Piekło Afganistanu - Marcus Luttrell, Patrick Robinson - ebook

Piekło Afganistanu ebook

Marcus Luttrell, Patrick Robinson

4,4

Opis

To historia, która wydarzyła się naprawdę.

W pogodną noc pod koniec czerwca 2005 roku, czterech komandosów elitarnej jednostkiNavy SEALs wyrusza z bazy w Afganistanie i udaje się na górzystą granicę z Pakistanem. Ich misją było schwytanie lub zabicie znanego przywódcy Al-Kaidy. Niecałe dwadzieścia cztery godziny później tylko jeden z nich pozostał przy życiu.

Zażarty bój, godziny krwawej walki. Operacja Red Wings uchodzi za największą porażkę w kilkudziesięcioletniej historii Navy SEALs. W akcji zginęło trzech SEALsów walczących nad wioską, a także 16 innych, którzy lecieli z pomocą. Przetrwał tylko jeden – Marcus Luttrell. Wycieńczony, ranny, załamany, nękany halucynacjami dostał schronienie w afgańskiej wiosce otoczonej przez talibów.

To kronika odwagi, honoru i patriotyzmu.Historia trudnych wyborów i woli przetrwania. To również hołd złożony poległym kolegom.

Na podstawie książki powstał film Ocalony z Markiem Wahlbergiem w roli głównej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 457

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (31 ocen)
21
5
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pablitoxxx

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00
AStrach

Dobrze spędzony czas

Wciąga i zasysa, na ten czas.
00
Gutti87

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka obrazująca trudy szkolenie BUD/S oraz piekielną misję 4 żolnierzy w Afganistanie.
00
Master1992

Nie oderwiesz się od lektury

O tej historii czytałam już w innej książki. Tu jest zdecydowanie pełniejszy jej obraz. Warta jest uwagi. Dla niektórych może być za bardzo w amerykańskim stylu, ale każda książka poświęcona NS taka jest.
00
ldzwonka

Nie oderwiesz się od lektury

widziałem film książka jest lepsza trochę za dużo o szkoleniu seals...
00

Popularność




Pro­log

Pro­log

Czy kie­dy­kol­wiek to zada­nie sta­nie się łatwiej­sze? Dom za domem, auto­strada za auto­stradą, stan za sta­nem. Było mi ciężko. Znów sie­dzia­łem za kół­kiem wypo­ży­czo­nej tere­nówki, jadąc główną ulicą mia­sta. Miną­łem skle­piki i sta­cję ben­zy­nową, tym razem w sma­ga­nej wia­trem mie­ści­nie na Long Island w sta­nie Nowy Jork, tuż przy dłu­gich pla­żach wybrzeża Atlan­tyku. Nad­cho­dziła zima. Niebo było oło­wiane, a białe szczyty fal sunęły do brzegu nie­mal doty­ka­jąc nisko zawie­szo­nych chmur. Ten widok odda­wał mój nastrój, bo ten raz miał być trud­niej­szy od innych. Dużo trud­niej­szy.

Zna­la­złem punkt orien­ta­cyjny, budy­nek poczty. Wje­cha­łem na tyły i zapar­ko­wa­łem. Wyszli­śmy z samo­chodu i zanu­rzy­li­śmy się w listo­pa­dowy chłód. Ostat­nie jesienne liście krą­żyły wokół naszych stóp. Nikt nie chciał wejść pierw­szy. Żaden z face­tów, któ­rzy ze mną byli. Parę chwil sta­li­śmy przed furtką, jak grupka mle­cza­rzy na prze­rwie śnia­da­nio­wej.

Zna­łem drogę. Dom był parę metrów dalej. W pew­nym sen­sie już kie­dyś tam byłem – w Pół­noc­nej i Połu­dnio­wej Karo­li­nie, a także w Neva­dzie. W ciągu paru dni będę musiał jesz­cze poje­chać do Waszyng­tonu i do Vir­gi­nia Beach. I wiele rze­czy odbę­dzie się dokład­nie tak samo.

Bli­skich zmar­łego ogar­nie smu­tek, pul­su­jący ból, który towa­rzy­szy myśli, że młody czło­wiek zgi­nął na początku drogi. Uczu­cie pustki poja­wia­jące się w każ­dym z domów. Te same nie­kon­tro­lo­wane łzy. To samo uczu­cie osa­mot­nie­nia ludzi, któ­rzy pró­bują być dzielni. Ich życie roz­trza­skane w proch. Nie da się ich pocie­szyć. Są prze­peł­nieni żalem.

Jak poprzed­nio, to ja mia­łem prze­ka­zać tę straszną wia­do­mość tak, jakby do mojego przy­by­cia nikt o niczym nie wie­dział, mimo że minęły tygo­dnie, a nawet mie­siące od pogrze­bów. Dla mnie ta nie­wielka uro­czy­stość w Pat­cho­gue na Long Island miała być naj­trud­niej­sza.

Pró­bo­wa­łem wziąć się w garść. Ale wciąż sły­sza­łem w gło­wie ten strasz­liwy krzyk. Krzyk, który budzi mnie w nocy, wdziera się w moje nazna­czone samot­no­ścią sny. Co noc przy­wo­łuje poczu­cie winy. Bez­gra­niczne poczu­cie winy tego, który oca­lał.

„Pomóż mi, Mar­cus! Pro­szę cię, pomóż!”.

Despe­rac­kie woła­nie roz­brzmie­wało w górach dale­kiego kraju. Krzyk odbił się echem pośród głę­bo­kich wąwo­zów, w naj­sa­mot­niej­szym chyba miej­scu na ziemi. Był to krzyk śmier­tel­nie ranio­nego zwie­rza. Nie mogłem odpo­wie­dzieć na to bła­ga­nie. I nie mogę o nim zapo­mnieć. O pomoc pro­sił mnie jeden z naj­wspa­nial­szych ludzi, jakich zna­łem, mój naj­lep­szy przy­ja­ciel.

Wszyst­kie wizyty były trudne. Sio­stra i żona Dana pró­bu­jące się nawza­jem pod­trzy­mać. Ojciec Eryka, admi­rał, pozo­sta­wiony sam na sam z roz­pa­czą. Narze­czona i ojciec Jamesa, żona i przy­ja­ciele Axe’a, kom­plet­nie zdru­zgo­tana matka Shane’a w Las Vegas. Wszę­dzie było okrop­nie. Jed­nak tu miało być naj­go­rzej.

W końcu popro­wa­dzi­łem żałobną grupę pośród tań­czą­cych na wie­trze liści przez zimną, dziwną uliczkę do małego domu z maleń­kim ogród­kiem, w któ­rym w ostat­nim cza­sie nie koszono trawy. Jed­nak lampki pod­świe­tla­jące ame­ry­kań­ską flagę wciąż trwały w oknie od frontu. Te lampki wska­zy­wały dom patrioty i świe­ciły wyzy­wa­jąco, jakby on wciąż tam miesz­kał. Mikey by to doce­nił.

Zatrzy­ma­li­śmy się na moment, a potem weszli­śmy po schod­kach i zapu­ka­li­śmy do drzwi. Kobieta, która nam otwo­rzyła była ładna, miała dłu­gie ciemne włosy, w jej oczach już szkliły się łzy. Matka.

Wie­działa, że to ja ostatni widzia­łem go żywego. Patrzyła na mnie z głę­bo­kim smut­kiem. Mia­łem wra­że­nie, że mnie ten smu­tek prze­tnie na pół. Powie­działa cicho:

– Dzię­kuję, że przy­je­cha­łeś.

Powie­dzia­łem coś w stylu:

– Jestem tu z powodu pani syna.

Kiedy wcho­dzi­li­śmy do domu, zoba­czy­łem w holu sto­lik. Stało na nim duże, opra­wione w ramki zdję­cie męż­czy­zny z lek­kim uśmie­chem na twa­rzy. Znów stał przede mną Mikey, a ja sły­sza­łem głos jego matki:

– Nie cier­piał, prawda? Powiedz mi, że nie cier­piał.

Musia­łem wytrzeć man­kie­tem oczy, zanim odpo­wie­dzia­łem:

– Nie, Mau­reen, nie cier­piał. Od razu umarł.

Powie­dzia­łem to, co chciała usły­szeć. Tak­tyczne odpo­wie­dzi to pod­sta­wowe wypo­sa­że­nie kogoś, kto jako jedyny oca­lał.

Chcia­łem opo­wie­dzieć jej o nie­złom­nej odwa­dze syna, o jego woli i żela­znej dys­cy­pli­nie. Zgod­nie z tym, czego mogłem się spo­dzie­wać, chyba jesz­cze nie pogo­dziła się z prawdą. Na pewno nie stało się to aż do mojej rela­cji. To ja osta­tecz­nie potwier­dzi­łem złe wia­do­mo­ści.

Przez następną godzinę pró­bo­wa­li­śmy roz­ma­wiać jak doro­śli. Było to trudne. Wiele można było powie­dzieć i tyle samo trzeba było prze­mil­czeć. Obec­ność trzech towa­rzy­szą­cych mi żoł­nie­rzy oraz stra­żaka i poli­cjanta z Nowego Jorku nie sta­no­wiła więk­szej róż­nicy.

Mimo wszystko musia­łem odbyć tę podróż. Obie­ca­łem sobie, że tak zro­bię, nie­za­leż­nie od kosz­tów. Wie­dzia­łem, ile zna­czy­łoby dla każ­dego z nich to, że ktoś, kto tam z nimi był, będzie mógł dzie­lić z ich bli­skimi udrękę. Od drzwi do drzwi, od bólu do bólu.

Uwa­ża­łem, że to mój obo­wią­zek, ale to nie uła­twiało sprawy. Mau­reen uści­skała nas wszyst­kich zanim wyszli­śmy. Sztywno ski­ną­łem przed foto­gra­fią przy­ja­ciela i ruszy­łem smutną ścieżką w stronę ulicy.

Wie­czo­rem będzie rów­nie ciężko, bo mamy odwie­dzić Heather, narze­czoną Mike’a, w jej nowo­jor­skim apar­ta­men­cie. To wszystko było nie fair. Już byliby mał­żeń­stwem. Dzień póź­niej pojadę na cmen­tarz w Arling­ton, by odwie­dzić groby kolej­nych dwóch pole­głych kole­gów.

Jakby na to nie patrzeć, była to długa i kosz­towna podróż przez Stany Zjed­no­czone, opła­cana przez orga­ni­za­cję, dla któ­rej pra­cuję. Podob­nie jak ja, jak my wszy­scy, oni też rozu­mieją sytu­ację. I, jak to się dzieje w wielu dużych kor­po­ra­cjach, które zatrud­niają rze­sze ofiar­nych pra­cow­ni­ków, można o nich sporo powie­dzieć na pod­sta­wie filo­zo­fii firmy lub – jak woli­cie – jej spi­sa­nych zasad.

Doku­ment taki okre­śla typ pra­cow­nika i stan­dardy sto­so­wane w fir­mie. Przez wiele lat sta­ra­łem się opie­rać całe moje życie na pierw­szym aka­pi­cie:

„W nie­pew­nych cza­sach nie­zwy­kły wojow­nik staje na wezwa­nie ojczy­zny. Jest to prze­ciętny czło­wiek pra­gnący nie­prze­cięt­nego suk­cesu. Ukształ­to­wany przez prze­ciw­no­ści, staje ramię w ramię z funk­cjo­na­riu­szami naj­lep­szych ame­ry­kań­skich sił ope­ra­cyj­nych, by słu­żyć swemu kra­jowi, chro­nić jego miesz­kań­ców i ich styl życia. To ja nim jestem”.

Nazy­wam się Mar­cus. Mar­cus Lut­trell. Jestem dowódcą Plu­tonu Alfa 1. Zespołu SDV Navy SEAL. Jak każdy z SEAL­sów, jestem przy­go­to­wany do uży­wa­nia broni i walki wręcz. Jestem snaj­pe­rem i leka­rzem plu­to­no­wym. Ale przede wszyst­kim jestem Ame­ry­ka­ni­nem. Kiedy ude­rzą w dzwon, pójdę wal­czyć za mój kraj i za moich towa­rzy­szy. I – w razie potrzeby – oddam za nich życie.

Nie cho­dzi o to, że tak mnie wyszko­lono w SEAL­sach. Ja po pro­stu tego chcę. Jestem patriotą, wal­czę z gwiazdą Tek­sasu na pra­wym ramie­niu i z flagą Tek­sasu w sercu. Porażka jest dla mnie czymś nie do przy­ję­cia.

Mikey zgi­nął latem 2005 roku. Wal­czy­li­śmy ramię w ramię na wyży­nach pół­nocno-wschod­niego Afga­ni­stanu. Nie znam lep­szego ofi­cera niż on. Był wojow­ni­kiem z żelaza. Nie­sa­mo­wi­cie, wprost nie­wia­ry­god­nie odważ­nym.

Mogliby to potwier­dzić dwaj inni moi towa­rzy­sze, któ­rzy tam wal­czyli i zgi­nęli – Danny i Axe, ame­ry­kań­scy boha­te­rzy, wyróż­nia­jący się w siłach zbroj­nych, gdzie walecz­ność nie jest czymś nad­zwy­czaj­nym. Ich życie daje świa­dec­two jed­nemu z aka­pi­tów filo­zo­fii U.S. Navy SEALs:

„Ni­gdy się nie pod­dam… Wytrwam i będę się roz­wi­jał w obli­czu prze­ciw­no­ści. Ojczy­zna wymaga, bym był fizycz­nie i psy­chicz­nie moc­niej­szy od moich wro­gów. Gdy upadnę, zawsze powstanę. Moich towa­rzy­szy będę ochra­niał tak długo, jak długo star­czy mi sił… Ni­gdy nie pod­dam się w walce”.

Już wspo­mi­na­łem, że mam na imię Mar­cus. Piszę tę książkę dla moich trzech kum­pli: Mike’a, Danny’ego i Axe’a. Jeśli bym jej nie napi­sał, nikt ni­gdy nie zro­zu­miałby, jak nie­ustra­szeni w walce byli ci trzej Ame­ry­ka­nie. A to by była naj­więk­sza tra­ge­dia.

Roz­dział 1. Do Afga­ni­stanu… lata­ją­cym maga­zy­nem

Roz­dział 1

Do Afga­ni­stanu… lata­ją­cym maga­zy­nem

Był to czas odwetu za World Trade Cen­ter. Ści­ga­li­śmy face­tów, któ­rzy to zro­bili. Może nie dokład­nie tych samych, ale ich towa­rzy­szy. Sza­leń­ców, któ­rzy wciąż życzyli nam śmierci i mogli ude­rzyć ponow­nie.

Ludzie z Navy SEALs żegnają się zdaw­kowo. Klep­nię­cie w ramię, przy­ja­ciel­ski uścisk. Nikt nie zdra­dza tego, co naprawdę wszy­scy myślą: „Chło­paki, znów jedziemy na wojnę, w kolejne gorące miej­sce, znowu są jacyś wro­go­wie, któ­rzy chcą się z nami zmie­rzyć… Musieli postra­dać zmy­sły”.

Tak wła­śnie myślą SEALsi, elita wojow­ni­ków ame­ry­kań­skich sił zbroj­nych. Potężni, szybcy, dosko­nale wyszko­leni faceci, uzbro­jeni po zęby, świetni w walce wręcz, tak się masku­jący, że nikt nie spo­dziewa się ich nadej­ścia. Foki są mistrzami stra­te­gii, dosko­nale posłu­gują się pisto­le­tem, są arty­stami broni maszy­no­wej i – w razie potrzeby – zręcz­nie uży­wają noża. Ogól­nie rzecz bio­rąc uwa­żamy, że mało jest na tym świe­cie pro­ble­mów, któ­rych nie można roz­wią­zać za pomocą dużej ilo­ści mate­riału wybu­cho­wego i cel­nie wystrze­lo­nego naboju.

Pro­wa­dzimy akcje na morzu, na lądzie i w powie­trzu. To stąd pocho­dzi nasza nazwa. U.S. Navy SEALs wal­czą pod wodą, na wodzie i poza nią. Potra­fimy to wszystko. Tam, gdzie teraz jecha­li­śmy, nie mie­li­śmy dzia­łać w wodzie. Mie­li­śmy być bar­dzo daleko od niej, na wyso­ko­ści setek metrów nad pozio­mem morza, wśród pozba­wio­nego drzew, księ­ży­co­wego gór­skiego kra­jo­brazu. W jed­nym z naj­bar­dziej wylud­nio­nych miejsc na ziemi, gdzie nie rzą­dzą żadne prawa. W Afga­ni­sta­nie.

„Cześć Mar­cus”. „Powo­dze­nia Mikey”. „Trzy­maj się Matt”. „Do zoba­cze­nia chło­paki”. Jakby to było wczo­raj. Ktoś otwo­rzył drzwi naszego baraku, świa­tło wylało się w cie­płą, ciemną noc Bah­rajnu, dziw­nego pustyn­nego kró­le­stwa, które z Ara­bią Sau­dyj­ską łączy jedy­nie trzy­ki­lo­me­trowa szosa Króla Fahda.

Ubrani w lek­kie, bojowe mun­dury, pustynny kamu­flaż i buty sztur­mowe, wyszli­śmy w cie­płą wie­czorną bryzę. Był marzec 2005 roku. Upał nie był tak pie­kielny jak latem. Ale dla grupki Ame­ry­ka­nów i tak było nad­zwy­czaj gorąco. Nawet dla faceta z Tek­sasu, czyli dla mnie. Bah­rajn znaj­duje się na 26° sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej pół­noc­nej, czyli ponad 650 km na połu­dnie od Bag­dadu. Tam zawsze jest gorąco.

Nasza jed­nostka była usy­tu­owana na połu­dnie od sto­licy, Manamy, w pół­nocno-wschod­nim zakątku wyspy. Ozna­czało to, że musimy prze­je­chać przez mia­sto do ame­ry­kań­skiej bazy na wyspie Muhar­raq. Tu się przy­la­ty­wało i odla­ty­wało z Bah­rajnu.

Ośmio­ki­lo­me­trowy odci­nek drogi pro­wa­dził przez mia­sto. Miej­scowi nie byli nami zachwy­ceni. Wyglą­dali jakoś chmur­nie, jakby mieli po dziurki w nosie ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy. W Mana­mie były dziel­nice zwane stre­fami czar­nych flag, gdzie han­dla­rze, skle­pi­ka­rze i zwy­kli ludzie wywie­szali czarne flagi przed nale­żą­cymi do nich nie­ru­cho­mo­ściami na znak, że Ame­ry­ka­nie nie są tu mile widziani.

Nie było w tym tyle nie­na­wi­ści, co w napi­sach Juden Ver­bo­ten w hitle­row­skich Niem­czech, ale pod­skórna nie­chęć w sto­sunku do nas obecna była w całym świe­cie arab­skim. Wie­dzie­li­śmy, że wiele osób sym­pa­ty­zuje z muzuł­mań­skimi eks­tre­mi­stami, fana­ty­kami z al-Kaidy i tali­bami. Czarne flagi speł­niały swoją rolę. Trzy­ma­li­śmy się z dala od tych miejsc.

Musie­li­śmy prze­je­chać przez mia­sto w nie­opan­ce­rzo­nym wozie do mostu Szejka Hamada. Dobrze im idzie budo­wa­nie mostów i myślę, że jesz­cze nie­je­den zbu­dują wziąw­szy pod uwagę, że archi­pe­lag Bah­rajnu two­rzą 32 małe wyspy poło­żone tuż przy zachod­nim wybrzeżu Ara­bii Sau­dyj­skiej, w Zatoce Irań­skiej.

Prze­je­cha­li­śmy przez Manamę do Muhar­raq, gdzie na połu­dnie od Mię­dzy­na­ro­do­wego Lot­ni­ska Bah­rajnu znaj­do­wała się ame­ry­kań­ska baza lot­ni­cza. Cze­kał tam na nas Her­ku­les C-130, gigan­tyczny trans­por­to­wiec o napę­dzie tur­bo­śmi­gło­wym. To chyba naj­gło­śniej­szy samo­lot na świe­cie. Jego wiel­kie, odbi­ja­jące dźwięki wnę­trze zostało zapro­jek­to­wane do prze­wo­że­nia cięż­kiego sprzętu, a nie wraż­li­wych, deli­kat­nych i gustu­ją­cych w kon­wer­sa­cji osób, takich jak my.

Zapa­ko­wa­li­śmy nasz pod­sta­wowy sprzęt: broń maszy­nową, kara­binki M4, SIG-Sau­ery 9 mm, noże bojowe, pasy z amu­ni­cją, gra­naty, przy­bory medyczne i sprzęt słu­żący do komu­ni­ka­cji. Chłopcy roz­wie­sili hamaki. To nie była bus­si­nes class. Ale żaby nie powinny spo­dzie­wać się kom­fortu. A my jeste­śmy ludźmi-żabami.

Upa­ko­wani w lata­ją­cych maga­zy­nach, zmu­szeni do podró­żo­wa­nia w naj­bar­dziej pry­mi­tyw­nych, jak na komu­ni­ka­cję pasa­żer­ską, warun­kach, całą drogę narze­ka­li­śmy. Jed­nak, gdy nasza szóstka zna­la­zła się w jakiejś cho­ler­nej dziu­rze na polu walki, gdy byli­śmy prze­mo­czeni do suchej nitki, prze­mar­z­nięci i pora­nieni, uwię­zieni i zdzie­siąt­ko­wani, gdy wal­czy­li­śmy o życie, wtedy ni­gdy nie było sły­chać narze­ka­nia. To jest wła­śnie ame­ry­kań­skie bra­ter­stwo, coś, co ma się we krwi. Coś, co karze wal­czyć i nie daje się czło­wie­kowi zała­mać. Coś, co opiera się na patrio­ty­zmie, odwa­dze i wza­jem­nym zaufa­niu. Nie ma dru­gich takich sił zbroj­nych na świe­cie, jak nasze.

Obsługa samo­lotu spraw­dziła, czy jeste­śmy przy­pięci, a potem ogłu­sza­jące sil­niki Boeinga zaczęły wyć. Jezu, aż trudno uwie­rzyć, jak straszny to był hałas. Mia­łem wra­że­nie, że sie­dzę w skrzyni bie­gów. Samo­lot zaczął się trząść i rzu­cać, gdy wje­cha­li­śmy na pas star­towy. Potem wystar­to­wał na połu­dniowy-zachód, pro­sto w pustynny wiatr wie­jący z Pół­wy­spu Arab­skiego. Na pokła­dzie nie było innych pasa­że­rów, tylko obsługa i – w tyle – my. Lecie­li­śmy wal­czyć w imię Boga, w obro­nie Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Naszym komen­dan­tem był pre­zy­dent Geo­rge W. Bush. W pew­nym sen­sie byli­śmy zupeł­nie sami. Jak zwy­kle.

Samo­lot wyko­nał zakręt nad Zatoką Bah­rajn, a potem mocno prze­chy­lił się w lewo bio­rąc kurs na wschód. O wiele szyb­ciej można by dotrzeć na miej­sce lecąc na pół­nocny-wschód przez Zatokę Per­ską. Jed­nak nie zro­bi­li­śmy tego, bo wtedy zna­leź­li­by­śmy się nad nie­bez­piecz­nymi wyży­nami połu­dnio­wej czę­ści Iranu.

Zamiast tego lecie­li­śmy ponad przy­ja­znymi pustyn­nymi wybrze­żami Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich, pół­noc­nymi poła­ciami palą­cych pia­sków Rub al-Chali. Za nami został roz­grzany jak kocioł, nie­chętny nam Irak oraz Kuwejt – miej­sca, w któ­rych wcze­śniej słu­ży­łem. Pod nami leżały przy­jaź­niej nasta­wione pustynne kró­le­stwa. Katar, z któ­rych pocho­dzi uży­wany na całym świe­cie gaz ziemny, naf­towy emi­rat Abu Dabi i sły­nący z nowo­cze­snych wyso­ko­ściow­ców Dubaj. Nieco dalej na wschód roz­cią­gało się ska­li­ste wybrzeże Omanu.

Żaden z nas jakoś spe­cjal­nie nie smu­cił się fak­tem, że opusz­cza Bah­rajn – miej­sce, w któ­rym odkryto pierw­sze złoża ropy naf­to­wej na Bli­skim Wscho­dzie. To pań­stwo miało swoją histo­rię, a my dobrze się tu bawi­li­śmy tar­gu­jąc o wszystko z han­dla­rzami na miej­sco­wym baza­rze. Jed­nak ni­gdy nie czu­li­śmy się u sie­bie i kiedy wzla­ty­wa­li­śmy coraz wyżej w otchłań czar­nego nieba, czu­li­śmy, że zosta­wiamy za sobą wszystko, co złe na pół­nocy zatoki i roz­po­czy­namy cał­kiem nową misję. Misję, którą rozu­mie­li­śmy.

W Bag­da­dzie zwy­kle wal­czy­li­śmy z nie­wi­docz­nym wro­giem. Naszym zada­niem było go zna­leźć. A kiedy już go zna­leź­li­śmy, to rzadko wie­dzie­li­śmy, kto to jest – czło­nek al-Kaidy czy może talib, szy­ita czy sun­nita, Ira­kij­czyk czy cudzo­zie­miec? Czy to bojow­nik wal­czący o wol­ność pod flagą Sad­dama czy też jest to powsta­niec wal­czący o wol­ność w imię boga innego niż nasz? Boga, który z jakichś powo­dów sank­cjo­nuje mor­do­wa­nie nie­win­nych cywi­lów. Boga, który wyeli­mi­no­wał Dzie­sięć Przy­ka­zań z gry.

Oni byli wszę­dzie, zawsze groźni, co powo­do­wało nie­ustanną ner­wówkę. Wie­cie, co mam na myśli? Dla nas zmiana terenu, podróż wiel­kim Her­ku­le­sem ozna­czała opusz­cze­nie miej­sca, w któ­rym sami się wykań­cza­li­śmy i lot w inne miej­sce, pełne ludzi z dzi­kich gór, któ­rzy chcieli nas wykoń­czyć.

Afga­ni­stan. To było coś zupeł­nie innego. Wzno­szące się na jego pół­noc­nym-wscho­dzie góry, zachodni kra­niec potęż­nego Hin­du­ku­szu. To w tych górach tali­bo­wie ukry­wali sza­leń­ców z al-Kaidy. One chro­niły opę­ta­nych zwo­len­ni­ków Osamy bin Ladena, któ­rzy pla­no­wali ataki na World Trade Cen­ter w Nowym Jorku.

To wła­śnie tu żoł­nie­rze bin Ladena mieli swoją bazę tre­nin­gową. Pozwól­cie, że wyja­śnię – al-Kaida zna­czy wła­śnie „baza”. W zamian za sau­dyj­skie pie­nią­dze fana­tyka bin Ladena, tali­bo­wie umoż­li­wili im wszystko. Teraz dokład­nie ci sami ludzie, ostatni stron­nicy tali­bów i paru wojow­ni­ków al-Kaidy pró­bo­wali zacząć wszystko od początku. Chcieli prze­bić się przez gór­skie prze­łę­cze i zało­żyć nowy obóz tre­nin­gowy oraz sztab woj­skowy, a w końcu wła­sny rząd, który zająłby miej­sce władz wyło­nio­nych w demo­kra­tycz­nych wybo­rach.

Może to nie ci sami ludzie zapla­no­wali atak z 11 wrze­śnia. Jed­nak z całą pew­no­ścią byli to ich następcy, ich spad­ko­biercy i zwo­len­nicy. Nale­żeli do tej samej grupy, która zbu­rzyła pół­nocną i połu­dniową wieżę na Man­hat­ta­nie, słyn­nego ranka we wto­rek 2001 roku. Naszym zada­niem było ich zatrzy­mać tam, w tych górach, nie­za­leż­nie od kosz­tów.

Jak dotąd miesz­kańcy tych gór dawali nie­zły wycisk naszym żoł­nie­rzom pod­czas róż­nych poty­czek. I wła­śnie dla­tego sze­fo­wie posłali po nas. Kiedy zaczy­nają się praw­dziwe kło­poty, zwy­kle ścią­gają Foki. W tym celu mary­narka latami tre­nuje SEAL­sów w Coro­nado albo Vir­gi­nia Beach. Mamy słu­żyć wtedy, gdy wujek Sam zdej­muje aksa­mitne ręka­wiczki i poka­zuje meta­lową pięść Dowódz­twa Sił Spe­cjal­nych (SPE­CWAR­COM).

To był powód naszego przy­jazdu. Może misja miała cha­rak­ter stra­te­giczny, może była tajna. Jed­nak jedno było jasne jak słońce, przy­naj­mniej dla sze­ściu SEAL­sów lecą­cych wysoko nad arab­ską pusty­nią w huczą­cym Her­ku­le­sie. Był to czas odwetu za World Trade Cen­ter. Ści­ga­li­śmy face­tów, któ­rzy to zro­bili. Może nie dokład­nie tych samych, ale ich towa­rzy­szy, któ­rzy wciąż życzyli nam śmierci i mogli ponow­nie ude­rzyć. Nie ma róż­nicy, prawda?

Wie­dzie­li­śmy, jaki jest cel podróży. Wie­dzie­li­śmy też, że lecimy w wyso­kie góry Hin­du­ku­szu. W góry, gdzie bin Laden mógł się wciąż ukry­wać i gdzie cho­wały się bandy jego nowych zwo­len­ni­ków.

Jasność celu była dla nas inspi­ru­jąca. Zosta­wi­li­śmy za sobą zdra­dliwe, zaku­rzone zaułki Bag­dadu, gdzie nawet czte­ro­lat­kom wpa­jano nie­na­wiść do nas. Przed nami był Afga­ni­stan, cze­kał niczym sta­ro­żytne pole walki, gdzie można zmie­rzyć się z wro­giem – siłą, pod­stę­pem i orę­żem.

Może to by znie­chę­ciło zwy­kłego żoł­nie­rza, ale nie SEALsa. Mogę to zaświad­czyć ze stu­pro­cen­tową pew­no­ścią, że całą naszą szóstkę cie­szyła ta per­spek­tywa. Nie mogli­śmy się docze­kać, kiedy ruszymy do pracy na otwar­tym polu i nie mie­li­śmy wąt­pli­wo­ści, że osią­gniemy suk­ces. Wie­dzie­li­śmy, że jeste­śmy dobrze przy­go­to­wani, mamy doświad­cze­nie i potra­fimy wła­ści­wie oce­nić sytu­ację. Byli­śmy nie­po­ko­nani. Tego nas uczono. A my w to wie­rzy­li­śmy. Ta myśl zapi­sana jest czarno na bia­łym w ostat­nich dwóch aka­pi­tach filo­zo­fii U.S. Navy SEALs:

„Szkolę się, by wal­czyć na woj­nie i wygry­wać. Jestem gotowy wyko­rzy­stać pełne spek­trum środ­ków bojo­wych, aby wyko­nać moją misję i osią­gnąć cele, które przede mną posta­wił mój kraj. Swoje obo­wiązki będę wypeł­niał bez namy­słu i jeśli będzie to konieczne – z uży­ciem prze­mocy, ale zawsze kie­ru­jąc się zasa­dami, któ­rym służę i któ­rych bro­nię.

Odważni ludzie wal­czyli i ginęli, budu­jąc dumną tra­dy­cję i budzącą respekt repu­ta­cję. Ja mam obo­wią­zek tego strzec. W naj­trud­niej­szych warun­kach odda­nie towa­rzy­szom broni będzie kie­ro­wało moimi decy­zjami i każ­dym moim czy­nem. Ni­gdy ich nie zawiodę”.

Zapu­ści­li­śmy brody, żeby przy­po­mi­nać bojow­ni­ków afgań­skich. Ważne było, aby­śmy nie wyglą­dali na woj­sko­wych, nie wyróż­niali się w tłu­mie. Mimo to, gwa­ran­tuję wam, że jeśli trzech SEAL­sów zna­la­złoby się w tłu­mie na lot­ni­sku, poznał­bym ich po tym, jak się noszą, po pew­no­ści sie­bie, rzu­ca­ją­cym się w oczy zdy­scy­pli­no­wa­niu i spo­so­bie cho­dze­nia. Nie twier­dzę, że ktoś inny by ich roz­po­znał. Ale ja na pewno tak.

Goście, któ­rzy podró­żo­wali ze mną z Bah­rajnu wyróż­niali się, nawet jak na stan­dardy SEAL­sów. Wśród nich był bos­man Mat­thew Gene Axel­son, który nie skoń­czył jesz­cze trzy­dziestki. Pod­ofi­cer z Kali­for­nii, miał żonę Cindy, z którą był bar­dzo zwią­zany, podob­nie jak z rodzi­cami – Cor­del­lem i Donną oraz z bra­tem Jef­fem.

Dobrze go zna­łem i mówi­łem na niego Axe. Mój brat bliź­niak, Mor­gan, był jego naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Axe odwie­dzał nas w Tek­sa­sie. Od dawna słu­ży­łem z nim w Plu­to­nie Alfa 1. Zespołu SDV. Mor­gan był jego part­ne­rem nur­ko­wym pod­czas szko­le­nia.

Axe był cichy, mie­rzył ponad 190 cen­ty­me­trów, miał prze­szy­wa­jące nie­bie­skie oczy i krę­cone włosy. Był bystry. Nie znam nikogo, kto gra od niego lepiej w Tri­vial Pur­suit. Uwiel­bia­łem z nim roz­ma­wiać, bo miał ogromną wie­dzę. Odpo­wia­dał na pyta­nia, na któ­rych poległby nie­je­den pro­fe­sor Harvardu. Miej­sca, kraje, ich popu­la­cja, pod­sta­wowe gałę­zie prze­my­słu.

Zawsze zacho­wy­wał pro­fe­sjo­na­lizm. Nie widzia­łem, żeby się kie­dy­kol­wiek zde­ner­wo­wał. W każ­dej chwili kon­tro­lo­wał sytu­ację. Taki typ. To, co innym spra­wiało trud­ność, dla niego było niczym bułka z masłem. W walce wyspor­to­wany, sprawny, szybki, gwał­towny, a gdy to było nie­zbędne – bru­talny. Rodzina nie znała go od tej strony. Widzieli tylko spo­koj­nego, pogod­nego mary­na­rza, który bez wąt­pie­nia mógłby być zawo­do­wym gol­fi­stą. Lubił się śmiać i popi­jać zimne piwo.

Trudno spo­tkać lep­szego czło­wieka. Nie­zwy­kły gość.

Na pokła­dzie był rów­nież mój naj­lep­szy przy­ja­ciel, kapi­tan Michael Patrick Mur­phy. On rów­nież nie miał jesz­cze trzy­dziestki. Ukoń­czył Penn State Uni­ver­sity z wyróż­nie­niem, grał w hokeja, został przy­jęty na kilka wydzia­łów prawa, zanim zmie­nił kurs o 180 stopni i wstą­pił do U.S. Navy. Mikey uwiel­biał czy­tać. Jego ulu­bioną książką była „Ogni­ste wrota” Ste­vena Press­fielda. Opo­wieść o tym, jak Spar­ta­nie bro­nili się pod Ter­mo­pi­lami.

Miał ogromne doświad­cze­nie na Bli­skim Wscho­dzie, słu­żył w Jor­da­nii, Kata­rze i w Dżi­buti w Rogu Afryki. Do SEAL­sów wstą­pi­li­śmy mniej wię­cej w tym samym cza­sie. Myślę, że zbli­żyło nas podobne, sar­ka­styczne poczu­cie humoru oraz to, że nie mogli­śmy spać, kiedy byli­śmy pod pre­sją. Połą­czyła nas bez­sen­ność i śmiech. Bywało, że sie­dzie­li­śmy razem pół nocy i muszę uczci­wie przy­znać, że nikt tak mnie ni­gdy nie potra­fił roz­śmie­szyć, jak on.

Suszy­łem mu głowę o to, że jest brudny. Bywało, że dzień w dzień wycho­dzi­li­śmy razem na patrol i nie było czasu, żeby wziąć prysz­nic, a wła­ści­wie nie było sensu go brać, bo za parę godzin czło­wiek miał sie­dzieć po pachy w mokra­dle. Przy­to­czę typową wymianę zdań – pod­ofi­cer mówi do kon­trak­to­wego ofi­cera SEAL­sów:

– Mikey, na miłość boską, ty po pro­stu cuch­niesz. Nie mógł­byś się umyć?

– Już lecę, Mar­cus. Jutro też mi przy­po­mnij, dobrze?

– Tak jest, sir!

Oso­bom naj­bliż­szym i naj­droż­szym wrę­czał pre­zenty ofe­ro­wane w sze­ro­kim asor­ty­men­cie przez Sieć Kra­jo­wych Auto­strad. Pamię­tam, jak poda­ro­wał na uro­dziny swo­jej pięk­nej dziew­czy­nie, Heather, sta­ran­nie opa­ko­wany pacho­łek dro­gowy. Na Gwiazdkę dał jej lampkę sygna­li­za­cyjną, pasu­jącą do pachołka. Mnie zaś spre­zen­to­wał na uro­dziny znak stopu.

A gdy­by­ście widzieli jego torbę podróżną… Ogromna, prze­pastna torba hoke­jowa. Taka, jakiej uży­wają człon­ko­wie jego ulu­bio­nego zespołu – New York Ran­gers. To był naj­cięż­szy bagaż w całej mary­narce. I nie wid­niało na niej logo Ran­gersów, tylko napis: „Spa­daj”.

Nie było sytu­acji, któ­rej nie potra­fiłby skwi­to­wać jakąś trafną, sar­ka­styczną uwagą. Uczest­ni­czył kie­dyś w strasz­nym wypadku, w któ­rym omal nie zgi­nął. Ktoś popro­sił, żeby opo­wie­dział, co się stało.

– Zli­tuj się – odpo­wie­dział porucz­nik z Nowego Jorku tak, jakby ten temat bez­den­nie go nużył. – Zawsze musisz wycią­gnąć jakieś stare brudy. Zaczy­nasz mnie tym wkur­wiać.

A wypa­dek miał miej­sce dwa dni wcze­śniej.

Był też naj­zdol­niej­szym ofi­ce­rem, jakiego mia­łem oka­zję poznać. Natu­ralny przy­wódca, praw­dziwy SEAL, który ni­gdy nikogo nie trak­to­wał z wyż­szo­ścią. Zawsze uży­wał słów „pro­szę” albo „czy mógł­byś”. Ni­gdy nie mówił „zrób to”, „zrób tamto”. I zwy­czaj­nie nie dopu­ściłby, żeby jakiś wyż­szy rangą ofi­cer zwra­cał się w ten spo­sób do jego chłop­ców.

Roz­strzy­ga­nie spo­rów zawsze brał na sie­bie. Jeśli zarzut był słuszny, przy­zna­wał rację, ale lepiej było nie łazić za nim pysku­jąc na któ­re­goś z chło­pa­ków. To dopro­wa­dzało go do pasji, a gdy się wku­rzył, lepiej było zejść mu z oczu.

Świet­nie spraw­dzał się pod wodą i był wytrzy­ma­łym pły­wa­kiem. Wła­ści­wie jego jedyną wadą było to, że pły­wał dość wolno. Któ­re­goś razu pły­nę­li­śmy razem na trzy kilo­me­try. Kiedy dotar­łem do plaży, w ogóle nie było go widać. W końcu wypa­trzy­łem go, jak roz­bry­zgi­wał rękami wodę jakieś 400 metrów od brzegu. Chry­ste, on ma kło­poty – to było pierw­sze, co pomy­śla­łem.

Ruszy­łem mu na ratu­nek. Rzu­ci­łem się z powro­tem do lodo­wa­tej wody. Nie bie­gam zbyt szybko, ale pły­wam bar­dzo spraw­nie, więc dotar­łem do niego bez pro­blemu. Powi­nie­nem był to prze­wi­dzieć…

– Nie pod­pły­waj do mnie, Mar­cus! – krzyk­nął. – Jestem boli­dem, sil­nik osiąga naj­wyż­sze obroty. Nie prze­szka­dzaj mi teraz. Masz przed sobą bolid.

Mike Mur­phy był jedyny w swoim rodzaju. Gdy­bym opo­wie­dział komuś z naszego plu­tonu tę aneg­dotę, nie zdra­dza­jąc imie­nia boha­tera, i zapy­tał, kto to powie­dział, każdy by zgadł, że to on.

Naprze­ciwko mnie w Her­ku­le­sie sie­dział star­szy bos­man szta­bowy Daniel Richard Healy, kolejny świetny SEALs. Miał 189 cen­ty­me­trów wzro­stu, 37 lat. Z żoną Nor­mindą miał sied­mioro dzieci. Uro­dził się w New Hamp­shire i wstą­pił do mary­narki w 1990 roku. Potem prze­szedł do SEAL­sów i nauczył się nie­mal płyn­nie mówić po rosyj­sku.

Obaj z Dan­nym słu­ży­li­śmy trzy lata w tym samym 1. Zespole SDV. Był tro­chę od nas wszyst­kich star­szy i zwra­cał się do nas jak do dzieci – jakby nie miał dosyć wła­snych. Kochał jed­na­kowo obie swoje wiel­kie rodziny – żonę, dzieci, sio­stry, braci, rodzi­ców oraz tę drugą, więk­szą, jesz­cze przed chwilą sta­cjo­nu­jącą w Bah­raj­nie. Dan był bar­dziej zażarty niż Mikey, kiedy przy­szło mu sta­wać w obro­nie swo­ich chło­pa­ków. Gdy był w pobliżu, nikt nawet nie pró­bo­wał się wydrzeć na któ­re­goś z nas.

Z upo­rem dbał o swoją trzódkę. Bar­dzo się też przy­kła­dał do przy­go­to­wa­nia każ­dej misji, zbie­rał dane, prze­glą­dał mapy, zesta­wie­nia, zdję­cia, robił reko­ne­sans. Przy­wią­zy­wał dużą wagę do nad­cho­dzą­cej misji i pil­no­wał, aby­śmy zawsze byli na pierw­szej linii frontu. Wła­śnie po to zosta­li­śmy wyszko­leni i tam czu­li­śmy się naj­le­piej.

Dan był dla wszyst­kich dość surowy. Był czas, kiedy nie mogli­śmy się doga­dać. Miał abso­lutną pew­ność, że jego pomy­sły są naj­lep­sze, jedy­nie słuszne. Jed­nak zawsze robił to z ser­cem. Dan Healy był cho­ler­nie dobrym SEAL­sem, wzo­rem tego, jaki powi­nien być bos­man szta­bowy. Miał żela­zną wolę, był świet­nym stra­te­giem i znał swoją robotę od A do Z. Pra­wie codzien­nie roz­ma­wia­łem z wiel­kim Danem w cztery oczy.

Gdzieś nad naszymi gło­wami huś­tał się w hamaku, ze słu­chaw­kami na uszach, w któ­rych cią­gle leciał rock-and-roll, bos­man Shane Pat­ton. 21-letni sur­fer i ska­te­bo­ar­dzi­sta uro­dzony w Las Vegas, w Neva­dzie. Mój pod­opieczny. Ja byłem pierw­szym ope­ra­to­rem sys­temu łącz­no­ści, a Shane był moim pomoc­ni­kiem. Niczym młod­sza wer­sja Mike’a Mur­phiego, był wir­tu­ozem sar­ka­stycz­nych tek­stów i fan­ta­stycz­nym nur­kiem.

Z trud­no­ścią doga­dy­wa­łem się z nim, bo byli­śmy zupeł­nie różni. Kie­dyś wsze­dłem do cen­trum łącz­no­ści, a on wła­śnie zama­wiał przez Inter­net skórę lam­parta.

– Po co ci to, do cho­lery? – zapy­ta­łem.

– To jest super, stary – uciął dys­ku­sję.

Jasno­włosy, solid­nie zbu­do­wany i zawsze bez­czel­nie uśmiech­nięty Shane, był nie­zwy­kle bystry. Niczego nie musia­łem mu tłu­ma­czyć. Zawsze sam wie­dział, co robić. Począt­kowo tro­chę mnie to iry­to­wało. Tłu­ma­czysz dużo młod­szemu gościowi co ma zro­bić, a tu oka­zuje się, że on już to dawno wyko­nał. I tak za każ­dym razem. Tro­chę mi zajęło, zanim przy­zwy­cza­iłem się do faktu, że mój asy­stent jest nie­mal tak bystry jak Matt Axel­son. A bystrzej­szego nie ma.

Shane, podob­nie jak wszy­scy pla­żowi bogo­wie, był nie­sa­mo­wi­cie wylu­zo­wany. Jego kum­ple powie­dzie­liby, że jest super­cool czy coś w tym stylu. U ope­ra­tora łącz­no­ści jest to bez­cenna cecha.

Kiedy jesteś w ogniu walki, a przy radiu w szta­bie dowo­dze­nia sie­dzi Shane, masz szczę­ście słu­chać bar­dzo spo­koj­nego, wywa­żo­nego głosu wyśmie­ni­tego ope­ra­tora łącz­no­ści. O, prze­pra­szam, mia­łem powie­dzieć gościa. Shane odmie­niał i uży­wał to słówko na wszyst­kie spo­soby. Nawet ja dla niego byłem gościem. Pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych też był gościem. Wła­ści­wie to Shane przy­znał pre­zy­den­towi Bushowi naj­wyż­sze wyróż­nie­nie, swego rodzaju hono­rowy złoty medal bogów sur­fingu, mówiąc o nim:

– To naprawdę nie­zły gość, stary. Naprawdę nie­zły gość.

Shane był synem Foki, więc jego cichą ambi­cją było dąże­nie do ide­ału, jaki sta­no­wił jego ojciec, James J. Pat­ton. Chciał, tak jak on, zostać człon­kiem bry­gady spa­do­chro­nia­rzy pie­choty mor­skiej. Ukoń­czył więc pod­sta­wowe szko­le­nie spa­do­chro­nowe w Fort Ben­ning, w sta­nie Geo­r­gia, jesz­cze zanim zali­czył testy kwa­li­fi­ka­cyjne do SEAL­sów i dostał przy­dział do Plu­tonu Alfa 1. Zespołu SDV. Pięć mie­sięcy póź­niej dołą­czył do nas na misję w Afganista­nie.

Wszyst­kie życiowe osią­gnię­cia Shane’a były impo­nu­jące. W szkole śred­niej był gwiazdą base­ballu, świet­nym mio­ta­czem i łapa­czem. Bar­dzo dobrze grał na gita­rze, a nawet pro­wa­dził zespół muzyczny pod nazwą True Story, choć histo­ria mil­czy o tym, czy zespół ten był dobry. Był też zna­ko­mi­tym foto­gra­fem, a także uzdol­nio­nym mecha­ni­kiem i kon­struk­to­rem. Wła­sno­ręcz­nie zło­żył i udo­sko­na­lił dwa volks­wa­geny gar­busy. Póź­niej kupił jesz­cze jed­nego i według tego co mi mówił, miał to być „naj­bar­dziej wypa­siony gar­bus, gościu. To będzie coś!”.

Shane znał się też na kom­pu­te­rach, jak nikt w bazie. Godzi­nami sie­dział w sieci, głów­nie na stro­nie MySpace i gadał ze swo­imi przy­ja­ciółmi. Hej gościu, jak leci?

Szó­stym człon­kiem ekipy był 28-latek, James Suh. Uro­dził się w Chi­cago, ale wycho­wał na połu­dniu Flo­rydy. Zanim wyru­szy­li­śmy do Afga­ni­stanu, James słu­żył w Zespole SDV już od trzech lat. W tym cza­sie zyskał sta­tus naj­po­pu­lar­niej­szej osoby w bazie. Miał star­szą sio­strę, a oprócz niej ze trzy­stu kuzy­nów – czuł się zobo­wią­zany chro­nić każ­dego z nich.

Podob­nie, jak jego naj­bliż­szy kum­pel Shane, miał rów­nież sto­pień bos­mana i też prze­szedł pod­sta­wowe szko­le­nie spa­do­chro­nowe w Fort Ben­ning, a następ­nie został wcie­lony do Plu­tonu Alfa. W dzie­ciń­stwie chciał być wete­ry­na­rzem i leczyć psy, ale prawda jest taka, że uro­dził się, by zostać Foką i był nie­sa­mo­wi­cie dumny z tego, że należy do jed­nej z naj­bar­dziej eli­tar­nych jed­no­stek bojo­wych na świe­cie. Był dumny z tego, że potrafi prze­kra­czać gra­nice swo­jej wytrzy­ma­ło­ści psy­chicz­nej i fizycz­nej.

Tak jak Shane, James był gwiazdą sportu w szkole śred­niej. Świet­nie pły­wał i dobrze grał w tenisa. Jeśli cho­dzi o wyniki w nauce, zawsze tra­fiał do klasy z uzdol­nio­nymi, zaawan­so­wa­nymi uczniami. W naszym plu­to­nie był – tak jak Axe i Shane – uwa­żany za żoł­nie­rza o wyso­kiej inte­li­gen­cji, któ­remu można było bez­gra­nicz­nie zaufać w walce. Nie sły­sza­łem złego słowa na jego temat.

Lot do Zatoki Omań­skiej trwał pra­wie trzy godziny. Prze­cię­li­śmy Cie­śninę Ormuz od połu­dnia trzy­ma­jąc się z daleka od mię­dzy­na­ro­do­wej trasy, którą pły­wają ogromne tan­kowce z ropą i gazem ziem­nym do doków w Zatoce Irań­skiej. W tym rejo­nie odby­wają się ćwi­cze­nia mary­narki irań­skiej, dzia­ła­ją­cej w pobliżu swo­jej głów­nej bazy w Ban­dar Abbas i dalej, w głąb zatoki wokół baz łodzi pod­wod­nych.

Łatwo było sobie wyobra­zić, że któ­re­muś ope­ra­to­rowi wyrzutni mogło się poszczę­ścić i ustrze­liłby nas poci­skiem napro­wa­dza­nym na pod­czer­wień. W tym rejo­nie trzeba było zacho­wać ostroż­ność, pomimo że w Bia­łym Domu urzę­do­wał twardy gość, który pro­wa­dził poli­tykę zde­cy­do­wa­nego odwetu za każdą, naj­mniej­szą próbę ataku na ame­ry­kań­ski trans­port cywilny czy woj­skowy.

Żeby zro­zu­mieć panu­jące tu poczu­cie zagro­że­nia, trzeba by słu­żyć na Bli­skim Wscho­dzie. Zagro­że­nie to jest zawsze gdzieś bli­sko, nawet w kra­jach zwy­kle uwa­ża­nych za przy­ja­zne Sta­nom Zjed­no­czo­nym, choćby w Bah­raj­nie.

Poszar­pany głę­bo­kimi fior­dami frag­ment omań­skiego wybrzeża, o któ­rym wcze­śniej wspo­mi­na­łem, znaj­duje się w oko­licy Ras Musan­dam. Ten wysu­nięty na pół­noc ska­li­sty ląd, który wcina się w Cie­śninę Ormuz, jest leżą­cym naj­bli­żej irań­skiej bazy Ban­dar Abas zagra­nicz­nym tery­to­rium. Pas wybrzeża cią­gnący się od tego miej­sca na połu­dnie jest dużo bar­dziej pła­ski, opada z gór al-Hadżar. Roz­po­czę­li­śmy naszą długą drogę nad oce­anem mniej wię­cej tam, na pół­noc od omań­skiego Muscatu, w pobliżu Zwrot­nika Raka.

Dla mnie moment prze­cię­cia wybrzeża w dro­dze na otwarty ocean był poże­gna­niem z Pół­wy­spem Arab­skim i wrzą­cym tyglem kra­jów islam­skich leżą­cych na pół­noc­nym krańcu zatoki – Kuwej­tem, Ira­kiem, Syrią i Ira­nem. Te kraje zdo­mi­no­wały moje życie i moje myśli w ciągu ostat­nich paru lat. W szcze­gól­no­ści doty­czy to Iraku.

Przy­je­cha­łem tam 14 kwiet­nia 2003 razem z dwu­nastką innych SEAL­sów z Kuwejtu, żeby dołą­czyć do Zespołu 5., w ame­ry­kań­skiej bazie powietrz­nej znaj­du­ją­cej się 15 minut od Bag­dadu. Lecie­li­śmy samo­lo­tem takim jak ten – C-130. Miało to miej­sce tydzień po tym, jak siły ame­ry­kań­skie roz­po­częły bom­bar­do­wa­nie mia­sta, chcąc przy­gwoź­dzić Sad­dama, zanim wojna na dobre się roz­po­częła. Bry­tyj­czycy wła­śnie zajęli Basrę.

W dniu mojego przy­jazdu Mari­nes zajęli Tikrit, rodzinne mia­sto Sad­dama, a kilka godzin póź­niej Pen­ta­gon ogło­sił zakoń­cze­nie głów­nych walk. Żadne z tych zda­rzeń nie miało naj­mniej­szego wpływu na naszą misję, któ­rej celem było wyko­rze­nie­nie i, w razie potrzeby, znisz­cze­nie nie­wiel­kiej opo­zy­cji, która się jesz­cze utrzy­mała. Mie­li­śmy też pomóc w poszu­ki­wa­niu broni maso­wego raże­nia.

Byłem z Bag­da­dzie zale­d­wie jeden dzień, gdy pre­zy­dent Bush ogło­sił upa­dek Sad­dama Husajna i jego par­tii Ba’ath. Tego samego dnia moi kole­dzy poj­mali Abu Abbasa, lidera Orga­ni­za­cji Wyzwo­le­nia Pale­styny, która zaata­ko­wała wło­ski sta­tek pasa­żer­ski Achille Lauro na morzu Śród­ziem­nym w 1985 roku.

48 godzin póź­niej, 17 kwiet­nia, siły ame­ry­kań­skie poj­mały cie­szą­cego się złą sławą przy­rod­niego brata Sad­dama, Barzana Ibra­hima al-Tikriti. Od razu zosta­łem przy­dzie­lony do podob­nych zadań. Nale­ża­łem do grupy 146 tysięcy żoł­nie­rzy koali­cyj­nych i ame­ry­kań­skich, któ­rymi dowo­dził gene­rał Tommy Frank. To były moje pierw­sze doświad­cze­nia walki w bli­skim kon­tak­cie. Tu nauczy­łem się tego rze­mio­sła.

To wtedy zaczę­li­śmy mieć podej­rze­nia, że poplecz­nicy Osamy bin Ladena odro­dzili się jak feniks z popio­łów. Wie­dzie­li­śmy, że kręcą się gdzieś i pró­bują prze­gru­po­wać po tym, jak Ame­ry­ka­nie zrów­nali ich z zie­mią w Afga­ni­sta­nie. Nie­długo póź­niej zaczęły krą­żyć plotki, że w Iraku poja­wiło się wcie­le­nie al-Kaidy – grupa zło­śli­wych ter­ro­ry­stów robiąca rzeź przy każ­dej moż­li­wej oka­zji. Dowo­dził nią jor­dań­ski obłą­kany mor­derca, nie­ży­jący obec­nie Abu Musab al-Zarkawi.

Nasze zada­nia w mie­ście były cza­sem prze­ry­wane poszu­ki­wa­niami zagi­nio­nych osób lub rze­czy. Pierw­szego dnia czte­rech z nas ruszyło do ogrom­nej irac­kiej kra­iny jezior w poszu­ki­wa­niu zagi­nio­nego myśliwca F-18 Super Hor­net wraz z ame­ry­kań­skim pilo­tem. Pew­nie pamię­ta­cie ten wypa­dek. Ja w każ­dym razie ni­gdy go nie zapo­mnę. Lecie­li­śmy heli­kop­te­rem Chi­nook MH-47 nisko nad jezio­rem, kiedy nagle ujrze­li­śmy wysta­jący z wody ogon samo­lotu. Chwilę póź­niej zna­leź­li­śmy ciało pilota, które woda wyrzu­ciła na brzeg.

Pamię­tam smu­tek, który potem mia­łem czuć jesz­cze nie jeden raz. A byłem w Iraku nie­całe 24 godziny. Zosta­łem wcie­lony do 5. Zespołu – mię­śnia­ków prze­zna­czo­nych do szcze­gól­nie trud­nych ope­ra­cji. Naszym pod­sta­wo­wym zada­niem była obser­wa­cja i reko­ne­sans, reje­stro­wa­nie punk­tów zapal­nych i nie­bez­piecz­nych rejo­nów przy uży­ciu nad­zwy­czaj nowo­cze­snego sprzętu foto­gra­ficz­nego.

Prze­no­si­li­śmy sprzęt pod osłoną nocy. Cier­pli­wie cze­ka­li­śmy dłu­gie godziny zacho­wu­jąc ostroż­ność, ze wzro­kiem wbi­tym w cel. Potem wysy­ła­li­śmy do bazy cyfrowe zdję­cia pro­sto z pasz­czy wroga. Pra­co­wa­li­śmy w bar­dzo małych gru­pach – zwy­kle po czte­rech. Byli­śmy wła­ści­wie sami. Ten rodzaj pracy w bli­skim kon­tak­cie należy do naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nych zadań. Czło­wiek jest samotny i czę­sto się nudzi, ale biada, jeśli zostałby zła­pany. Cza­sem, gdy cho­dziło o wyjąt­kowo wpły­wo­wego przy­wódcę ter­ro­ry­stów, można było pró­bo­wać wkro­czyć i wycią­gnąć go żywego z kry­jówki. Bru­tal­nie i bez lito­ści. Ogól­nie rzecz bio­rąc Navy SEALs to naj­le­piej prze­szko­lone jed­nostki zwia­dow­cze na świe­cie.

Śmie­szy mnie, gdy czy­tam o „dum­nych irac­kich bojow­ni­kach o wol­ność”. Oni nie są dumni. Sprze­da­liby wła­sną matkę za pięć­dzie­siąt dolców. Kiedy wkra­cza­li­śmy do domu kogoś uwa­ża­nego za przy­wódcę grupy i wypro­wa­dza­li­śmy go na ulicę, pierw­sze słowa, które wypo­wia­dał brzmiały: „Hej, to nie ja. Szu­ka­cie gościa z tam­tego domu”. Albo: „Daj­cie mi dolary, a powiem wszystko, co chce­cie”.

I mówili. Zwy­kle ich infor­ma­cje były nie­zwy­kle cenne. Więk­szość akcji woj­sko­wych, jak na przy­kład eli­mi­na­cja synów Sad­dama i poj­ma­nie jego samego, było wyni­kiem pracy wywiadu woj­sko­wego. Ktoś z ich wła­snych sze­re­gów musiał ich sprze­dać, tak jak oni sami sprze­dali setki innych osób. Wszystko na sprze­daż. Duma? Ci goście nie potra­fi­liby nawet wymó­wić tego słowa.

Suk­ces w wywia­dzie woj­sko­wym jest oku­piony ciężką pracą. Wkra­cza­li­śmy bły­ska­wicz­nie do naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nych dziel­nic mia­sta, z hukiem prze­jeż­dża­li­śmy przez ulicę naszymi humvee, a jeśli było trzeba, zjeż­dża­li­śmy na linach z heli­kop­te­rów. Wdzie­ra­li­śmy się coraz dalej, ulica po ulicy, poru­sza­jąc się ostroż­nie w ciem­no­ściach. Zawsze gotowi ode­przeć ogień, który ktoś mógł otwo­rzyć z okna, z dru­giej strony ulicy. Tak zda­rzało się nie­mal za każ­dym razem. Cza­sem odpo­wia­da­li­śmy na atak. Efekt zawsze prze­kra­czał moż­li­wo­ści wroga.

Kiedy docie­ra­li­śmy do celu, uży­wa­li­śmy mło­tów i łomów albo zakła­da­li­śmy ładunki wybu­chowe na zamki.

Pil­no­wa­li­śmy, by wybuch był skie­ro­wany do wewnątrz na wypa­dek, gdyby za drzwiami ktoś cze­kał z kałasz­ni­ko­wem. Trudno prze­żyć cios drzwiami lecą­cymi z pręd­ko­ścią 160 km/h.

Cza­sem, gdy nie byli­śmy pewni siły wroga, który krył się za drzwiami, wrzu­ca­li­śmy do środka gra­naty hukowo-bły­skowe. Nie burzą ścian, ale emi­tują serię ogłu­sza­ją­cych dźwię­ków, któ­rym towa­rzy­szą jasne roz­bły­ski. To zupeł­nie dez­orien­to­wało wroga.

Wtedy dowódca wpro­wa­dzał oddział do budynku. To zawsze był szok dla miesz­kań­ców. Nawet, gdy wcze­śniej nie uży­li­śmy gra­na­tów, natych­miast się budzili i sta­wali oko w oko z grupą wiel­kich, zama­sko­wa­nych face­tów mie­rzą­cych do nich z broni, krzy­czą­cych i nie­po­zwa­la­ją­cych nikomu się ruszyć. Mimo że więk­szość domów w tym mie­ście ma dwa pię­tra, Ira­kij­czycy śpią zwy­kle na par­te­rze i w takich sytu­acjach wszy­scy zbie­rali się w salo­nie.

Zawsze jed­nak ktoś mógł być na górze i pró­bo­wać do nas strze­lać, a to byłby pro­blem. Zwy­kle roz­wią­zy­wa­li­śmy tę kwe­stię za pomocą cel­nie rzu­co­nego gra­natu. Spo­sób może się wydać mało pre­cy­zyjny, ale ufa­li­śmy kole­gom w tej kwe­stii. Ktoś, kto był na górze też mógł mieć gra­nat i nale­żało wyeli­mi­no­wać to zagro­że­nie. Ze względu na kole­gów. W SEAL­sach zawsze myśli się o kole­gach. W każ­dej sytu­acji.

W pokoju na dole, gdzie sie­dzieli poj­mani Ira­kij­czycy, pró­bo­wa­li­śmy usta­lić, kto dowo­dzi grupą. Szu­ka­li­śmy gościa, który wie, gdzie ukryte są środki wybu­chowe i ma dostęp do sprzętu, z któ­rego robi się bomby uży­wane w walce z ame­ry­kań­skimi żoł­nie­rzami. Zwy­kle nie­trudno było zna­leźć takiego czło­wieka. Wtedy włą­cza­li­śmy świa­tło i pro­wa­dzi­li­śmy go do okna tak, by chłopcy na zewnątrz mogli porów­nać jego twarz z foto­gra­fią dostar­czoną przez służby wywia­dow­cze.

Czę­sto zdję­cia były robione przez oddział, w któ­rym słu­ży­łem i iden­ty­fi­ka­cja nastę­po­wała dość szybko. W tym cza­sie oddział SEAL­sów zabez­pie­czał miej­sce, co ozna­czało mniej wię­cej to, że upew­nia­li­śmy się czy Ira­kij­czycy, któ­rzy nagle zna­leźli się w aresz­cie domo­wym, nie mają ukry­tej broni.

Potem do akcji wkra­czali spe­cja­li­ści od prze­słu­chań. Pro­fe­sjo­nalni i twar­dzi jak stal. Szybko for­mu­ło­wali pyta­nia i jesz­cze szyb­ciej uzy­ski­wali odpo­wie­dzi. Przede wszyst­kim dbali o jakość infor­ma­cji – bez­cen­nych danych, które mogły oca­lić tuziny ame­ry­kań­skich ist­nień. Na zewnątrz trzech lub czte­rech SEAL­sów patro­lo­wało oko­licę tak, by zapo­biec gro­ma­dze­niu się gapiów. Kiedy mie­li­śmy kon­trolę nad sytu­acją, prze­słu­chi­wa­li­śmy przy wspar­ciu spe­cja­li­stów przy­wódcę grupy. Żąda­li­śmy, by powie­dział, gdzie działa jego jed­nostka ter­ro­ry­styczna.

Cza­sem uda­wało nam się zdo­być jakiś adres, cza­sem nazwi­ska dowód­ców innych grup. Cza­sem ktoś prze­ka­zał nam infor­ma­cję, gdzie ukryta jest broń. Jed­nak zwy­kle trzeba było za to zapła­cić. Jeśli aresz­to­wany był szcze­gól­nie uparty, zaku­wa­li­śmy go w kaj­danki i odsy­ła­li­śmy do bazy na pro­fe­sjo­nalne prze­słu­cha­nie.

Zazwy­czaj jed­nak coś mówili. W ten spo­sób zdo­by­wa­li­śmy dane potrzebne nam do loka­li­zo­wa­nia tych, któ­rzy wciąż wal­czyli po stro­nie Sad­dama Husajna mimo, że jego rząd upadł, woj­ska się pod­dały, a kraj tym­cza­sowo był pod ame­ry­kań­ską i bry­tyj­ską kon­trolą. W okre­sie for­mal­nego zakoń­cze­nia kon­fliktu było nie­bez­piecz­nie.

Byli­śmy ostrze­li­wani z dachów, wciąż szu­ka­li­śmy bomb puła­pek w samo­cho­dach. Nauczy­li­śmy się wal­czyć, jak ter­ro­ry­ści. W każdą noc prze­my­ka­li­śmy się przez ulice i mia­steczka jak dzi­kie zwie­rzęta. Nie ma innego spo­sobu na poko­na­nie ter­ro­ry­stów. Musisz wal­czyć tak jak oni, bo ina­czej zgi­niesz. Dla­tego wkra­cza­li­śmy w tak zde­cy­do­wany spo­sób, sztur­mem zdo­by­wa­jąc domy i budynki, wysa­dza­jąc drzwi, posu­wa­jąc się naprzód, dzia­ła­jąc zgod­nie z wypró­bo­wa­nymi meto­dami SEAL­sów, które wpo­jono nam pod­czas dłu­gich lat tre­ningu.

Cho­dzi głów­nie o to, by wróg bał się cie­bie, rozu­miał twoją prze­wagę. Tego się nauczy­li­śmy, dzia­ła­jąc jako pierw­sza linia ame­ry­kań­skich sił zbroj­nych. Pew­nie dla­tego, pod­czas dłu­gich mie­sięcy, które spę­dzi­łem w Iraku, nie stra­ci­li­śmy ani jed­nego SEALsa. Dzia­ła­li­śmy pod­ręcz­ni­kowo, bez­błęd­nie.

W każ­dym razie nie popeł­nia­li­śmy więk­szych błę­dów. Choć muszę przy­znać, że w pierw­szym tygo­dniu mojego pobytu w Iraku zda­rzył nam się… powiedzmy… drobny błąd w oce­nie sytu­acji. Pod­czas patro­lo­wa­nia brze­gów rzeki, zna­leź­li­śmy kry­jówkę z amu­ni­cją nale­żącą do powstań­ców irac­kich. Z dru­giego brzegu rzeki docie­rały do nas poje­dyn­cze wystrzały. Ofi­ce­ro­wie ze zwy­kłego woj­ska po pro­stu zaję­liby kry­jówkę i skon­fi­sko­wali mate­riał wybu­chowy.

SEALsi dzia­łają nieco ina­czej – szu­kają szyb­kich roz­wią­zań. Może nie do końca: „Hej, hej, hej… to musi natych­miast znik­nąć”, ale mniej wię­cej wła­śnie o to cho­dzi. Pod okiem sapera umie­ści­li­śmy w budynku nasz wła­sny mate­riał wybu­chowy. Kolega, spe­cja­li­sta od wybu­chów, kazał nam zająć pozy­cję dość daleko od miej­sca wybu­chu, jed­nak paru kum­pli zasta­na­wiało się, czy nie sto­imy za bli­sko.

– Jest dobrze. Stój­cie tam, gdzie sto­icie. – Facet nie miał wąt­pli­wo­ści.

Ale zgro­ma­dzone tam bomby, gra­naty i tro­chę innych mate­ria­łów spo­wo­do­wało wybuch podobny do małej bomby ato­mo­wej. Na początku widać było jedy­nie pył i lata­jące dookoła drobne kawałki betonu. Z każdą chwilą fala ude­rze­niowa wzbie­rała. Beto­nowe kamulce waliły w nas, jakby padał grad.

Chłopcy zaczęli się cho­wać, gdzie popa­dło. Do cię­ża­rówki, pod cię­ża­rówkę, byle gdzieś się ukryć. Ktoś nawet wsko­czył do rzeki Tygrys! Sły­sze­li­śmy jak kamie­nie i grudki błota walą w cię­ża­rówkę. To cud, że nikt nie zgi­nął ani nie został ranny.

W końcu wszystko uci­chło. Wyczoł­ga­łem się spod cię­ża­rówki bez szwanku. Spec od ładun­ków stał tuż przy mnie.

– Pięk­nie – rzu­ci­łem sar­ka­stycz­nie.

– Świet­nie poszło, nie? – odpo­wie­dział.

Żało­wa­łem, że nie było tam Mike’a Mur­phy’ego. Na pewno zro­biłby to lepiej niż spec.

5. Zespół SEAL­sów przez pra­wie trzy mie­siące pra­co­wał na przed­mie­ściach Bag­dadu. To wła­śnie tam okrze­pli­śmy w walce – prze­cze­sy­wa­li­śmy ulice i wyku­rza­li­śmy powstań­ców z ich roz­licz­nych kry­jó­wek. Wyko­rzy­sty­wa­li­śmy wszyst­kie nasze umie­jęt­no­ści zdo­by­wa­jąc kolejne prze­cznice i otwie­ra­jąc nocą ogień w dziw­nych, obcych zauł­kach.

Pro­blem pole­gał na tym, że te miej­sca zwy­kle wyglą­dały zwy­czaj­nie. Jed­nak zbli­ża­jąc się, zda­wa­łeś sobie sprawę, że budy­nek to jedno wiel­kie sito. Cza­sami taki dom miał jedy­nie fasadę, a cały tył był zbom­bar­do­wany przez nasze lot­nic­two.

Czę­sto poru­sza­li­śmy się po uli­cach, które kie­dyś były repre­zen­ta­cyjne, a teraz zostały zmie­nione w kupkę gruzu i sta­no­wiły ide­alną kry­jówkę dla powstań­ców. Pew­nej nocy o mało nie zgi­ną­łem. Trzy­ma­łem gotową do strzału broń, dając osłonę kole­gom z dru­żyny i wsze­dłem na chod­nik. Pamię­tam to jak dziś. Sta­ną­łem w roz­kroku. Nie wie­dzia­łem, że mię­dzy sto­pami mam minę.

Jeden z chło­pa­ków krzyk­nął: „Mar­cus, odsuń się!” i sko­czył w moją stronę. Rzu­cił się na mnie całym cia­łem. Prze­tur­la­li­śmy się na śro­dek ulicy. Wstał pierw­szy i odcią­gnął mnie na bok. Parę chwil póź­niej nasz saper wysa­dził ładu­nek. To była nie­wielka mina domo­wej roboty, jed­nak mogła mnie zabić albo skom­pli­ko­wać mał­żeń­skie plany.

To kolejny dowód na to, jak trzeba być czuj­nym, by móc nosić Trój­ząb SEAL­sów. Na tre­nin­gach w kółko przy­po­mi­nano nam o tym, byśmy nie popa­dali w samo­za­do­wo­le­nie, pamię­tali, że wróg jest pod­stępny i nie­prze­wi­dy­walny. Wpa­jano nam, że trzeba cią­gle uwa­żać i chro­nić się nawza­jem. Co wie­czór przed wyjaz­dem na misję, jeden z pod­ofi­ce­rów powta­rzał: „Dalej, chło­paki. Gdzie wasze bojowe miny? To się dzieje naprawdę. Zmo­bi­li­zuj­cie się. Tak będzie teraz wyglą­dać wasze życie”.

Wiele się o sobie dowie­dzia­łem słu­żąc w 5. Zespole, kiedy poru­sza­łem się zyg­za­kiem, sku­lony, w ciem­no­ściach, na każ­dym patrolu robiąc nowe rze­czy. Prze­cież w woj­sku wciąż powta­rza się te same czyn­no­ści, jed­nak my dzia­łamy ina­czej, ponie­waż nasze dru­żyny są małe. Nawet w przy­padku ope­ra­cji w dużym mie­ście, nie prze­miesz­czamy się w gru­pach więk­szych niż dwa­dzie­ścia osób. Zwy­kle jed­nak idziemy w teren we czte­rech.

Kiedy tak ukrad­kiem poru­szasz się w ciem­no­ściach, twoje zmy­sły się wyostrzają. Sta­rasz się wyko­rzy­stać mar­twe punkty, któ­rych nie widzi twój wróg. Ktoś nazwał nas wojow­ni­kami cie­nia. Miał rację. Tacy wła­śnie jeste­śmy. Zawsze też mamy jasno spre­cy­zo­wany cel. Jest to zwy­kle jeden czło­wiek, osoba, która spra­wia kło­poty: przy­wódca ter­ro­ry­stów lub ich stra­teg.

Ist­nieje cała pro­ce­dura, jak się zacho­wać, gdy się schwyta taką osobę. Po pierw­sze trzeba kazać mu rzu­cić broń i usiąść na ziemi. Powi­nien to zro­bić bez pro­te­stów. Jeśli posta­nowi zro­bić ina­czej, należy mu pomóc. Nie wolno nam się odwró­cić nawet na uła­mek sekundy. Ani na chwilę nie należy mu zosta­wiać swo­body, bo gdy nie będziesz patrzył, pod­nie­sie broń i strzeli ci pro­sto w plecy. Gdyby mógł, pode­rżnąłby ci gar­dło. Nikt nie potrafi nie­na­wi­dzić z taką siłą, jak ter­ro­ry­sta. Dopóki nie spo­tkasz jed­nego z nich, nie znasz zna­cze­nia słowa nie­na­wiść.

Spo­ty­ka­li­śmy ter­ro­ry­stów z całego świata, tro­chę prze­szko­lo­nych, jed­nak nie­wy­star­cza­jąco spraw­nych fizycz­nie, by radzić sobie z jaką­kol­wiek bro­nią, a w szcze­gól­no­ści z kałasz­ni­ko­wami, któ­rych uży­wają. Przede wszyst­kim to cho­ler­stwo jest nie­pre­cy­zyjne, a już w rękach histe­ry­ków, jakimi oni zwy­kle są, kara­bin sieje nabo­jami po oko­licy. Kiedy ci goście gonią Ame­ry­ka­nów, zazwy­czaj strze­lają zza rogu, nie mie­rząc w żaden kon­kretny cel. Koń­czy się to tak, że przy oka­zji ginie paru irac­kich prze­chod­niów, a jeśli już obe­rwie ame­ry­kań­ski żoł­nierz, to zda­rza się to przez przy­pa­dek.

1 maja 2003 roku pre­zy­dent Bush ogło­sił koniec mili­tar­nej fazy ope­ra­cji. Cztery dni póź­niej wyszło na jaw, że Sad­dam razem z synem ukra­dli z Banku Cen­tral­nego miliard dola­rów w gotówce. Mniej wię­cej w tym cza­sie, gdy trwały poszu­ki­wa­nia broni maso­wego raże­nia, zosta­li­śmy skie­ro­wani nad ogromne jezioro Buhay­rat ath Thar­thar, gdzie Sad­dam praw­do­po­dob­nie ukrył pie­nią­dze.

Thar­thar to ogromne roz­le­wi­sko, dłu­go­ści 80 km i sze­ro­ko­ści nie­mal 50 km, poło­żone na pła­skim, poro­śnię­tym roślin­no­ścią tere­nie na połu­dnie od Tikritu, pomię­dzy Eufra­tem a Tygry­sem. Na jed­nym z jego krań­ców znaj­do­wała się wielka tama, a my sta­cjo­no­wa­li­śmy na połu­dnie od niej, w miej­sco­wo­ści Hit. To miej­sce wyda­wało się odpo­wied­nie. Zabra­li­śmy się do dzieła i zaczę­li­śmy prze­cze­sy­wać cen­ty­metr po cen­ty­metrze głę­bo­kie, czy­ste wody jeziora. Nie zna­leź­li­śmy nic, prócz opony rowe­ro­wej i sta­rej dra­biny. Mijały tygo­dnie i sta­wało się coraz bar­dziej gorąco. Cza­sem tem­pe­ra­tura docho­dziła do 45°C. Nie pod­da­wa­li­śmy się i zaczę­li­śmy pra­co­wać nocą. Nad­szedł okres względ­nego spo­koju, gdy nagle 4 lipca zdu­szony głos, który według al-Dża­ziry nale­żał do Sad­dama Husajna, wezwał wszyst­kich do przej­ścia na stronę ruchu oporu oraz walki na śmierć i życie prze­ciwko ame­ry­kań­skiemu oku­pan­towi.

Uwa­ża­li­śmy, że to głu­pie, bo nie mie­li­śmy zamiaru niczego oku­po­wać. Pró­bo­wa­li­śmy powstrzy­mać tych osza­la­łych palan­tów przed wysa­dze­niem w powie­trze kraju i uni­ce­stwie­niem spo­łecz­no­ści, którą wła­śnie wyzwo­li­li­śmy spod wła­dzy jed­nego z naj­więk­szych sukin­sy­nów na świe­cie. Ale to, co myśle­li­śmy, nie miało więk­szego zna­cze­nia. Następ­nego dnia, pod­czas uro­czy­sto­ści ukoń­cze­nia nauki w szkole poli­cyj­nej, w któ­rej wykła­dali Ame­ry­ka­nie, wybu­chła bomba. Zgi­nęło sied­miu mło­dych poli­cjan­tów, a sie­dem­dzie­się­ciu innych odnio­sło obra­że­nia. Bóg jeden wie, jaki był tego cel.

Kon­ty­nu­owa­li­śmy ope­ra­cję: szu­ka­li­śmy powstań­ców odgry­wa­ją­cych klu­czową rolę, pró­bo­wa­li­śmy wymu­sić od nich infor­ma­cje lub dawa­li­śmy za nie łapówki. Ale już wtedy wyglą­dało na to, że ich moż­li­wo­ści rekru­ta­cji były nie­ogra­ni­czone. Nie ważne, ilu udało nam się zła­pać, było ich wię­cej i wię­cej. Wtedy po raz pierw­szy usły­sze­li­śmy o powsta­niu w Iraku zbrod­ni­czej grupy, która nazy­wała sie­bie al-Kaidą. Stwo­rzono ją po to, by pro­wa­dziła dzia­ła­nia ter­ro­ry­styczne – po pro­stu, by nas wyrżnąć.

Jed­nak morale tego ruchu zostało pod­ko­pane 22 lipca, gdy syno­wie Sad­dama – Udaj i Kusaj, któ­rzy byli nie­mal tak upiorni, jak ich ojciec, zostali schwy­tani w domu, w Mosulu. Nie jestem upo­waż­niony do ujaw­nie­nia szcze­gó­łów tej ope­ra­cji. Mogę jed­nak powie­dzieć, że obaj bra­cia zgi­nęli, gdy ame­ry­kań­skie siły spe­cjalne rów­nały budy­nek z zie­mią. Zgi­nęli tylko i wyłącz­nie dla­tego, że paru ich kum­pli, odda­nych i dum­nych ze swo­jej walki o wol­ność, zwy­czaj­nie ich zdra­dziło. Za pie­nią­dze. Tak jak póź­niej zdra­dzili Abu Musaba al-Zarka­wiego.

Pomimo naszych wysił­ków, wciąż zda­rzały się zama­chy samo­bój­cze. Mło­dzi Ira­kij­czycy ule­gali wpły­wom eks­tre­mi­stycz­nych aja­tol­la­hów. Ci prze­ko­ny­wali, że zabój­stwo wroga otwiera bramy raju. Trzy trąby grają, gdy prze­kra­cza się most, by wejść w obję­cia Alla­cha. Kto zabije wroga, zazna wiecz­nego szczę­ścia.

Wielu mło­dych Ira­kij­czy­ków chciało do raju. 26 sierp­nia kolejny ame­ry­kań­ski żoł­nierz zgi­nął w wyniku wybu­chu bomby. Teraz było już wię­cej ofiar po naszej stro­nie, niż pod­czas regu­lar­nych walk. 29 sierp­nia eks­plo­do­wał samo­chód pułapka zapar­ko­wany przed szy­ic­kim mecze­tem w Nad­ża­fie. Zgi­nęło 80 osób, wśród nich powszech­nie powa­żany i kochany lider szy­icki, Aja­tol­lah Moham­med Baqir al-Hakim.

Uzna­li­śmy, że sytu­acja zaczęła się wymy­kać spod kon­troli. Nie­za­leż­nie, co robi­li­śmy, ilu byśmy nie zła­pali sza­leń­ców, ile byśmy nie zlo­ka­li­zo­wali mate­ria­łów wybu­cho­wych, bomb czy sztuk broni, wciąż poja­wiały się następne. Coraz wię­cej mło­dych ludzi chciało na skróty dotrzeć do miej­sca, gdzie sły­chać trąby, przejść przez most i zaznać szczę­ścia.

Wtedy, pod koniec sierp­nia, coraz pil­niej­sza sta­wała się kwe­stia odna­le­zie­nia broni maso­wego raże­nia. Hans Blix, szef inspek­to­rów ONZ zaj­mu­ją­cych się roz­bro­je­niem, wyco­fał się z życia publicz­nego. Teraz Ame­ry­kań­skie Siły Zbrojne uważ­nie przy­glą­dały się tej spra­wie. Naszym zda­niem odpo­wiedź na pyta­nie, czy Sad­dam Husajn dys­po­no­wał bro­nią che­miczną i bio­lo­giczną była znana. Oczy­wi­ście, że dys­po­no­wał. Użył jej w Halab­dży1.

Pyta­nie, nad któ­rym gło­wiła się wtedy ame­ry­kań­ska opi­nia publiczna brzmiało: „Czy Husajn dys­po­no­wał bro­nią ato­mową?”. Oczy­wi­ście nie było to naj­waż­niej­sze pyta­nie. Naj­istot­niej­sza była kwe­stia pro­gramu nukle­ar­nego.

Gdyby Husajn pro­wa­dził wła­sny pro­gram nukle­arny, byłby to oczy­wi­sty dowód, że pró­bo­wał pro­du­ko­wać broń na bazie wzbo­ga­co­nego uranu-235. Pozy­skuje się go przy uży­ciu wirówki i łatwiej dostęp­nego uranu-238. W wirówce cięż­kie neu­trony uranu-238 prze­miesz­czają się na zewnątrz, jak woda w suszarce do sałaty. To cho­ler­nie trudny pro­ces, który może trwać nawet sie­dem lat. Po tym cza­sie, jeśli pro­ces prze­biegł bez zakłó­ceń, odcina się brzeg mate­riału z cięż­kimi neu­tro­nami i uzy­skuje spory kawał wzbo­ga­co­nego uranu-235. Potem należy go prze­ciąć na pół i zde­rzyć oba frag­menty za pomocą środ­ków wybu­cho­wych w sta­lo­wej kap­sule, takiej jak rakieta czy bomba – kolejna Hiro­szima gotowa.

Naj­waż­niej­sze pyta­nie brzmiało więc: Czy Sad­dam pozy­ski­wał uran-235? A jeśli tak, to – przede wszyst­kim – skąd go brał? Gdzie pro­wa­dził swój pro­gram?

Pamię­taj­cie, że na tej pla­ne­cie uran-235 jest potrzebny wyłącz­nie do budowy bomby ato­mo­wej.

Wywiad ame­ry­kań­ski uwa­żał, że Husajn pro­wa­dził pro­gram nukle­arny i gdzieś w tym roz­le­głym, więk­szym od Nie­miec kraju, były roz­miesz­czone wirówki, w któ­rych pró­bo­wano pozy­skać naj­nie­bez­piecz­niej­szą sub­stan­cję na świe­cie.

Wie­dzie­li­śmy tylko tyle. Ale wie­dzie­li­śmy też czego szu­kać i gdy­by­śmy to zna­leźli z pew­no­ścią uda­łoby się nam to roz­po­znać. Czy Sad­dam posia­dał skoń­czony pro­dukt – bombę lub rakietę? Raczej nie. Nikt tak nie uwa­żał. Jed­nak, zgod­nie z tym, co powie­dział były sekre­tarz obrony Donald Rums­feld – „Co mamy robić? Zosta­wić go w spo­koju i cze­kać, aż mu się uda ukoń­czyć budowę bomby?”.

Może pamię­ta­cie, CIA było prze­ko­nane, że zna­la­zło nie­pod­wa­żalny dowód – zdję­cia sate­li­tarne, na któ­rych widać ogromne rzą­dowe cię­ża­rówki jadące iracką auto­stradą w kon­wo­jach, zwy­kle po cztery samo­chody. Te cię­ża­rówki były wystar­cza­jąco duże, by na nie zała­do­wać po dwie wirówki. Powszech­nie uwa­żano, że Sad­dam pro­wa­dzi mobilny, trudny do zlo­ka­li­zo­wa­nia, pro­gram nukle­arny. Takie insta­la­cje łatwo można by ukryć w pia­skach pustyni lub prze­wieźć za gra­nicę – do Syrii lub nawet Jor­da­nii.

Zna­leź­li­śmy te cię­ża­rówki. Zostały ukryte na pustyni. Zapar­ko­wane jedna obok dru­giej. Wszyst­kie puste. W środku nie zostało nic. Dokład­nie je prze­szu­ka­li­śmy. Moim zda­niem ktoś wysprzą­tał ich naczepy. Zro­bił to w dużym pośpie­chu.

Widzia­łem też obóz tre­nin­gowy al-Kaidy znaj­du­jący się na pół­noc od Bag­dadu. Był opusz­czony, jed­nak sta­no­wił nie­zbity dowód na powią­za­nia irac­kiego dyk­ta­tora z żoł­nie­rzami Osamy bin Ladena. Ślady mili­tar­nego prze­zna­cze­nia obozu były widoczne wszę­dzie. Ci, któ­rzy słu­żyli w Afga­ni­sta­nie mówili, że był on nie­mal repliką obozu znisz­czo­nego przez Ame­ry­ka­nów po tra­ge­dii 11 wrze­śnia.

Wiele razy w pie­ką­cym słońcu goni­li­śmy cie­nie po dzi­kich, piasz­czy­stych pust­ko­wiach. Z daleka widzie­li­śmy wyrzut­nie rakie­towe. Jed­nak gdy pod­jeż­dża­li­śmy bli­żej oka­zy­wało się, że to jedy­nie zro­biona z kiep­skiej bla­chy i pordze­wia­łych prę­tów ogromna atrapa poci­sku wymie­rzona w niebo.

Dwa dni podróży przez wyboje, w tym nie­wia­ry­god­nym skwa­rze to było spore wyzwa­nie. Jeśli nasz oddział zna­la­złby kry­jówkę Sad­dama, to pew­nie strze­li­li­by­śmy mu w łeb z wielu powo­dów, ale chyba przede wszyst­kim za warunki, w jakich żyli­śmy pod­czas tych podróży przez pusty­nię. Żar­tuję.

Ale powiem jedno. Pre­zy­dent Iraku to był chy­try lis, który lawi­ro­wał pomię­dzy swo­imi trzy­na­stoma pała­cami i nie dawał się zła­pać. Nagry­wał taśmy, na któ­rych prze­ko­ny­wał resztki swo­ich żoł­nie­rzy, by nie prze­sta­wali nas zabi­jać i nama­wiał powstań­ców, by kon­ty­nu­owali walkę z sza­ta­nem – czyli z nami.

Było ciężko. Jed­nak z wielu powo­dów cie­szę się, że było mi dane to prze­żyć. Zoba­czy­łem, jak prze­bie­gły i sprytny potrafi być wróg. Nauczy­łem się, że trzeba zawsze się z nim liczyć. Zro­zu­mia­łem, że trzeba dawać z sie­bie wszystko, by móc kon­tro­lo­wać grę. Zero taryfy ulgo­wej.

Myśla­łem o tym w dro­dze do Afga­ni­stanu, pod­czas dłu­żą­cego się lotu w C-130 i coraz lepiej zda­wa­łem sobie sprawę, z jak nabrzmia­łym pro­ble­mem będą musiały się zmie­rzyć ame­ry­kań­skie siły zbrojne peł­niące służbę w punk­tach zapal­nych na całym świe­cie. Do mnie, gdy byłem w Iraku, po raz pierw­szy dotarły głosy libe­ral­nych śro­do­wisk w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, które twier­dziły, że robimy źle, że jeste­śmy bru­tal­nymi mor­der­cami, że prze­śla­du­jemy inne kraje; i że my, któ­rzy na roz­kaz rządu wal­czymy na pierw­szej linii frontu za nasz kraj, powin­ni­śmy zostać ska­zani za zabi­ja­nie wro­gów.

Coraz wię­cej pod­no­siło się takich zło­wiesz­czych gło­sów. Kry­tyka armii ame­ry­kań­skiej docho­dziła ze strony libe­ral­nych poli­ty­ków i mediów, ludzi, któ­rzy nie mają poję­cia o walce, naszych szko­le­niach i o tym, z jakimi nie­bez­pie­czeń­stwami musimy się mie­rzyć na fron­cie. Każdy z naszej szóstki, lecąc do Afga­ni­stanu, miał z tyłu głowy natrętną myśl o koniecz­no­ści prze­strze­ga­nia Zasad Uży­cia Siły.

Spo­rzą­dzili je dla nas poli­tycy, zasia­da­jący w wygod­nych fote­lach gdzieś w Waszyng­to­nie. Ci faceci są daleko od pola walki – gdzie kula snaj­pera może roz­trza­skać ci łeb, gdzie naj­mniej­szy błąd może cię kosz­to­wać życie. Gdzie trzeba zabić wroga, zanim on zabije cie­bie.

Te zasady są bar­dzo szcze­gó­łowe: na przy­kład nie wolno nam otwo­rzyć ognia, do momentu, aż nie zosta­niemy ostrze­lani albo dopóki nie ziden­ty­fi­ku­jemy wroga i nie będziemy mieć dowo­dów jego złych inten­cji. Bar­dzo to piękne. Ale co mają zro­bić ame­ry­kań­scy żoł­nie­rze, któ­rzy od paru dni są na patrolu. Wcze­śniej byli już ostrze­li­wani, ręczne gra­naty i bomby domo­wej roboty spa­dały tuż obok nich, ponie­śli straty, są bli­scy wyczer­pa­nia i może tro­chę wystra­szeni?

Co mają zro­bić, gdy na hory­zon­cie pojawi się grupka face­tów z ręcz­ni­kami na gło­wach, celu­ją­cych z kałasz­ni­ko­wów? Czy żoł­nie­rze mają cze­kać, aż kule zaświsz­czą koło ich uszu, czy może powinni wyko­sić sukin­sy­nów, nie dając im szansy na strze­la­nie?

Może odpo­wiedź jest łatwa z per­spek­tywy Waszyng­tonu, gdzie prio­ry­te­tem jest to, by nie były łamane prawa czło­wieka przy­słu­gu­jące ter­ro­ry­stom. Jestem prze­ko­nany, że libe­ralni poli­tycy będą bro­nić takiego sta­no­wi­ska do upa­dłego. A dobrze wiemy, że libe­ra­ło­wie ni­gdy się nie mylą. Zapy­taj­cie ich. Kiedy tylko chce­cie.

Jed­nak z punktu widze­nia ame­ry­kań­skiego żoł­nie­rza, Ran­gera, SEALsa, czy chło­paka z Zie­lo­nych Bere­tów Zasady Uży­cia Siły to skom­pli­ko­wana łami­główka. Rozu­miemy, że musimy się do nich sto­so­wać, bo tak się składa, że są one czę­ścią prawa kraju, któ­remu słu­żymy. Jed­nak sta­no­wią one dla nas zagro­że­nie na polu walki ze świa­to­wym ter­ro­ry­zmem. Co gor­sza, wywo­łują w nas nie­po­kój, przy­gnę­bie­nie i nie­pew­ność.

Mogę z wła­snego doświad­cze­nia powie­dzieć, że zasady dopro­wa­dziły do śmierci trzech naj­lep­szych żoł­nie­rzy z oddziału Navy SEALs, jacy kie­dy­kol­wiek słu­żyli w tej for­ma­cji. Sytu­acja była poważna, więc nie twier­dzę, że ci żoł­nie­rze nie zgi­nę­liby póź­niej, ale na pewno nie wła­śnie w tam­tym momen­cie. I nie­mal na pewno dziś by żyli.

Mam nadzieję, że kie­dyś ame­ry­kań­ski rząd doj­dzie do wnio­sku, że można nam zaufać. Wiemy wszystko o złych face­tach – co robią, a czę­sto też, kim są. Poli­tycy posta­no­wili wysłać nas na wojnę – to nasza robota. Robimy to, co konieczne. Uwa­żam, że jeśli pod­jęli decy­zję, że mamy zro­bić coś, czego nie pod­ję­łoby się 99,9 pro­cent oby­wa­teli naszego kraju, to powinni zejść nam z drogi i sie­dzieć cicho.

Temat zbrodni wojen­nych popeł­nia­nych pod­czas współ­cze­snych kon­flik­tów zbroj­nych został pod­nie­siony przez libe­ral­nych poli­ty­ków i media w cza­sie wojny w Iraku i od tam­tej pory zata­cza coraz szer­sze kręgi. Każdy wściu­bia w tę sprawę swój cie­kaw­ski nos twier­dząc, że opi­nia publiczna ma prawo do infor­ma­cji.

Więk­szość żoł­nie­rzy Navy SEALs ma inne zda­nie. Opi­nia publiczna nie ma prawa do infor­ma­cji. Nie ma, jeśli ozna­cza to zagro­że­nie naszego życia, które powo­dują ludzie w Waszyng­to­nie, chro­niąc pra­wami czło­wieka ter­ro­ry­stów. Fana­ty­ków, któ­rzy z zimną krwią zabi­jają nas, gdy tylko zoba­czą. To doty­czy każ­dego Ame­ry­ka­nina, w któ­rego ter­ro­ry­ści celują ze swo­ich sta­rych kała­chów.

Skoro każdy oby­wa­tel ma prawo do infor­ma­cji, czego ja oso­bi­ście nie jestem wcale pewny, to może niech oby­wa­tele sami staną prze­ciw uzbro­jo­nym ter­ro­ry­stom, któ­rzy uparli się, że muszą zabić tylu Ame­ry­ka­nów, ile się da.

Przy­się­gam, każdy par­ty­zant, każdy bojow­nik o wol­ność czy uzbro­jony osob­nik w Iraku wie­dział, że chcąc się wydo­stać z nie­woli musi ogło­sić, że był tor­tu­ro­wany i nie­od­po­wied­nio trak­to­wany przez Ame­ry­ka­nów. Nie mógł czy­tać Koranu, nie dosta­wał śnia­da­nia i nie mógł oglą­dać tele­wi­zji. Wie­dział, że pod­chwyci to arab­ska tele­wi­zja al-Dża­zira, a mate­riał zosta­nie wyemi­to­wany rów­nież w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. W USA libe­ralne media rado­śnie oskarżą nas o mor­der­stwa i okrzykną bar­ba­rzyń­cami. Orga­ni­za­cje ter­ro­ry­styczne śmieją się z ame­ry­kań­skich mediów i dosko­nale wie­dzą, jak wyko­rzy­stać sys­tem prze­ciwko nam.

Wiem, że to nie są kon­krety, wcale ich nie zamie­rzam przy­ta­czać. Chcę tylko nakre­ślić ogólny obraz. Poka­zać, że Zasady Uży­cia Siły sta­no­wią ewi­dentne zagro­że­nie. Mło­dzi żoł­nie­rze skie­ro­wani przez rząd w zapalne punkty świata zaczy­nają się bać, że zostaną ska­zani na śmierć tylko z tego powodu, że zbyt ener­gicz­nie się bro­nili.

Nie zaj­muję się poli­tyką, a jako Navy SEALs przy­się­ga­łem bro­nić mego kraju i wyko­ny­wać roz­kazy głów­nego dowódcy sił zbroj­nych – pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Nie­za­leż­nie od tego czy w fotelu pre­zy­denc­kim zasiada repu­bli­ka­nin, czy demo­krata. Jestem patriotą, wal­czę za Stany Zjed­no­czone i mój ojczy­sty Tek­sas. Po pro­stu nie chcę, żeby naj­lepsi chłopcy w tym kraju wahali się, czy wstą­pić do eli­tar­nych jed­no­stek Ame­ry­kań­skich Sił Zbroj­nych w oba­wie, że zostaną przez swo­ich roda­ków oskar­żeni o zbrod­nie wojenne pod­czas ata­ko­wa­nia wroga.

Jedno wiem na pewno. Gdyby się tak zda­rzyło, że nagle w Afga­ni­sta­nie sta­nął­bym twa­rzą w twarz z Osamą bin Lade­nem – czło­wie­kiem, który bez powodu opra­co­wał pod­stępny plan ataku na mój kraj, w wyniku któ­rego 11 wrze­śnia w Nowym Jorku zgi­nęło 2752 nie­win­nych ame­ry­kań­skich cywi­lów, zastrze­lił­bym go z zimną krwią.

Wtedy woj­sko, przy­na­glane przez roz­wście­czone media, pew­nie by mnie aresz­to­wało i został­bym ska­zany za zabój­stwo.

I co? I tak bym zastrze­lił sukin­syna.

Roz­dział 2. Małe foczki i wiel­kie ali­ga­tory

Roz­dział 2

Małe foczki i wiel­kie ali­ga­tory

Wal­czy­łem kie­dyś z jed­nym z nich i byłem nie­zwy­kle szczę­śliwy, gdy sukin­syn uznał, że ma dość i prze­niósł się na inne wody. Jed­nak po dziś dzień mój brat uwiel­bia upra­wiać z nimi zapasy, tak dla zabawy.

Lecie­li­śmy nad połu­dnio­wym skra­jem Zatoki Omań­skiej. 14 tysięcy metrów ponad wodami Morza Arab­skiego. Zmie­rza­li­śmy na pół­nocny-wschód. Poko­na­li­śmy już pra­wie 6,5 tysiąca kilo­me­trów. We wcze­snych godzi­nach poran­nych prze­kro­czy­li­śmy 61. połu­dnik. Ozna­czało to, że jeste­śmy na połu­dnie od gra­nicy irań­skiej, bli­sko paki­stań­skiego portu Gwa­dar. Nasz dowódca, Dan Healy cicho chra­pał. Axe roz­wią­zy­wał krzy­żówkę z New York Timesa. Jakimś cudem głowa Shane’a nie eks­plo­do­wała – ze słu­cha­wek wci­śnię­tych w jego uszy potwor­nie gło­śno leciał jakiś rock-and-rol­lowy numer.

– Naprawdę musisz tak gło­śno tego słu­chać, stary?

– Jest super, wylu­zuj.

– Jezu Chry­ste…

C-130 skie­ro­wał się nieco bar­dziej na pół­noc, w stronę wybrzeży Belu­dży­stanu. Ten region, roz­cią­ga­jący się na prze­strzeni 750 kilo­me­trów wzdłuż wybrzeża Morza Arab­skiego, jest klu­czowy dla trans­portu ropy w rejo­nie Zatoki Per­skiej. Mimo że miesz­ka­jący tu Belu­dżo­wie mają wielu wojow­ni­czo uspo­so­bio­nych przy­wód­ców, region ten pozo­staje czę­ścią Paki­stanu od momentu powsta­nia tego kraju w 1947 roku. Nie zmie­nia to jed­nak faktu, że Belu­dżo­wie przy­na­leż­no­ścią do Paki­stanu nie są zachwy­ceni.

Warto przy­po­mnieć, że żadna nacja – ani Turcy, ani Tata­rzy, Per­so­wie, Ara­bo­wie, Hin­dusi czy Bry­tyj­czycy – nikt ni­gdy cał­ko­wi­cie nie pod­bił Belu­dży­stanu. Ple­mię to oparło się nawet Czyn­gis-cha­nowi, któ­rego wojow­nicy byli SEAL­sami XIII wieku.

Nikt ni­gdy nie zdra­dził ani nam, ani nikomu innemu tras, któ­rymi ame­ry­kań­skie siły spe­cjalne podró­żują do poszcze­gól­nych kra­jów. Jed­nak w nad­mor­skim mie­ście Pasni w Belu­dży­sta­nie znaj­duje się wielka ame­ry­kań­ska baza woj­skowa. Myślę, że zni­ży­li­śmy lot mniej wię­cej nad tą bazą, a potem pole­cie­li­śmy na pół­noc, ponad czte­rema łań­cu­chami gór­skimi. 400 kilo­me­trów dalej, w pobliżu mia­sta Dal­ban­din, znaj­do­wała się inna ame­ry­kań­ska baza woj­skowa.

Tu rów­nież nie lądo­wa­li­śmy. Jed­nak nad leżą­cym zale­d­wie 80 kilo­me­trów na połu­dnie od gra­nicy z Afga­ni­sta­nem Dal­ban­di­nem prze­strzeń powietrzna jest sto­sun­kowo bez­pieczna. O ile w ogóle można mówić o bez­pie­czeń­stwie w tym dzi­kim regio­nie wci­śnię­tym pomię­dzy Iran i Afga­ni­stan.

Belu­dży­stan, jego nie­koń­czące się góry i bez­pieczne niebo, daje schro­nie­nie ucie­ka­ją­cym rekru­tom spod znaku al-Kaidy i wypę­dzo­nym talib­skim bojow­ni­kom. Obec­nie ukrywa się tu pra­wie 6 tysięcy poten­cjal­nych ter­ro­ry­stów. Mimo że razem z Healy’em i resztą chło­pa­ków znaj­do­wa­łem się 14 kilo­me­trów ponad tym roz­le­głym, słabo zalud­nio­nym i tajem­ni­czym tere­nem, to i tak ciarki cho­dziły mi po ple­cach. Ucie­szy­łem się, gdy się dowie­dzie­li­śmy od załogi, że jeste­śmy już w afgań­skiej prze­strzeni powietrz­nej i kie­ru­jemy się na pół­noc, a przed nami 650 kilo­me­trów powie­trza do Kabulu.

Zasną­łem gdzieś nad pusty­nią Regi­stan, na wschód od jed­nej z naj­wspa­nial­szych dróg wod­nych w Afga­ni­sta­nie, rzeki Hel­mand. Licząca 1200 km dłu­go­ści nawad­nia więk­szość pól upraw­nych leżą­cych na połu­dniu kraju.

Nie pamię­tam, o czym śni­łem, ale podej­rze­wam, że o domu. Wła­śnie o tym śnię, kiedy odby­wam służbę poza gra­ni­cami kraju. Mój dom to małe ran­czo poło­żone w pinio­wych lasach wschod­niego Tek­sasu, w pobliżu Sam Houston Natio­nal Forest. Miesz­kam z rodziną na końcu dłu­giej, czer­wo­nej, piasz­czy­stej drogi na wylud­nio­nym tere­nie, w pobliżu dwóch czy trzech innych rancz. Jedno z nich – sąsia­du­jące z naszym – ma powierzch­nię 4 tysiące razy więk­szą niż nasze, co cza­sem spra­wia, że to nasze ran­czo wydaje się też znacz­nie więk­sze niż jest. Podobny wpływ ma na mnie mój brat bliź­niak, Mor­gan.

Jest ode mnie star­szy o sie­dem minut i podobny do mnie. Mie­rzy 195 cen­ty­me­trów wzro­stu i waży 105 kilo­gra­mów. Jakoś tak się skła­dało, że to mnie rodzice trak­to­wali jak dziecko. Aż trudno uwie­rzyć, że 7 minut może wyrzą­dzić czło­wie­kowi taką krzywdę, nie?

Mor­gan rów­nież jest SEAL­sem, choć nieco niż­szym rangą, bo ja zacią­gną­łem się pierw­szy. Jed­nak kiedy jeste­śmy razem, on zawsze przej­muje dowo­dze­nie. Dzieje się tak dość czę­sto, bo miesz­kamy razem w Coro­nado w Kali­for­nii, nie­da­leko sie­dziby SEAL­sów.

Tak czy ina­czej, na naszej posia­dło­ści w Tek­sa­sie są dwa lub trzy domy. Główny budy­nek to kamienny jed­no­pię­trowy dom oto­czony dużym ogro­dem warzyw­nym. Jest tu mała plan­ta­cja kuku­ry­dzy i paru innych warzyw. Dookoła, jak okiem się­gnąć, roz­cią­gają się pastwi­ska, a na nich rosną poje­dyn­cze ogromne dęby. Spo­kojne miej­sce w sam raz dla bogo­boj­nej rodziny.

Od dziecka Mor­gan i ja byli­śmy wycho­wani w wie­rze w Boga. Nie zmu­szano nas, byśmy cho­dzili do kościoła i po dziś dzień nasza rodzina nie jest prak­ty­ku­jąca. Tak naprawdę ja jestem jedyną osobą, która regu­lar­nie odwie­dza świą­ty­nię. Kiedy bywam w domu, jeż­dżę w nie­dzielę do kościoła kato­lic­kiego. Choć nie zosta­łem ochrzczony w obrządku kato­lic­kim, odpo­wiada mi on – i w wie­rze, i w dok­try­nach odnaj­duję sie­bie. Od wcze­snej mło­do­ści umia­łem od początku do końca wyre­cy­to­wać Psalm 23 i jesz­cze parę innych.

Uwa­żam też, że ostatni papież, Jan Paweł II był naj­święt­szym czło­wie­kiem na Ziemi, bez­kom­pro­mi­so­wym Wika­rym Chry­stusa, czło­wie­kiem o nie­za­chwia­nych zasa­dach. Twardy był ten Jan Paweł. Za twardy dla Rosjan. Zawsze myśla­łem, że gdyby nie został księ­dzem, byłby dobrym SEAL­sem.

W domu, na spo­koj­nych leśnych tere­nach, życie wydaje się pro­ste. I tak jest, choć parę rze­czy może ziry­to­wać. Przede wszyst­kim węże. Na szczę­ście ojciec dawno nauczył nas, jak sobie z nimi radzić. Doty­czy to szcze­gól­nie węży kora­lo­wych i moka­sy­nów mie­dzia­no­gło­wych. Ale można tam rów­nież wpaść na grze­chot­niki dia­men­towe i węże kró­lew­skie, które żywią się innymi wężami. W pobli­skim jezio­rze można spo­tkać moka­syna wod­nego, małego sukin­syna, który potrafi szybko dopaść swoje ofiary. Nie lubię go, ale się go nie boję. Mor­gan nato­miast ma nie­zły ubaw, gdy uga­nia się za moka­synami dla sportu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. 16 marca 1998 roku irac­kie woj­sko zbom­bar­do­wało leżące na pół­nocy kraju kur­dyj­skie mia­sto Halab­dża. Bomby zawie­rały broń che­miczną – mie­szankę mię­dzy innymi sarinu i gazu musz­tar­do­wego. W wyniku nalotu zgi­nęło około 5 tys. osób, a kilka kolej­nych tysięcy zostało ran­nych – przyp. red. [wróć]