Na dnie owego naczynia boski garncarz umieścił łąkę i z północy na południe przeciął ją wstęgą Białki, na której tle szafirowym fale z rana i wieczór połyskują czerwienią, złotem w dzień, a srebrem podczas jasnych nocy.

Tak urobiwszy dno, zabrał się arcymistrz do lepienia brzegów, bacząc, aby każdy posiadał odrębną fizjonomię.

Brzeg zachodni wygląda dziko. Łąka dotyka wzgórz spadzistych, zasypanych wapiennym żwirem. Gdzieniegdzie rośnie krzak głogu, karłowata brzoza albo trześnia3 chora. Często widać płaty ziemi jakby obdartej ze skóry. Najwytrzymalsza roślina ucieka stąd, a miejsce zieloności zajmują gliny, siwe pokłady piasku albo opoka4, co wyszczerza na łąkę trupie zęby.

Wschodni brzeg jest inny; tworzy jakby amfiteatr o trzech kondygnacjach wznoszących się jedna nad drugą. Pierwsze piętro, tuż nad łąką, zbudowano z czarnoziemu; w jednym miejscu widać na nim szereg chałup otoczonych drzewami; jest to wieś. Drugie piętro ukształtowało się z ziemi gliniastej; tu stoi dwór, prawie nade wsią, z którą łączy go stara aleja lipowa. Na prawo i na lewo ciągną się dworskie łany w postaci wielkich prostokątów, zasianych pszenicą, żytem, grochem albo pod ugór zajętych. Nareszcie trzecią kondygnację tworzą grunta piaszczyste, obsiewane owsem lub żytem, a jeszcze wyżej — czerni się las sosnowy, podpierający niebo.

W północnym krańcu doliny widać gromadkę pagórków stojących pojedynczo jak kopce. Trzy z nich (między nimi jeden najwyższy w okolicy, z sosną na szczycie) należą do gospodarza Józefa Ślimaka.

Jest to posiadłość jak pustelnia; do wsi z niej daleko, a jeszcze dalej do dworu.

Obejmuje dziesięć morgów gruntu, od wschodu przytyka do rzeki Białki, od zachodu do gościńca, który z tego miejsca przecina dolinę i biegnie do wsi.

Przy drodze mieszczą się budynki Ślimaka. Jest tam chata, zwrócona jednymi drzwiami do gościńca, drugimi do podwórka, jest stajnia z oborą i chlewkiem, nakryte jednym dachem, jest stodoła i wreszcie szopa na wozy. Wszystko ustawione wzdłuż boków kwadratowego dziedzińca.

Chłopi dolińscy żartowali ze Ślimaka, że mieszka na wygnaniu jak Sybirak. — Prawda, że do kościoła — mówili — bliżej mu niż nam; ale za to nie ma do kogo gęby otworzyć.

Pustka wszelako nie była tak bezludną. W jesieni przy ciepłym dniu, można było widzieć na wzgórzu białą figurę parobka, jak w parę koni orał ziemię — albo żonę Ślimaka i dziewczynę najmitkę5, obie w czerwonych spódnicach, jak kopały kartofle. Między wzgórzami trzynastoletni Jędrek Ślimak zwykle pasł krowy, wyprawiając przy tym dziwne łamańce. Lepiej zaś poszukawszy, znalazłbyś jeszcze ośmioletniego Staśka z białymi jak len włosami, który włóczył się po wąwozach albo siedząc na pagórku pod sosną, zamyślony, patrzył w dolinę.

Zagroda ta, kropla w morzu ludzkich interesów, była odrębnym światem, który przechodził różne fazy i posiadał własną historię.

Był na przykład czas, że Józef Ślimak miał ledwie siedem morgów gruntu, a w chacie tylko żonę. Wkrótce jednak spotkały go dwie niespodzianki: żona powiła syna Jędrka, a gospodarstwo skutkiem układu o serwituty6 powiększyło się o trzy morgi gruntu.

Wypadki te wywołały dużą zmianę w życiu chłopa: dokupił krowę i wieprza i począł wynajmować komorników7 do robót około swej ziemi.

W kilka lat później przyszedł na świat drugi syn. Wówczas Ślimakowa zgodziła sobie do pomocy starą wyrobnicę Sobieską sposobem próby na pół roku. Próba przeciągnęła się do trzech kwartałów; po czym stęskniona za karczmą Sobieska uciekła w nocy na wieś, jej zaś miejsce zajęła „głupia Zośka”, znowu na pół roku. Ślimakowej wciąż zdawało się, że po ukończeniu najpilniejszej roboty będzie mogła obejść się bez sługi.

„Głupia Zośka” przesiedziała u nich około sześciu lat, lecz choć następnie poszła na służbę do dworu, w chacie roboty nie ubyło. Przyjęła więc gospodyni piętnastoletnią sierotę Magdę, która lubo miała swoją krowę, kilka zagonów ziemi i pół chaty, wolała jednak pójść między ludzi niż siedzieć na ojcowiźnie. Mówiła, że stryj za mocno ją bijał; dalsi zaś krewni umieli tylko zachęcać ją do pokory twierdząc, że im stryj więcej kijów połamie, tym dla niej będzie lepiej.

W owej epoce Ślimak przeważnie sam pracował około roli, rzadko wynajmując robotników. Mimo to tyle jeszcze miał czasu, że chodził z końmi do dworu albo Żydkom mieszkającym w osadzie przywoził towary z miasta. Gdy jednak dwór coraz częściej wzywał go do roboty, więc Ślimakowi już nie wystarczali dzienni najemnicy i począł oglądać się za pomocnikiem stałym.

Pewnej jesieni, kiedy żona najmocniej suszyła mu głowę o parobka, zdarzyło się, że wracał ze szpitala Maciek Owczarz, któremu wóz wykręcił nogę. Kalece wypadła droga koło chaty Ślimaków; a że był nędzny i zmęczony, więc usiadł na kamieniu przy wrotach i miłosiernie zaczął spoglądać na sień chałupy. Tam właśnie gospodyni tarła dla trzody gotowane kartofle, takie dobre, że ich smak wraz z kłębami pary rozchodził się po całym gościńcu. Owczarza aż w dołku zakręciło od tych zapachów i już wcale nie mógł podnieść się z kamienia.

— To wy, Owczarzu? — odezwała się Ślimakowa, ledwie poznawszy nieboraka w łachmanach.

— Jużci ja — odpowiedział nędzarz.

— Gadali we wsi, że was zabiło.

— Gorzej mi zrobiło — westchnął Maciek — bo mnie oddali do szpitala. Czemużem ja nie został na miejscu pod wozem? miałbym już pewny nocleg i głodu bym nie cierpiał...

Gospodyni zamyśliła się.

— Żeby człowiek wiedział — rzekła po chwili — że nie zamrzesz, to może byś i u nas został parobkiem?...

Biedak zerwał się z kamienia i przeszedł do chaty wlokąc za sobą nogę.

— Co mam zamrzeć? — zawołał. — Zęby przecie mam zdrowe i robić mogę za dwu, bylem się trochę odgryzł. Dajcie mi barszczu z chlebem, a ino zjem, urąbię wam bodaj furę drzewa. Potrzymajcie mnie z tydzień na próbę, a wszystkie te góry zaoram. Będę wam służył za stare odzienie i łatane buty, bylem się miał gdzie przytulić na zimę...

Tu Owczarz zamilkł, zdziwiony, że tak dużo nagadał, bo z natury był małomówny. Ślimakowa obejrzała go ze wszystkich stron, nakarmiła, a zobaczywszy, że zjadł miskę barszczu a drugą kartofli, kazała mu umyć się w rzece. Gdy zaś mąż wrócił wieczorem do domu, przedstawiła Maćka jako parobka, który już drew urąbał i nakarmił bydło.

Ślimak w milczeniu wysłuchał tego, co się stało. A że miał serce pełne litości, więc rzekł po namyśle:

— To se zostań u nas, człowieku. Nam będzie lepiej, tobie będzie lepiej; nam będzie gorzej, tobie będzie gorzej. A jak kiedy, Boże nie daj, całkiem zabraknie chleba w chałupie, to trafisz se tam, gdzie byś trafił i dzisiaj. Wypoczętego każdy prędzej weźmie do roboty.

Takim sposobem dostał się do zagrody nowy mieszkaniec. Cichy jak mrówka, wierny jak pies i, choć kaleka, pracowity za dwa konie.

Od tej pory, z wyjątkiem żółtego psa Burka, nic już nie przybyło w Ślimakowym gospodarstwie: ani z dzieci, ani ze służby, ani z dobytku. Życie zagrody ułożyło się do doskonałej równowagi. Wszystkie prace, niepokoje i nadzieje, wszystkie dusze ludzkie krążyły około jednego celu — utrzymania bytu. Do tego celu najmitka znosiła drwa na komin albo śpiewając i skacząc biegała po kartofle do lochu. Dlatego gospodyni zrywała się przede dniem do swoich krów albo piekła się przy ogniu, odsuwając i przysuwając wielkie garnki. Dlatego schylony nad pługiem pocił się Owczarz albo ciągnął kulawą nogę za broną. Dlatego wreszcie celu — Ślimak, szepcząc ranne pacierze, chodził o świcie do dworskich stodół albo sprzedane zboże odwoził Żydkom do miasta.

Z tej samej przyczyny, odpoczywając po robocie, narzekali oni zimą, że mało leży śniegu na życie, albo troszczyli się, skąd wziąć paszy dla bydła. Z tej przyczyny w maju prosili Boga o deszcz, a w końcu czerwca o pogodę. Z tej — po żniwach zgadywali, ile ćwierci wyda kopa i jakie będą ceny. Niby pszczoły koło ula, roiły się ich myśli około wielkiej sprawy powszedniego chleba. Zboczyć z tych kierunków było im trudno, całkiem wydobyć niepodobna. Nawet mawiali z dumą, że jak pan jest po to, ażeby bawił się i rozkazywał, tak chłop jest po to, ażeby karmił innych i siebie.

II

Był kwiecień. Po obiedzie rodzina Ślimaka zaczęła rozchodzić się do swych zajęć. Gospodyni, ścisnąwszy czerwoną chustę na głowie, zarzuciła na siebie płachtę upranej bielizny i pobiegła do rzeki. Za nią poszedł Stasiek, przypatrując się obłokom, które dziś wydawały mu się inne niż wczoraj. Magda najmitka wzięła się do mycia naczyń po strawie, nucąc coraz głośniej: „Oj! da! da!...” — w miarę oddalania się gospodyni od chaty. Wreszcie Jędrek popchnął Magdę, psa targnął za ogon i przeraźliwie gwiżdżąc, poleciał z motyką do sadu kopać grzędy.

Ślimak siedział pod piecem. Był to chłop średniego wzrostu, z szeroką piersią i potężnymi ramionami. Miał twarz spokojną, wąsy krótko podcięte, na czole grzywkę, a z tyłu długie włosy spadające aż na kark. W zgrzebnej koszuli czerwieniła mu się pod szyją spinka szklana, oprawna w mosiądz. Łokieć lewej ręki oparł na prawej pięści i palił fajkę; gdy mu się zaś oczy przymknęły, a głowa zanadto pochyliła naprzód, poprawił się na ławie, oparł łokieć prawej ręki na lewej pięści i znowu palił fajkę.

Puszczał siwy dym i drzemał, spluwając niekiedy na środek izby albo przekładając ręce. Lecz gdy cybuszek zaczął mu skwierczyć jak młody wróbel, uderzył parę razy fajką o ławę dla wysypania popiołu i przetkał ją palcem. Wreszcie podniósł się i ziewając, położył fajkę nad kominem.

Spojrzał spod oka na Magdę i wzruszył ramionami. Żwawość dziewczyny, wyskakującej przy myciu statków, budziła w nim politowanie. On by już tak nie wyskoczył, bo on wie, jak ciężą ręce, nogi i głowa, kiedy człowiek dobrze się napracuje.

Wzuł grube buty z podkowami, wziął sztywną sukmanę, przepasał się twardym rzemieniem, na głowę włożył wysoką czapkę z barana i poczuł, że ręce, nogi i cała osoba ciążą mu jeszcze bardziej. Przyszło mu na myśl, że po ogromnej misce krupniku, a drugiej klusków z serem, byłoby stosowniej lec na słomie aniżeli iść do roboty. Ale przemógł się i powoli wyszedł na podwórko. W tabaczkowej sukmanie i czarnej czapie wyglądał jak niski pień sosnowy, okopcony u wierzchu.

Wrota stodoły były otwarte i jakby na przekór wyglądało z nich parę snopów słomy, wabiących Ślimaka do drzemki. Ale chłop odwrócił głowę i spojrzał na jedno ze swych wzgórz, gdzie tego ranka zasiał owies. Zdawało mu się, że na zagonach widzi żółte ziarna, bardzo wystraszone i daremnie usiłujące skryć się pod ziemię przed stadem wróbli, które dziobały owies.

— Zjadły wy byście mnie do szczętu! — mruknął Ślimak. Ciężkim krokiem zbliżył się do szopy i wydobył dwie brony, jakby kraty okienne, najeżone dębowymi palcami, potem wyprowadził ze stajni swoje kasztanki. Jeden ziewał, drugi ruszał wargą i patrzył na Ślimaka przymrużonymi oczyma, mówiąc w duchu:

„Nie wolałbyś, chłopie, sam zdrzemnąć się i nas nie włóczyć po górach? Małoż to nabiegaliśmy się wczoraj?”

Ślimak na taką radę pokiwał głową. Zaprzągł kasztanki do jednej brony, przyczepił do niej drugą i — pojechali z wolna. Minęli zieloną łączkę za stajnią, wdrapali się na popielaty bok wzgórza, wreszcie dosięgli szczytu.

Patrząc na nich przez wierzch stajni, zdawało się, że krępy chłop i para kasztanków ze zwieszonymi łbami włóczą się po błękicie niebieskim, sto kroków tam i sto kroków na powrót. Ile razy dochodzili granicy zasianego pola, zrywało się przed nimi gniewnie świergocące stado wróbli i jak chmura leciało poza nich na kraniec przeciwny. Czasami siadało z boku, zawsze krzycząc i dziwując się, że Ślimak zasypuje ziemią tyle pięknego ziarna.

„Głupi chłop! głupi chłop!... Cóż to za głupi chłop!...” — wołały wróble.

— Aha! — mruknął Ślimak, wywijając batem. — Żebym ja słuchał was, darmozjadów, to i wy zmarnielibyście pod płotem. Oni tu jeszcze będą wydziwiali, próżniaki!...

Już to wesela nie miał Ślimak przy pracy ani uznania. Nie dość, że wróble z wrzaskiem krytykowały jego robotę, że kasztanki wzgardliwie wywijały mu ogonami pod nosem, jeszcze brony, zamiast iść naprzód, opierały się z całych sił i lada kamyk, lada garstka ziemi na swój sposób stawiały mu przeszkodę. Oto co kilkanaście kroków utykają znudzone kasztanki, a gdy Ślimak krzyknie: „Wio, dzieci!” — konie wprawdzie ruszą, ale znowu brony buntują ich i w tył ciągną. Gdy zmordowane wysiłkiem puszczą brony, to znów kamienie włażą koniom pod kopyta, a jemu pod nogi, albo zapychają bronom zęby, a często i łamią niejeden. Nawet ziemia stawia mu opór, niewdzięcznica.

— Od świni gorszaś8! — oburzył się chłop. — Żebym tak świnię skrobał zgrzebłem, jak ciebie bronami, nie tylko spokojnie by się układła9, ale jeszcze chrząknęłaby na podziękowanie. A ty wciąż się jeżysz, jakbym ci robił krzywdę!...

Za znieważoną ujęło się słońce i rzuciło ogromny snop światła na popielatą rolę, na której tu i ówdzie widniały plamy ciemne albo żółtawe.

„Oto patrz! — mówiło słońce. — Widzisz ten płat czarny? Tak czarne było wzgórze, kiedy twój ojciec siewał10 na nim pszenicę. A teraz spojrzyj na ten żółty płat: tu już glina wychyla się spod czarnoziemu i niedługo obsiędzie11 ci wszystkie grunta”.

— A cóżem ja temu winien? — odparł Ślimak.

„Nie tyżeś winien? — szeptała z kolei ziemia. — Sam jadasz trzy razy na dobę, a mnie — jak często karmisz?... Daj Boże, raz na osiem lat! A dużo mi dajesz? Pies by zdechł na takim wikcie. I czego ci żal dla mnie sieroty?... Oto — wstyd powiedzieć — skąpisz mi bydlęcej mierzwy!...”

Skruszony chłop zwiesił głowę.

„Sam sypiasz, jeżeli cię żona nie spędzi, i po dwa razy na dobę; a mnie — jaki dajesz wypoczynek? Raz na dziesięć lat i to jeszcze bydło mnie depcze. I ja mam być z twojego bronowania kontenta12? Spróbuj nie dać siana, nie wyściel obory krowom, tylko je skrob szczotką, a zobaczysz, czy będziesz miał mleko? Padnie ci stworzenie, gmina przyszle13 weterynarza, żeby wybił resztę dobytku, i nawet Żyd skóry z tego nie kupi”.

— Oj, la Boga, la Boga!... — wzdychał chłop, uznając, że ziemia ma rację. Ale pomimo skruchy nikt go nie pożałował w strapieniu. Owszem, chwilami zrywał się wiatr zachodni i zaplątany między zeschłe badyle na miedzy14 świstał mu w ucho:

„Nie bój się, dam ja ci, dam!... Sprowadzę taki deszcz, taki potop, że resztę czarnoziemu wypłucze ci na gościniec albo na dworską łąkę. Żebyś własnymi zębami bronował, i tak jeszcze z roku na rok będziesz miał coraz mniej pociechy. Wszystko wyjałowię!”

Nie na próżno wiatr groził. Za ojca nieboszczyka, za starego Ślimaka, zbierano w tym miejscu po dziesięć korcy15 pszenicy z morgi. Dziś i za siedem korcy żyta trzeba dziękować Bogu; a co będzie za dwa, za trzy lata?...

— Ot, chłopska dola! — mruknął Ślimak. — Pracuj, pracuj, a zawsze tylko z jednej biedy wleziesz w drugą. Inaczej bym ja gospodarował, żeby tak doczekać jeszcze jednej krowiny i choćby tak tej oto łączki...

Wskazał batem na łąkę przy Białce.

„Głupi chłop. Cóż to za głupi chłop!” — świergotały wróble.

„Patrzaj, jak glina wypycha ci czarnoziem!” — pokazywało słońce.

„Głodzisz mnie, nie dajesz wypoczynku...” — stękała ziemia.

„Durny ty, durny” — warczały z gniewem zębate a leniwe brony.

„Chi! chi!...” — śmiał się wiatr w zeschłych badylach.

— Ot, dola! — szepnął Ślimak. — Żeby to dziedzic, żeby choć ekonom tak cię, człeku, posponował16, jeszcze by żalu nie było. Ale nieme stworzenie i to już nie daje ci dobrego słowa...

Utopił palce we włosy, aż mu czapka zsunęła się na lewe ucho, i wstrzymał konie, chcąc rozejrzeć się i smutne myśli pogubić gdzie na polach.

Między chatą i gościńcem Jędrek kopał ziemię motyką i od czasu do czasu rzucał kamieniami na ptaki albo śpiewał fałszywie:

Uch!... jak ja se urznę 
Krakowiaka z nogi, 
Pójdą wiechcie z butów, 
A drzazgi z podłogi. 

Albo pukał w okno chaty i wrzeszczał na przekór Magdzie:

Widzi Bóg, dalibóg, 
Żem cię nie poznała, 
Bobym ja ci, Stasiu, 
Otworzyć kazała! 

A ona mu z izby na tę samą nutę:

Chociaż ja uboga, 
Ubogiej matusie, 
Nie będęć dawała 
Po kątach gębusie. 

Ślimak odwrócił się ku łące i zobaczył swoją kobietę, jak schylona pod mostem, w koszuli i lekkiej spódnicy, prała szmaty kijanką, aż echo rozlegało się po dolinie. Na łące był i Stasiek, ale już opuścił matkę i szedł w górę rzeki, do jarów. Niekiedy klękał nad brzegiem i oparty na rękach, patrzył i patrzył w wodę.

— Ciekawość, co on tam wypatruje? — szepnął chłop z uśmiechem. Stasiek był to jego syn ukochany, a przy tym dziecko osobliwe, które często widywało rzeczy niedostępne dla zwykłego oka.

Ślimak wywinął batem i konie ruszyły. Znowu zawarczały brony, wróble znowu furknęły nad głową, wiatr znowu świstał w badylach, ale chłopu już inne myśli zaczęły snuć się po duszy.

„Ileż ja mam gruntu? — medytował. — Dziesięć morgów, a w tym łąki ani okrucha. Gdybym obsiewał co rok tylko sześć albo siedem morgów, a resztę ugorował, z czegóż bym wykarmił moją biedotę? A parobek — on tyle zjada co i ja i choć kulawy, bierze piętnaście rubli zasług. Magda mniej zje, ale i tyle robi, co pies napłakał. Całe szczęście, że mnie wołają do dworu czy jaki Żydzina zgodzi z furmanką, czy kobieta sprzeda masła i jaj albo wieprzka utuczy. I co z tego razem? Miłosierdzie boskie, jeżeli schowasz do skrzyni za cały rok pięćdziesiąt rubli. A przecie kiedyśmy się pobrali, i setce nie dziwował się człowiek...

Dajże tu ziemi nawozu, kiedy ci ledwie starczy chleba dla własnej gęby, a siano i owies musisz kupować we dworze. Niechby dworowi przyszła ochota nie sprzedać ci paszy albo nie zawołać cię do roboty, to co? Choć zdechnij z głodu, a bydło wypędź na rynek...

Przecie ja — dumał Ślimak — nie mam tyle gruntu co Grzyb albo Łukaszek, albo Sarnecki. To panowie. Jeden ze swoją babą jeździ do kościoła wózkiem, drugi chodzi w kaszkiecie jak bednarz, trzeci co roku chciałby wójta obalić i sam przyczepić się do łańcucha. A ty, człeku, bieduj na dziesięciu morgach i jeszcze ekonomowi kłaniaj się do ziemi, żeby pamiętał o tobie.

Niech tam se już idzie, jak szło do tych czasów! — zakonkludował17 chłop. — Łatwiej być księdzem na włóce niż dziadem na zagonie. Żebym ja miał więcej bydła i łąkę, to dworu nie prosiłbym o łaskę i koniczyny bym nawet posiał...”

Na gościńcu za rzeką podniósł się tuman pyłu. Ślimak spostrzegł go i poznał, że ktoś, jakby ode dworu, jedzie konno do mostu. Była to osobliwa jazda. Tuman kurzu posuwał się naprzód, ale niekiedy i cofał się wstecz, nawet na kilkanaście kroków. Czasem tak opadał, że chłopskie oczy mogły dojrzeć konia i jeźdźca; czasem tak powiększał się i kotłował na gościńcu, jakby zrywała się burza.

Ślimak wstrzymał konie, przysłonił oczy ręką i rozmyślał:

„Osobliwości, jak on jedzie, i kto to? Ni to dziedzic, ni furman, nawet chyba nie katolicka dusza, ale i nie Żyd!... Żyda rychtyk tak wykręca na szkapie jak onego; ale Żyd nie wypuszczałby znowu konia tak śmiało. Musi, że to jakiś nietutejszy albo wariat...”

Tymczasem jeździec o tyle zbliżył się do mostu, że Ślimak mógł mu się lepiej przypatrzyć. Był to pan szczupły, w jasnym odzieniu i aksamitnej dżokejce na głowie. Miał szkła na nosie, w ustach papierosa, a pod pachą szpicrutę. Cugle trzymał w obu pięściach, które mu wciąż skakały między końską szyją i własną brodą. Wykrzywionymi nogami tak mocno obejmował siodło, że spodnie podwinęły mu się do kolan i było widać nad kamaszami bez cholewek białe płótno.

Człowiek najmniej obeznany z hipiką18 mógł zgadnąć, że jeździec po raz pierwszy dosiada konia, a koń po raz pierwszy dźwiga podobnego jeźdźca. Chwilami obaj w pięknej harmonii jechali kłusem, wnet jednak wyskakujący na siodle kawalerzysta tracił równowagę, szarpał lejce, a koń, czuły na każde dotknięcie, skręcał w bok albo stawał na miejscu. W takiej chwili jeździec zaczynał cmokać i kolanami gnieść siodło, a widząc, że to nie skutkuje, usiłował spod pachy wydobyć szpicrutę. Wówczas koń domyśliwszy się, o co chodzi, poczynał znowu biec kłusem, pobudzając do nadzwyczajnych ruchów ręce, nogi, głowę i tułów jeźdźca, który robił się podobny do lalki zszytej z kilkunastu źle przypasowanych kawałków.

Niekiedy zdesperowany, choć łagodny koń zrywał się do galopa. Wtedy jeździec jakimś cudem odzyskiwał równowagę na siodle i podniecony biegiem, puszczał wodze fantazji. Marzył, że jest kapitanem jazdy i na czele szwadronu pędzi do ataku. Ale wnet ręce, jeszcze nienawykłe do oficerskiego stopnia, wykonywały jakiś ruch zbyteczny i — koń nagle stawał, a pan uderzał go w szyję nosem i papierosem.

Wszystko to jednak nie psuło mu humoru, od dziecka bowiem wzdychał do konnej jazdy, a dziś dopiero miał okazję nacieszyć się nią do syta.

Czasem koń, gdy mu zupełnie zwolniono cugli, zamiast iść naprzód, zwracał się w stronę wsi. Wówczas jeździec widział gromadę psów i dzieci goniących go z oznakami zadowolenia, a w jego demokratyczne serce wstępowała życzliwa radość. Oprócz bowiem popędu do rycerskich ćwiczeń namiętnie kochał on lud, który znał w tym samym stopniu, co i sztukę utrzymywania nóg w strzemionach. Po chwili jednak opanowywał wybuch miłości dla ludu, znowu budził w sobie kawaleryjskie instynkty i za pomocą skomplikowanych usiłowań skręcał na powrót do mostu. Widocznie miał zamiar przejechać wszerz dolinę.

— Ehej! musi to szwagierek dziedzica, ten, co miał przyjechać z Warszawy — zawołał sam do siebie rozweselony Ślimak. — Żonkę wybrał se nasz pan galantą i nawet długo za nią nie jeździł; ale za takim szwagrem to musiał dużo świata oblecieć... W naszych stronach prędzej by spotkał niedźwiedzia niż osobę, co tak siedzi na koniu. Toż on głupszy od pastucha, choć pański szwagier... Ale zawsze pański szwagier!...

Gdy Ślimak w ten sposób taksował19 przyjaciela ludu, jeździec dostał się na most. Łoskot kijanki zwrócił jego uwagę, skręcił bowiem konia do poręczy i z wysokości siodła wytknął głowę nad wodę. Cieniutki tułów i zadarty daszek dżokejki robił go podobnym do żurawia.

„Czego on tam chce?” — pomyślał chłop.

Panicz widać zapytał o coś kobietę, bo powstała z klęczek i podniosła głowę do góry. Jej spódnica była wysoko podwinięta i Ślimak teraz dopiero spostrzegł, jakie ta niewiasta ma białe i piękne kolana. Aż go zimno przeszło.

— Czego on, u paralusza, chce od mojej baby? — powtarzał Ślimak. — Siedzi to na koniu jak nieborak, a kwapi się zaczepiać kobiety. Mogłaby i moja, co prawda, opuścić trochę malowanki, nie zaś uginać się tak brzydko. Zawszeć to pański szwagier.

Pański szwagier zjechał z mostu, z niemałym trudem skierował konia do wody i stanął tuż obok Ślimakowej. Chłop już nie mruczał, tylko przypatrywał się im coraz pilniej. Kolana żony wydawały mu się jeszcze bielsze.

Wtem stała się rzecz dziwna. Panicz wyciągnął rękę jakby do paciorków na szyi Ślimakowej niewiasty, ona zaś machnęła kijanką tak energicznie, że spłoszony koń wyskoczył z wody na gościniec, a jeździec kolanami objął go za szyję.

— Co ty robisz, Jagna! — wrzasnął Ślimak. — Przecież to pański szwagier, ty głupia...

Ale krzyk jego nie doleciał do Jagny, a panicz wcale nie obraził się za manewr z kijanką. Przesłał ręką pocałunek Ślimakowej i poprawiwszy się w strzemionach, spiął konia piętami. Mądry zwierz odgadł jego zamiar. Łeb wyrzucił w górę i ostrym kłusem ruszył w stronę chaty Ślimaków. Lecz szczęście znowu nie dopisało paniczowi: noga wysunęła mu się ze strzemienia, więc oburącz chwycił rumaka za grzywę i na całe gardło począł wołać: „tpru!... stój, ty diable!...”

Jędrek usłyszał krzyk i wdrapał się na wrota; zobaczywszy zaś dziwnie ubranego panicza wybuchnął śmiechem. Wtedy koń skoczył w lewo i tak zawinął jeźdźcem, że mu spadła aksamitna dżokejka.

— Podnieś no czapkę, kochanku!... — zawołał panicz do Jędrka i pędził dalej.

— A to se pan podnieś, kiedy gubisz... Cha! cha! — śmiał się Jędrek i klasnął w rękę, ażeby lepiej spłoszyć bieguna.

Wszystko to widział i słyszał jego ojciec. W pierwszej chwili zuchwalstwo chłopca mowę mu odjęło, ale wnet oprzytomniał i krzyknął z gniewem:

— Ty kondlu20, Jędrek!... A podaj krymkę21 jaśnie paniczowi, kiej22 ci każe!

Jędrek wziął we dwa palce dżokejkę i trzymając ją z daleka od siebie, podał jeźdźcowi, który już powściągnął konia.

— Dziękuję, bardzo dziękuję... — rzekł panicz, śmiejąc się nie gorzej od Jędrka.

— Jędrek! psia wiaro, a czemu czapki nie zdejmiesz przed jaśnie paniczem?... — wołał z góry Ślimak. — Zdejmij zaraz!

— A co ja mam każdemu czapkować? — odparł zuchwały wyrostek.

— Wybornie!... bardzo dobrze!... — cieszył się panicz. — Poczekaj, dam ci za to złotówkę. Wolny obywatel nie powinien upokarzać się przed nikim.

Ślimak nie podzielał demokratycznych teoryj panicza. Rzucił lejce kasztankom i z czapką w jednej, a batem w drugiej ręce biegł ku Jędrkowi.

— Obywatelu! — zawołał panicz do Ślimaka — obywatelu, proszę cię, nie rób mu krzywdy... Nie stłumiaj23 niepodległości ducha... Nie...

Chciał prawić jeszcze, ale znudzony koń uniósł go w stronę mostu. W drodze jeździec minął wracającą do chaty Ślimakową i zdjąwszy zakurzoną dżokejkę zaczął wywijać nią i wołać:

— Niech pani nie pozwala bić chłopca!...

Jędrek zniknął między budynkami, panicz przejechał most z powrotem, ale Ślimak jeszcze stał na miejscu z batem w jednej i czapką w drugiej ręce, zdumiony tym, co się stało. Jakiś cudak, który zaczepiał mu żonę i cieszył się zuchwalstwem Jędrka, ten sam jego, uczciwego chłopa, przezwał „obywatelem”, a kobietę „panią”...

— Farmazon24! — mruknął. Nakrył głowę i gniewny wrócił do koni.

— Wio, dzieci!... To ci świat nastaje, nie bój się. Chłopski syn nie chce ukłonić się panu, a pan mu to chwali. Taki on i pan. Prawda, że szwagier dziedzica, ale musi coś ma zepsute w głowie, o, ma! Wio, dzieci! Niezadługo zabraknie panów, a ty, chłopie, choć zdychaj. Ha, może Jędrek, jak urośnie, da sobie inną radę, bo on chłopem nie będzie, co nie, to nie. Wio, dzieci!...

Zdawało mu się, że widzi Jędrka w butach bez cholew i aksamitnej dżokejce.

— Tfu! — splunął. — Już dopokąd ja oczu nie zamknę, ty się, kundlu, tak nie odziejesz. Wio, dzieci! Zawdy trzeba mu dziś sprawić basarunek25, bo tak się znarowi, że kiedy przed samym dziedzicem nie zdejmie czapki, a ja stracę zarobek. Dopieroż bym miał! A wszystko przez babę, co wciąż buntuje chłopaka. Nic nie pomoże, trza mu porachować gnaty!...

Teraz Ślimak spostrzegł znowu pył na gościńcu, ale od strony równin, i zobaczył dwa jakby cienie: jeden wysoki, a drugi podługowaty. Podługowaty szedł za wysokim i kiwał głową.

„Ktoś krowę wiedzie — pomyślał chłop — ale przecie nie na targ?... Trza zbić chłopaka i święty Boże nie pomoże... Co to za krowa?... Wio, dzieci! Oj, żebym ja tak miał jeszcze jedną krowinę i choć ten oto kęs łąki!...”

Zjechał ze szczytu wzgórza i począł bronować jego spadek, zwrócony do Białki. Nad rzeką zobaczył Staśka, ale za to stracił z oczu swoją zagrodę i tajemniczego chłopa z krową. Ręce opadały mu, nogi ledwie wlokły się ze zmęczenia, ale najbardziej ciężyła mu niepewność, jaką miał w duszy, że on nigdy dobrze nie odpocznie. Skończy swoją robotę, musi iść do miasteczka, bo i z czego by żył?

„Żeby też człowiek mógł się kiedy dobrze wyleżeć! — pomyślał. — Ba! żebym miał więcej gruntu albo choć jeszcze jedną krowinę i tę łąkę, to bym leżał...”

Już z pół godziny chodził po nowym miejscu za bronami, cmokając na konie albo marząc o wyleżeniu się, gdy nagle usłyszał:

— Józef! Józef!...

I zobaczył na wzgórzu swoją kobietę.

— No, a co tam? — spytał chłop.

— Wiesz ty, co się stało?... — rzekła zadyszana gospodyni.

— Skądże mam wiedzieć? — odparł chłop zaniepokojony. „Czyby nowy podatek?” — przemknęło mu się przez głowę.

— Przyszedł do nas stryj Magdy, wiesz, ten Grochowski, Wojciech...

— Może chce zabrać dziewuchę? to niech ją bierze.

— Ale, jemu tam akurat dziewucha w głowie. Przyszedł z krową i chce ją sprzedać Grzybowi za trzydzieści pięć rubli papierkami i srebrnego rubla za postronek. Śliczności krowa, mówię ci.

— Niech ją sprzedaje, cóż mnie do niej?

— To ci do niej, że my ją kupimy — rzekła Ślimakowa stanowczym tonem.

Chłop spuścił bat ku ziemi i przychyliwszy głowę spoglądał na żonę.

Jakkolwiek dawno wzdychał do trzeciej krowy, przecie wydatek kilkudziesięciu rubli i tak nagła zmiana w gospodarstwie wydały mu się rzeczą potworną.

— Złe w ciebie wstąpiło czy co?... — zapytał.

Baba ujęła się pod boki.

— Co we mnie miało złe wstąpić? — mówiła, podnosząc głos. — Cóż to, mnie już nie stać na krowę? To Grzyb swojej babie kupił wózek, a ty mi bydlęcia żałujesz!... Są przecie dwie krowy w oborze, a boli cię o nich głowa?... A miałbyś ty całą koszulę, żeby nie te stworzenia?

— O la Boga! — jęknął chłop, któremu szybka wymowa małżonki poczęła mieszać myśli. — A czymże ty ją wykarmisz; bo mi przecie ze dworu więcej paszy nie sprzedadzą. No, czym?... — pytał.

— Weź od dziedzica w arendę tę oto łąkę, a będziesz miał paszę — odpowiedziała żona, wskazując na płat trawy między gruntami Ślimaka i Białką.

Bliskie urzeczywistnienie najśmielszych marzeń przeraziło chłopa.

— Bój się Boga, Jagna, co ty gadasz? Jakże ja wezmę łąkę w arendę26? — spytał.

— Pójdź do dworu, poproś pana, zapłać czynsz za rok, i tyle.

— Zwariowała baba, jak mi Bóg miły! Przecie dziś nasze bydlę z tej samej łąki szczypie trawę darmo; a jak zapłacę czynsz, to co?... To już nie będzie darmo.

— Jak zapłacisz czynsz, to będziesz miał trzecią krowę.

— Choroba mi po niej, kiedy i za nią, i za łąkę trzeba płacić. Nie pójdę do dziedzica...

Żona przysunęła się i zajrzała mu w oczy.

— Nie pójdziesz? — spytała.

— Nie pójdę.

— No, to ja i w domu zdybię paszy, a wtedy pójdziesz do samego diabła, nie tylko do dziedzica, jak ci zbraknie dla koni. A tej krowy z chałupy nie wypuszczę i kupię ją...

— To se kupuj.

— Kupię, ale ty stargujesz, bo ja nie mam czasu namawiać Grochowskiego i nie będę z nim piła wódki.

— Pij! namawiaj! kiedy ci się zachciało krowy! — wołał Ślimak.

Żwawa kobieta wyciągnęła rękę i grożąc nią, wołała:

— Józek, ty mi się nie buntuj, kiedy sam nie masz dobrego zastanowienia. Ty mnie słuchaj. Frasujesz się co dzień, że ci nie starczy nawozu, klekoczesz mi głowę, że ci trzeba bydlęcia, a kiedy przyszedł czas, kupić go nie chcesz. Przecie te krowy, co już są, nic cię nie kosztują i jeszcze dają pieniądze z nabiału: więc i tamta pieniądze ci przyniesie, ino się słuchaj. Mówię ci, słuchaj się!... Kończ robotę, przychodź do izby i krowę mi wytarguj, bo inaczej znać cię nie chcę...

To powiedziawszy odeszła, a chłop porwał się za głowę.

— A dolaż moja z tą babą! — lamentował. — Gdzie ja nieszczęśliwy potrafię wziąć łąkę w arendę?... Toż dziedzic nawet gadać ze mną o tym nie zechce... I trawę do tych pór mieliśmy darmo, ile jej bydlątko uszczypnęło, a teraz co?... Uparła się baba mieć krowę, zacięła się, a ty choć bij łbem o ścianę... Po cóżem ja się nieszczęśliwy urodził, po com na ten świat przyszedł, żeby ino z każdej strony mieć zmartwienie!... Wio, dzieci!...

Machnął batem, targnął lejce i bronował dalej. Zdawało mu się, że kamienie i grudy ziemi znowu warczą: „durny ty, durny!...” — a wiatr śmieje się w badylach i szepce:

„Zapłacisz trzydzieści pięć rubli papierkami i jeszcze rubla srebrnego za postronek. Coś odłożył dzień po dniu, tydzień po tygodniu, przez dziewięć miesięcy, to dziś wydasz od razu, jak orzech zgryzł. Grochowskiemu nowiuteńkimi pieniędzmi napęcznieje kieszeń, ale twój kapciuch schudnie. Musisz jeszcze zrobić bydlęciu żłób i drabinę, z niepewnością i strachem schylać się do nóg dziedzicowi, zapłacić za łąkę i godzinami czekać na ekonoma, żeby wydał kwit na arendę...”

— O ja nieszczęśliwy, o ja nieszczęśliwy! — mruczał chłop. — Wio, dzieci!... Ile to groszy człek zbiera na złotówkę, ile złotówek na rubla, ile to się nachodzi, nim wydostanie nowy papierek! Wio, dzieci!... A tu jeszcze pewnie dziedzic nie zechce oddać łąki...

„Nie gadaj, nie gadaj, bo wiesz, że ci ją odda” — świergotały wróble.

— Jużci odda — odparł Ślimak z goryczą — ale każe se płacić czynsz. A przecie i bez tego nieraz bydlę uszczypnęło trawy po sąsiedzku, grosza nie wydawszy. Boże miłosierny, cóż ja mam za zmartwienie dnia dzisiejszego, co ja wydam gotowizny!... Wolałbym najcięższe boleści aniżeli taki straszny pieniądz marnować na głupstwo.

Słońce już chyliło się ku zachodowi, kiedy Ślimak przeniósł brony na ostatnie poletko, tuż przy gościńcu. W tej chwili krowa, którą miał kupić, ryknęła; głos jej podobał się chłopu i nawet trochę pogłaskał go po sercu.

„Jużci co trzy krowy, to nie dwie — pomyślał. — Po tylim dobytku to i ludzie inaczej uszanowaliby człowieka. Tylko najgorzej z pieniędzmi i z łąką. Ha, samem sobie winien27...”

Przyszło mu na myśl, ile on razy, układłszy się na ławie, zamiast spać, wymyślał różne projekty i opowiadał o nich żonie! Ile razy mówił, jako musi zaprowadzić sześć pól i siać koniczynę! A ile razy chwalił się, jak to mu ludzie radzą, żeby zimą robił wozy i gospodarskie statki, do czego miał tyle zgrabności?... Wreszcie, nie onże sam wzdychał do trzeciej krowy, nie on chciał brać łąkę w arendę?...

Żona słuchała cierpliwie rok, dwa, trzy lata, aż nareszcie dzisiaj — każe mu kupić bydlę i wynająć łąkę zaraz, natychmiast. Jezu miłosierny, jaka to twarda kobieta! Ona jeszcze napędzi go kiedy do siania koniczyny albo do robienia wozów...

Dziwny był chłop ten Ślimak. Na wszystkim się rozumiał, nawet na żniwiarce; wszystko zrobił, nawet naprawił młocarnię we dworze; wszystko sobie w głowie ułożył, nawet przejście do płodozmianu na swoich gruntach, ale — niczego sam nie ośmielił się wykonać, dopóki go kto gwałtem nie napędził. Jego duszy brakło tej cienkiej nitki, co łączy projekt z wykonaniem, ale za to istniał bardzo gruby nerw posłuszeństwa. Dziedzic, proboszcz, wójt, żona — wszyscy oni zesłani byli od Boga po to, ażeby Ślimakowi wydawać dyspozycje, których sam sobie wydać nie umiał. Był on rozsądny i nawet przemyślny, ale samodzielności bał się gorzej niż psa wściekłego. Miał nawet przysłowie, że: „chłopska rzecz — robić, a pańska — bawić się i rozkazywać innym”.

Słońce dotknęło czubów gór otaczających dolinę. Ślimak docierał już bronami do gościńca i rozmyślał nad tym, jak będzie targować się z Grochowskim, gdy nagle usłyszał za sobą gruby głos:

— Hej! hej!

Na gościńcu stało dwu ludzi. Jeden siwy, ogolony, w granatowej kapocie z krótkim stanem i w niemieckiej czapce z zawiniętymi brzegami — drugi młodszy, wyprostowany, z jasną brodą, w paltocie i kaszkiecie. Za nimi w pewnej odległości stał parokonny wózek, którym powoził człowiek ubrany w kaszkiet i granatową kapotę.

— To pole jest twoje? — pytał Ślimaka brodaty szorstkim tonem.

— Czekaj no, Fryc — przerwał mu starzec.

— Dlaczego ja mam czekać? — oburzył się brodaty.

— Zaczekaj. Czy to wasze grunta, gospodarzu? — zapytał stary nierównie łagodniejszym tonem.

— Jużci moje, czyje ma być? — odparł chłop.

W tej chwili przybiegł z łąki Stasiek i patrzył na obcych z nieufnością i podziwem.

— A ta łąka jest twoja? — pytał brodaty.

— Zaczekaj, Fryc. Czy to wasza łąka, gospodarzu? — poprawił go stary.

— Nie moja, dworska.

— A czyja ta góra z sosną?...

— Zaczekaj, Fryc...

— Ach, ojciec lubi tak dużo gadać...

— Zaczekaj, Fryc — mówił starzec. — Ta góra z sosną to wasza?...

— Przecie moja, nie czyja.

— Oto widzisz, Fryc — rzekł stary po niemiecku — tu dopiero można by postawić wiatrak dla Wilhelma...

I wskazał ręką na górę.

— Wilhelm nie dlatego nie buduje wiatraka, że góry są za niskie, ale dlatego, że próżniak — odparł gniewnie nazywany Frycem.

— Proszę cię, Fryc, bądź cierpliwy. A te pola za gościńcem i tamte jary to już nie wasze? — pytał znowu starzec chłopa.

— Skądże by moje, kiedy to dworskie.

— No, tak — przerwał niecierpliwie brodaty — wszyscy wiedzą, że on siedzi na środku dworskich pól jak dziura w moście. Diabła wart cały ten interes.

— Zaczekaj, Fryc — uspokajał go stary. — Was, gospodarzu, dworskie pola ze wszystkich stron otaczają?

— Jużci tak.

— No, dosyć tego! — mruknął brodaty i pociągnął ojca do wózka.

— Bóg wam zapłać, gospodarzu — rzekł stary, dotykając ręką czapki.

— Och, jak ojciec lubi dużo gadać! — przerwał brodaty, gwałtem prowadząc go do wózka. — Z Wilhelma nic nie będzie, choćbyśmy mu dziesięć takich gór wynaleźli.

— Czego oni chcą, tatulu? — odezwał się nagle Stasiek.

— Jużci prawda — ocknął się chłop i zawołał: — Panowie! hej tam...

Starzec odwrócił głowę.

— Po co wy się wypytujecie o to wszystko?

— Bo nam się tak podoba — odparł brodaty, gwałtem sadzając ojca na wózek.

— Bywajcie zdrowi, do widzenia! — zawołał stary do Ślimaka.

Brodacz wzruszył ramionami i kazał jechać. Wózek potoczył się w stronę mostu.

— Co się też tu ludzi przewinęło dziś przez gościniec — rzekł Ślimak do siebie. — Czysty jarmark albo odpust...

— A co to za ludzie, tatulu? — zapytał Stasiek.

— Ci, co odjechali wózkiem? Musi Niemce z Wólki, o trzy mile stąd.

— Czego oni tak wypytywali się o grunta?

— Albo to się jeden pyta, moje dziecko — odparł chłop. — Innym tak się ten kraj podobał, że leźli het, aż na górę pod sosnę. Potem zleźli i tyle ich widziałem.

Ślimak skończył robotę i zawrócił konie do domu. O Niemcach już zapomniał, całą bowiem uwagę zaprzątnęła mu krowa i łąka. A gdyby też naprawdę jedną kupić, a drugą wydzierżawić?... Ciarki przeszły mu po plecach na myśl, że może spełni się to, o czym od tylu lat medytował.

Jeszcze jedna krowa i dwa morgi łąk — toż to ze trzydzieści rubli zysku na rok. Można by ziemię lepiej wynawozić, zboża więcej sprzedawać, a na zimę sprowadzić dziada do domu, ażeby chłopców czytać uczył... A co by powiedzieli inni gospodarze na taki przybytek? Z pewnością ustępowaliby mu więcej miejsca w kościele i w karczmie niż dzisiaj. A jak by to można odpoczywać sobie przy takim majątku?...

Ach, odpoczywać! Ślimak nie znał głodu ani chłodu, w domu wszystko mu się wiodło, miał przyjaźń ludzką i sporo gotówki, i byłby zupełnie szczęśliwy, gdyby go tak nie bolały kości z pracy, gdyby mógł wyleżeć się i wysiedzieć, ile dusza zapragnie.

Podoba Ci się to, co robimy? Jesteśmy organizacją pożytku publicznego. Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/

III

Wróciwszy na dziedziniec, Ślimak oddał brony parobkowi, a sam zaczął oglądać krowę przywiązaną do płotu. Mimo zapadającego zmroku poznał, że bydlątko jest piękne; ma na białym tle czarne łaty, niedużą głowę, krótkie rogi i wielkie wymiona. Przypatrzył się dobrze i przyznał w duchu, że żadna z jego krów nie umywała się do tej oto.

Pomyślał, że nieźle byłoby przeprowadzić ją po podwórku, ale czuł, że sił mu już nie staje. Zdawało się, że ręce wyjdą mu ze stawów i nogi chyba odpadną, gdyby ruszył z miejsca. Człowiek może harować do zachodu słońca, ale po zachodzie — musi odpocząć, to darmo. Więc zamiast oprowadzać bydlątko, pogłaskał je. Gdy zaś ono, niby przeczuwając nowego pana, zwróciło ku niemu łeb i mokrym pyskiem dotknęło mu ręki, Ślimaka ogarnęła taka rzewność, że o mało nie objął za szyję i nie ucałował krowy jak człowieka.

— Musi, że ją kupię — mruknął, zapominając o znużeniu.

We drzwiach ukazała się gospodyni z cebrem pomyj dla stworzenia.

— Maciek! — zawołała do parobka — a jak się krowa napije, zaprowadź ją do obory. Sołtys u nas zanocują, to przecie i bydlątka nie można zostawić na dworze.

— No, i co z tego? — zapytał Ślimak żony.

— A co ma być? — odparła. — Chce trzydzieści pięć rubli papierami i rubla srebrnego za postronek.

— Ale co prawda, to prawda — rzekła po chwili — że krowa tego warta. Wydoiłam ją przed wieczorem i mówię ci, choć przyszła z drogi, dała więcej mleka niż Łysa...

Chłop znowu uczuł ból w rękach i nogach. Boże mój, ile się to trzeba nachodzić, namoknąć, nie dospać, nim człowiek zbierze trzydzieści pięć rubli papierami i jeszcze rubla srebrnego! Żeby Grochowski choć coś niecoś odstąpił...

— Nie pytałaś go się — rzekł Ślimak — nie spuści co?

— Ale-hale!... Dobrze, żeby chciał sprzedać. On wciąż gada, jako Grzybowi już dawno obiecał krowę.

Ślimak począł targać sobie włosy.

— A czy go nieszczęście dziś nasłało! — mówił — a cóżem ja zrobił, że mnie Pan Bóg tak ciężko karze!... Nie wiem, czy łąkę dziedzic mi odda, a tu jeszcze muszę tyle płacić za krowę...

— Józek, nie bądź głupi, miej rozum — reflektowała go żona. — Przecież o łąkę nieraz cię sami we dworze zaczepiali, zaś o krowę spróbuj się potargować. Spuści — nie spuści, a ty zawdy z nim wypij wódki i przyjmij go uczciwie; może mu Pan Jezus miłosierny da upamiętanie. Ino się nie rozgaduj i na mnie często spoglądaj, a zobaczysz, że będzie dobrze.

W tej chwili przywlókł się parobek i począł odwiązywać krowę od płotu.

— Cóż, Maćku — rzekła gospodyni — prawda, że piękne bydlę?

— Oho! ho!... — odparł kulawy, trzęsąc ręką w górze.

— Ale pieniądz za nią okrutny, co? — spytał gospodarz.

— Oho! ho!...

— Zawdy tyle warta, prawda, Maciek? — śpiesznie wtrąciła Ślimakowa.

— Oho! ho!...

Tyle powiedziawszy, Owczarz zaprowadził do obory krowę, która oglądając się, tak jakoś serdecznie na obie strony wywijała ogonem, że Ślimak nie mógł opanować wzruszenia.

— Wola boska — szepnął. — Spróbuję ją stargować...

I szedł ku drzwiom chaty.

— Józek — zatrzymała go żona — ino się nie rozgaduj i głowy sobie nowinami nie zaprzątaj. Myśl o tym, żeby co najwięcej utargować, a jak język zanadto ci się rozmajta, spoglądaj na mnie. Bo to twardy chłop, choć i ten Wojciech; sam sobie rady z nim nie dasz.

Ślimak w progu zdjął czapkę, przeżegnał się i wszedł do sieni. Ale serce trzęsło się w nim z żalu za pieniędzmi i z niepewności, czy chociaż aby rubla wytarguje.

Gość przy świetle kominowego ognia siedział w pierwszej izbie na ławie i ojcowskimi słowy upominał Magdę, ażeby była uczciwa, pracowita i słuchała swoich gospodarzy.

— Każą ci iść we wodę — mówił — idź we wodę; każą ci w ogień skoczyć, skacz w ogień. A jeżeli cię gospodyni potrąci albo nawet dobrze zbije, to jeszcze pocałuj ją w rękę i podziękuj, bo mówię ci: święta ręka, co bije...

Mówiąc tak, przy czerwonym blasku ognia, z ręką podniesioną do góry i twarzą uroczystą, Grochowski wyglądał jak kaznodzieja. Magdzie uwidziało się, że jego słowom przytakują nawet cienie drgające na ścianach i że mrok wieczorny, co zagląda przez okienka izby, powtarza za stryjem:

„Święta ręka, co bije!”

Zanosiła się od płaczu. Zdawało się jej, że słucha najpiękniejszego kazania, to znowu, że po każdym wyrazie opiekuna występują jej sine pręgi na plecach. Pomimo to nie czuła strachu ani żalu; raczej wdzięczność pomieszaną ze wspomnieniami niedawnego, a przecie odległego dzieciństwa.

Drzwi izby skrzypnęły i w całej ich szerokości ukazał się Ślimak.

— Niech będzie pochwalony — rzekł do gościa.

— Na wieki wieków — odparł Grochowski. I podniósłszy się z ławy jak był wysoki, prawie głową dotknął sufitu.

— Bóg wam zapłać, sołtysie, żeście zaszli do nas w gościnę — mówił Ślimak, podając mu rękę.

— To wam Bóg zapłać, że nas tak uczciwie przyjmujecie — odparł Grochowski.

— A może wam tu jaka niewygoda, zaraz gadajcie.

— Ehej! w domu mi tak nie jest, i nie tylko mnie, ale nawet krowie, co ją zaraz wasza kobieta wzięła w opiekę.

— Chwała Bogu, żeście kontenci.

— W dubelt jestem kontent, bo tu, widzę, i Magdzie u was lepiej niż na całym świecie.

— Magda! — zwrócił się Grochowski do dziewuchy — a upadnij do nóg gospodarzowi, bo rodzony ojciec nie byłby ci szczerszy od niego. A wy, kumie, nie skąpcie jej rzemienia, proszę was.

— Niezgorsza z niej dziewucha — odparł Ślimak.

Dziewczyna, wciąż szlochając, upadła do nóg najprzód stryjowi, potem gospodarzowi i — uciekła do sieni. Tam płacz jeszcze raz ścisnął ją za piersi, ale oczy już obeschły. Powoli uspokoiła się i dla usprawiedliwienia swej ucieczki z izby poczęła niby wołać na świnie tonem przeciągłym i żałosnym:

— Mal... mal... malu! malu!... maluśki!...

Ale świnie już spały. Zamiast nich wynurzył się ze zmroku pies Burek, a później Jędrek i Stasiek. Jędrek chciał dziewczynę przewrócić, lecz dostawszy pięścią w oko schwycił ją za rękę, Stasiek za drugą i polecieli we czworo na gościniec. Byli tak splątani ze sobą, że w ciemności nikt by nie odróżnił, które z nich pies, a które dziecko, tym bardziej że wszyscy zaczęli wyć i szczekać na wyścigi z Burkiem. Wreszcie rozpłynęli się we mgle wiszącej nad łąkami.

W izbie, usiadłszy naprzeciw komina, rozmawiali gospodarze.

— Cóż wam wypadło — pytał gościa Ślimak — że się krowy pozbywacie?

— Widzicie, jest tak — odparł Grochowski, kładąc mu rękę na kolanie. — To krowa nie moja, ino Magdy, a kobieta dawno mi głowę suszyła, że cudzej krowy trzymać nie chce, bo i swoim już w oborze za ciasno. Ja tam na babskie gadanie nie zważałem, ale teraz trafia się taka rzecz, że sprzedają grunta po Komarze, co to rozpił się i umarł. Grunt Komara przytyka do gruntu Magdy, więc ja myślę: trzeba sprzedać krowę, a kupić za to dziewusze morgę ziemi. Co ziemia, to ziemia.

— Oj, prawda — westchnął Ślimak.

— A jużci. Jak zaś przyjdą nowe łaski i nadania, to i dziewczyna więcej dostanie, niżby dostała teraz.

— Jakże to? — spytał zaciekawiony Ślimak.

— Będą tyle dodawać, ile kto już ma. Ja na ten przykład mam dwadzieścia i pięć morgów, to dostanę dwadzieścia pięć. Wy ile macie?

— Dziesięć.

— To dostaniecie dziesięć. A Magda, jak będzie teraz miała dwa morgi i pół morga, to znowu dostanie dwa i pół.

— I pewne to jest z tym nadaniem?

— Kto ich tam wie — odparł Grochowski. — Jedni mówią, że pewne, a drudzy się śmieją. Ale ja sobie myślę: dodadzą czy nie dodadzą, a zawsze lepiej dokupić dziewczynie morgę, kiedy jest okazja. Tym bardziej że moja baba nie chce tego.

— Ale jeżeli mają darmo dawać ziemię, to szkoda pieniędzy na kupno — zauważył Ślimak.

— Co prawda, nie moje pieniądze, to mnie ręka o nich nie swędzi. Wreszcie, nie kupuję ode dworu, ino od chłopa. Ode dworu nie śpieszyłbym się z kupnem, bo w takich sprawach czekać nie wadzi.

— Ma się wiedzieć — odparł Ślimak. — Głupi śpieszy się, mądry czeka.

— I wszystko robi z rozmysłem.