Pies 2 - Jakub Gończyk - ebook + audiobook + książka

Pies 2 ebook i audiobook

Gończyk Jakub

4,5
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Dalszy ciąg zapisków policjanta. Do bólu szczere, robione na gorąco, z brutalną otwartością pokazują pracę funkcjonariusza oddziałów prewencji – ciężką, niebezpieczną, niewdzięczną. W tej robocie absurd bezpośrednio sąsiaduje z tragedią, współczucie i chęć niesienia pomocy – z obojętnością, zaangażowanie i poświęcenie – z zawodowym wypaleniem i cynizmem, pogarda - z wdzięcznością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 256

Data ważności licencji: 2/18/2027

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 36 min

Lektor: Jakub Kamieński

Data ważności licencji: 2/18/2027

Oceny
4,5 (232 oceny)
151
45
27
8
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pablitoxxx

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam, ciekawe informacje na temat służby policyjnej. Pozwala nam cywilom spojrzeć inaczej na ciężką prace policjantów.
00
boorkosia

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa
00
Magda2721

Nie oderwiesz się od lektury

książka jest mega. bardzo bardzo polecam
00
annakostro
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

polecam, lektura warta każdej chwili
00
p_u_m_a_19

Dobrze spędzony czas

Druga część książki, którą przyjemnie się czyta, jak również słucha w wykonaniu tego lektora. Poważne i przeważnie smutne tematy służby w policji przedstawione w dosyć żartobliwym tonie z użyciem "życiowego" języka. Czas szybko mija słuchając/czytając. Pozwala spojrzeć z innej perspektywy na służby mundurowe... tak bardziej "od kuchni". Polecam.
00



Projekt okładki: Tomasz Majewski

Redakcja: Arkadiusz Nakoniecznik

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Barbara Milanowska (Lingventa)

Zdjęcie na okładce: Emiliano Vittoriosi/Unsplash

© for the text by Jakub Gończyk

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021

ISBN 978-83-287-1849-4

Wydawnictwo Akurat

Wydanie I

Warszawa 2021

CÓRKA NACZELNIKA PRZYWDZIAŁA MUNDUR   

W tej firmie zdarzają się oszołomy i żadne sito nie wyłapie wszystkich jednostek, które powinny zajmować się co najwyżej przerzucaniem gruzu w zakładzie pracy przymusowej, a nie pracą z ludźmi. Kiedyś przyszła do nas pewna młoda dama – do nas, czyli do miasta, w którym służę, na szczęście nie do mojej jednostki. Bez żadnej wątpliwości zasługiwała na miano oszołoma. Najpierw, jak to bywa zazwyczaj w tej pełnej plotek i zawiści firmie, zaczęły do nas docierać różnego rodzaju opowieści od kolegów tejże młódki. Jak już kiedyś wspominałem, mam zwyczaj wyrabiać sobie zdanie o człowieku dopiero wtedy, kiedy go poznam. Wszystkie podszyte nienawiścią i złą wolą plotki traktuję z dużym dystansem. Wysłuchuję, rejestruję, ale nie wyciągam daleko idących wniosków. Zdarzało się już, że miała przyjść do mnie na jednostkę dziewczyna niby patologiczna, niby głupia, niby odrażająca, a okazywało się, że żadne z tych określeń ani trochę do niej nie pasowało. Miał przyjść chłopak, o którym jeden kierownik opowiadał niestworzone rzeczy: że efekciarz, że z komendantem wódkę piję, że na pewno mu podpierdala. I tu też okazało się, że było to tylko głupie pieprzenie faceta, który nawet nie poznał tego policjanta, a już wydał na niego wyrok.

Na różnych zabezpieczeniach słuchało się nieprawdopodobnych historii o tej paniusi, niektóre z nich brzmiały jak baśnie tysiąca i jednej nocy. Jeden mundurowy mówił, że ta zakała jednostki już wszystkich doprowadza do furii, że nikt nie chce z nią robić, że wymyśla takie akcje, że już nie tylko ludzie z patrolu mają jej dość, ale dyżurni też klną, na czym świat stoi, kiedy tylko po odprawie u kierownika pokazuje się z uśmiechem na twarzy, gotowa do służby.

Pomysły miewała różne, najróżniejsze. Któregoś dnia wymyśliła sobie, że o 13.20 zajrzy sobie do teczki z poszukiwanymi – czyli czterdzieści minut przed zakończeniem służby – i sprawdzi jakiś adres, bo a nuż tam właśnie ukrywa się groźny przestępca poszukiwany do odbycia kary pozbawienia wolności w liczbie dni siedmiu za niezapłacone mandaty. Takiego grubego zbója chciała upolować na sam koniec służby. Chyba dziewczyna myślała, że sprawa będzie prosta, łatwa i przyjemna, chyba po­lowała na łatwy wynik pod koniec służby, może też niegłupio kombinowała, jak by tu skończyć służbę praktycznie o czasie, bo słyszała, że na mieście milion grubych interwencji i bała się, że jak ją przydzielą do innej interwencji z tablicy, to przerobienie może być naprawdę grube. Nic z tych rzeczy. Podobno ten umysł nie czynił takich kalkulacji, podobno nie był zdolny do myślenia w takich kategoriach. Wyszło na, to że dziewczyna się nadziała. Nie dość, że facet nie był skorym do współpracy porządnym obywatelem, to do tego nie miał ani złotówki, żeby się wykupić. Jakby tego było mało, chorował dość solidnie, więc musiał go obejrzeć lekarz specjalista. Dwie godziny z głowy, co najmniej. Wkurwienie partnera sięgało zenitu, bo wiedział, że gdyby taki kwas trafił się przy normalnym dyżurnym albo gdyby on pełnił służbę z kimś normalnym, to sytuacja wcale nie wyglądałaby tak źle. Przejazd na jednostkę, szybkie kwity, przekazanie – za zgodą dyżurnego – popołudniówce i po herbacie. W tym przypadku jednak i dyżurny, i patrol nie byli skorzy do współpracy i powiedzieli jej, że jak wymyśliła sobie zatrzymanie o tej godzinie, to musi sprawę załatwić do końca. Pal licho, gdyby taka sytuacja zdarzyła się raz, góra dwa, ale tak nie było, takie kwiatki to było coś normalnego w jej wydaniu. Podobno.

Podobno też w przypływie chęci zbawiania świata wymyślała sobie, że w nocy będzie kontrolować milion aut. Zatrzymywała jak popadnie: starych, młodych, kobiety i mężczyzn, pełnosprawnych i tych nie do końca zdrowych na umyśle. Każdego trzepała bardzo dokładnie, tak samo traktowała sześćdziesięcioletnią panią, która na fotelu pasażera miała paragon z nocnej apteki, jak i podejrzanego młodzieniaszka, w aucie wypełnionym zapachem jednoznacznie świadczącym o tym, że mogą się tam znajdować używki przeznaczone do palenia, i to raczej nie tytoń. I młodzieniaszek, i pani tak samo musieli pokazywać zawartość bagażnika.

Bywało i tak, że w czasie nudnej służby, kiedy każda normalna policjantka znalazłaby sobie do roboty milion ciekawych rzeczy niezwiązanych z pracą zawodową, postanawiała wyłapywać podchmielonych trzynasto- lub czternastoletnich gówniarzy. Nie wiadomo, czy młoda dama nigdy w tym wieku nie spożywała i nie rozumiała, że kiedyś trzeba przecież ostrożnie spróbować smaku alkoholu, czy może wierzyła, że taki „wynik” wpłynie na jej dalszą karierę zawodową. Kiedyś dorwała takiego dzieciaka, przebadała, wpisała do książki jakiś śmieszny wynik w okolicach pół promila i natychmiast ze śmiertelną powagą wypisała kwity do sądu rodzinnego. Później pojechała do domu rodziców przekazać dzieciaka i jeszcze im wykład robiła, że takie dzieci powinno się pilnować, że takie sytuacje są niedopuszczalne. Zupełnie jakby dzieciak kogoś kosą potraktował.

Część takich i podobnych utkwiła w pamięci, a część gdzieś uleciała, jednych słuchało się uważniej, a inne traktowało się z przymrużeniem oka, bo z tyłu głowy zawsze jest świadomość, że my, policjanci, nieco ubarwiamy i koloryzujemy rzeczywistość, żeby nasze opowiastki wydawały się bardziej spektakularne, dramatyczne albo, jak w tym przypadku, jeszcze bardziej dobijające.

Do tego wszystkiego podchodziłem z dystansem, przynajmniej do chwili, kiedy spotkałem się z nią na bardzo leniwej, dla całego prawie miasta, nocce. Było już grubo po drugiej, być może dochodziła trzecia, na pewno byliśmy z kolegą bardzo zaspani, dlatego mocno się zdziwiliśmy, że tak głośno krzyczy dyżurny z sąsiedniego komisariatu: Pilnie pędźcie, chłopaki, do mojego patrolu, bo potrzebują wsparcia! Komunikat jasny, szybka pobudka i co sił na pomoc – standardzik. Kolega jeszcze w miarę przytomnie zapytał, jak na przed chwilą obudzonego, czy tam jest jakaś jatka, czy może wsparcie dotyczy przewiezienia kogoś, kto już jest zatrzymany i ogarnięty? Dyżurny nie za bardzo był w stanie odpowiedzieć, odparł tylko, że zadzwoniła do niego dziewczyna z patrolu i powiedziała, że bardzo potrzebują pomocy i na tym lakonicznym stwierdzeniu ich pogawędka się skończyła.

Czyli trzeba było pędzić na złamanie karku, pod prąd, wąską uliczką. Na miejscu policjantka, o której to i owo już słyszałem. Obok niej trochę zażenowany policjant, przed nimi zdezelowane auto, a w nim trzech typów z trójkąta. Na pierwszy rzut oka było widać, że to ludzie nie z pierwszej łapanki. Zaczynamy gadkę z policjantką i pytamy, dlaczego musieliśmy gnać w takim tempie, żeby udzielić im wsparcia. Bo wiecie, chłopaki, sytuacja wygląda tak, że jechałam sobie tą drogą jednokierunkową, po prawej zaparkowany był pojazd, przednie drzwi od strony pasażera były otwarte, widać było, że pasażerowie coś palą, w pewnej chwili chyba zobaczyli w lusterku, że nadjeżdżamy, i ktoś z nich wyrzucił to zawiniątko. Pokazuje nam zdobycz; nie więcej niż gram, i to brutto. Oho, pomyślałem sobie. Ambitna stuka. Wygląda na to, że te historie, które o niej opowiadano, wcale nie muszą być dalekie od prawdy.

Dziewczyna kontynuuje przemowę: Rozmawiałam z nimi, żaden się nie przyznaje, więc trzeba ich wszystkich zatrzymać. Serio? – pyta z przekąsem mój kolega. Za niecały gram? Trzy osoby do lochu? Jutro trzy przeszukania, mnóstwo roboty, dyżurny będzie bardzo zadowolony z waszego wyniku, a prokurator zaraz to umorzy albo da im jakąś śmieszną grzywnę, maksymalnie po dwie stówki na łebka. Młoda policjantka jednak nie ustępowała. Wyjaśniła, że jej ojciec już jest na emeryturze, ale kiedyś przez dwadzieścia lat pełnił służbę na stanowisku oficerskim i doszedł aż do funkcji naczelnika, no i ten ojciec właśnie powiedział jej, że każdy wynik jest ważny i istotny. Wszystko stało się dla mnie jasne jak słońce: umysł zniewolony przez ojca półgłówka, który przez całą karierę zawodową żył słupkami i wykresami, dla którego bardziej wartościowy był patrol, który zatrzymał trzy razy w ciągu miesiąca za gram lub dwa, niż patrol, który raz na dwa miesiące zatrzyma gościa z kilogramem towaru.

Kobieta w widocznej ciąży kręci się przy aucie, czasami popłakuje, czasami kurwuje na dresika, który siedział z tyłu. W końcu podchodzi do nas i mówi, żebyśmy dali jej tego chłopa w ręce, to ona zrobi z nim taki porządek, że żadna policja i żaden sąd nie zrobią tego lepiej. Mają drugie dziecko w drodze i z tego, co słyszała, to mąż lub jego koledzy mogli posiadać trochę zielonego, ale jakby się dało nie robić z tego afery, to ona przy nas, od razu mu takiego soczystego liścia sprzeda, że na pewno będziemy zadowoleni z szybkości i skuteczności wymierzonej kary. Taka baba z jajem była, podobało mi się jej podejście do sprawy.

W robocie bywam dość wybuchowy, ale w porównaniu z kolegą, z którym wtedy byłem, jestem oazą spokoju. Szepnął mi, że idzie do auta, bo go to przerasta, że gdyby to był policjant, a nie policjantka, to dostałby od niego w łeb, a on byłby już szczęśliwym cywilem. Zbliżała się czwarta nad ranem. Trzeba było znaleźć jakieś rozsądne wyjście z sytuacji. Biorę partnera policjantki i idziemy do trzech mocarnych handlarzy koksem. Przeglądam z nim urządzenie i wyskakuje nam, że każdy brał udział w bójkach, pobiciach i rozbojach. Łącznie przesiedzieli co najmniej dwadzieścia lat.

Podchodzimy do nich i zagrywamy w ten sposób: Słuchajcie, panowie, co wam będziemy makaron na uszy nawijać, znacie się ze służbami i wymiarem sprawiedliwości nie od dzisiaj, spotkaliście na swojej drodze specyficzną policjantkę, ale jak by nie patrzeć, to dziewczyna ma rację, twierdząc, że z tego auta coś wypadło i że to coś należy do któregoś z was, formalnie sprawa wygląda tak, że trzeba by było wszystkich zatrzymać, gdyby się nikt nie przyznał. Dlatego weźcie, chłopy, pod uwagę, że partnerka jednego z was tutaj robi konkretne sceny, jest w ciąży, po co ma się denerwować, niech jeden się do tego przyzna, my go zatrzymamy, jutro będzie zwolniony, a jakiej kary się może spodziewać, to pewnie wiecie, więc nie będziemy tutaj czarować.

Też wkurwieni i zmęczeni doszli do wniosku, że rozwiązanie jest bardzo sensowne i logiczne, więc pasażer przyznaje się do wyrzucenia narkotyków, bierze to na klatę i nie ma o czym gadać. Partner policjantki zakuł gościa i idziemy w jej stronę – była wyraźnie zdziwiona, że tylko z jednym człowiekiem. Przyznał się, mówimy, powiedział też oczywiście, że towar kupił od jakiegoś typa ubranego na czarno wczoraj, w jakimś parku, ale w jakim i o której godzinie, to nie wie, bo był jeszcze pijany. Pożegnaliśmy się z patrolem po udzielonym wsparciu i ruszyliśmy z powrotem z zamiarem ucięcia sobie jeszcze małej drzemki.

Córka naczelnika rzuciła nam na odchodnym, że pewne rzeczy musi sobie ustalić z dyżurnym, bo nie wszystko jest dla niej jeszcze oczywiste. Nie wróżyło to niczego dobrego, ale mieliśmy nadzieję, że już nas do tej interwencji nikt nie zaangażuje. Nadzieja, jak się okazało, była złudna. Ledwie wróciliśmy w ustronne miejsce, w którym przeważnie drzemaliśmy, a już dyżurny miasta wezwał nas na kolejne wsparcie do przyszłej pani oficer. Mój kolega powiedział, że nie będzie z nią w ogóle rozmawiał, bo to się może źle skończyć. Ledwo przestał mówić, a tu dzwoni do niego na prywatny numer dyżurny tamtejszej jednostki. Dobrze się znają, więc mu przekazał wprost, że gwiazda zadzwoniła na resortowy numer, naopowiadała bzdur, a że tam się wszystko nagrywa, to trzeba wszystko zrobić zgodnie z zasadami sztuki: trzy zatrzymania, trzy przeszukania, pojazd ogarnąć i jutro mnóstwo roboty.

Przyjechaliśmy i króciutki komunikat jej daliśmy: skoro chcesz robić wszystko tak jak być powinno, to teraz sobie wezwij kolejny patrol do wsparcia, bo wy możecie wieźć jednego jeńca, my drugiego, a trzeci sam w kajdankach piechotą nie pójdzie. Tak też zrobiła, przybyli kolejni zachwyceni niebiescy. Mieliśmy już sześciu mundurowych zaangażowanych do zatrzymania trzech osób za posiadanie potężnej ilości narkotyków. Wszyscy zatrzymani zażyczyli sobie lekarza, bo uskarżali się na różne dolegliwości – jestem pewien, że głównie po to, żeby zrobić na złość młodej wynikowej kobiecie. Nie wiedzieli tylko, że dla niej przerobienie po nocce nie było niczym nadzwyczajnym. W ten oto sposób pojechaliśmy z jeńcami na komisariat, a młoda adeptka zawodu już gnała ze swoim zatrzymanym do lekarza, trzydzieści kilometrów w jedną stronę. Trzy takie kursy ją czekały.

Drugi raz spotkałem ją w jeszcze mniej przyjemnych okolicznościach. Byłem na jakiejś porannej służbie dodatkowej, żeby trochę sobie dorobić, ale, jak się okazało, ktoś mądry wymyślił akcję, a właściwie nawet kilka akcji. Akcja pojazd, akcja kradzieże kieszonkowe na bazarach, akcja grający w trzy kubki i podobne bzdury. Nic nadzwyczajnego: przychodziło się i robiło się swoje – kontrola pojazdu, trafiony najebany kierowca, przegonieni hazardziści, załatwiona interwencja i do domu. Tyle że tymi wszystkimi akcjami dowodził ten sam oficer, kosmita, jakich mało. Ten kosmita wymyślił sobie, że będzie jeździł z nami. Był wtedy szał maseczek, więc wypadało jakiegoś nura dorwać i mu dwie dyszki przyłożyć, ponadto chciał z nami skontrolować inne patrole. Zaczął od gadki, że on dowodzi, on jest ambitny, że skoro jego przełożony wyznaczył go na dowódcę, to on ma się zamiar z tego zadania wywiązać i pokazać, że można na nim polegać. Głupie, ale w sumie niegroźne gadanie. Na takie pierdololo kiwa się głową, a i tak się robi swoje.

Współpraca z tym nawiedzonym typem układała się całkiem przyzwoicie: zrobiliśmy swoje, on był zadowolony, my mieliśmy spokój. Aż do kontroli patrolu córeczki naczelnika. Wysiadł od nas, zapukał w szybę radiowozu i wsiadł do nich. Nie było go piętnaście minut. Wrócił podminowany. Panowie, tak nie może być, pół służby za nami, mamy jeszcze czas, żeby nadrobić, nie może być tak, że wy macie raptem dwa mandaty za maski, ja jestem z wami na pokładzie, a ten patrol, który właśnie skontrolowałem, ma siedem mandatów i trzy wnioski do sądu. Statystycznie są pięć razy lepsi od nas. Mówił to całkiem poważnie. Dodał, że jak jego przełożony zobaczy taką dysproporcję w wynikach, to go zapyta, jak to możliwe, że on, jako dowodzący jeżdżący z patrolem, tak kiepsko sobie poradził. Tutaj już nie mam pewności, czy mówił poważnie, czy był tak przerażony potencjalnymi konsekwencjami. Ja natomiast miałem i mam pewność, że tacy ludzie jak on i tacy ludzie jak córeczka naczelnika psują tę firmę i powodują, że gnije w niesamowitym tempie, bo gdyby każdy robił swoje, a nie wychylał się idiotycznie, żeby tylko zabłysnąć, to ta samonakręcająca się maszyna powszechnej sraczki nie pędziłaby w takim tempie.

ZŁAMANA PAŁKA   

Siadłem z dobrym kolegą przy mocniejszym trunku i zaczęliśmy opowiadać sobie historie ze służby. Moje były ostatnio jakoś mniej ciekawe i mniej spektakularne, jego – najpierw o systemie, który obowiązuje w jego byłym już, na szczęście, mieście, a potem o zdarzeniach, które przyprawiają zawrót głowy, są mało prawdopodobne, a jednak prawdziwe. Brał udział w dwóch interwencjach, które można określić jako serialowo-filmowe: jedna odbyła się w poprzednim miejscu służby, a druga w obecnym. Nagle Tomi rzuca hasło, że jeżeli miałbym ochotę, to mógłbym to odpowiednio ubrać w słowa, co nieco pozmieniać, co nieco zniekształcić i umieścić w książce. Czemu nie? Opowiem to w pierwszej osobie, bo tak wygodniej.

Robiłem w mieście, którego miałem już serdecznie dosyć: dodatki fatalne, kierownictwo fatalne, współpracownicy fatalni. Tylko z jednym dobrze mi się robiło – ziomek z mojego rzutu. Reszta to albo totalne obiboki i śpiochy po całości, albo podpierdalacze i przydupasy kierownika, który wykańcza ludzi krok po kroku, albo jakieś młodziki, które wszystkiego się boją, nic nie wiedzą i albo czym prędzej przenoszą się byle gdzie, albo po prostu się zwalniają. Robiłem swoje dobrze i z zaangażowaniem, ale szukałem już wyjść awaryjnych, szukałem rozwiązań, które pozwolą mi zachować komfort psychiczny. Chodziłem do innych jednostek i szukałem czegoś, w czym mógłbym się sprawdzić, ale było bardzo ciężko, bo wszędzie braki. Pięknie zameldowałem się u naczelnika, przedstawiłem mu moje spojrzenie na służbę, moje wyniki; powiedział, że bardzo chętnie by mnie wziął, ale przykaz jest od miejskiego, żeby nie brać nikogo z prewencji z komisariatów, bo są miejsca, gdzie na ulicy, do interwencji, brakuje nawet pięćdziesięciu procent stanu osobowego. On też ma braki, też przydaliby mu się ludzie, ale niestety musi orać tym, co ma. Później byłem w innym komisariacie, nawet w tych nieszczęsnych dochodzeniach, do których nikt nie chce iść, bo jest to wydział tak przeładowany robotą, że w firmie chyba nie ma drugiego takiego, ale tam ta sama odpowiedź: chętnie bym cię wziął, chłopaku, bo moi mieliby trochę mniej spraw na głowę, ale sytuacja kadrowa jest, jaka jest i z prewencji brać nie mogę. Przykro mi.

Wszędzie ściana, wszędzie odprawiali mnie z kwitkiem. Nikomu nic nie mówiłem, do mojej jednostki nie dotarło, że razem z kolegą szukam sobie innego miejsca. Po jakimś czasie doszedłem do wniosku, że takie łażenie po tym nieszczęsnym mieście nie ma najmniejszego sensu, bo nic nie wskóram i postanowiłem napisać kwit o przeniesienie do miasta obok. Oczywiście wojewódzki się nie zgodził, za drugim razem też się nie zgodził i za trzecim również. Dalsze pisanie uznałem za bezsensowne, tym bardziej że w mojej jednostce zaczęły się dziać dziwne rzeczy.

Kierownik był tchórzliwym, ale cwanym głupkiem. Sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, sto dwadzieścia kilogramów wagi, koszula zawsze lepka od cuchnącego potu, ruda fałszywa łepetyna, a na niej zbyt duże i odstające uszy, zbyt duży i zadarty nos, do tego oczy nieskażone myślą, wyłupiaste. Po napisaniu kolejnych kwitów przez naszą dwójkę dowiedział się, że próbujemy uciec z tego, i tak już tonącego, okrętu. Ten miły, inteligentny i wysportowany człowiek zaprosił nas na rozmowę i zaczął zadawać pytania: Czy wam się tutaj źle pracuje? Czy macie za małe dodatki? Czy nie odpowiada wam ktoś z kierownictwa? Czy grafik wam się nie podoba? Czy dostajecie za małe nagrody za zatrzymania, których przecież wasza dwójka ma najwięcej? Mogłem odpowiedzieć na wszystkie pytania twierdząco, ale wolałem pójść drogą rozsądnej dyplomacji i powiedziałem, że to zupełnie nie tak, że sprawa polega na tym, że chcielibyśmy się rozwijać zawodowo, że chcielibyśmy sprawdzić się na innej działce, że po prostu czas na zmiany. Powiedziałem tak, bo czułem, że za tymi prowokacyjnymi pytaniami kryje się drugie dno. Jak się później okazało, słuszne miałem przeczucia, bo kierownik już musiał się tłumaczyć licznym przełożonym, dlaczego z jego jednostki tylu policjantów ucieka. Jednak dyplomatyczna odpowiedź na niewiele się zdała i obleśny typ zaczął sugerować, że jeśli on będzie miał z tego tytułu jakieś kłopoty, to możemy się spodziewać wzmożonych kontroli na przerwach, dokładnych kontroli notatników, że nie będziemy uwzględniani w nagrodach. Jakby było ich nie wiadomo ile, pomyślałem. Stosował ten swój miękki terror, bo dupa mu się paliła, zdawał sobie sprawę, że nasza dwójka robi więcej wyników, niż cała reszta jego prewencji, więc jeżeli my odpadniemy i nie będzie zatrzymanych, to jednostka w statystykach poleci na łeb, na szyję. Niewłaściwą drogę postępowania wybrał, bo my byliśmy zdeterminowani, żeby się przenieść, a skoro on chciał zrobić syf, to my podjęliśmy rękawicę.

Po rozmowie z tą kreaturą nasza robota wyglądała minimalistycznie: po prostu robiliśmy interwencje, nic poza tym. Brakowało kierownikowi mandatów za szczególnie uciążliwe wykroczenia, to pisaliśmy mandaty drogowe. Nikt nie mógł nam zarzucić, że nie reagujemy na wykroczenia, bo reagowaliśmy, tyle że nie na te najważniejsze w ich pojebanych słupkach. Brakowało kierownikowi prochów, to na nockach trzepaliśmy i legitymowaliśmy takie osoby, o których z góry było wiadomo, że nic przy sobie nie mają. No, ale jednak wykazaliśmy w nocy cztery solidne kontrole, a że nic nie znaleźliśmy, to cóż – raz wygrywamy my, raz oni. Poza tym niech łaskawy kierownik spojrzy na dane z ostatnich dwóch lat: ilu miałem z moim partnerem zatrzymanych na gorącym uczynku, poszukiwanych, z prochami i różnych innych. Liczby mówiły same za siebie.

Tak sobie pogrywaliśmy. On robił swoje podchody, a my swoje. Byliśmy spokojni, bo wiedzieliśmy, że ta wojenka nie potrwa długo, gdyż wymyśliliśmy sobie mądrzejszy patent na przeniesienie. Weszliśmy na oficjalne strony, na oficjalne statystyki i zbadaliśmy stan wakatów w naszym województwie i w województwach sąsiednich. U nas było źle, ale nie tragicznie. Wymyśliliśmy sobie, że znajdziemy miasto, które ma większe braki niż nasze, w województwie, które ma większe braki niż nasze, i napisaliśmy raport o przeniesienie, ale wtedy już do KGP. Tak kombinowaliśmy: wojewódzki nigdzie nas nie puści, bo praktycznie nikogo nigdzie nie puszcza, nawet jeżeli robi się rotację w podległych mu miastach. Jeśli będziemy chcieli się przenieść poza województwo, to również na pewno się nie zgodzi, bo to zawsze jednak odchodzący człowiek, a nawet dwóch ludzi, i kolejny słupek zacznie mu opadać, ale jak napiszemy kwity do władz najwyższych, bo to one muszą rozpatrzyć przeniesienie między województwami, to może rzecz się uda. Dalej kombinujemy tak: gdybyśmy my byli na stanowisku szefa wszystkich szefów, to po otrzymaniu takiego raportu porównalibyśmy stan etatowy w dwóch województwach: tym, w którym służymy, oraz tym, do którego chcemy się przenieść. Jeżeli w tym, do którego chcemy się przenieść, stan jest gorszy, to się zgadzamy, pieczątka i koniec sprawy. Nie wiem, czy taki tok myślenia zadziałał na samych szczytach, ale raport został klepnięty za pierwszym razem i z kolegą udało nam się przenieść ekspresowo.

Inna sprawa, że kiedy kierownik się dowiedział, że ewakuujemy się poza województwo, a on jest za krótki, żeby temu zapobiec, zaczął robić dziwne akcje. Opowiadał, że broni nie zdamy u siebie, że obiegówkę będzie trudno ogarnąć, że stanie na uszach, żeby nam życie utrudnić. Tak sobie gadał i gadał, a że nic więcej nie mógł zrobić, to pluł jadem na prawo i lewo. Szczytem chamstwa z jego strony było to, że zadzwonił do kierownika jednostki, do której się przenosiliśmy, i nagadał mu, że na nas trzeba bardzo uważać, bo pijani do roboty przychodzimy i ludzi napierdalamy. Trochę mnie to wkurwiło, ale tylko przez miesiąc, bo tam szybko daliśmy się poznać z dobrej strony i co normalniejsi zrozumieli, że jeżeli ktoś nie jest do końca zdrowy na umyśle, to raczej nasz były kierownik, a nie my. Było to uciążliwe, bo przez ten miesiąc nie mieliśmy razem służb, bo przecież nie można posyłać razem w miasto dwóch takich okrutnych typów, którzy są bardziej bandytami niż policjantami, ale później wszystko wróciło do normy i pracowaliśmy już razem.

Zanim jednak to przeniesienie doszło do skutku, jechałem z moim ziomkiem – nazwijmy go Miśkiem – na interwencję typu „przypał po całości”. Jedźcie pilnie, bo facet biega z kosą za konkubiną, w domu są małe dzieci w wieku dwóch i czterech lat. Podjeżdżamy na adres: duży dom, parter i piętro, do tego piwnica. Wchodzimy z przeładowanymi klamkami, wszędzie włączone światło, w przedpokoju nikogo, tylko obcięte blond włosy na podłodze. W dużej kuchni, z której wchodziło się do dwóch pokojów, również pusto, tylko znowu włosy na podłodze. Na piętrze słychać płacz dzieci. Idziemy bardzo ostrożnie po schodach, a tam zapłakane maluszki, żadnych dorosłych. Starszemu dziecku powiedzieliśmy, żeby przytuliło młodsze i że mają na nas poczekać albo na innych policjantów, bo może ktoś przyjedzie do wsparcia. Zapierdalamy po tym domu z przyspieszonym pulsem i podwyższonym poziomem adrenaliny, i zastanawiamy się, gdzie są rodzice dzieci, gdzie właściciel lub właścicielka tych włosów.

Wychodzimy powoli przed dom, bo usłyszeliśmy płacz kobiety. Zmaltretowana, poobijana, posiniaczona blondynka ręcznik na głowie, a spod ręcznika płynie krew. Patrzy na nas z nadzieją, ale też ze strachem, bo to, co przed chwilą przeżyła, na pewno zostanie w niej na całe życie, a obecność mundurowych z pewnością nie pomoże jej uporać się z tym traumatycznym doświadczeniem. W pewnej chwili zsunęła ręcznik z głowy. Nigdy nie zapomnę tego, co zobaczyliśmy. Oskalpowana kobieta, fragmenty skóry, fragmenty włosów, dużo krwi, dużo łez. Wybełkotała, że partner gdzieś uciekł, że to psychopata, że robił to przy dzieciach, że ma przy sobie nóż. Idziemy w pola szukać gnoja, przekazujemy dyżurnemu informacje: potrzebne wsparcie naszych i pogotowia. Dyżurny, trochę naiwny typ, odparł, że sprawca zadzwonił do niego, że jest w jakimś mieszkaniu oddalonym o kilka minut i mamy tam jechać, żeby go zatrzymać.

Dobry chłop z tego dyżurnego, ale uwierzył w bajkę i wydał nam idiotyczne polecenie, którego nie wykonaliśmy, tylko szliśmy dalej w pola. Po prawej zauważyliśmy krzaki malin, a w nich ruch. Klamki cały czas przy sobie, ostrzegawczy w powietrze, kolega wciąż z pistoletem, a ja rzuciłem się z pałką – użyłem jej pierwszy, ale też ostatni raz. Gość był najebany, ale jako tako trzymał kosę w rękach, wykorzystałem warunki i z całej siły dostał pałką w łeb. Efekt był natychmiastowy. Sprawca stracił przytomność, a moja pałka zakończyła żywot: złamała się wpół. Nie wiedziałem, że tę pałkę można złamać. Jak się okazało, było to wykonalne, do tego w ogóle nie było mi jej szkoda, bo stracić ją na takim skurwysynie to tak, jakby jej nie stracić.

Zakuliśmy kochającego partnera i przykładnego ojca, po chwili ocknął się i protestował, że głowa go boli, że to uderzenie było niepotrzebne. Krzaki, drzewka i nierówny teren sprawiły, że nietrzeźwy mężczyzna często się przewracał, kiedy więc wreszcie doprowadziliśmy go do radiowozu, to wyglądał gorzej niż skrzywdzona kobieta. Marna to sprawiedliwość, ale lepiej taka, niż żadna. Albo taka, jaką wymierzy mu łaskawy sędzia wierzący w resocjalizację.

Kobietę spotkaliśmy po jakimś czasie; głowa wyglądała nieco lepiej, podziękowała nam za to, że potraktowaliśmy bandytę tak, jak policja bandytę traktować powinna, powiedziała, że znalazła w sobie siłę, żeby żyć bez tego bydlaka, żeby zająć się dziećmi i odbudować życie, chociaż po czymś takim z pewnością nie będzie łatwo, ale przyznała szczerze i otwarcie, że część winy jest też po jej stronie, bo od dawna pozwalała mu na wybuchy agresji przy dzieciach. Nic z tym nie robiła, nikomu nie mówiła, nigdzie nie dzwoniła, niczego nie zgłaszała, a gdyby od początku reagowała, to ani ona, ani dzieci nie byłyby narażone na taką traumę, która i tak, mimo wszystko, nie skończyła się najgorzej, bo biorąc pod uwagę agresję i poziom zjebania jej byłego partnera, to wszystko mogło mieć całkiem inny, tragiczny finał.

OŚMIOLETNI DEMON   

Pewnego leniwego popołudnia, podczas którego zdążyliśmy obejrzeć całkiem przyzwoity, prawie dwugodzinny film, dostaliśmy bojowe zadanie pozbierania znanego lumpa. Znowu mu się zaległo, znowu był obszczany. Założyliśmy profesjonalne rękawiczki ufundowane przez państwo – jak wiadomo dbające o swoich funkcjonariuszy – i do boju. Na tylnej kanapie brak maty ochronnej, ale kto by się tym przejmował. Plus był taki, że gdyby tego dnia jakiś kontrolny chciał pojeździć z nami i prowadzić nadzór nad naszą robotą, to można byłoby rozegrać to na naszą korzyść.

Tak, tak, panie naczelniku albo komendancie! To nas miał pan kontrolować. Zapraszamy na tył, ale uprzedzamy, że przed chwilą wieźliśmy na izbę wytrzeźwień trolla, który robi pod siebie, na którym roi się od robactwa, który wyznaje średniowieczne zasady ortodoksyjnych rzymskich katolików: kontakt z wodą wyłącznie podczas chrztu. Aha… No to wiecie, panowie? Skoro tak, to ja sobie odpuszczę. Wpiszę tylko, że byłem z wami przez pół godziny albo jednak będę jeździł za wami swoim autem, bo z kolei nadzór nade mną ma niezły pojeb, więc jakby się wydało, że całkiem sobie odpuściłem, to wysmaży elaborat o tym, że się nie nadaję, że nie spełniam wytycznych, że niepoważnie podchodzę do obowiązków.

Na szczęście tego dnia nie pojawił się żaden pan na włościach, ale i tak na wózku cuchnęło jeszcze dobre dwie godziny. Nozdrza jakby bardziej odporne niż kilka lat temu, ale podejrzewam, że na takie zapaszki nawet dwadzieścia lat na ulicy byłoby mało. Pisaliśmy w naszych małych zeszycikach prawdy – ja właściwie kreśliłem jakieś bohomazy, bo nigdy w tym relikcie starego systemu wyraźnie nie pisałem i nie będę pisał. Wielu już próbowało skłonić mnie do nieco staranniejszego rozpisywania interwencji, ale nikt nie odniósł sukcesu, co świadczy albo o ich zdolnościach perswazyjnych, albo o moim oślim uporze – no więc pisaliśmy i pisaliśmy, że zagrażał własnemu życiu, że grubo nabity, że nie potrafił się wysłowić, aż nagle obywatele postanowili się zrewanżować za to, że przez parę godzin marnotrawiliśmy pieniądze podatników.

Słuchając zgłoszenia, mieliśmy niezły ubaw. Sąsiad zadzwonił, że jakiś chłopiec terroryzuje jego i całą klatkę schodową, że mamy szybko przyjechać, bo jak nie, to on zaraz gówniarzowi łeb ukręci. Facet musi mieć grubo nie po kolei pod czupryną, skoro w takiej sprawie dzwoni, no bo jak to z maluchem można sobie nie dać rady? – pomyślałem. Były już takie cyrki, że niespełna dziesięcioletni młodzieniec dzwonił na 112, bo rodzice zabronili mu grać w jego ulubione gry, ale aż tak małego zbója jeszcze nie przerabialiśmy.

Okolica nie była najlepsza, ale do szczególnie przerażających raczej nie należała. Wchodzimy na trzecie piętro, otwiera nam mniej więcej trzydziestoletnia kobieta, jakby deczko opóźniona albo na prochach. Wejdźcie panowie, partner po was dzwonił, siedzi w salonie. W „salonie” zapach kapusty mieszał się ze smrodem potu i papierosów. Trochę puszek, trochę butelek. Skromnie i biednie, ale nie jakoś bardzo patologicznie.

Rzeczywiście: siedzi partner trzydziestolatki, grubo ponad pokolenie od niej starszy. Ludzie chyba coraz częściej wzorują się na prowadzącym Familiadę. Panowie, jeżeli nie zrobicie porządku z tym małym potworem, to gnoja zajebię, jak mi Bóg miły. Zabiję gnoja, zgłoszę się do was, zamkniecie mnie i swoje odsiedzę, ale przynajmniej będę miał spokój. No to może nam wytłumaczycie, co się właściwie stało? – my na to. Bardzo proszę. Słyszycie te krzyki piętro wyżej? To skakanie? To cholerne tupanie? Hola, drogi panie, to dziecko przecież, musi się troszkę wybiegać, nie mieszkacie w domu, tylko w kamienicy, więc na pewne rzeczy trzeba się po prostu godzić. Na nasz gust nic wielkiego się tutaj nie dzieje; ot, zwykłe dziecko sobie biega w pokoju. Ale jeżeli bardzo wam to przeszkadza, to zapukamy do tego mieszkania i poprosimy rodziców, żeby jakoś racjonalnie wytłumaczyli dzieciom, żeby trochę ciszej się bawiły. Gość zagotował się jeszcze bardziej. Jacy rodzice, jakie racjonalnie, jaka zabawa??? Wy to już naprawdę do niczego się nie nadajecie! Byle tylko przyjść, udać, że się słucha i pójść. Zero pomocy! Panowie, to nie jest zwykły dzieciak, to diabeł wcielony! Jak gania po podwórku, to używa słownictwa takiego, jakiego pewnie nawet wy nie używacie po konkretnej popijawie!

He, he! Człowiek małej wiary z niego, pomyślałem.

A on dalej nawija: Kiedyś rzucał kamieniami w przejeżdżające pojazdy, gwoździem rysował te na parkingu przed naszą kamienicą, bo jakiś sąsiad zwrócił mu uwagę. W zamek w moich drzwiach wkładał szpilki i zalewał je klejem, bo kiedyś ośmieliłem się go upomnieć. Znacznie gorsze jest to, co robi z rówieśnikami. Kiedyś kłócił się z jakimś kolegą, ale tamten jest większy i go odepchnął. Wiele się nie zastanawiał, pobiegł, wziął dużą torbę, napakował do niej kamieni i walnął nią tamtego. Innym razem to nawet zastanawiałem się, czy dobrze słyszę, bo kazał jakimś mniejszym chłopakom klękać i robić sobie loda. Ja wiem, że to wszystko brzmi jak gadka chorego psychicznie, ale to święta prawda. Mieszka z siostrą i matką, która nie daje sobie z nimi rady, ojciec gdzieś tam podobno jest, ale widuje się z dziećmi kilka razy w roku, a poza tym ma generalnie wyjebane. Dobrze, dobrze. Pójdziemy, porozmawiamy, jakoś postaramy się pomóc i załagodzić sytuację.

Poszliśmy na górę do demona. Na półpiętrze przystanęliśmy, żeby wymienić kilka uwag na temat zgłaszającego – ogólny wydźwięk był taki, że najprawdopodobniej świr. Akurat mijała nas jakaś kobiecina. Usłyszała, co mówimy, zgromiła nas spojrzeniem i powiedziała, że skoro jeszcze tutaj nie byliśmy, to nie powinniśmy wyciągać pochopnych wniosków. Troszkę zmieszani ruszyliśmy dalej.

Otworzyła mamusia, oczy zaszklone. Boże, znowu policja, ale wy chyba nie z naszego komisariatu, bo was nie kojarzę? Zgadza się, gościnny występ. Dowód osobisty prosimy. Pierwsze zaskoczenie: ledwo trzy dyszki na karku, a wyglądała na pięćdziesiąt. Włosy przetłuszczone, ząb co drugi, niska, wątła, roztrzęsiona. Głos jej się łamał, trzeba się było mocno skoncentrować, żeby ją zrozumieć. Panowie, ja bardzo przepraszam, ale ja nie daję rady, pracuję codziennie po kilkanaście godzin, córka, zamiast pomóc w wychowaniu młodszego brata, jeszcze go nakręca, podrzuca mu głupie pomysły, sama zresztą niedługo idzie do ośrodka, czekam tylko na wyrok. Ojciec to widmo. Spotyka się z nimi raz w miesiącu, a czasem nawet rzadziej. Małemu mówi, że ma wszystkich bić, że jak nie daje rady, to ma nóż wyciągać, że jak w szkole nauczycielki go denerwują, to ma nie pozwolić sobie w kaszę dmuchać. Daje mu lekcje życia.

Te historie, które opowiadali sąsiedzi na jego temat, są prawdziwe? Nie wiem, co wam mówili, ale myślę, że większość niestety tak. Byłam już z nim na badaniu u psychologa, będzie miał kolejną wizytę u specjalisty, dzielnicowy mi pomaga, robimy wszystko, żeby go umieścić w ośrodku specjalnym, bo on się między normalnych ludzi nie nadaje.

Wchodzimy do pokoju, a tam mały Sebastianek i jego siostra. Nawijał jak nakręcony. O, policja! Ale macie fajne spluwy, mogę wziąć do ręki? Nie? No trudno, oglądacie seriale o policjantkach i policjantach, ojciec mówi, że z wami nie powinno się rozmawiać, bo jesteście nieroby i mordercy, ciekawe, który sąsiad tym razem zadzwonił, że przyszliście do mnie, nie jest wam głupio, że nachodzicie takiego dzieciaka jak ja, to chyba niezgodne z prawem, wszyscy wokół są pojebani, tylko ja jeden normalny, nie wiem, dlaczego inni się mnie czepiają, a szczególnie moja nienormalna siostra, dzisiaj mnie wyzywała i polała jakimś żelem do cipy, a ja nigdy nie odpuszczam, to ciągnąłem ją za włosy, dopóki mnie matka siłą od niej nie oderwała, poza tym, głupia idiotko, idź, zobacz do swojego pokoju, wrzuciłem twój nowy telefon do słoika z wodą.

Uśmiechnął się z satysfakcją i czekał na reakcję.

Wybiegła, sprawdziła, wróciła. Znowu wrzask, znowu krzyki i nienawiść. Dziewczyna płakała z bezsilności, mały cieszył się jej nieszczęściem, matka w ogóle nie ogarniała tej kuwety. Płaczącą nastolatkę przekonaliśmy, żeby poszła do siebie, a telefon położyła na kaloryferze, to może się naprawi, tylko niech leży tam bez przerwy do jutra. Chociaż rozwiązanie nie było całkiem pewne, a nawet, szczerze mówiąc, było mało prawdopodobne, to przynajmniej jeden problem wybył nam z ekskluzywnego salonu.