Pionierki Internetu - Claire L. Evans - ebook

Pionierki Internetu ebook

Claire L. Evans

0,0
47,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

O kobietach, bez których nie byłoby Internetu. Najnowsza historia pełna jest opowieści o mężczyznach wizjonerach pracujących w garażu nad wynalazkami, które zmieniły oblicze świata. Rzadko jednak pamięta się o kobietach wizjonerkach, które od zawsze były pionierkami w dziedzinie nowych technologii: od wiktoriańskiej arystokratki Ady Lovelace, autorki pierwszego programu komputerowego, do zainspirowanych cyberpunkiem programistek webowych w latach 90. XX wieku. Claire L. Evans w pasjonujący sposób opowiada o kobietach, dzięki którym możemy dziś korzystać z Internetu, przywracając należne im miejsce w historii. Poznajemy między innymi Grace Hopper, bezkompromisową matematyczkę, która po drugiej wojnie światowej zdemokratyzowała programowanie, wprowadzając język programowania niezależny od architektury komputera, Stacy Horn, która w latach 80. ze swojego mieszkania w Nowym Jorku zarządzała pierwszą na świecie siecią społecznościową, czy Elizabeth „Jake” Feinler, która sprawiła, że Internet stał się czymś więcej niż zbiorem adresów IP. Napisana z ogromnym poczuciem humoru książka Evans nie tylko odkrywa przed nami nieznane dotąd kobiece oblicze historii Internetu, lecz także przedstawia swoje bohaterki jako wzór kompetentnych, nieustępliwych i niezależnych kobiet na miarę XXI wieku. Pionierki Internetu to pean na cześć kobiet, które skonstruowały płytę główną i inne niezbędne części komputera… To zbiór wciągających esejów o życiu mało znanych matematyczek, wynalazczyń i cyberaktywistek. Evans to wnikliwa i inteligentna obserwatorka rzeczywistości… Jej książka to przewodnik po cyberprzestrzeni, napisany z kobiecej perspektywy, bardzo potrzebnej w dzisiejszych czasach.

„New York Times”

Zbiór porywających opowieści o kobietach, które przyczyniły się do powstania przemysłu cyfrowego.

„Wall Street Journal”

W swojej inspirującej książce Claire Evans dokumentuje nieoceniony wkład wielu kobiet w powstanie Internetu.

„Scientific American”

Claire L. Evans współpracuje z takimi tytułami jak „Vice”, „The Guardian”, „Wired” i „Aeon”, jest także założycielką i redaktorką „Terraform” – należącego do „Vice” działu poświęconego science fiction. Była redaktorką witryny technologicznej „Vice Motherboard”, współpracowała z „Grantland” i pisała dla „National Geographic” bloga Universe poświęconego kulturze popularnej i nauce. Śpiewa w popowej grupie Yacht i mieszka w Los Angeles.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 434

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wstęp

Mój DELL

Kiedy byłam młodsza, miałam Della.

Była to beżowa skrzynka podpięta do Internetu przy pomocy modemu 28,8k, który wydawał z siebie trzaski, piski i szumy za każdym razem, kiedy nawiązywał połączenie. Klawisze tej maszyny były tak wysokie jak kostki cukru i lekko wklęsłe. Urządzenie zajmowało krótszą część biurka w kształcie litery L, które znajdowało się w azylu mojej sypialni. Przez lata pokrywałam biały laminat blatu geologicznymi warstwami kolejnych nalepek. Odrywane jedna po drugiej, pozwoliłyby odkryć wcześniejsze wersje naklejającej je dziewczyny, niczym cukierek, ujawniający kolejne smaki podczas rozpuszczania się w ustach. Pokój nastoletniej dziewczyny to kabina pilota, ołtarz i łono – mieści jej najświętsze rzeczy, stanowi schronienie w okresie dorastania, aż wreszcie wypuszcza ją w świat.

Mój Dell również podlegał zmianom. Działał pod kontrolą każdego systemu operacyjnego Microsoftu, od MS DOS po Windows 95. Epoka DOS była cudowna – gry na dyskietkach, komendy wpisywane w intepreterze poleceń. Z czasem ramkę monitora wykonaną z matowego plastiku pokryły warstwy lakieru do paznokci i samoprzylepne karteczki. ZACZNIJ ŻYĆ, napisałam markerem na obudowie Della, w gniewie, z oddaniem.

Kiedyw moim życiu pojawił się Internet, miałam wrażenie, że monitor zamienił się w szklaną bramę. Za nią otwierał się nieskończony kanał. Kiedy modem się zacinał, obsypywałam go komplementami: „Jesteś takim dobrym urządzeniem, wiem, że potrafisz wszystko”. Była to moja własna tradycja, przed którą nie potrafiłam się powstrzymać. Wierzyłam wtedy, że informacja, tak samo jak ludzie, potrzebuje wsparcia w drodze przez świat. W pierwszych latach korzystania z sieci nauczyłam się pisać w HTML-u i tworzyć proste strony poświęcone ulubionym zespołom. Wysyłałam żarliwe e-maile dawnym znajomym z letnich obozów. Znajdowałam odpowiedzi na pytania, które wstydziłam się zadać. Nawiązałam korespondencyjny kontakt z osobami, z którymi potem bałam się spotkać na żywo. Relacjonowałam swój dzień w małych, nieistniejących już społecznościach. Krótko mówiąc, stałam się sobą, korzystając z wolności, jaką dawał mi komputer, zarówno z wolności „od” – odosobnienia, nieśmiałości, niewiedzy – jaki z wolności „do” – uczenia się, eksperymentowania, odkrywania i zabawy.

Porzuciłam Della, kiedy wyjechałam do college’u z Sony VAIO, jednym z tych tragicznych, agresywnie reklamowanych modeli laptopów, które niewątpliwie zapełnią przyszłe muzea technologii, wyposażonym w odłączaną podstawkę, w której mieściła się dodatkowa bateria, służąca głównie do podgrzewania kolan. Jak większość elektroniki użytkowej, tak i mój Dell zapewne trafił na wysypisko śmieci albo też popłynął kontenerowcem do Chin, Malezji, Indii czy Kenii, gdzie został rozebrany niczym tuszka kurczaka, wycięto z niego kable, wyrwano z wnętrzności cenne metale i rudy. Dzisiaj zastanawiam się, jak pokryty warstwą brokatowych lakierów monitor musiał wyglądać w oczach źle opłacanych robotników pracujących na toksycznym polu nieprzetworzonych elektrośmieci, którzy zmielili mojego Della na plastikowy pył. Komputery, nawet kiedy są już przestarzałe, nigdy całkiem nie znikają – stają się tylko problemem kogoś innego. Masowo produkowane, tworzą część naszej pamięci kulturowej, stają się awatarami – pejzażu dzieciństwa, jak mój Dell, albo ogółu komputerów osobistych, jak Macintosh, którego nigdy nie miałam. Bez wątpienia właśnie dlatego historię technologii tak często traktujemy jako następowanie po sobie stopniowo mądrzejszych maszyn: od chińskich liczydeł po zajmujące całe pokoje urządzenia doglądane przez uległych pracowników, od szaf chłodniczych z monitorami kineskopowymi po coraz mniejsze wcielenia silikonu i plastiku, kurczące się ostatecznie do dobrze nam znanych szklanych płytek kieszonkowych rozmiarów. I w każdym punkcie aż kusi, by opiewać skrzynkę. Wskazać którąś i powiedzieć: „Ludzie, którzy ją zrobili, zmienili świat”. To nie jest historia tych ludzi.

To jest opowieść o kobietach.

To także książka o zastosowaniu komputerów, rzeczywistych i potencjalnych. Nie znaczy to, że mężczyźni robią, a kobiety stosują – nic podobnego – jednak zwykle opowiada się tę technologiczną historię o mężczyznach i maszynach, natomiast ignoruje się kobiety i tworzone przez nie sygnały. Kobieca praca intelektualna stanowiła pierwotną technologię informacyjną i to kobiety podniosły podstawowe operacje maszyn obliczeniowych do rangi sztuki zwanej programowaniem. To one dały skrzynce język. Zaprzęgły bezrozumne komputery typu mainframe do służby publicznej, pokazując, w jaki sposób produkty przemysłu mogą służyć ludziom, jeżeli traktować je z takim zamierzeniem. Kiedy Internet był jeszcze niezdyscyplinowaną zbieraniną hostów, to kobiety rozwijały protokoły komunikacyjne, kierujące przepływem ruchu i umożliwiające jego rozwój. Zanim w naszym życiu pojawiła się ogólnoświatowa sieć WWW, akademiczki i informatyczki tworzyły systemy zamieniające ogromne składy cyfrowej informacji w wiedzę – porzuciliśmy je na rzecz bezrozumnej prostoty. Kobiety budowały imperia w okresie bańki internetowej i znalazły się wśród tych osób, które jako pierwsze założyły i pielęgnowały wirtualne społeczności. To, czego się wtedy nauczyły, może posłużyć nam i dziś, jeżeli tylko ich posłuchamy.

Żadnego z wymienionych działań nie da się precyzyjnie wymierzyć, przez co trudno uporządkować, a jeszcze trudniej upamiętnić wkład tych kobiet w informatykę. Chociaż ta książka wiele zawdzięcza szczegółowym badaniom historycznym, na które się powołuje, korzystałam również z przytoczonych tu bezpośrednich relacji kobiet oraz z fragmentarycznej dokumentacji typowej dla historii technologii: zrzutów ekranu, archiwów czatów, pozbawionego dalszego wsparcia oprogramowania, przestarzałych instrukcji obsługi i niewyświetlających się poprawnie stron sieciowych. Robiłam, co w mojej mocy, by przebadać artefakty oprogramowania, które przetrwały – uczyłam się komend unixowych oraz społecznych konwencji dawnej kultury internetowej z pilnością studenta na zagranicznym stypendium. Niech serwery szumią na tyle długo, by więcej osób mogło uprawiać wirtualną turystykę, ponieważ z czasem te miejsca będą coraz trudniejsze do znalezienia. Ironią losu jest to, że chociaż pamięć komputerowa się zwielokrotnia, nasza zdolność do przechowywania wspomnień osobistych pozostaje kwestią woli, ograniczoną przez czaszkę i poszerzaną tylko przez naszą zdolność opowiadania historii.

Na tych stronach występują kobiety o wykształceniu technicznym, w tym jedne z najlepszych programistek i inżynierek w historii tego medium. Są akademiczki i hakerki*. Ale także działaczki kultury, graficzki, projektantki gier i samozwańcza „największa suka Alei Krzemowej”. Choć różnią się doświadczeniami, łączy je jedno: wszystkie troszczą się o użytkownika. Skrzynka nigdy nie uwiodła ich na tyle, żeby zapomniały, do czego służy – ma wzbogacać ludzkieżycie. Jeżeli interesują was kobiety w historii technologii, szukajcie ich najpierw tam, gdzie technologia sprawia, że życie jest lepsze, łatwiejsze i bardziej spójne. Szukajcie miejsc, w których forma ustępuje przed funkcją. Komputer jest maszyną kondensującą świat w cyfry, które przetwarzai którymi manipuluje. Uczynienie tego zrozumiałym dla tak wielu ludzi, jak to możliwe, bez względu na ich umiejętności techniczne, nie jest zasadniczo kobiecym zajęciem. Zresztą żadna praca nim nie jest. Takowe nie istnieje. Niemniej jednak wszystkie kobiety, z którymi rozmawiałam, zdawały się to rozumieć i traktować jako zasadnicze, niezbywalne i słuszne.

Życie ze skrzynką, która jednoczy świat, jest doświadczeniem poszerzającym horyzonty, zmieniającym życie, a nawet trochę magicznym. Jednak skrzynka sama w sobie nadal jest tylko przedmiotem. Jeżeli rozebrać ją na części i zutylizować, będzie zatruwała Ziemię przez tysiąclecia, a jej trwanie można uzasadnić tylko wówczas, kiedy wierzymy, że to, do czego służy przed trafieniem na składowisko odpadów, jest wartościowe. Duchowe wręcz. Komputery konstruuje się po to, żeby były włączane, kable służą do podłączania, a linki do klikania. Bez ludzkiej obecności może płynąć prąd, ale nie sygnał. To my ożywiamy ten przedmiot. My nadajemy mu znaczenie, a w tym znaczeniu leży jego wartość. Książki o historii opiewają twórców maszyn, lecz tak naprawdę świat zmieniają użytkownicy tych maszyn – oraz osoby, które dla nich projektują.

Kobiety pojawiają się na początku każdej ważnej fali w technologii. Nie jesteśmy pomocniczkami: odgrywamy kluczową rolę, choć często pozostajemy niedostrzegane. Czasem najcudowniejszy wkład opisany na tych stronach rozkwitał na poboczach infostrady. Zanim nowa dziedzina wykształciła swoją hierarchię, i na długo zanim zaczęła przynosić pieniądze, kobiety eksperymentowały z nowymi technologiami i wydobywały z nich więcej, niż zakładał projekt. Raz za razem kobiety zajmowały się zadaniami, których nikt nie uważał za ważne – dopóki owe zadania takimi się nie stały. Nawet programowanie komputerów początkowo zrzucono na dziewczyny zatrudnione do przepinania kabli i niczego więcej – dopóki kable nie stały się wzorcami, a wzorce językami i nagle programowanie okazało się być czymś, co warto opanować.

Kilka uwag zanim zaczniemy. Przyjmuję w tej książce za pewnik, że płeć biologiczna ma się tak do kulturowo-społecznej jak ciało do duszy. „Kobieta” dla każdego oznacza coś innego. Słowo to może być ucieleśniane na nieskończoną liczbę sposobów i każde rozluźnienie kategorii oswabadza wiele istnień. Niemniej jednak kobiety często mają podobne doświadczenia i, szczególnie w środowiskach w których stanowimy mniejszość, dobrze jest szukać wspólnoty cech, które mogą umocnić naszą solidarność. I jeszcze jedno – historia komputerów to alfabetyczna sałatka. Dowiemy się, co to ENIAC, UNIVAC, ARPANET, PLATO i WWW. Czytanie tych akronimów bez wrażenia, że przeszłość do was wrzeszczy, może być trudne. Nie wpadajcie w rozpacz, proszę. To część zabawy.

W drogę zatem. Mój Dell zniknął, jego pamięć została wymazana. To, co po nim pozostało, to nie zarysowania na twardym dysku, lecz ślady w umyśle osoby – użytkownika dyrygującego zeramii jedynkami. Moje wspomnienia o Dellu są jak wspomnienia związane z rodziną i przyjaciółmi. To pamięć spędzonych wspólnie chwil, odbytych podróży. Wspomnienia odkryć i przekraczania granic. To właśnie jest cudowne w technologii – nigdy nie jest całkiem odrębna od nas. Podobnie jak młotek wzmacnia rękę czy soczewka wzrok, tak komputer rozszerza osobę, pozwala nawet nastoletniej dziewczynie dotknąć więcej świata. Ja jestem komputerem, a komputer jest mną.

Nie będę ostatnią, która czuje w ten sposób. I na pewno nie byłam pierwszą.

* Potocznie „haker” to włamywacz komputerowy, natomiast w żargonie informatycznym „haker” to, ktoś, kto ma duże umiejętności techniczne, pasjonat wymyślający sztuczki ułatwiające programowanie i wyszukujący dostęp do zabezpieczonych zasobów. Złośliwy cyberprzestępca działający dla zysku to „cracker” (przyp. tłum.).

Część pierwsza

Kilodziewczyny

1

Potrzebny komputer

Nowy Jork, rok 1892. W styczniu na Ellis Island uruchomiono centrum przyjmowania imigrantów. W marcu w Springfield w stanie Massachusetts instruktor YMCA [Związku Chrześcijańskiej Młodzieży Męskiej], który rozpaczliwie szukał jakiegoś zajęcia dla grupy wariujących z nudów chłopaków, zorganizował pierwszy publiczny mecz „piłki koszykowej”. Kończy się jednak zima i jest pierwszy maja, niedługo zacznie się lato, niedługo zacznie się XX wiek. Nie ma jeszcze ekranu, myszki, bajtów, pikseli i mój Dell pojawi się dopiero za sto lat, jednak w rubryce ogłoszeń drobnych „New York Timesa” jest coś dziwnego.

„a computer wanted”, głosi. Czyli: „Potrzebny komputer”1.

To pierwszy przypadek użycia słowa „komputer” w druku. Ogłoszenie nie zostało zamieszczone przez niedyskretnego podróżnika w czasie, który utknął w końcówce XIX wieku i nie mógł wytrzymać bez dobrze znanej poświaty swojego MacBooka. W gazecie zamieściło je waszyngtońskie Obserwatorium Astronomiczne Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, które wówczas od kilku lat zajmowało się astronomią matematyczną. Wyliczało – ręcznie – położenie Słońca, gwiazd, Księżyca i planet na nocnym niebie. Kierownictwo obserwatorium nie chciało tamtej wiosny kupić komputera. Chciało go zatrudnić.

Przez blisko dwieście lat słowo computer określało stanowisko pracy. Dotyczyło kogoś, kto zarobkowo przeprowadza computations, czyli obliczenia. Gdyby ktoś przeglądał „Timesa” tamtego majowego dnia w 1892 roku i zdecydował się na owo ogłoszenie odpowiedzieć, wkrótce przystąpiłby do egzaminu z algebry. Była to dość ciepła posadka – osoby, które mieszkały nieopodal, pracowały w przytulnym, pozbawionym rygoru formalności biurze w Cam­bridge, położonym daleko od samego Obserwatorium, stojącego nad Potomakiem. Spędzały tam pięć godzin dziennie, przy trzaskającym ogniem kominku, wykreślając mapy nieba za pomocą tablic dla poszczególnych ciał niebieskich i robiąc częste przerwy na omówienie ówczesnych teorii naukowych. Reszta pracowała z domu, na szczegółowych planach matematycznych otrzymanych pocztą. Dokonywanie obliczeń, jak zauważył jeden z historyków, było pierwotnie zajęciem chałupniczym2.

Każdego dnia ci ludzie dokonujący obliczeń – niczym dzisiejsze komputery – stopniowo rozwiązywali skomplikowane, wielkie zadania matematyczne. Nie robili tego sami. Nowo zatrudniona osoba stałaby się częścią zespołu – każdy przetwarzał niewielki zakres danych, a niektórzy dorabiali, sprawdzając obliczenia innych. Przy pomocy tylko pióra i papieru pracownicy Obserwatorium Marynarki wyliczali położenie ciał niebieskich, tak samo jak inne biura obliczeniowe zachodniego świata wspierały balistykę, żeglugę morską czy czystą matematykę. Nie zbierali pochwał jako jednostki, lecz bez względu na to, jaki pojawił się problem, walnie przyczyniali się do jego rozwiązania.

Biura obliczeniowe były fabrykami, których pracownicy utrzymywali się z pracy umysłów, a nie rąk. XIX-wieczny brytyjski matematyk Charles Babbage – którego pragnienie prowadzenia obliczeń przy pomocy pary wodnej doprowadziło do ważnych wydarzeń w początkach rozwoju maszyn matematycznych – to, czym zajmowały się ówczesne ludzkie biura obliczeniowe, nazwał „pracą intelektualną”3. Traktował to jako pracę wykonywaną przy użyciu mózgu, tak samo jak wbijanie gwoździa jest pracą wykonywaną przy użyciu ręki. Rzeczywiście, dokonywanie obliczeń było brudną robotą instytucji naukowych – zanim te ludzkie komputery przestały być potrzebne, przygotowywały trajektorie balistyczne dla wojsk lądowych Stanów Zjednoczonych, łamały nazistowskie szyfry w Bletchley Park, przetwarzały dane astronomiczne na Harvardzie i pomagały w analizach numerycznych rozszczepienia jądra atomu w projekcie Manhattan. Mimo różnorodności wykonywanych prac, ludzkie komputery miały jedną wspólną cechę. Były kobietami.

W każdym razie większość z nich. Obserwatorium Marynarki przyjęło tylko jedną kobietę komputer do Biura Almanachu Nawigacyjnego, choć zyskała ona największą sławę spośród wszystkich – Maria Mitchell, kwakierka z wyspy Nantucket, przed ukończeniem trzydziestego roku życia otrzymała medal od króla Danii za odkrycie nowej komety na nocnym niebie. To ciało niebieskie nazwano potem Kometą Panny Mitchell. W obserwatorium Mitch­ell wyliczyła efemerydę Wenus, będąc, jak powiedział jej przełożony, jedynym „komputerem” tak pięknym, żeby poradzić sobie z najpiękniejszą z planet.

Obecność kobiety w grupie obliczeniowej była niezwykła jak na tamte czasy, ale to się szybko zmieniało. Maria Mitchell odkryła kometę ledwie rok przed Zjazdem Kobiet w Seneca Falls* poświęconym prawom kobiet, który został w dużej mierze zorganizowany przez aktywistki kwakierki. Wspólnota religijna, do której należała, jako jedyna zezwalała kobietom na głoszenie kazań, a ojciec Marii, astronom amator, silnie lobbował na rzecz uznania jej zasług. Jednak już przed końcem XIX wieku wykonywanie obliczeń w dużej mierze stało się domeną kobiet. To pracownice intelektualne dzielące trudne do rozwiązania zadania na numeryczne kroki, podobnie jak robią to dzisiaj maszyny, zapoczątkowały epokę prowadzonych na dużą skalę badań naukowych.

W połowie XX wieku przeprowadzanie obliczeń do tego stopnia uważano za należące do kompetencji kobiet, że kiedy pojawiły się maszyny obliczeniowe, ewoluujące obok i w dużej mierze niezależnie od swoich ludzkich odpowiedników, matematycy szacowali ich moc w „dziewczynolatach”, a jednostki pracy wykonywanej przez maszynę określali jako odpowiednik jednej „kilodziewczyny”. Oto historia tych kilodziewczyn. Zaczyna się, jak przystało na piękne wzory, od krosna4.

Pajęcza praca

Zasada działania krosna tkackiego jest prosta, lecz w osnowie i wątku nici splata się całe społeczeństwo technologiczne. Tkaniny mają duże znaczenie dla człowieczeństwa i – podobnie jak oprogramowanie – zawierają w sobie zakodowane znaczenie. Jak zauważa brytyjska teoretyczka kultury Sadie Plant, każdy kawałek tkaniny jest zapisem jego tkania, powiązanym układem umiejętności, czasu, surowców i pracowników. „Widoczny wzór” każdego kawałka tkaniny, jak pisze Plant, „jest integralnie związany z procesem jego produkcji – program i wzór są nierozłączne”5. Ten proces, oczywiście, historycznie dotyczy kobiet. Wokół krosien, przy kołowrotkach, w kółku robótek ręcznych, zarówno w starożytnym Egipcie oraz w Chinach, jak i w południowo-wschodniej Europie, pięć wieków przed chrześcijaństwem, kobiety tworzyły ubrania, schronienie, oznaki statusu, a nawet walutę.

Jak wiele przyjętych wzorców, tak i ten został zakłócony przez rewolucję przemysłową, kiedy francuski tkacz, Joseph-Marie Jacquard, zaproponował nowy sposób wytwarzania tekstyliów – nie ręcznie, lecz przy pomocy cyfr. W przeciwieństwie do tradycyjnego krosna, ożywianego jedynie przez pomysłowość pracującego na nim tkacza, wynalazek Jacquarda produkował nadzwyczaj skomplikowane tekstylia według wzorów wydziurkowanych w sekwencjach papierowych kart, możliwych do powielenia i dokładnych w stopniu przewyższającym margines ludzkiego błędu. Na powstałe w ten sposób adamaszek, brokat i sprawiający wrażenie pikowanego matelasse panował ogromny popyt w całej Europie, lecz wpływ krosna Jacquarda wykraczał daleko poza przemysłową produkcję tkanin – jego karty dziurkowane, które po raz pierwszy w historii oddzieliły wzór od procesu, stały się elementem pierwszych komputerów. Wzory zakodowane na papierze, które informatycy później nazwali „programami”, potrafiły równie łatwo co nici w sensowny sposób splatać cyfry.

Krosno Jacquarda sprawiło, że wykwalifikowani robotnicy, i mężczyźni, i kobiety, stracili pracę. Niektórzy wyładowali swój gniew na ramach nowych maszyn, ogłaszając bohaterem ludowym apokryficznego Neda Ludda, tkacza, który pod koniec XVIII stulecia ponoć zniszczył dwie maszyny dziewiarskie do wyrobu pończoch. Określenie luddyści stosujemy obecnie w sensie pejoratywnym, na opisanie osób żywiących bezpodstawną niechęć do technologii, lecz podówczas z ich sprawą raczej sympatyzowano. Nawet lord Byron patrzył na nich z przychylnością. W pierwszym wystąpieniu w Izbie Lordów w 1812 roku bronił zorganizowanych niszczycieli maszyn, porównując efekty mechanicznego tkania przez krosno Jacquarda do „pajęczej pracy”. Prywatnie martwił się, że z uwagi na współczucie dla luddystów sam może zostać wzięty za „na poły niszczyciela maszyn”. Nie był nim oczywiście – a ponadto całkowicie się mylił co do pajęczej pracy6.

Nawet wtedy, kiedy Byron wygłaszał swoje przemówienie, krosna Jacquarda nieprzerwanie produkowały tkaniny, które jakością oraz ilością przewyższały wszystko, co świat dotąd widział. W posiadaniu matematyka Charlesa Babbage’a znajdował się portret Josepha Marie Jacquarda utkany z tysięcy jedwabnych nici przy pomocy dwudziestu czterech tysięcy kart dziurkowanych, i to utkany tak misternie, że goście regularnie brali go za rycinę. I chociaż ów portret był znakomitym przedmiotem sam w sobie, wyobraźnię Babbage’a tak naprawdę rozpalało samo krosno oraz programy na kartach dziurkowanych. „Wiadomo”, ogłosił, „że krosno Jacquarda nadaje się do utkania dowolnego deseniu, jaki tylko podsunie człowiekowi wyobraźnia”7. Jeżeli owa wyobraźnia da się przełożyć na wzór, ten może być w nieskończoność powielany, w dowolnej ilości, na dowolnym materiale, na dowolnym poziomie szczegółowości, w dowolnej kombinacji kolorystycznej, bez degradacji. Babbage zdawał sobie z sprawę z głębi znaczenia programu zawartego na kartach perforowanych, ponieważ wzory matematyczne działają w taki sam sposób – wykorzystywane wielokrotnie, nigdy się nie zmieniają.

Był pod tak wielkim wrażeniem krosna Jacquarda, że większą część życia spędził, projektując maszyny obliczeniowe sterowane kartami perforowanymi. Aby opisać ich działanie, wręcz przyjął język zakładu włókienniczego, pisząc o „magazynie”, w którym liczby są przechowywane, oraz o „młynie”, w którym są przetwarzane, analogicznie do współczesnej komputerowej pamięci i procesora. Liczby miały przechodzić przez maszyny Babbage’a, łącząc się jak nici, które stają się tkaniną8.

Urządzenia Babbage’a – maszyna różnicowa, czyli uruchamiany korbą mechaniczny kalkulator mający obliczać tablice matematyczne dla funkcji wielomianowych, oraz bardziej skomplikowana maszyna analityczna – tak dalece wykraczały poza swoje czasy, że na ogół są traktowane jako anachronizmy historyczne. Te projekty mechaniczne wymagały poziomu precyzji technicznej, jakiego nigdy wcześniej nie próbowano osiągnąć, choć brytyjski rząd, który widział w tablicach matematycznych interes narodowy, był skłonny zaryzykować. W 1823 roku sfinansował konstrukcję maszyny różnicowej, przeznaczając na to początkowo tysiąc siedemset funtów – niemal dwadzieścia lat później, kiedy projekt spisano na straty, kosztował dziesięć razy więcej i nadal nie uzyskano nic z tej, jak określił to premier, „bardzo kosztownej zabawki”, „bezwartościowej z punktu widzenia nauki”, z wyjątkiem kilku częściowych modeli i czterdziestu metrów kwadratowych skomplikowanych rysunków schematycznych9.

Te maszyny przyniosły Babbage’owi sławę – a może raczej niesławę – jednak bardzo mało żyjących w jego czasach ludzi było intelektualnie przygotowywanych do zrozumienia tego, co miałyby robić, a co dopiero w jaki sposób. Jedną z tych osób była córka lorda Byrona, Ada. W swoim krótkim życiu jedno osiągnęła z pewnością – dzięki niej pajęcza praca, którą jej ojciec tak zlekceważył, będzie się rozprzestrzeniać, niepowstrzymana, i przetrwa do następnego stulecia, a także później.

Promienie z każdego zakątka wszechświata

Ada powstała z połączenia osobliwych sił. Była owocem namiętnego, trwającego rok małżeństwa pomiędzy Byronem a błyskotliwą arystokratką o upodobaniu do matematyki, Anną Isabellą Milbanke, zwaną Annabellą. Byron był, w mniemaniu dawnej kochanki, „szalony, zły i niebezpieczny”, a jego namiętności typowe dla romantyzmu pod każdym względem – natomiast Annabella była tak rozsądna i dobrze wychowana, że Byron żartobliwie nazywał ją „Księżniczką Równoległoboków”. Para rozeszła się pośród pogłosek, że osławionego Byrona z przyrodnią siostrą Augustą łączy coś więcej niż tylko zwyczajowe stosunki między rodzeństwem10.

Rozstanie wywołało skandal, a Annabella zdecydowanie nie chciała, żeby córka odziedziczyła po ojcu dzikość charakteru czy cierpiała wskutek jego złej sławy. Aby dziewczynka prowadziła przykładne życie, matka już od czwartego roku życia Ady rozpoczęła rygorystycznie prowadzony kurs nauczania matematyki. Matematyka – przeciwieństwo poezji. A przynajmniej tak sądziła.

Byron uciekł do Włoch wkrótce po narodzinach Ady. Nigdy się nie poznali, chociaż często o nią pytał. „Czy dziewczynka ma wyobraźnię?” – pisał do Augusty, doskonale wiedząc, że Annabella, która celowo trzymała córkę z dala od ludzi, niczego nie zdradzi. Byron zmarł w 1824 roku w Grecji, nieromantycznie na grypę, kiedy Ada miała zaledwie dziewięć lat. Na łożu śmierci zawołał do swojego lokaja: „O, moje biedne drogie dziecko! Moja droga Ado! Mój Boże, ileż bym dał, żeby ją ujrzeć! Przekażcie jej moje błogosławieństwo!”11.

Jego ciało wysłano statkiem do Anglii, a na ulicach Londynu zgromadziły się wielkie tłumy pragnące zobaczyć liczący czterdzieści siedem powozów kondukt pogrzebowy. Gdy Ada w końcu poznała imię swojego ojca, opłakiwała go, chociaż nie wydaje się, by ona i jej matka darzyły wielkim szacunkiem jego spuściznę – wiszący w ich domu portret Byrona do ukończenia przez Adę dwudziestego roku życia był zakryty ciężką draperią. Jednak odziedziczyła po nim zmienny temperament. „Nie wierzę, by mój ojciec był (czy w ogóle mógł się stać) takim Poetą, jaką ja będę Analityczką (i Metafizyczką)”, pisała do Charlesa Babbage’a w późniejszym życiu, „albowiem we mnie te dwa aspekty są ze sobą nierozerwalnie złączone”12.

Na bystry, analityczny umysł Ady wpływała jej szalona wyobraźnia. Ponieważ jako kobieta nie miała szans na zdobycie wykształcenia uniwersyteckiego, korzystała z edukacji domowej. Będąc nad wiek rozwiniętym i bardzo samotnym dzieckiem, projektowała maszyny latające i maszerowała wokół stołu bilardowego, grając na skrzypcach. Często chorowała, miewała ataki, jak to wówczas nazywano, histerii i ledwie przeżyła poważny trzyletni atak odry, przy czym Annabella podwoiła ilość prac domowych, skoro córka leżała przykuta do łóżka. Jednak Ada była nieposkromiona, niespokojna i charyzmatyczna, a kiedy prześcignęła swoich nauczycieli, jednego nawet uwodząc, kształciła się sama, korzystając z książek i korespondując z wieloma z najznamienitszych umysłów XIX-wiecznej Anglii.

Była ledwie nastolatką, kiedy nawiązała bliską przyjaźń ze znaną brytyjską uczoną, Mary Somerville, która odpowiadała na jej pytania i zachęcała do dalszych studiów. Logik Augustus De Morgan wysyłał Adzie pocztą zadania, a potęga umysłu widoczna w jej odpowiedziach wprawiała go w osłupienie. Zachwycał się, że gdyby była mężczyzną, jej „talent do pojmowania mocnych stron i prawdziwych trudności podstawowych zasad” uczyniłby z niej „niezwykłego badacza matematyki, być może jednego z najwybitniejszych”13. Ada nie cofała się przed trudnościami i uczyła się w osobliwy sposób – kwestionowała podstawy matematyki, żeby dojść do ich zasadniczego znaczenia i w pełni je zrozumieć.

Charlesa Babbage’a poznała, kiedy wraz z matką wybrały się w Londynie obejrzeć jego maszynę różnicową, pierwszą z jego bardzo kosztownych, zdecydowanie nieukończonych maszyn matematycznych. Ada miała lat siedemnaście, natomiast Babbage czterdzieści dwa. Odsłonił urządzenie – a właściwie jego część – w salonie, w którym urządzał sobotnie wieczorki towarzyskie, przyciągające najznamienitsze nazwiska socjety: bywali tam Charles Darwin, Michael Faraday, Charles Dickens, książę Wellington. Było to wkrótce po zgodnym z przyjętymi zasadami debiucie dworskim Ady, podczas którego ubrana w atłasy oraz tiule szeptała do matki oceny rozmaitych książąt, którym była przedstawiana: Wellington jej się spodobał, podobnie Książę Orleanu, ale Talleyrand? Uznała go za „starą małpę”14.

Ada sumiennie krążyła po salonie, jednak nie dbała o powinności towarzyskie. Natychmiast zafascynowała ją jednak maszyna Babbage’a, ciężka bryła połączonych mosiężnych kół zębatych. „Podczas gdy pozostali goście wpatrywali się w pracę tego pięknego instrumentu z miną, i ośmielę się powiedzieć, uczuciem, z jakim część dzikusów podobno reagowała na lustro czy wystrzał broni”, pisał jeden ze świadków tego wydarzenia, „panna Byron, mimo młodego wieku, rozumiała zasadę działania i dostrzegła wielkie piękno tego wynalazku”15.

Wkrótce potem Ada, zaślubiwszy sensownego arystokratę, starszego o dziesięć lat, stała się Adą Augustą King, a trzy lata później, kiedy jej męża wyniesiono do wyższej godności, hrabiną Lovelace. Zanim skończyła dwadzieścia cztery lata urodziła troje dzieci – jeden z synów otrzymał imię po jej ojcu – i prowadziła domostwa w Surrey oraz w Londynie, ale nadal codziennie studiowała matematykę i fascynowała się maszyną różnicową.

Prosiła Babbage’a, by pozwolił sobie pomóc przy konstruowaniu maszyn. „Mam nadzieję, że pan o mnie pamięta”, pisała do niego wroku 1840. „Mam na myśli moje zainteresowania matematyczne. Wie pan z pewnością, że to największa uprzejmość, jaką ktokolwiek mógłby mi wyświadczyć”16. Bycie hrabiną wiązało się z powinnościami towarzyskimi, które okazały się szalenie absorbujące i odrywały Adę od jej prawdziwych namiętności – chciała iść za powołaniem i podążać ścieżką zawodową, praktykować matematykę w jakiś użyteczny sposób, który mógłby przypieczętować jej spuściznę tak, jak poematy jej ojca przypieczętowały jego spuściznę. Z pisanych przez nią listów – do Babbage’a, matki, rozlicznych przyjaciół – wyłania się kobieta udręczona paraliżującym strachem, że być może nie znajdzie sposobności, by zapisać się w historii matematyki. Była przekonana o wyjątkowości swoich talentów – zarówno o ogromnej zdolności rozumowania wpojonej przez matczyną edukację domową, jak i umiejętności „intuicyjnego postrzegania tego, co ukryte”, będącej dziedzictwem nieobecnego w jej życiu ojca. „Potrafię skupiać promienie dobiegające z różnych zakątków wszechświata w jedną wiązkę światła”, napisała do matki, martwiącej się, że córka popada w szaleństwo17.

Ada darzyła swojego męża uczuciem – nazywała go „swoim ulubionym zwierzątkiem” – ale życie umysłowe poświęciła Babbage’owi i jego maszynom. Została jego akolitką, a potem rzeczniczką. Przemawiał do niej jego obrazoburczy sposób myślenia – podziwiała wyobraźnię jego wynalazków. Wychowana w odosobnieniu, pod surowym okiem matki zdecydowanej uczynić wszystko, żeby okiełznać jakiekolwiek ślady poetyckich skłonności lorda Byrona, Ada miała poczucie, że Babbage ją docenia. Podobnie jak ona, rozumiał, że operacje na liczbach – najwyższe poziomy matematycznego rozumowania – mają głębokie implikacje metafizyczne. Ta matematyka była sama w sobie formą poezji.

Kiedy jednak Ada została mężatką, Babbage prawie zrezygnował z prac nad maszyną różnicową. Chociaż może i urządzenie robiło wrażenie na brytyjskiej socjecie przewijającej się przez jego sobotnie wieczorki, to było jedynie bardzo skomplikowaną maszyną dodającą, która generowała rzędy liczb przy użyciu metody różnic skończonych. Maszynę różnicową można byłoby wykorzystywać do przygotowania pozbawionych błędów tablic matematycznych, do precyzyjnego „wyliczenia przy pomocy pary” tego, co ludzkie „komputery” robiły od ponad wieku z zaledwie sporadycznymi błędami, lecz Babbage’a nie interesowało już nic tak praktycznego. Jego myśli wybiegały o wiele dalej.

Precyzyjnie wykonane koła zębate maszyny różnicowej przechowywały tysiące liczb, jednak Babbage marzył o tym, żeby zamiast nich przechowywały zmienne – abstrakcyjne symbole zastępujące liczby. Taka maszyna nie ograniczałaby się w swoich działaniach tylko do arytmetyki. Byłaby w stanie rozwiązać każde zadanie. Babbage zaczął więc projektować drugą, znacznie ambitniejszą maszynę, która miała dokonać konceptualnego skoku od zmechanizowanej arytmetyki do pełnoprawnych uniwersalnych obliczeń. Nazwał to urządzenie maszyną analityczną.

Jeżeli maszyna różnicowa była pomysłowa, to maszynę analityczną należałoby nazwać mianem genialnej. Gdyby kiedykolwiek została zbudowana w całości, byłaby w stanie pomnożyć dwie dwudziestocyfrowe liczby w trzy minuty. Harvard Mark I, elektromechaniczny komputer zbudowany w latach czterdziestych XX wieku i wykorzystujący część podstawowych zasad obliczeniowych Babbage’a, wykonywał takie zadanie w mniej więcej sześć sekund, aczkolwiek sto lat później, dziś zaś mój laptop robi to poniżej jednej milionowej sekundy. Tyle że maszyna analityczna nie była urządzeniem elektronicznym, a wielką i ciężką konstrukcją mechaniczną, której korby, drążki i mechanizmy zębate miała napędzać para wodna. Angielskie określenie tej maszyny, engine, oznaczające między innymi lokomotywę, jest zasadne – dla niewprawnego oka częściowy model maszyny analitycznej, który obecnie można oglądać w Muzeum Nauki w Londynie, wygląda jak coś wyciągniętego z trzewi pociągu. Ma budzącą grozę i przytłaczającą fizyczność skarbca bankowego.

Trudno było przekonać kogokolwiek do sfinansowania budowy takiej maszyny. Rząd brytyjski, po funduszach zaprzepaszczonych na maszynę różnicową, nie zamierzał płacić za nowy model, który miałby jeszcze mniej natychmiastowych zastosowań, a Babbage nie mógł już liczyć na nikogo – przez swój upór narobił sobie sporo wrogów w brytyjskiej społeczności naukowej. Licząc na podsycenie zainteresowania swoim urządzeniem, jesienią 1840 roku Babbage przyjął zaproszenie do Turynu, gdzie podzielił się planami maszyny analitycznej z grupą włoskich naukowców i filozofów. Miał nadzieję, że „kraj Archimedesa i Galileusza” okaże się światlejszy niż jego ojczyzna, lecz sprawy nie potoczyły się tak, jak to sobie zaplanował.

Na widowni turyńskiego wykładu Babbage’a znalazł się niejaki L.F. Menabrea, młody inżynier wojskowy, który później został dyplomatą, a następnie premierem Włoch. Wkrótce po tym wystąpieniu Menabrea napisał dla szwajcarskiego dziennika szczegółowy artykuł zatytułowany Notions sur la machine analytique. Gdy powodowana ciekawością intelektualną Ada natknęła się na ten artykuł, natychmiast zaczęła go tłumaczyć, poprawiając przy okazji błędy Menabrei. Przedstawiła ów niezamówiony przekład Babbage’owi, a ten, pod wrażeniem jej starań, spytał, dlaczego sama nie napisała własnego artykułu, skoro jest tak dobrze obeznana z urządzeniem i jego twórcą. Taki pomysł nie przyszedł jej do głowy. Babbage zaproponował, żeby przynajmniej dodała własne spostrzeżenia do tłumaczenia. Taki kompromis pomiędzy skromnością a ambicjami intelektualnymi był dla niej akceptowalny, więc niezwłocznie przystąpiła do pracy. Kiedy jednak uwagi Ady trafiły do druku – sygnowane tylko jej inicjałami, A.A.L. – zaczęły żyć własnym życiem. Były niemal trzykrotnie dłuższe niż oryginalny tekst Menabrei, a merytorycznie znacznie bardziej wyrafinowane.

W swoich spostrzeżeniach Ada dokonała syntezy ogromnego zakresu wizji Babbage’a. Nie było to łatwe zadanie – sporządził w sumie trzydzieści woluminów planów maszyny analitycznej. Chcąc ożywić analizę techniczną wzlotami metafizycznej wyobraźni, starała się uczynić maszynę zrozumiałą – i ekscytującą – dla wykształconej wiktoriańskiej publiczności, zwłaszcza z kręgów naukowych i rządowych, ponieważ i Ada, i Babbage mieli nadzieję, że owe społeczności zmienią zdanie w sprawie maszyny. Babbage był uparty i nieszczególnie potrafił uprawiać politykę, a Ada wiedziała, że ci, którzy uważają jego usposobienie za nieznośne, mogą nie dostrzec jego geniuszu. „Moja droga i wielce szanowana Tłumaczko” – zwracał się z uznaniem do swojej zaangażowanej interpretatorki18.

Jednak Ada dokonała czegoś więcej niż tylko objaśnienia technikaliów maszyny analitycznej. Wyobraziła sobie, jak ten wynalazek mógłby wpłynąć na świat i tym samym wysnuła konsekwencje uniwersalnych operacji obliczeniowych, przewidując transformacyjną moc oprogramowania. Rozumiała, że jeśli maszyna analityczna manipuluje symbolami, to wszystko, co da się przedstawić w symbolicznej postaci – cyfry, logika, a nawet muzyka – może przejść przez maszynę i dokonywać niezwykłych rzeczy. „Maszyna analityczna tka wzory algebraiczne”, pisała, stosując metaforę włókienniczą, „w taki sam sposób, w jaki krosno Jacquarda tka kwiaty i liście”. Możliwości były nieograniczone i właśnie jej umysł – w równej mierze matematycznie wybitny, co poetycko przenikliwy – zdołał je wyrazić19.

Wymagało to od niej wiele wysiłku, zarówno umysłowego, jak i fizycznego. Jak wielu pacjentom w ówczesnych czasach, tak i Adzie na jej schorzenia lekarze ordynowali laudanum. Zamroczona opiatami pracowała w zrywach gorączkowej energii pomiędzy zobowiązaniami towarzyskimi a okresami choroby. Matka potępiała jej zajęcie i usilnie aranżowała dramaty rodzinne, by ją od niego oderwać, lecz Ada była nieustępliwa. Korespondencja między Adą a Babbage’em z tamtego okresu była ożywiona i wielce zażyła. Wysyłali sobie listy z jednej części Londynu do drugiej, często po kilka jednego dnia. Ona łajała go za byle jaką pracę, jeżyła się, kiedy redagował jej tekst i wyłapywała błędy, które popełnił, przez cały czas nazywając się jego „opiekuńczym duszkiem” – trafny opis, bowiem rzeczywiście była matematyczną wróżką. „Ten mój umysł jest czymś więcej niźli mózg zwykłego śmiertelnika”, przechwalała się, kiedy uporządkowała wszystkie sposoby, na jakie Maszyna mogłaby obliczyć liczby Bernoulliego. „Nim minie dziesięć lat, niech mnie diabli porwą, jeżeli nie wyssę nieco życiodajnej krwi z tajemnic tego wszechświata, w sposób, w jaki usta czy umysł żadnego śmiertelnika tego nie dokonają”20.

Maszyna analityczna nigdy nie została ukończona, lecz stanowi konceptualne zaranie epoki komputerów. Cztery składniki tego projektu – dane wejściowe, pamięć, przetwarzanie i dane wyjściowe – do dziś pozostają podstawowymi komponentami wszystkich współczesnych komputerów, a uderzająco oryginalne uwagi, które Ada przygotowała, by objaśnić ten nowy typ maszyny, wyprzedziły literaturę informatyczną o blisko wiek. Aby zademonstrować sposób, w jaki maszyna mogłaby obliczyć liczby Bernoulliego bez żadnego udziału „ludzkiej ręki czy głowy”, Ada przygotowała matematyczne dowody, które wielu naukowców opisuje jako pierwszy kiedykolwiek napisany program komputerowy, i to na maszynę, która nawet nie istniała. Chociaż Ada miała troje dzieci, to swoje uwagi dotyczące eseju Menabrei określiła mianem pierworodnego. „To nieprzeciętnie udane dziecko”, napisała do Babbage’a po skończeniu brudnopisu, które „wyrośnie na człowieka najwyższej wagi i potęgi”21.

O czasach, w których żyła Ada, wiele mówi to, że scharakteryzowała swoją pracę jako męską i podpisała ją jedynie inicjałami. Chociaż przez całe życie miała wsparcie szeroko znanych osób – prócz Babbage’a do tego kręgu należeli jej korepetytorzy, mąż i zaprzyjaźnieni naukowcy – to droga, jaką obrała, była zdecydowanie nieortodoksyjna. Nawet jej matka ledwie to tolerowała. „Nawet hrabinom”, pisała Sadie Plant, „nie wypadało zajmować się obliczeniami”22. Prócz przyjaciółki, Mary Somerville, Ada miała niewiele równych sobie kobiet, a jej dokonania wymagały zawziętego i wytrwałego samokształcenia, graniczącego z manią oddania matematyce, które opierało się konwenansom i niszczyło jej zdrowie.

Ada przez całe życie niedomagała, cierpiąc na ataki zawrotów głowy, bólu, omdleń i nerwowego malkontenctwa. Uznano te objawy za histerię i łagodzono regularnymi dawkami laudanum, których gorliwie oczekiwała z płonącymi oczyma. Ada zmarła, mając trzydzieści sześć lat, tyle samo co jej ojciec w momencie śmierci, na to, co naprawdę jej dolegało – raka macicy.

Prawie zarzuciła matematykę. W ostatnich latach życia nałogowo obstawiała konie na wyścigach, wykorzystując matematyczną bystrość umysłu do szacowania notowań dla stworzonego ad hoc syndykatu zaprzyjaźnionych dżentelmenów. Jeden z biografów zasugerował, że miała nadzieję wygrać fortunę, która pozwoliłaby jej skonstruować maszynę analityczną Babbage’a, lecz przegrywała tak często i tak spektakularnie, że pożyczała pieniądze od znajomych i zastawiała rodzinne klejnoty23. Kiedy stan zdrowia przykuł ją na dłuższy czas do łóżka w Londynie, przypominała bardziej ojca – szalona, zła i niebezpieczna – niż „Księżniczkę Równoległoboków”. Odzyskując i tracąc kontakt z rzeczywistością w rytm dawek laudanum, wina i chloroformu, przywoływała rodzinną nutę lekkomyślności i tragedii. „Naprawdę lękam się tej strasznej walki, która jak obawiam się, właściwa jest krwi Byronów”, napisała do matki. „Nie wydaje mi się, byśmy umierali z łatwością”24.

Podobnie jak w przypadku jej ojca, spuścizna Ady ją przetrwała, choć minęło prawie stulecie, nim doczekała się należytego uznania. Dopiero w początkach ery komputerów, kiedy waga jej przewidywań okazała się niezaprzeczalna, wydano ponownie Uwagi, w brytyjskim zbiorze rozpraw informatycznych, którego redaktor zachwycał się w 1953 roku, że „jej idee są tak nowoczesne, że ponownie stały się ważne, znaczące i aktualne”25. Ada miała to szczęście, że urodziła się w bogatej arystokratycznej rodzinie, co wiązało się ze stosunkowo dużą ilością wolnego czasu. Nawet nie podążając ścieżką zawodową, była w stanie wykształcić się sama i miała czas, żeby prywatnie rozwijać swoje zainteresowania. Mimo to mogła osiągnąć znacznie więcej i to oczywiste, że tego pragnęła. Wiele wybitnie zdolnych kobiet – urodzonych w niewłaściwym stuleciu, niewłaściwym miejscu czy chcących wywrzeć wpływ na niewłaściwą dziedzinę – spotkał podobny lub znacznie gorszy los.

Czytając listy Ady, widzę kogoś, do kogo chciałabym móc wyciągnąć rękę przez stulecia i powiedzieć: masz słuszność. Ty jedna rozumiesz. Ale będziesz miała spadkobierczynie. Wnuczki i prawnuczki. Pojawią się wszędzie, na całym świecie i będą pracowały z takim samym zawziętym, niesłabnącym skupieniem. Inni będą zbierać laury, ale do czasu. A wtedy twoja historia zostanie spisana, setki razy, przez nastoletnie dziewczyny siedzące przy swoich biurkach, w samym sercu swoich królestw, przy maszynach przerastających twoje najśmielsze wyobrażenia.

Kilodziewczyny

Ada zażyczyła sobie, by pochowano ją obok ojca, na cmentarzu kościółka nieopodal jego rodzinnej posiadłości Newstead Abbey. Na trumnie, wyłożonej jasnofioletowym aksamitem, wygrawerowano motto rodziny Lovelace, zasadę, którą przyjęła za swoją, kiedy trudziła się nad uwagami na temat maszyny analitycznej Babbage’a. labor ipse voluptas – „praca jest sama przez się przyjemnością”.

Praca długo pozostawała nagrodą samą w sobie. Wprawdzie pod koniec wieku, w którym żyła Ada, równie uzdolnione technicznie kobiety mogły znaleźć zatrudnienie jako ludzkie komputery po obu stronach Atlantyku, ale oficjalnym nazwom stanowisk nie towarzyszył współmierny prestiż ani zarobki. Na przykład w latach osiemdziesiątych XIX wieku astronom Edward Charles Pickering do analizy i klasyfikacji gwiezdnych danych w swoim harwardzkim laboratorium zatrudniał wyłącznie kobiety, w tym własną pokojówkę Williaminę Fleming26. Chociaż później opowiadał się za pracą kobiet w obserwatorium, a nawet przedstawiał w imieniu Fleming referaty na konferencjach astronomicznych, Pickering nie zatrudnił kobiet dlatego, że popierał ich prawa. Chciał po prostu mieć dwukrotnie więcej asystentów, a kobietom płacono połowę obowiązującej stawki. „Harwardzkie komputery to głównie kobiety”, skarżył się koledze dyrektor konkurencyjnego obserwatorium, które zatrudniało wyłącznie mężczyzn, i są w stanie „zabrać się do pracy za prawie darmo”27.

Harwardzkie komputery, które przeszły do historii jako „harem Pickeringa”, skatalogowały dziesięć tysięcy gwiazd28; Williamina Fleming, niegdyś pokojówka, odkryła mgławicę Koński Łeb i pomogła opracować system kategoryzacji gwiazd, a jej koleżanka, Annie Jump Cannon, potrafiła klasyfikować widma w tempie trzech gwiazd na minutę i do tego z nadzwyczajną spójnością, co pozwoliło jej odkryć liczne nowe i nietypowe gwiazdy. Te kobiety całkiem dosłownie sporządzały mapę kosmosu, lecz ich zarobki odpowiadały płacom niewykwalifikowanych robotników – dostawały od dwudziestu pięciu do pięćdziesięciu centów za godzinę, zarabiając niewiele więcej, niż gdyby pracowały w fabryce.

W Stanach Zjednoczonych pod koniec XIX wieku liczba pracownic biurowych rosła, a zauważalny wzrost został odnotowany zaraz po wojnie secesyjnej. Wielkie wojny mają niewątpliwy wpływ na kwestie płci i pracy, otwierając nowe możliwości zatrudnienia przed kobietami – w tym przypadku wiele z nich było wdowami po poległych na polach bitwy, które szukały sposobności zarobku, pomagając koordynować sprawy coraz bardziej złożonego świata. Kiedy wojna secesyjna zakończyła się w 1865 roku, jak pisze historyk David Alan Grier, kobiety komputery nie były już „utalentowanymi córkami kochających ojców”, jak Maria Mitchell, ani „inteligentnymi przyjaciółkami życzliwie nastawionych mężczyzn”, jak Ada. Były „pracownicami, robotnicami przy biurkach, które torowały sobie drogę w tym świecie dzięki umiejętności liczenia”29.

Obie wojny światowe również wprowadziły tysiące kobiet do zakładów pracy w roli maszynistek, urzędniczek i telefonistek, nie wspominając o spawaczkach. Jednak to przedsiębiorstwa telekomunikacyjne jako pierwsze zaczęły masowo zatrudniać kobiecą siłę roboczą. W 1891 roku telefonistek było osiem tysięcy – w 1946 roku blisko ćwierć miliona. Kobiety stanowiły elastyczną siłę roboczą, zdolną współpracować w zmieniających się grupach – nadal mówimy o zespołach sekretarskich – potrafiących przystosować się do potrzeb przedsiębiorstwa. Obsługiwały centrale telefoniczne, prowadziły ewidencje, notowały pod dyktando i dołączały dokumenty do akt. Te zadania biurowe są teraz coraz częściej wykonywane elektronicznie przez cyfrowych asystentów i zautomatyzowane systemy telefoniczne, przy czym wiele z nich w ustawieniach domyślnych nadal mówi kobiecymi głosami.

Kiedy w pierwszej połowie XX wieku w rozwijających się sieciach telefonicznych słychać było gwar kobiecych głosów, określenia „dziewczyna” używano zamiennie ze słowem „komputer”. Pewien członek Applied Mathematics Panel [Grupy Matematyki Stosowanej], oddziału National Defense Research Committee [Komitetu Badawczego Obrony Narodowej], który zarządzał grupą ludzkich komputerów w początkach lat czterdziestych XX wieku, oszacował jednostkę „kilodziewczyny” jako odpowiednik mniej więcej tysiąca godzin pracy obliczeniowej30. National Advisory Committee for Aeronautics [Państwowy Komitet Doradczy ds. Aeronautyki] czyli NACA – poprzednik NASA – miał własną pulę „dziewczyn”, wśród których już w latach czterdziestych ubiegłego wieku były czarnoskóre kobiety, pracujące w zachodniej części kompleksu Centrum Badawczego w Langley, w stanie Wirginia, gdzie obowiązywała segregacja rasowa31. Jedna z tych dziewczyn, matematyczka Kath­erine Johnson32, która w 1958 roku dołączyła do Space Task Force [Grupy ds. Zadań Kosmicznych], ręcznie obliczyła trajektorie lotów kosmicznych Alana Sheparda i Johna Glenna**. Sekcja Obliczeniowa w Langley prowadziła wszystkie obliczenia analityczne ręcznie, korzystając z ówcześnie dostępnych narzędzi: suwaków logarytmicznych, szkieł powiększających, krzywików kreślarskich i pierwszych kalkulatorów. Często cytuje się słowa Johnson, która powiedziała, że była komputerem w czasach, „kiedy komputery nosiły spódnice”33.

Ostatni istotny projekt wymagający udziału ludzkich komputerów, jaki został przeprowadzony w Stanach Zjednoczonych, czyli leksykon tablic matematycznych finansowany przez agencję rządową Works Progress Administration [Urząd ds. Postępu Zatrudnienia] – nadzorowany przez jeszcze inną matematyczkę, Getrude Blanch – został wydany akurat wtedy, kiedy rozwój maszyn obliczeniowych sprawił, że owa książka w praktyce stała się zbędna. Ludzkie komputery miały się świetnie jako tymczasowe rozwiązanie pomiędzy rozpoczęciem zakrojonych na szeroką skalę badań naukowych a czasem, gdy sprzęt osiągnął wydajność pozwalającą na wykonywanie niezbędnych dla tych badań obliczeń – ostatecznie niestrudzone maszyny, które pojawiły się w efekcie nagłego skoku informatycznego podczas drugiej wojny światowej, pokonały swoją konkurencję. Po tej wojnie maszyny przejęły obowiązki obliczeniowców, wyraźnie i definitywnie, raz na zawsze zmieniając znaczenie słowa komputer. Zakres obowiązków, który kiedyś wymagał wyjątkowej spójności ludzkich starań, także uległ zmianie: niegdysiejsze ludzkie komputery zmieniły się z rywali w opiekunów maszyn, już nie wykonując ich funkcji, lecz programując urządzenie, żeby samo je wykonało.

Biura zatrudniające ludzkie komputery wykonywały mierzone w dziewczynolatach operacje na liczbach, które maszyny potrafią teraz przetworzyć w ułamku sekundy. Jednak przez kilka wieków to grupy kobiet pracujących w biurach i „haremach” były biologicznymi maszynami tworzącymi system przetwarzania rozproszonego, zdolny do przeprowadzania ogromnych obliczeń wykraczających poza zdolności umysłowe pojedynczej osoby, obliczeń, które skatalogowały kosmos, naniosły gwiazdy na mapę nieba, wymierzyły świat i zbudowały bombę. To, że ta matematyczna praca mogła, w niektórych przypadkach, zostać rozbita na stosunkowo proste dla pojedynczej osoby kroki, nie ma tu znaczenia. To właśnie nagromadzenie tych kroków, wykonanych równocześnie i wspólnie, zapowiedziało nasz podłączony do sieci cyfrowy świat Big Data. Komputery, którymi posługujemy się obecnie, noszą nazwę po ludziach, których zastąpiły, i na długo zanim zaczęliśmy postrzegać sieć jako rozszerzenie samych siebie, nasze prababki pełniły funkcje, które umożliwiły jej powstanie.

Pojawienie się maszyn obliczeniowych może i sprawiło, że obsadzone przez ludzi biura obliczeniowe opustoszały, lecz nie wypchnęło kobiet z tej dziedziny. Wręcz przeciwnie – wiele kobiet będących ówczesnymi komputerami znalazło pracę przy doglądaniu swoich zastępców. Kobiece ręce odłożyły ołówki oraz suwaki logarytmiczne i zajęły się arytmometrami oraz przełącznikami, a potem przekaźnikami oraz tabulatorami do kart dziurkowanych. Wsad i pobieranie informacji z nowych maszyn również uważano za kobiece zajęcie, na równi z pisaniem na maszynie, porządkowaniem dokumentacji i przełączaniem telefonów. Nie żeby było to proste. Zajmowanie się pierwszymi komputerami mechanicznymi wymagało bystrego, analitycznego umysłu oraz bezgranicznej cierpliwości. Jak kobiety, których obliczenia pozwalały przenosić góry, tak i programistki oraz operatorki pierwszych komputerów musiały mierzyć się z olbrzymimi, trudnymi do rozwiązania zadaniami. Ich pomysłowe rozwiązania niejednokrotnie ważyły o sprawach życia i śmierci wielu ludzi.

* Spotkanie poświęcone prawom kobiet, które odbyło się w 1848 roku, często uważane za miejsce narodzin feminizmu w Stanach Zjednoczonych (przyp. tłum.).

** Amerykańscy astronauci, którzy jako pierwsi wykonali – odpowiednio – lot suborbitalny i lot orbitalny (przyp. tłum.).

Ada King, hrabina Lovelace

Niewielka część „młyna” maszyny analitycznej

2

Zdumiewająca Grace*

Grace Hopper miała trzydzieści sześć lat, męża oraz perspektywę stałego etatu na uczelni, kiedy Japonia zaatakowała Pearl Harbor. Ona uczyła matematyki, jej mąż, Vincent, literatury. Para spędzała lato, remontując stary wiejski dom w New Hampshire, stojący na farmie zajmującej dwadzieścia cztery hektary ziemi, którą kupili podczas wielkiego kryzysu za 450 dolarów. Grali w kometkę, a Grace wyszywała, czego nauczyła się jako dziecko podczas wakacji u rodziny nad jeziorem Wentworth w Wolfeboro.

Grace i Vincent mieli zwyczajowe problemy małżeństwa nauczycieli akademickich. Kiedy ona zaczęła studia magisterskie na Yale1, on pracował nad doktoratem na Uniwersytecie Columbia. Jakoś znalazła czas, żeby mu pomóc w zbieraniu materiałów do pisanej przez osiem lat rozprawy poświęconej symbolizmowi liczb, czytając dotyczące tego tematu teksty syryjskie, babilońskie i średniowieczne. Kiedy w 1931 roku zaczęła prowadzić zajęcia na Vassar College, w wolnym czasie uczęszczała jako wolna słuchaczka na kursy z astronomii, geologii, fizyki i architektury. Na kampusie słynęła z wyjątkowej wszechstronności i oburęczności – chcąc zaimponować studentom, czasami zaczynała pisać zdanie po niemiecku lewą ręką, a kiedy dochodziła do środka tablicy przekładała kredę do prawej i przełączała się na francuski2.

Na stanowisku nauczyciela stażysty w Vassar wzięła te zajęcia, których studenci się bali i których nikt inny nie chciał prowadzić – rachunek, trygonometrię oraz rysunek techniczny. Aby je ożywić, unowocześniła starą naukę nowymi pomysłami, podobnie jak dziś robią to dobrzy nauczyciele. Żeby uatrakcyjnić topografię, mówiła grupom, z którymi miała rysunek techniczny, że obrysowują granice fantastycznych wymyślonych światów, a częste w podręcznikach do rachunków zadania balistyczne zmodernizowała rakietami, które wtedy właśnie owładnęły wyobraźnią społeczeństwa. W efekcie na jej zajęciach pojawiało się coraz więcej studentów z wszystkich wydziałów uczelni. Zyskała szacunek przełożonych i bezgraniczną niechęć innych nauczycieli.

Zimę 1941 roku Grace i Vincent spędzali w Nowym Jorku. Vincent znalazł pracę jako nauczyciel literatury w Wyższej Szkole Handlu przy Uniwersytecie Nowojorskim, a Grace wystarała się o roczne stypendium naukowe z Vassar College, żeby sama mogła studiować na tym właśnie uniwersytecie, u Richarda Couranta, jednej z czołowych postaci w świecie matematyki stosowanej. Była to miła odmiana po szaleńczych dojazdach wzdłuż rzeki Hudson między Pough­keepsie a Nowym Jorkiem, w modelu A forda, którego nazywała „doktor Johnson”3. Grace lubiła Couranta, specjalizującego się w równaniach różniczkowych metodą różnic skończonych, których sama nauczyła się „chwilę przed studentami”, kiedy prowadziła kurs rachunkowy w Vassar4. Courant miał uroczy akcent – był niemieckim imigrantem – a jego zajęcia zawsze były ciekawe. Lubiła głowić się nad nietypowymi zadaniami pod jego kierunkiem, nawet jeżeli czasami łajał ją za równie nietypowe podejście do swoich zadań. W sumie był to „cudowny rok”5. A potem wszystko się zmieniło**.

Grace i Vincent usłyszeli komunikat przez trzeszczące malutkie radio, kiedy siedzieli przy podwójnym biurku we wspólnym gabinecie, otoczeni książkami – brutalny i nagły atak na bazę morską na Hawajach, w którym zginęło dwa tysiące czterysta troje Amerykanów. Następnego dnia Stany Zjednoczone wypowiedziały wojnę Japonii – w ciągu tygodnia konflikt objął także japońskich sojuszników, Niemcy i Włochy.

Wszyscy obecni w życiu Grace chcieli pójść na wojnę. Vincent wystąpił o nominację oficerską, ale został odrzucony z powodu wady wzroku. Odpadł również brat Grace, chudzielec jak cała jej rodzina, z plamką ślepą wypadającą równo na wysokości szkolnej tablicy. Niezrażeni, obaj zgłosili się na poborowych i zostali przyjęci. Kuzynka Grace została pielęgniarką. Latem 1942 roku wydawało się, że wszyscy zniknęli – mężczyźni zaciągnęli się do wojska, a kobiety z jej rodziny znalazły się w nowych, kobiecych oddziałach, z wyjątkiem siostry, która miała dzieci. Grace także chciała odegrać swoją rolę, ale miała siedem kilogramów niedowagi i została uznana za zbyt starą do służby. Wykładowcy matematyki, z racji zawodu uznawanego za istotny, nie mogli się zaciągnąć bez zgody uczelni. Grace przyjęła letnie stanowisko w Barnard College, gdzie prowadziła specjalny wojenny kurs matematyki dla kobiet, ale to jej nie wystarczało. Przez całe lato kadeci marynarki wojennej maszerowali koło akademików ze statków szkoleniowych na rzece Hudson, a Grace ich obserwowała i też chciała trafić do marynarki.

Kiedy wróciła na północ stanu, niecierpliwiła ją samotność i pozbawiony jasnego celu patriotyzm. „Zaczynałam czuć się coraz bardziej wyobcowana”, powiedziała, „w tej roli dobrze sytuowanej wykładowczyni uniwersyteckiej”6. Stanowczo naciskała na Vassar, żeby otrzymać zgodę na podjęcie służby. Postawiła uczelni ultimatum, które właściwie nim nie było: pół roku na podjęcie decyzji albo i tak odejdzie. I chociaż była za stara i za chuda, a wzrok miała niemal równie słaby co jej brat, tak właśnie uczyniła. W dniu, w którym bomby spadły na Pearl Harbor, przed Grace rozciągała się ścieżka całkowicie przyzwoitego życia klasy średniej, ale ona nie zrobiła na niej ani jednego kroku. W ciągu kilku lat wszystko się zmieniło – rozstała się z Vincentem, rzuciła pracę i wstąpiła do marynarki. Nie była to pierwsza niezwykła rzecz, jaką uczyniła w swoim życiu – i nie ostatnia.

Skończyła trzydzieści siedem lat pierwszego dnia pobytu w United States Naval Reserve Midshipmen [Szkole Podchorążych Rezerwy Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych] w Northampton w Massachusetts. Szybko podłapała wojskowy żargon – grodzie, deki, włazy, luki, zejściówki. Zawsze dobrze sobie radziła z językami. Samodzielnie nauczyła się niemieckiego, łaciny i greki, czytając różne teksty ze słownikiem i wplatając do każdego zdania nowe słowa niczym matematyczne zmienne. Opanowanie protokołu wojskowego okazało się już trudniejsze, zwłaszcza dlatego, że ten często był sprzeczny z oczekiwaniami społecznymi. Ranga i uprzejmość zderzały się w drzwiach. Czasami ona zatrzymywała się, żeby przepuścić admirałów przez drzwi, ale oni starali się traktować ją jak damę – komedia omyłek. „Skutek był taki, że na ogół wchodziliśmy równocześnie”, wspomina. „Co nie było dobre”. Ale lubiła musztrę. Traktowała ją jak taniec7.

Była niższa od innych rekrutów i starsza, a szkoliła się obok studentów, których jeszcze kilka miesięcy wcześniej uczyła. Jednak po pracy w środowisku akademickim, ciągłych podróżach po północnowschodniej części kraju i utrzymywaniu dwóch domów oraz małżeństwa, w którym panowały napięte relacje, ograniczenia nakładane przez życie w armii były dla niej niczym wakacje. Nie musiała już o nikim myśleć – nie musiała już nawet rano wybierać sobie ubrań. Brakowało wygód – nawet pończochy były racjonowane – ale zniknęły obowiązki domowe. „Wręcz się tym upajałam”, powiedziała wiele lat później historyczce. W przeciwieństwie do młodych, z którymi się zaciągnęła, „miałam pełną wolność (…). Szybko się w niej rozluźniłam, jak puchowa kołdra, przytyłam i czułam się jak w niebie”8. Ponieważ mięso było racjonowane, jadła świeże ryby poławiane u wybrzeża Nowej Anglii, a co niedzielę homara na kolację. Została mianowana dowódcą batalionu i ukończyła szkolenie z najwyższą lokatą w grupie, w drapiących pończochach z bawełnianej przędzy.

Grace była przekonana, że gdyby tylko była mężczyzną, to marynarka posłałaby ją na morze. Jednak nowo mianowana porucznik Hopper nie spędziła nawet jednego dnia na podkładzie okrętu marynarki wojennej, gdyż coś w jej historii zatrudnienia wzbudziło zainteresowanie – z całej listy osiągnięć znaczące okazały się studia nad metodą różnic skończonych na Uniwersytecie Nowojorskim, pod kierunkiem Richarda Couranta. Marynarka z dnia na dzień zmieniła rozkazy dla Grace. Podczas szkolenia przypuszczała, że jej praca w wojsku będzie polegała na łamaniu szyfrów wroga wraz z elitarną grupą kryptografów – matematyków i logików pracujących pod nadzorem jednego z dawnych profesorów Grace z Uniwersytetu Yale w budynku łączności marynarki wojennej. Uczyła się nawet kryptografii, żeby być przygotowaną na taką ewentualność. Tymczasem wysłano ją na Harvard, gdzie, jak chętnie mawiała, została trzecią programistką pierwszego na świecie komputera.

Kiedy pojawiła się na Harvardzie w lipcu 1944 roku, szybko się zgubiła. Nigdzie nie mogła znaleźć Biura Łącznikowego Marynarki, nie poinformowano jej, gdzie ma stacjonować ani czym się zajmować. Kręciła się po kampusie, aż wreszcie uzbrojony strażnik zaprowadził ją do piwnicy uniwersyteckiego Laboratorium Fizyki imienia Cruft. Przy drzwiach czekał na nią dziarski, blisko dwumetrowy mężczyzna z głębokimi zakolami, który już był poirytowany. Powitał ją słowami: „Gdzie pani się podziewała?”. Zbita z tropu jego zachowaniem, powiedziała, że właśnie przyjechała ze Szkoły Podchorążych i cały ranek szukała właściwego miejsca. „Byłam nieco zdezorientowana i w tym momencie oczywiście kompletnie wystraszona zachowaniem komandora porucznika”, wspominała. „Powiedziałem im, że nie musi pani tego robić”, wymamrotał. Jego zdaniem kobiety nie potrzebowały szkolenia wojskowego. Spytał, czy znalazła już sobie jakąś kwaterę. Wyjaśniła, że dopiero przyjechała. „No dobrze”, odpowiedział, „zatem proszę zabrać się do pracy, a kwaterę zorganizuje pani sobie jutro”9.

Więc zabrała się do pracy, i to jak. Grace podczas wojny nie uczestniczyła w walkach, ale mimo to pokonała dwie bestie. Pierwszą z nich był ów wybuchowy mężczyzna, komandor porucznik Howard Aiken. Jeszcze jako student fizyki na Harvardzie, Aiken – który ogromnie podziwiał Charlesa Babbage’a – zaprojektował mechaniczne urządzenie arytmetyczne, będące w stanie rozwiązać każde zadanie, od podstawowych działań arytmetycznych aż po równania różniczkowe, jeśli tylko dawało się je uprościć do analizy numerycznej. Była to kwestia wygody – jego własna rozprawa doktorska była koszmarem pełnym długich i uciążliwych obliczeń. Owo urządzenie, zbudowane przez IBM w zamian za prawa własności i przekazane na użytek uniwersytetu na czas wojny, było drugą bestią ujarzmioną przez Grace. Ponieważ Aiken wyobrażał je sobie jako serię połączonych łańcuchowo kalkulatorów wykonujących pracę tuzina ludzi, nazwał je Automatic Sequence Controlled Calculator [Automatycznym, Sterowanym Sekwencyjnie Kalkulatorem]. Wszyscy na Harvardzie nazywali je komputerem Mark I10.

Mark I został przypisany do Bureau of Ordnance [Biura Uzbrojenia Marynarki Wojennej], gdzie miał wykonywać obliczenia balistyczne dla celów wojennych, a Aiken potrzebował matematyków, którzy znali się na równaniach różniczkowych metodą różnic skończonych, a więc dokładnie tym, czym Grace się zajmowała, studiując u Richarda Couranta podczas tego wspaniałego roku, zanim Japończycy zbombardowali Pearl Harbor. Jednak Grace tego wszystkiego jeszcze nie wiedziała. Kiedy zawierała znajomość z Aikenem, usłyszała harmider w sąsiednim pomieszczeniu. Aiken zaprowadził ją do źródła hałasu. „To maszyna obliczeniowa”, powiedział. Oszołomiona Grace obejrzała dokładnie urządzenie. „Było całkowicie pozbawione osłony”, wspominała. Potężny Mark I ważył cztery i pół tony, miał blisko dwa i pół metra wysokości, tysiące ruchomych części i jakieś osiemset pięćdziesiąt kilometrów okablowania. Jego mechanizmy wewnętrze były odsłonięte, ruchliwe i hałaśliwe. „Mogłam tylko na to patrzeć”, wspominała Grace. „W tamtej chwili nie byłam w stanie nic powiedzieć”11.

Mark I bardziej przypominał mechaniczne maszyny Charlesa Babbage’a niż komputery we współczesnym znaczeniu tego słowa – wewnątrz jego stalowej obudowy obracający się wał napędowy zasilany przez silnik o mocy czterech koni mechanicznych uruchamiał sekwencję przekładni i liczników ciągnącą się wzdłuż całego urządzenia. Kod dla Mark I pisano ręcznie, ołówkiem, na znormalizowanym papierze kodowym, a potem przenoszono go – dosłownie wybijając – na szpule taśmy szerokości trzech cali, przypominające wstęgi do pianoli czy karty perforowane do krosna Jacquarda. Umiejscowienie otworów na taśmie stosujące niepowtarzalny kod ośmiobitowy odpowiadało cyfrom, procesom i zastosowaniom danych obliczeń12. Chociaż Mark I był programowalny w takim sensie, że przyjmował te rolki podziurkowanej taśmy, rozróżnienie pomiędzy sprzętem (hardware) a oprogramowaniem (software) było wówczas nieostre, a wręcz nie istniało – każde obliczenie wymagało obrócenia przełączników i przepięcia kabli.

Howard Aiken przedstawił Grace pozostałym członkom załogi, dwóm podporucznikom marynarki, którzy przyjechali na Harvard, kiedy ona była jeszcze w Szkole Kadetów. Później dowiedziała się, że jeden przekupywał drugiego, żeby wykręcić się od siedzenia koło nowego rekruta – „byli przekonani, że przyjeżdża stara siwowłosa nauczycielka i żaden z nich nie chciał zająć sąsiedniego biurka”13. Aiken dał jej książkę kodową, parę stron niezrozumiałych poleceń i zadanie: napisać program dla Mark I, który wyliczy współczynniki interpolacji dla arcus tangens z dokładnością do dwudziestu trzech miejsc po przecinku. „A potem powiedział, że mam na to tydzień”, opowiadała, „tydzień żeby nauczyć się, jak programować tę bestię i uruchomić program”14. Zadanie samo w sobie nie było szczególnie trudne dla Grace – miała przecież doktorat z matematyki. To maszyna była dla niej niezrozumiała. Nie miała żadnej instrukcji, nie było precedensu, na którym mogłaby się oprzeć, ponieważ Mark I 
był pierwszym urządzeniem tego rodzaju. Grace potrafiła wiele rzeczy, ale brakowało jej przygotowania inżynierskiego i nie odróżniała przełączników od przekaźników. Aiken ją sprawdzał.

Będąc z natury samoukiem, podjęła to wyzwanie. Ślęczała nad książką kodową i wypytywała dwóch podporuczników, głównie dwudziestotrzyletniego Richarda Blocha, świeżo upieczonego absolwenta Harvardu i speca od matematyki, który miał zostać jej najbliższym współpracownikiem. Po laboratorium kręcili się jeszcze inżynierowie IBM, którzy usuwali usterki – od nich także wydobywała wszystkie możliwe informacje. Siedziała do późnej nocy, usiłując poznać budowę maszyny przez analizowanie planu i