Pismo. Magazyn Opinii 12/2023 - Katarzyna Kazimierowska, Zuzanna Kowalczyk, Filip Springer - ebook
12,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Rośnie liczba osób pozostających poza związkiem, rośnie też liczba jednoosobowych gospodarstw. W dodatku coraz więcej singli deklaruje, że jest z tej sytuacji zadowolonych. Czy powinniśmy się martwić? A może trzeba dostrzec w tej zmianie okazję, by otworzyć się na inne relacje w naszym życiu poza związkami romantycznymi? Rozmawiamy o tym w najnowszym wydaniu „Pisma” między innymi z badaczkami Sandrą Frydrysiak i Martą Majchrzak. Zaglądamy też do serc i umysłów mężczyzn, którzy wybrali kawalerskie życie.

 

W najnowszym numerze polecamy również:

  • portret Toma Hanksa, najsympatyczniejszego aktora Hollywood pióra Chrisa Heatha,
  • reportaż Katarzyny Malarowskiej, w którym tłumaczy, dlaczego w Egipcie wciąż okalecza się kobiety,
  • kolejną odsłonę cyklu Architektura 2.0 Filipa Springera,
  • fotoreportaż Thomasa i Anny Albothów o mądrości ludzi wygnanych z lasu.

 

Pismo. Magazyn Opinii. 12/2023

Karolina Lewestam – Korpomoloch: dramat w jednym akcie – Rozmowy z K.

Séverine Sajous – Maria, the love story – W kadrze

Joanna Bator: Ręce zegarmistrza

Aglaja Janczak – wulkan

Katarzyna Kazimierowska, Zuzanna Kowalczyk – Jak trwoga, to do sióstr (rozmowa z Sandrą Frydrysiak i Martą Majchrzak)

Tomasz Różycki – Dwadzieścia siedem (dla G.S.)

Katarzyna Kazimierowska – Kawaler do wzięcia

Aleksandra Herzyk – Miniatury

Filip Springer – Wygodnie albo zdrowo

Thomas Alboth, Anna Alboth – Mądrość ludzi wygnanych z lasu

Chris Heath – Jak Tom Hanks został Tomem Hanksem

Katarzyna Malarowska – Po cichu, w białych rękawiczkach

Anna Krztoń – Dolina obfitości

Paweł Kicman – Placebo (naj)lepsze na depresję

Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Adios Cuatro (Do zobaczenia, 4)

Maria Halber – Strużki

Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Caleb Azumah Nelson?

Zuzanna Kowalczyk – À propos relacji nieromantycznych

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 247

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Podobne


ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

Kor­po­mo­loch:dra­mat w jed­nym ak­cie

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

Droga K.

Nie do­sta­łem awansu (...) Wiem, lu­dzie mają go­rzej, było ich je­de­na­ścioro i spali w je­zio­rze, ale ten tekst bę­dzie o moim do­świad­cze­niu z korpo.

Cza­sami my­ślę, że je­stem bez­war­to­ściowy. Nie zro­zum mnie źle, nie jako czło­wiek per se, bo na­wet sie­bie lu­bię, tylko czło­wiek osa­dzony w ka­pi­ta­li­stycz­nym kon­tek­ście. Pra­cuję w kor­po­śro­do­wi­sku od kilku lat i nie mogę się wy­do­stać z po­sady dla po­cząt­ku­ją­cych. Za­nim za­płoną po­chod­nie, wi­dły pójdą w ruch i roz­wście­czony tłum oskarży mnie o rosz­cze­nio­wość, wiedz, że se­rio sta­ram się w swo­jej pracy.

Na­to­miast do kor­po­kul­tury mam spory dy­stans. Nie eks­cy­tuje mnie ka­ra­oke przez ka­merkę, nie po­tra­fię sprze­dać du­szy za owo­cowe środy. Trak­tuję tę pracę jako źró­dło do­chodu. Być może wła­śnie przez ta­kie po­dej­ście bra­kuje mi it fac­tor. Nie na­pę­dza mnie kor­po­ra­cyjny drive, mam nie­wiele stra­te­gies w gło­wie, przez co chyba wy­ka­zuję za mało in­i­tia­tive. Nie śnię o by­ciu CEO.

To czego wła­ści­wie chcę? Ano, po pro­stu zo­stać do­ce­nio­nym za to, co ro­bię. Chciał­bym po­czuć, że to ma zna­cze­nie i żeby przy­mknięto oko na wy­my­śla­nie pro­jek­tów, któ­rych ce­lem jest tylko to, żeby zo­stały wy­my­ślone.

A może rzu­cić to w cho­lerę, bo naj­zwy­czaj­niej nie umiem w korpo? Tylko kiedy tak trudno jest zre­zy­gno­wać i za­pu­ścić się w nie­znane.

Z po­zdro­wie­niami

Kor­po­lu­dek

Na sce­nie ga­bi­net; za biur­kiem K., na krze­śle Kor­po­lu­dek.

KOR­PO­LU­DEK

No ale po­wiedz mi, czy ja je­stem bez­war­to­ściowy?

K.

Kor­po­ludku, ależ oczy­wi­ście, że je­steś bez­war­to­ściowy. Nie cał­ko­wi­cie, nie prze­sa­dzajmy, ja­kąś war­tość może masz, ale na pewno zni­komą. Całą resztę po­żarł MO­LOCH.

(zło­wiesz­cza mu­zyka, na scenę wbiega chór prze­ra­ża­ją­cych, ob­dar­tych i głod­nych zjaw).

CHÓR ZJAW

Mo­loch, któ­rego umysł to czy­sta ma­szy­ne­ria! Mo­loch, któ­rego krew to stru­mie­nie mo­net! Mo­loch, któ­rego palce to dzie­siątki wojsk! Mo­loch, któ­rego pierś to lu­do­żer­cze dy­namo! Mo­loch, któ­rego ucho to dy­miący grób!

K. 

(Pró­buje uspo­koić zjawy, krzy­cząc do nich „Wy­lu­zuj­cie z tym Gins­ber­giem”, a one w końcu milkną i przy­cza­jają się w róż­nych miej­scach sceny).

Bo wi­dzisz, to jest tak: gdy­byś żył kilka wie­ków temu w nie­wiel­kiej wsi i za­bra­kłoby wody, to Ty i Twój ko­lega po­szli­by­ście może wy­ko­pać nowe źró­dło. A kiedy spod ziemi wy­bi­łaby woda, był­byś szczę­śliwy i speł­niony. Wy­ko­na­łeś praw­dziwą pracę! No i po­mo­głeś lu­dziom. Wszy­scy kle­pią Cię po ple­cach i mó­wią: „Pa­trz­cie na Kor­po­ludka, wy­ko­pał źró­dło!”. A te­raz... te­raz za­miast tego ro­bisz pre­zen­ta­cję w Po­wer­Po­in­cie na te­mat efek­tyw­no­ści na­rzę­dzia typu ło­pata dla na­wod­nie­nia oko­licz­nej lud­no­ści. Pre­zen­ta­cję oce­nia ko­mi­tet me­ne­dżer­ski, który prosi Cię o po­prawki, a kiedy je wpro­wa­dzasz, oka­zuje się, że oce­nia je ne­ga­tyw­nie i su­ge­ruje zmiany, które do­pro­wa­dzają do­ku­ment do jego po­staci pier­wot­nej. Po­tem na­stę­puje au­tsor­sing ło­paty wraz z ope­ra­to­rem; je­steś już od­su­nięty od pro­jektu, ale po­tem znów do niego tra­fiasz, tylko to już jest zu­peł­nie inny pro­jekt i te­raz je­steś od­po­wie­dzialny za na­sad wrzosu wo­kół dziury. A je­śli ja­kimś zrzą­dze­niem ła­ska­wego losu z dołu w końcu wy­bije źró­dło, to nie jest to by­naj­mniej Twoja za­sługa, bo prze­cież Ty je­steś tym go­ściem, co zro­bił ten durny błąd w pre­zen­ta­cji. By­łeś po­trzebny? Może tro­chę. Ale nie jako Ty, tylko jako ktoś. Sys­tem za­sysa ener­gię, z czego tylko może, a po­tem wy­myka się nam spod kon­troli. Tak wła­śnie działa Mo­loch.

CHÓR ZJAW

Mo­loch, któ­rego mi­łość to bez­miar nafty i ka­mie­nia! Mo­loch, któ­rego du­sza to prąd elek­tryczny i banki! Mo­loch, któ­rego nę­dza jest upio­rem ge­niu­sza!

K. 

Ci­cho, zjawy! I wi­dzisz, Kor­po­ludku, na­szym mó­zgom wciąż się wy­daje, że ży­jemy w tam­tej wsi, w któ­rej ro­zu­miemy swoją pracę i zdo­by­wamy dzięki niej sza­cu­nek. Ale wsi już nie ma, a może ni­gdy jej nie było. Ży­jemy w ta­jem­ni­czych fa­bry­kach. Nikt nie ro­zu­mie do końca, co robi i dla­czego. Kto tu może od­nieść suk­ces? Są ho­ro­skopy i za­klę­cia: trzeba mieć drive, trzeba być pro­ac­tive, trzeba wy­ka­zać in­i­tia­tive. Mo­loch nie ko­cha, ale wy­maga, by­śmy go ko­chal.

CHÓR ZJAW

Mo­loch, któ­rego tajną bro­nią są owo­cowe środy! Mo­loch, któ­rego ciało to rany w kształ­cie dra­bin Excela! Mo­loch, któ­rego wiecz­ność to spo­tka­nie, które mo­gło być me­ilem! Mo­loch, któ­rego żółć to cier­pie­nie uczest­nika obo­wiąz­ko­wych te­am­bu­il­din­go­wych krę­gli!

K. 

(Pa­trzy zdzi­wiona na zjawy).

To też Gins­berg na­pi­sał? No mniej­sza. Także tak, Kor­po­ludku, z punktu wi­dze­nia Mo­lo­cha je­steś bez­war­to­ściowy. Ja też je­stem bez­war­to­ściowa; pan, pani, wszy­scy je­ste­śmy, na­wet ten CEO w lam­bor­ghini. Przy­da­jemy się wy­łącz­nie jako ba­te­rie w Ma­tri­xie.

KOR­PO­LU­DEK

To co mam zro­bić? Olać awans? Wy­pi­sać się? Je­chać w Biesz­czady?

K. 

(Prze­stra­szona).

Nie! Mo­loch nie ma krwi, ale au­to­ma­tycz­nie od­rzuca nas jak zły prze­szczep, kiedy nie chcemy piąć się ku jego szczy­tom! Zo­stań. Pra­cuj, jak umiesz naj­le­piej. Po pro­stu pa­mię­taj, że w korpo ra­czej nie znaj­dziesz sensu i kropka. Sens tylko w związ­kach z in­nymi ludźmi. Po­znaj ko­goś. Za­łóż ro­dzinę. Spo­ty­kaj przy­ja­ciół. Karm tego Mo­lo­cha, ale nie całą swoją siłą wi­talną! Za­miast sied­miu hor­kruk­sów tylko je­den hor­kruks z ba­nana!

KOR­PO­LU­DEK

(Wstaje, roz­cza­ro­wany).

No do­bra. Wra­cam na co­roczne spo­tka­nie pod­su­mo­wu­jące pro­ces wy­boru stra­te­gii pro­ce­so­wej. A od tych rad tylko mi się go­rzej zro­biło.

K. 

Po­cze­kaj jesz­cze... bo wi­dzisz, tak czy­tam ten Twój list i on jest... no, co tu dużo mó­wić, do­brze na­pi­sany po pro­stu. Giętka me­ta­fora, celne po­rów­na­nia... A może ty byś jed­nak... może, no wiesz... ja­kiś za­wód kre­atywny przed­się­wziął? Pi­sał coś na przy­kład?

KOR­PO­LU­DEK

(Z na­dzieją).

My­ślisz, że bym mógł? O kur­czę! Może to jest to! I są­dzisz, że dał­bym so­bie radę w wol­nym za­wo­dzie? Że za­miast ja­rze­nio­wej, cze­ka­łaby mnie świe­tlana przy­szłość?

K. 

(Nieco za­wsty­dzona).

Taa... pew­nie mógł­byś pi­sać. I to cał­kiem faj­nie. Ale... wi­dzisz te ob­darte i głodne zjawy, skan­du­jące po­ezję an­ty­ka­pi­ta­li­styczną? To nie zjawy, to wła­śnie dzien­ni­ka­rze, au­to­rzy, pi­sa­rze... Oprócz Re­mi­giu­sza Mroza, bo Mo­loch to za­sad­ni­czo wła­śnie Mróz.

Kor­po­lu­dek pa­trzy na zjawy, które pod­bie­gają do niego, pro­sząc o pie­nią­dze; kręci głową, od­wraca się na pię­cie i bie­gnie w stronę szkla­nego wie­żowca. Kur­tyna.

ry­su­nek SO­NIA DU­BAS

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

Wię­cej nama­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mowy-z-k

W KA­DRZE

zdję­cieSÉVE­RINE SA­JOUS | Ma­ria, the love story (Ma­ria, hi­sto­ria mi­ło­sna) | 2019–2020

Do­sto­so­wu­jąc się do no­wego kon­tek­stu spo­łecz­nego ostat­nich dzie­się­cio­leci, kla­syczna idea ro­dziny (ro­dzice i dzieci oraz wie­lo­po­ko­le­niowe domy) jako in­sty­tu­cji ulega mo­dy­fi­ka­cji. Po­dob­nie jak wielu in­nych mło­dych, sa­mot­nych ro­dzi­ców, Séve­rine po­lega na wspar­ciu przy­ja­ciół i są­sia­dów. Po­li­tyka „otwar­tych drzwi” po­zwala na two­rze­nie no­wych i róż­nych ram ro­dzin­nych, które do­sto­so­wują się bez­po­śred­nio do po­trzeb i oko­licz­no­ści. W tej se­rii au­torka przy­gląda się jed­nej z ta­kich re­la­cji: jej córki Ze­lie i są­siadki Ma­rii, 76-let­niej wdowy.

Pro­jekt EU­RO­PEAN IMA­GES re­ali­zo­wany przez n-ost, Ka­jet, Ra­mina Ma­zura i Pi­smo.

PROZA

Ręce ze­gar­mi­strza

tekstJO­ANNA BA­TORry­su­nekALEK­SAN­DRA CZU­DŻAK

To był im­puls. W osie­dlo­wym skle­pie ze­mdlała ja­kaś sta­ruszka, a może umarła, i zro­biło się za­mie­sza­nie. Aku­rat po­chy­la­łem się nad lo­dówką, żeby jesz­cze raz spraw­dzić cenę, i po pro­stu wsu­ną­łem tackę z mię­sem za pa­zu­chę. Mimo po­de­szłego wieku mia­łem bar­dzo sprawne ręce. Kiedy sta­łem z chle­bem i twa­ro­giem przy ka­sie, po­ci­łem się ze stra­chu, a serce wa­liło mi tak gło­śno, że wszy­scy by je usły­szeli, gdyby nie sy­gnał ka­retki. Pod ubra­niem mia­łem gu­lasz wo­łowy w pro­mo­cji. Za­nim do­sze­dłem do domu, zro­bił się cie­pły od mo­jego ciała, tak jakby krowę za­rżnięto przed chwilą. Pa­trzy­łem na mięso le­żące w mo­jej mało uży­wa­nej kuchni i nie mo­głem uwie­rzyć, że na­prawdę to zro­bi­łem. Po­czu­łem coś w ro­dzaju zło­śli­wej sa­tys­fak­cji, która pra­wie za­głu­szyła po­czu­cie winy i wstydu, a na­wet wciąż żywy strach usztyw­nia­jący mi kark. Kie­dyś mia­łem oszczęd­no­ści, nie­wiel­kie, ale mia­łem, i uwie­rzy­łem ta­kim jed­nym, że będą bez­piecz­niej­sze niż w banku, po­tro­jone, pro­szę pana, zero ry­zyka, ale prze­pa­dły i szu­kaj wia­tru w polu. „No to te­raz ma­cie, kurwa, spra­wie­dli­wość” – mam­ro­ta­łem pod no­sem, na­kła­da­jąc mięso do mi­ski. Tak to się za­częło i nie zła­pali mnie do tej pory. Bra­łem tylko to, co lubi, mięso i ma­sło. Praw­dziwe ma­sło bez do­dat­ków. Za pa­zu­chę, do kie­szeni, które spe­cjal­nie po­więk­szy­łem, a także pod czapkę. Ścią­ga­łem ją w mar­ke­cie i wrzu­ca­łem do ko­szyka. Cho­wa­łem do niej kur­czaka albo ło­patkę za­pa­ko­waną w fo­lię, dys­kret­nie zdzie­ra­łem kod kre­skowy, a po­tem ra­zem z to­wa­rem wkła­da­łem czapkę na głowę i sze­dłem do kasy. Raz nie za­uwa­ży­łem, że opa­ko­wa­nie było nie­szczelne, i do­piero pła­cąc, po­czu­łem, jak mię­sny sok spływa mi po czole. Ale oprócz tego, że ka­sjerka spoj­rzała na mnie z obrzy­dze­niem, nic się nie stało. Nikt nie zwra­cał na mnie uwagi. Star­szy pan, nie­po­zorny przez całe ży­cie, a te­raz na­wet bar­dziej, pra­wie nie­wi­doczny pod szarą nar­ciar­ską czapką. W wie­ko­wym pal­cie z kie­sze­niami jak kan­gu­rze torby.

On zwró­cił na mnie uwagę, ale w su­mie nie miał wyj­ścia. Wtedy jesz­cze pra­co­wa­łem, do­ra­bia­jąc do eme­ry­tury. Fu­cha wią­zała się nie­ro­ze­rwal­nie z po­sia­da­niem sa­mo­chodu, który tego wła­śnie dnia osta­tecz­nie padł i po­tem nie mo­głem już wy­pra­wiać się o świ­cie na giełdę po wa­rzywa dla dwóch osie­dlo­wych zie­le­nia­ków. I na­gle mia­łem o 300 zło­tych na mie­siąc mniej, a te 300 zło­tych po­zwa­lało mi prze­żyć od dwu­dzie­stego każ­dego mie­siąca do pierw­szego na­stęp­nego. Skrom­nie, ale bied­nie, jak to się dziś mówi. Tam­tego dnia wra­ca­łem pie­chotą w je­sien­nej mgle tak gę­stej, jakby ktoś dmu­chał mi w twarz zim­nym dy­mem. Prze­mo­kły mi stare pan­to­fle na cien­kiej po­de­szwie, do­bre do pro­wa­dze­nia auta, ale nie na wę­drówki po­bo­czem, i cią­żyła na­siąk­nięta wodą je­sionka, uszyta na miarę trzy de­kady temu w za­kła­dzie, któ­rego od dawna nie ma. „Ta je­sionka nas obu prze­żyje” – śmiał się kra­wiec, i pew­nie tak bę­dzie, bo jego już prze­żyła. Za­chciało mi się si­kać i wsze­dłem mię­dzy drzewa, od­da­la­jąc się od drogi bar­dziej, niż to ko­nieczne. Si­ka­nie zaj­muje mi już wię­cej czasu niż kie­dyś, a to dość krę­pu­jące. Mocz ka­pał, ciur­kał, prze­sta­wał i znów za­czy­nał. Po bocz­nej dro­dze, którą tu za­sze­dłem, rzadko coś jeź­dziło, ale z da­leka aku­rat zbli­żał się ja­kiś po­jazd i na do­miar złego za­trzy­mał się nie­opo­dal. Scho­wany za drze­wem usły­sza­łem pisk opon i trza­śnię­cie drzwi sa­mo­chodu, prze­kleń­stwa, sko­wyt zwie­rzę­cia, sza­mo­ta­ninę ja­kąś, a po dłuż­szej chwili po­jazd ru­szył. To­wa­rzy­szyło mu szcze­ka­nie psa, które nie umil­kło, choć nie sły­sza­łem już ani czło­wieka, ani sil­nika. Prze­ra­żone szcze­ka­nie, jakby py­ta­jące „Hau. Hau? Hauuu?” przy­bli­żało się nie­bez­piecz­nie, gdy ru­szy­łem drogą w kie­runku przy­stanku.

Ktoś go przy­wią­zał do drzewa, a on, pró­bu­jąc się uwol­nić, zdą­żył już oplą­tać je sznur­kiem tak, że przy­warł bo­kiem do wil­got­nego pnia. Był ogromny, ale wy­chu­dzony, jego płowa sierść, za­nie­dbana i brudna, zwi­sała w gru­bych dre­dach. Miał czarną kufę, jakby lwią grzywę i smutne, prze­krwione oczy, z któ­rych cie­kła ropa. Chyba nie mógł się zde­cy­do­wać, czy na mój wi­dok za­war­czeć, czy ziew­nąć i jego ogromny pysk za­marł w czymś w ro­dzaju upior­nego uśmie­chu. Zo­ba­czy­łem nie­kom­pletne, żółte zęby jak moje i albo w swoim psim ży­ciu ten wiel­ko­lud też zbli­żał się do końca drogi, albo los go nie roz­piesz­czał. A może jedno i dru­gie. Ja przy­naj­mniej mia­łem wy­bór, gdy den­ty­sta za­py­tał: „Le­czymy za ja­kieś ty­siąc pięć­set czy rwiemy za jedną trze­cią tej sumy?”. Rwa­li­śmy. Pies sku­lił się, gdy pod­sze­dłem na wy­cią­gnię­cie dłoni. Po­wie­dzia­łem coś głu­piego, co lu­dzie zwy­kle mó­wią do psów przy­wią­za­nych do drzewa w le­sie. A może „wszystko bę­dzie do­brze” mó­wi­łem do sie­bie. „Już, już, wszystko bę­dzie do­brze” – po­wtó­rzy­łem, bo nie mia­łem po­ję­cia, co ro­bić. Nie zna­łem w ży­ciu wielu psów, ni­gdy żad­nego nie mia­łem. W moim bloku przy ulicy Me­an­der wielu lo­ka­to­rów trzy­mało pie­ski, ale nie zwra­ca­łem na nie spe­cjal­nej uwagi. Ża­den nie był jed­nak tak wielki. Wy­cią­gną­łem do niego dłoń i zdzi­wiła mnie nie­przy­jem­nie jej drobna i po­marsz­czona na­tura, jak­bym nie miał sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu lat, by się przy­zwy­czaić do faktu, że mam de­li­katne ręce ze­gar­mi­strza, zdatne do za­wodu, który już pra­wie ni­komu nie jest po­trzebny. Pies po­wą­chał mnie, po­czu­łem jego go­rący nos. Skądś pa­mię­ta­łem, że nie po­wi­nien być tak roz­grzany. Cały pies pa­ro­wał w zim­nym po­wie­trzu i strasz­li­wie śmier­dział. Po­wą­chał jesz­cze raz moją małą rękę, za­skom­lał i kich­nął. Nie za­re­ago­wał ani agre­sją, ani ra­do­ścią, że go od­wią­za­łem, po pro­stu stał tam po­ko­nany i ci­chy. On na końcu sznura, ja na jego po­czątku. Albo od­wrot­nie. Może pies do­szedł do wnio­sku, że fa­ce­cik metr sześć­dzie­siąt sześć nie zrobi mu nic złego, choć chyba i ni­czego do­brego nie ocze­ki­wał. Na szyi miał zbyt cia­sną, me­ta­lową ob­ręcz, która po­ra­niła mu skórę. Gdy się prze­su­nęła, zo­ba­czy­łem ją­trzącą się, krwawą pręgę, jakby ktoś mu od­ciął łeb i byle jak do­szył z po­wro­tem. Że­lazo spięto dwiema śru­bami, któ­rych nie mia­łem jak roz­krę­cić na miej­scu. A chęć zdję­cia tej du­szą­cej ob­rę­czy z po­ha­ra­ta­nego karku zwie­rzę­cia opa­no­wała mnie z ab­sur­dalną mocą. Jak­bym sam miał po­dobną na so­bie, dła­wiącą, cia­sną ob­ręcz i na­gle zdał so­bie sprawę, dla­czego bra­kuje mi tchu. Kiedy mu to zdejmę, wszystko bę­dzie do­brze. Niby nic nie mia­łem, lekko za­dłu­żone dwa po­koje w bloku, mi­ni­malną eme­ry­turę, cztery ze­garki, jesz­cze po ojcu, na czarną go­dzinę, plus ten na prze­gu­bie, dwa groby na cmen­ta­rzu, słabe płuca i te ręce wcze­śniaka, ale dys­po­no­wa­łem na­rzę­dziami, któ­rymi da się zdjąć me­ta­lową ob­rożę z karku psa. Skrzy­neczka z ob­cę­gami, klu­czami i śru­bo­krę­tami spo­czy­wała w paw­la­czu, gdzie upchną­łem też za­wi­nięte w wie­kowe ręcz­niki krysz­tały, któ­rych nie chciano w lom­bar­dzie, brzydki ob­raz ze skóry i sztucz­nych kwia­tów otrzy­many kie­dyś w pre­zen­cie i moje stare pod­ręcz­niki, jesz­cze z li­ceum ze­gar­mi­strzow­skiego, któ­rych wciąż nie po­tra­fi­łem wy­rzu­cić. W jed­nej z ksią­żek było po­dzię­ko­wa­nie za na­prawę ze­gara na Zamku Kró­lew­skim, „bo­ha­ter­ska po­stawa oby­wa­tela”, tak na­pi­sano, choć nie wy­ma­gało to żad­nego bo­ha­ter­stwa, tylko sku­pie­nia i pre­cy­zji. „Wszystko bę­dzie do­brze” – po­wtó­rzy­łem, a zwie­rzę spoj­rzało na mnie przez mo­ment swo­imi cho­rymi oczami. Były pra­wie czarne, tę­czówki nie­odróż­nialne od źre­nic. Ogar­nęło mnie ner­wowe pod­nie­ce­nie, oso­bliwa chęć dzia­ła­nia prze­mie­szana z rów­nie wiel­kim lę­kiem, choć do tego ostat­niego już się przy­zwy­cza­iłem, to­wa­rzy­szył mi na co dzień. Lęk, że mnie eks­mi­tują, że za­po­mnę ku­pić ra­pha­cho­lin, że ku­pię, ale znów źle wy­mó­wię na­zwę i ap­te­karka mnie po­prawi, że „ra-fa-cho­lin”, lęk, że się po­śli­zgnę i po­ła­mię, ude­rzę w głowę i zo­stanę sta­rym wa­rzy­wem, lęk, że umrę i się roz­łożę, za­smra­dza­jąc cały bu­dy­nek, jak pi­sali w „Fak­cie” o in­nym sta­ruszku w in­nym mie­ście, ale to mógł­bym być ja. Tym­cza­sem nie umar­łem, a w dniu, w któ­rym stra­ci­łem sa­mo­chód i pracę, zy­ska­łem psa.

Po­szedł ze mną ze zwie­szo­nym łbem, wielki, cuch­nący i zre­zy­gno­wany. Gdy do­tar­li­śmy do przy­stanku, oka­zało się, że uciekł nam au­to­bus, a do na­stęp­nego mie­li­śmy pra­wie dwie go­dziny cze­ka­nia. Gdy przy­gnę­biony usia­dłem na wil­got­nej ławce, pies przy­cup­nął koło mnie. Po­dra­pał się za uchem, pró­bu­jąc do­się­gnąć ro­pie­ją­cej rany pod me­ta­lową ob­rę­czą, co wy­szło mu tak nie­zgrab­nie, że prze­wró­cił się na bok. I tak już zo­stał, dy­sząc ciężko z przy­mknię­tymi oczami. „Za­raz bę­dziemy w domu” – po­wie­dzia­łem, gdy au­to­bus po­ja­wił się na ho­ry­zon­cie, ale nie wpusz­czono mnie do niego z psem. Nie ma ka­gańca, nie ma jazdy, ta­kie prze­pisy, ale cho­dziło chyba bar­dziej o ogólne nie­przy­jemne wra­że­nie, ja­kie spra­wia­li­śmy. Pa­trzy­łem na tył zni­ka­ją­cego au­to­busu i ro­sła we mnie oso­bliwa de­ter­mi­na­cja, któ­rej nie od­czu­wa­łem od dawna. W ostat­nich la­tach sta­ra­łem się po pro­stu ja­koś prze­żyć, sprze­da­jąc ko­lejne ze­garki z ko­lek­cji gro­ma­dzo­nej przez lata i ogra­ni­cza­jąc wy­datki, ale te­raz ogar­nął mnie gniew na ze­psutą dwu­dzie­sto­let­nią skodę, moje małe ręce, na nie­czło­wieka, który przy­wią­zał w le­sie psa na pewną śmierć, na ten au­to­bus, na wszyst­kich win­nych tego, że ja nie mia­łem pie­nię­dzy na ży­cie, a ten pies ży­cia.

Do­tar­cie pie­szo na Ur­sy­nów za­jęło nam pra­wie trzy go­dziny. Po dro­dze za­trzy­ma­li­śmy się przy skle­pie spo­żyw­czym, ja­kich już nie zo­stało wiele. Pa­mię­ta­łem go z po­dróży au­tem na giełdę i choć ni­gdy przed­tem w nim nie by­łem, za­wsze bu­dził we mnie ja­kiś ro­dzaj tę­sk­noty za tym, co się skoń­czyło. Odra­pany szyld, sple­śniały róż fa­sady i kraty w oknach, my­dło i po­wi­dło, proszki obok chleba. Ku­pi­łem smut­nemu psu puszkę z we­so­łym psem na ety­kie­cie, po­żarł jej za­war­tość na dwa kłap­nię­cia py­ska, na­pi­li­śmy się wody. Do­tar­li­śmy na ulicę Me­an­der po po­łu­dniu, gdy mło­dzi lu­dzie wra­cali z pracy, a eme­ryci jak ja sie­dzieli w do­mach, zmę­czeni po­ran­nymi za­ku­pami, wia­do­mo­ściami i cze­ka­niem na śmierć, która za­wsze bliż­sza wy­daje się wie­czo­rem. Przy­jaź­niej­sza. Ta po­ranna, po­chy­la­jąca się nad na wpół wy­bu­dzo­nym cia­łem, na­peł­nia trwogą. Po­dob­nie jak pies by­łem zmę­czony i jed­no­cze­śnie na­pięty jak sprę­żyna. Ta ob­ręcz, mu­sia­łem ją zdjąć, przez całą drogę me­tal z szyi psa wbi­jał się w moje ciało i aż urwa­łem gu­zik od ko­szuli, szar­piąc ją co rusz, bo na­gle ten stary fla­ne­lowy łach za­czął mnie du­sić.

Oka­zało się jed­nak, że pies nie chce wejść do bramy. Usiadł i za­parł się, że nie. Kiedy pró­bo­wa­łem go prze­ko­nać, od­wra­cał głowę i zie­wał, po­ka­zu­jąc spu­sto­sze­nie w swoim wiel­kim py­sku. Mi­jali nas są­sie­dzi, któ­rych zna­łem od pół wieku, i ci nowi, nie­odróż­nialni mło­dzi lu­dzie, któ­rzy miesz­kali chwilę i zni­kali, za­stą­pieni in­nymi po­dob­nymi. „Co to za pies, pa­nie Ka­ziu?” „Skąd pan wziął to by­dlę?” „I co pan z nim zrobi?” „Jak ma na imię?” Tego chło­paka ko­ja­rzy­łem. Był nie­wielki jak ja, ale mu­sku­larny i wy­ta­tu­owany. Na­wet na szyi miał te ma­ziaje. My­śla­łem: chło­pak, bo cho­ciaż był pew­nie po czter­dzie­stce, miał w so­bie wciąż roz­bra­ja­jącą mło­dzień­czość i ener­gię. Ja w jego wieku by­łem sta­rym dzia­dem, a na pewno sta­rym ka­wa­le­rem. Cho­dził za­wsze z małą, żółtą suczką na krzy­wych ła­pach, która te­raz po­de­szła do mo­jego psa, ma­cha­jąc ogo­nem z taką śmia­ło­ścią, jakby jego stan i wiel­kość nie zro­biły na niej wra­że­nia. „Mój pies”– po­my­śla­łem i prze­stra­szy­łem się. Mój? „Jak ma na imię?” – po­wtó­rzył chło­pak. „Omega” – przy­szło mi do głowy bez za­sta­no­wie­nia. Lu­bi­łem omegi, po­rządne ze­garki, które prze­cho­dziły z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie jak mój, pre­zent na ko­mu­nię. „Omega” – chło­pak uśmiech­nął się, a jego ma­leń­kie zwie­rzę, żółte jak kwiat mle­cza, ska­kało ra­do­śnie wo­kół mo­jego nie­ru­cho­mego i zmę­czo­nego. „Piękny pies!” – za­chwy­cił się wy­ta­tu­owany, a ja po­czu­łem zdzi­wie­nie i coś jakby za­lą­żek dumy. „Wcho­dzą pań­stwo?” – otwo­rzył bramę, przez którą naj­pierw wbie­gła jego suczka, a wtedy Omega, ku mo­jemu za­sko­cze­niu, dźwi­gnął zad, prze­cią­gnął się i po pro­stu po­szedł za nią ze zwi­sa­ją­cym ogo­nem, cięż­kim od brudu i ta­kim sa­mym łbem. Tego wie­czora po­kryty ma­zia­jami chło­pak, który miał na imię Szy­mon i był dzien­ni­ka­rzem, czego do­wie­dzia­łem się przy tej oka­zji, po­mógł mi wy­ką­pać Omegę. Szy­mon ga­dał bez prze­rwy, ska­cząc z te­matu na te­mat, od wy­wiadu, który ro­bił ze znaną pi­sarką, Ewą Nie­całą, do ro­dza­jów karm i diety barf, o któ­rej ni­gdy nie sły­sza­łem, a jego pies pre­fe­ro­wał dietę barf i lu­bił au­dio­bo­oki, naj­czę­ściej słu­chali ich ra­zem w au­cie. „Pan so­bie wy­obraża?” Nie wy­obra­ża­łem so­bie. Dawno temu prze­sta­łem wy­obra­żać so­bie co­kol­wiek.

Ku mo­jemu zdzi­wie­niu Omega pod­da­wał się za­bie­gom hi­gie­nicz­nym w ci­szy, przy­my­ka­jąc ciek­nące oczy, ra­czej chyba zre­zy­gno­wany niż wdzięczny, i może też odu­rzony sło­wo­to­kiem Szy­mona, który tłu­ma­czył mi, że jak nie barf, to do­mowe go­to­wane je­dze­nie, może lep­sze dla sta­rego psa w sta­nie Omegi, tylko żad­nego pora, ce­buli i ro­dzy­nek. No i wi­no­grona, wi­no­grona też za­bro­nione, tak samo jak cze­ko­lada. Ob­cię­li­śmy mu naj­więk­sze koł­tuny pod pa­chami i koło ogona, za­le­wa­jąc przy tej oka­zji całą ła­zienkę bru­natną wodą, pełną kła­ków i śmieci. Ale po­wi­nie­nem za­cząć od tego, że naj­pierw wy­ją­łem z paw­la­cza swoją skrzy­neczkę z na­rzę­dziami i zdją­łem że­la­zną ob­ręcz, i choć po­czu­łem ulgę, którą z pew­no­ścią po­dzie­lał Omega, wie­dzia­łem już, że to do­piero po­czą­tek. Rano wy­sze­dłem sam, wie­czo­rem mia­łem w domu cho­rego psa wiel­ko­ści ku­cyka. Tej pierw­szej wspól­nej nocy nie mo­głem za­snąć. Co rusz wsta­wa­łem i pa­trzy­łem na Omegę, le­żą­cego pod drzwiami, a on wtedy roz­płasz­czał się, jakby chciał za­jąć jak naj­mniej miej­sca.

Pierw­szy z czte­rech ze­ga­rek po ojcu, też ze­gar­mi­strzu, piękny złoty Tis­sot, wy­star­czył na naj­pil­niej­sze po­trzeby Omegi. We­te­ry­narz, szcze­pie­nia, po­sła­nie, po­rządna ob­roża, mi­ski, gry­zaki, grze­bień ze stali nie­rdzew­nej w ce­nie, o jaką nie po­dej­rze­wa­łem grze­bie­nia. Po­tem przy­szedł czas na Doxę i dwa Atlan­tiki. Trzeba było Ome­dze usu­nąć pięć zę­bów, ale cho­ciaż psi den­ty­sta nie py­tał jak ludzki, czy chcę je wy­le­czyć, to za­bieg i tak kosz­to­wał rów­no­war­tość mo­jej eme­ry­tury, nie li­cząc ner­wów, że pa­cjent nie wy­bu­dzi się z nar­kozy. Omega obu­dził się mętny i opuch­nięty, ale po paru dniach jadł bez bólu, a jego ciem­no­brą­zowe oczy od­zy­skały czy­stość i blask. Ogromne le­go­wi­sko w ele­gancką kratę zi­gno­ro­wał za to zu­peł­nie, mimo mo­ich po­glą­do­wych de­mon­stra­cji, że „patrz, ja­kie wy­godne, na­wet czło­wiek się mie­ści”. Przez pierw­sze ty­go­dnie kładł się przy drzwiach, a naj­mniej­szy ha­łas spra­wiał, że zry­wał się na chude nogi i drżał, szar­pany lę­kiem, któ­rego istoty mo­głem się tylko do­my­ślać. Po ja­kimś cza­sie zmie­nił miej­sce i obu­dzi­łem się któ­re­goś po­ranka z jego mordą przy twa­rzy. Od­tąd spał na dy­wa­nie przy łóżku, ale przed za­śnię­ciem i po prze­bu­dze­niu kładł wielki łeb koło mo­jej po­duszki, pa­trząc na mnie z nie­po­ko­jącą in­ten­syw­no­ścią. Naj­bar­dziej sma­ko­wało mu go­to­wane mięso z wa­rzy­wami po­kro­jo­nymi jak do zupy, któ­rej po­stną wer­sję go­to­wa­łem dla sie­bie na trzy dni. Jego przy­sma­kiem były lekko słod­kie precle z no­wego ukra­iń­skiego sklepu i su­rowe jabłka, duże, so­czy­ste li­gole, które kro­iłem na pla­sterki, je­den dla mnie, dwa dla niego. Omega przy­tył pra­wie dwa­dzie­ścia kilo, ja schu­dłem dwa. Sprze­da­łem w lom­bar­dzie sy­gnet po ojcu i je­sienny pej­zaż nie­zna­nego au­tor­stwa, po któ­rym zo­stał ja­śniej­szy ślad na ta­pe­cie. Kilka razy sły­sza­łem: „on już pana prze­rósł”, „niech pan trzyma to by­dlę”, „co to za rasa?”, „czy to kau­kaz?”, „mogę po­gła­skać?”, „tu nie wolno z psami”. Raz, czy go sprze­dam do pil­no­wa­nia ja­kichś ma­ga­zy­nów. Cho­dzi­li­śmy na dwa dłu­gie spa­cery dzien­nie, krót­szy, po­ranny po osie­dlu i ten naj­lep­szy, wie­czorny, do Lasu Ka­bac­kiego, od któ­rego dzie­liło nas pół go­dziny mar­szu przez Ur­sy­nów. Tam spusz­cza­łem Omegę ze smy­czy, a on szedł koło mnie, nie od­da­la­jąc się da­lej niż metr od ścieżki, by zro­bić kupę w krza­kach. Ni­gdy nie za­ła­twiał się na ścieżce, za­wsze od­cho­dził w ustronne miej­sce i tam przy­ku­cał z miną, która mnie roz­śmie­szała. Za­ła­twiał się i pa­trzył mi w oczy. Kiedy skoń­czył, mó­wi­łem: „Brawo, do­bry pies”. Ru­sza­li­śmy da­lej i Omega co rusz trą­cał mnie no­sem, upew­nia­jąc się, że je­stem jego czło­wie­kiem, a on jest moim psem. Jego wiel­kie ciało pa­ro­wało na zim­nie jak gar ziem­nia­ków, za któ­rymi nie prze­pa­dał, ale po­lane ole­jem, roz­beł­tane z jaj­kiem zja­dał z ła­ski. Tej zimy przed świę­tami za­czą­łem or­ga­ni­zo­wać mu mięso. Tak to na­zy­wa­łem, or­ga­ni­za­cją mięsa.

Uwiel­biał śnieg – w prze­ci­wień­stwie do mnie, bo całe ży­cie szybko mar­z­łem, a na sta­rość jesz­cze szyb­ciej. Ale w su­mie nie wiem, czy na­dal nie lu­bi­łem zimy, bo mimo że jak za­wsze gra­biały mi ręce i stopy, to wi­dok czy­stej bieli i psa, ha­sa­ją­cego w niej ze śnież­nymi ko­ra­lami wo­kół szyi i tyłka na­pa­wał mnie za­po­mnianą ra­do­ścią i jakby ulgą, pod­szytą lę­kiem, lecz tak, naj­bar­dziej ulgą, że nie wszystko po­szło na marne. Tak o tym my­śla­łem. Nie wszystko po­szło na marne. A mięso temu psu się na­le­żało jak mało komu. Sam ni­gdy go nie ja­dłem, co to, to nie, nie prze­szłoby mi przez gar­dło. Or­ga­ni­zo­wa­łem je dla Omegi. Je­śli nie za­słu­guje na nie pies, który tyle prze­szedł, to kto?

Tam­tego wie­czora pa­dał gę­sty śnieg, a mróz skuł wodę spły­wa­jącą z da­chu w lśniące, twarde sta­lak­tyty. Stra­szono, że nad­cho­dzi Be­stia ze Wschodu. Gdyby nie Omega, nic nie skło­ni­łoby mnie do wyj­ścia z domu i na­wet przez chwilę roz­wa­ża­łem, czy nie wy­pro­wa­dzić go tylko na osie­dlowy traw­nik, ale kiedy otwo­rzy­łem bramę, a on po­cią­gnął mnie i z za­chwy­tem pod­niósł pysk do nieba, olśniony jego lo­do­watą twar­do­ścią, zmie­ni­łem zda­nie. Osie­dle było opu­sto­szałe, nie­liczni prze­chod­nie prze­my­kali po­krop­ko­wani śnie­giem, cza­sem ciemna kre­ska smy­czy łą­czyła ich z psem, ale za­raz zni­kali w bra­mach do­mów. Omega po­pa­trzył na mnie, miał śnieg na rzę­sach i wy­dał mi się nie­wia­ry­god­nie piękny z tą lśniącą grzywą wo­kół ogrom­nej głowy, lekko ośli­nio­nym py­skiem, który zro­bił się nie­szczelny po usu­nię­ciu ze­psu­tych zę­bów. „Wy­gram w totka i zro­bimy so­bie im­planty” – po­wie­dzia­łem do psa, a on uśmiech­nął się do mnie, bo te­raz już wie­dzia­łem, że ten dziwny gry­mas, któ­rym ob­da­rzył mnie pod drze­wem parę mie­sięcy temu, był wła­śnie uśmie­chem. Po ra­nie na jego karku nie było śladu i tylko gdy roz­gar­nia­łem gę­stą, zdrową sierść, wi­dzia­łem ró­żową bli­znę. Do­szli­śmy do lasu, niebo po­ciem­niało, a śnieg sy­pał co­raz ob­fi­ciej. Mimo zimna czu­łem się pe­łen wi­goru i w oso­bliwy spo­sób ob­da­rzony, choć nie li­cząc wciąż le­żą­cego na paw­la­czu ob­razu ze sztucz­nej skóry, nie do­sta­łem w ży­ciu na tyle wielu pre­zen­tów, by do­brze znać to uczu­cie. To­wa­rzy­szył mi pies, dla któ­rego zor­ga­ni­zo­wa­łem dziś osiem­dzie­siąt deko gu­la­szu z in­dyka, co w po­łą­cze­niu z wa­rzy­wami i ry­żem dało po­nad pół­tora ki­lo­grama so­lid­nej karmy pod­la­nej ole­jem rze­pa­ko­wym. Szli­śmy ścieżką za­sy­paną świe­żym pu­chem i na­sze ślady były pierw­szymi, które się na nim od­ci­snęły. Jak­by­śmy byli z Omegą je­dy­nymi oso­bami na świe­cie, do­piero stwo­rzo­nym i nie­zep­su­tym. Ani matki bo­jące się o dzieci, ani ner­wowi bie­ga­cze i ro­we­rzy­ści nie stali nam na dro­dze. Omega parł do przodu, od czasu do czasu pa­da­jąc w śnieg, by wy­gryźć kulki lodu for­mu­jące się mię­dzy po­dusz­kami jego wiel­kich łap. Wy­glą­dał wtedy jak ogromny szcze­niak. „Co, znów się po­psuły łapy?” – mó­wi­łem do niego, bo mie­li­śmy już wspólny ję­zyk, a to nie zda­rzyło mi się od dawna z inną żywą istotą.

Ro­bi­łem się zmę­czony, bo ni­gdy nie cie­szy­łem się do­brą kon­dy­cją i na­wet w mło­do­ści nie upra­wia­łem żad­nych spor­tów oprócz sza­chów. Chcia­łem jed­nak, by Omega na­cie­szył się tym wy­jąt­ko­wym spa­ce­rem w pierw­szym wiel­kim śniegu, jaki wi­dzie­li­śmy ra­zem. Dzięki niemu zna­łem ten las już na pa­mięć. Ścieżka, którą te­raz szli­śmy, pro­wa­dziła do po­lany pik­ni­ko­wej; zwy­kle ją omi­ja­li­śmy, bo było tam za dużo lu­dzi, ale dziś Omegę coś cią­gnęło w kie­runku tej otwar­tej prze­strzeni, la­tem spo­wi­tej dy­mem gril­lo­wym, ale w naj­zim­niej­szy wie­czór tej zimy na pewno pu­stej. Szedł co­raz szyb­ciej, pod­eks­cy­to­wany, wcze­śniej po­my­ślał­bym, że cho­dzi o zwie­rzę, ale wi­dzia­łem już jego ła­godną obo­jęt­ność wo­bec sa­ren, dzi­ków i za­jęcy. Omega nie ru­szał za nimi w po­goń jak inne psy, lecz za­trzy­my­wał się i przy­sia­dał gwał­tow­nie, jakby miał do­stać sma­czek, wpa­trzony w inne zwie­rzęce ży­cie z czło­wie­czym za­dzi­wie­niem. Te­raz nie­spo­dzie­wa­nie przy­spie­szył, co rusz uno­sił głowę, a jego wielki nos, de­li­katna, wil­gotna tru­fla, drgał, ła­piąc ja­kiś trop. Drep­ta­łem za nim w bia­łym pu­chu, bło­go­sła­wiąc dzień, w któ­rym Szy­mon po­da­ro­wał mi swoje pra­wie nowe buty trek­kin­gowe, tłu­ma­cząc, że z nich wy­rósł, bo cza­sem tak się dzieje przy in­ten­syw­nych tre­nin­gach na si­łowni, że stopy też ro­sną. Po­lana otwo­rzyła się przed nami nie­ska­zi­tel­nie biała i lśniąca jak mała, bez­ludna pla­neta, i to Omega pierw­szy za­uwa­żył szarą skazę w kra­jo­bra­zie, ru­sza­jąc w jej kie­runku z szyb­ko­ścią mło­dzie­niaszka. Le­dwo wi­doczna bruzda, szary pa­proch w do­sko­na­łej bieli, do któ­rego mój wielki pies do­tarł przede mną, co ob­wie­ścił alar­mu­ją­cym szczek­nię­ciem, ja­kiego ni­gdy wcze­śniej u niego nie sły­sza­łem. Na co dzień był ci­chy jak kot. Za­czął ko­pać, de­li­kat­nie, ale sta­now­czo, sku­piony od­gar­niał śnieg z sza­rego kształtu, który spo­czy­wał pod za­mar­z­nię­tym na kość nie­bem i już wie­dzia­łem, co zna­lazł mój Omega. Ktoś jesz­cze oprócz nas tra­fił tu tego wie­czoru.

Do­piero jed­nak gdy się po­chy­li­łem, w czło­wie­czym kształ­cie roz­po­zna­łem ko­bietę. Była drobna i mi­zerna, jej mała twarz jak ze­psuty ze­ga­rek, rzad­kie ja­sne włosy w za­mar­z­nię­tych strą­kach. Omega za­czął li­zać tę biedną bu­zię sta­rej ma­leń­kiej, a ko­bieta po chwili za­ję­czała ci­cho i uchy­liła usta, by zła­pać od­dech. Coś szep­tała, dzie­cinny wier­szyk o cu­kro­wym królu. „Wszystko bę­dzie do­brze” – po­wie­dzia­łem i pod­nio­słem ją. Okry­łem jej drobne ciało swoją je­sionką i opar­łem ją o pierś psa, od któ­rego była mniej­sza i na pewno lżej­sza, a on, pa­ru­jąc na tym lo­do­wa­tym pust­ko­wiu, wciąż li­zał ją po gło­wie i twa­rzy. W jed­nym z tych dzi­kich wy­bu­chów umy­słu przy­po­mniało mi się, jak pewna dziew­czyna po­nad pół wieku temu po­wie­działa, że nic z tego, bo je­stem wzro­stu sie­dzą­cego psa, i ten od­prysk daw­nej tra­ge­dii na­gle wy­dał mi się ko­miczny. Omega le­piej znał się na pierw­szej po­mocy, więc zo­sta­wi­łem to jemu, a sam za­dzwo­ni­łem do Szy­mona i po trzy­dzie­stu je­den mi­nu­tach, które pre­cy­zyj­nie po­ka­zała moja stara omega, pierw­szy i ostatni z ze­gar­ków mo­jego ży­cia, na po­la­nie wy­lą­do­wał me­dyczny he­li­kop­ter, a pół­żywą ko­bietę, mnie i mo­jego psa oświe­tlił ja­skrawy blask re­flek­to­rów.

JO­ANNA BA­TOR (ur. 1968), pi­sarka, an­tro­po­lożka kul­tury i po­dróż­niczka. Za zbiór ese­jów Ja­poń­ski wa­chlarz (2004) otrzy­mała na­grodę im. Be­aty Paw­lak. Za po­wieść Ciemno, pra­wie noc (2012) zdo­była Na­grodę Li­te­racką Nike. Po­cho­dzi z Wał­brzy­cha, naj­chęt­niej umiesz­cza ak­cję swo­ich po­wie­ści na Dol­nym Ślą­sku. Mieszka w Pod­ko­wie Le­śnej.

Wię­cej opo­wia­dań prze­czy­tasz lub wy­słu­chasz na ma­ga­zyn­pi­smo.pl/proza

Prozę w „Pi­śmie” wspiera Mia­sto Gdy­nia,spon­sor Na­grody Li­te­rac­kiej GDY­NIA

PO­EZJA

wul­kan

AGLAJA JAN­CZAK

matka od kilku dni śle­dzi wul­kan  w nocy boi się za­mknąć oczy bo wtedy wul­kan  się roz­leje

matka ob­ser­wuje lu­dzi któ­rzy do niego idą   i całe szczę­ście że nie może iść z nimi już wi­dzę jak za­gra­dza­łaby drogę in­nym  żeby być pierw­sza do­brze że nie może

nie ob­cho­dzą jej inni lu­dzie  matka chce być jego je­dyną pia­stunką śpiewa mu czułą ko­ły­sankę od któ­rej on wy­daje  dziwne beł­ko­tliwe po­mruki a ona chce po­gła­skać tę  ułomną nie­ro­zu­mianą przez ni­kogo i od­trą­caną be­stię  prze­ma­wia do niego pró­buje go roz­ba­wić od­sta­wia­jąc  jed­no­oso­bowy per­for­mance 

na szczę­ście moja matka nie może tam te­raz być sie­dzi przed ekra­nem z re­la­cją live  i kiedy jej oczy za­my­kają się ze zmę­cze­nia ko­min wul­kanu

pęka

AGLAJA JAN­CZAK (ur. 1977), po­etka, księ­garka, re­dak­torka. De­biu­to­wała w „To­po­sie” w 2007 roku. Jest lau­re­atką kil­ku­na­stu kon­kur­sów i tur­nie­jów po­etyc­kich. Dru­ko­wana w cza­so­pi­smach li­te­rac­kich (np. „Au­to­graf”, „Lampa”, „Bliza”) jako Jo­anna Her­man. Au­torka tek­stów pio­se­nek do spek­ta­kli te­atral­nych dla dzieci, epi­zo­dystka fil­mowa. Jej de­biu­tancki tom ce­chy wspólne uka­zał się w paź­dzier­niku 2023 roku.

ROZ­MOWA

Jak trwoga, to do sióstr

zSAN­DRĄ FRY­DRY­SIAK i MARTĄ MAJ­CHRZAKroz­ma­wiająKA­TA­RZYNA KA­ZI­MIE­ROW­SKA i ZU­ZANNA KO­WAL­CZYKry­sunkiOLA NIE­PSUJ

SIO­STRZEŃ­STWO TO SO­JUSZ stra­te­giczny, który wy­cho­dzi da­leko poza re­la­cje pry­watne, jak przy­jaź­nie czy więzi ro­dzinne. Mo­żemy być w sio­strzeń­stwie nie tylko z tymi, które są w na­szych ko­le­żeń­skich krę­gach, lecz także z tymi, z któ­rymi nie łą­czy nas żadna pry­watna re­la­cja, a być może różni nas wiele.

Zu­zanna Ko­wal­czyk: Przed na­szym spo­tka­niem za­sta­na­wia­łam się, jak mo­żemy stwo­rzyć at­mos­ferę sio­strzeń­stwa do roz­mowy o sio­strzeń­stwie. Ale ta aura za­ufa­nia i otwar­to­ści wy­two­rzyła się sa­mo­ist­nie, jesz­cze za­nim włą­czy­ły­śmy dyk­ta­fon. Nie zna­jąc się do­brze, za­czę­ły­śmy roz­ma­wiać o bli­skich nam wąt­kach zwią­za­nych z cia­łem, re­la­cjami, sek­su­al­no­ścią. To za­sługa współ­dzie­le­nia bańki czy w ogóle ko­bie­cych do­świad­czeń?

San­dra Fry­dry­siak: