49,99 zł
WIELKA SZTUKA, GŁOŚNE ROMANSE I ŚWIAT BOHEMY
Poznajcie biografię Peggy Guggenheim i jej niezwykłe życie uzależnione od sztuki.
Jej ojciec zginął w katastrofie Titanica, a ona sama była jedną z uboższych krewnych w rodzinie milionerów. Mogła marzyć o zostaniu żoną bogatego biznesmena, tymczasem stała się jedną z najważniejszych postaci bohemy artystycznej XX wieku.
Na pytanie, ilu miała mężów, odpowiadała: „Swoich czy cudzych?”. A tym ulubionym (i pierwszym) był niestroniący od alkoholu angielski pisarz Laurence Vail. Choć wśród wielu kochanków znaleźli się między innymi Samuel Beckett, Max Ernst i Roland Penrose, prawdziwa miłość zawsze zdawała się jej umykać.
Może dlatego całe życie poświęciła sztuce. W swoim weneckim pałacu zgromadziła największą kolekcję dzieł modernizmu. Założyła jedną z pierwszych galerii sztuki nowoczesnej w Londynie. W Nowym Jorku, w Paryżu i w każdym miejscu, w którym znalazła się choć na chwilę, stawała się czołową postacią elit artystycznych.
To ona odkryła Jacksona Pollocka i pozowała przed obiektywem Man Raya, w jej salonie wisiały obrazy Picassa, a przez jej dom przewinęli się wszyscy znani ludzie sztuki i literatury pierwszej połowy XX wieku. Znała tych, których trzeba było znać.
Życie Peggy było niekonwencjonalne, a ona sama uwielbiała szokować. Ekscentryczna, trudna, nieoceniona.
Anton Gill przedstawia biografię niesamowitej kobiety – patronki modernizmu, mecenaski sztuki nowoczesnej, przyjaciółki, muzy i kochanki wielu artystów.
JEJ ŻYCIE BYŁO DOKŁADNIE TAKIE, JAK SZTUKA, KTÓRĄ KOCHAŁA – SURREALISTYCZNE.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 758
Data ważności licencji: 2/17/2026
Dla Marji Campi (od której wszystko się zaczęło) z podziwem, wdzięcznością i wyrazami miłości
Londyn, Nowy Jork, Paryż, Wenecja 1997–2001
Książka ta oparta jest na materiale pochodzącym z prywatnych i publicznych archiwów oraz kolekcji, prac publikowanych i niepublikowanych, listów, pamiętników, wywiadów, plotek, wiadomości z e-maili, rozmów telefonicznych, nagrań wideo, faksów, witryn internetowych itd. Mimo faktu, że jej przedmiot nie sięga daleko w głąb historii, pojawiła się pewna liczba rozbieżności w pisowni niektórych nazwisk. W tego rodzaju wypadkach posłużyłem się wersją najpowszechniej używaną przez innych.
Nie starałem się niczego zmieniać w zakresie posługiwania się językiem, gramatyki czy pisowni w dosłownych cytatach z materiałów oryginalnych takich jak listy, chociaż zdecydowałem się usunąć błędy „typograficzne” – przez wiele lat Peggy Guggenheim używała staroświeckiej maszyny do pisania z wyblakłą niebieską taśmą, a i w pisaniu na pewno nie była precyzyjna. Pozostawiłem przykłady ekscentrycznej pisowni Peggy (z zasady pisała „thot” zamiast „thought” i „bot” zamiast „bought”) i wprowadzałem jakieś wyjaśnienie wówczas jedynie, kiedy poziom niejasności był zbyt duży, aby to usprawiedliwić. Zwykłe nawiasy w cytowanych fragmentach są integralną częścią cytatu; komentarz wewnątrz takiego fragmentu znajduje się w nawiasach kwadratowych.
Tytuły dzieł wchodzących w skład kolekcji Peggy są zasadniczo takie same jak te, których używa Angelica Z. Rudenstine w katalogu kolekcji Peggy Guggenheim swojego autorstwa. Inne obrazy i rzeźby noszą tytuły będące w najpowszechniejszym użyciu.
Już na samym początku chciałbym podziękować wszystkim, którzy udzielili mi pomocy. Wielu ludzi miało bogate osobiste kontakty z Peggy i bardzo szczodrze dzieliło się ze mną wspomnieniami. Im jestem najbardziej wdzięczny – ich nazwiska wymieniłem na końcu książki. Musiałem podejść wybiórczo do pewnych szczegółów ze względu na zarówno wymogi wyrazistości, jak i ograniczoną objętość książki. Czytelników zainteresowanych zgłębianiem tła czy drugiego planu odsyłam do bibliografii. Nieuchronnie to, co napisałem, na pewno wzbudzi pewne kontrowersje. Jednakże już część materiałów źródłowych była wewnętrznie sprzeczna, część zanieczyszczona plotką i pogłoskami. Na usprawiedliwienie mogę powiedzieć tyle, że w miarę możliwości sprawdziłem jak najrzetelniej cały materiał, stosując kryterium poprawności, i że do minimum starałem się ograniczyć spekulacje. Dziękuję Marji Campi, profesorowi Philipowi Rylandsowi, Barbarze Shukman oraz Karole Vail za krytyczne przeglądanie manuskryptu, pragnę jednak podkreślić, że wyłącznie ja ponoszę odpowiedzialność za wszelkie błędy. Bynajmniej nie było moim zamiarem nikogo zwodzić ani obrażać w tym zapisie życia złożonej, anarchistycznej osobowości i rzeczywiście niezwykłej kobiety.
Anton Gill
Londyn 2001
Upór w rywalizacji i żarliwość w przyjaźni, wielkoduszność i skąpstwo, nagłe pogrążanie się w smutku i serdeczny, niepowstrzymany śmiech, purytanizm i beztroskie uleganie namiętnościom seksualnym to sprzeczności w samej istocie jej osobowości.
Maurice Cardiff, Friends Abroad
Deszcz, który padał bez przerwy od tygodnia, wreszcie ustał późnym popołudniem 29 września 1998 roku, tak że do wieczora płytki brukowe w ogrodzie zdążyły wyschnąć. Nie było już tak gorąco, spadła wilgotność powietrza, kiedy zatem zgromadził się tłum, atmosfera i temperatura były optymalne.
Ogród należał do Palazzo Venier dei Leoni, osiemnastowiecznej budowli w Dorsoduro, po tej samej stronie Canal Grande co Accademia, między mostem a Santa Maria della Salute, bazyliką położoną blisko miejsca, gdzie kanał ten łączy się z Canale di San Marco. Palazzo jest budynkiem osobliwym, który nie został właściwie ukończony. Ma tylko suterenę i jeszcze jedną kondygnację z płaskim dachem, który pełni zarazem funkcję tarasu; za to ogród należy do największych w Wenecji. Drzewa są tu olbrzymie. Kiedy Peggy Guggenheim była właścicielką pałacu i w nim mieszkała, ogród był błotnisty i pozarastany, a rzeźby umieszczone wewnątrz – trolle z brązu autorstwa Maksa Ernsta i minimalistyczne, organiczne formy Arpa i Brâncuşiego – sprawiały wrażenie zamieszkujących tam tajemniczych istot, które czają się i niespodziewanie ukazują podróżnym.
Tamtego wtorku dwadzieścia lat po jej śmierci kilkuset gości zebrało się w bardziej wypielęgnowanym otoczeniu: starannie wyłożonym kamieniem i wysypanym żwirem, z rzeźbami ustawionymi w widocznych miejscach. Teraz nie wszystkie rzeźby należą do kolekcji, którą Peggy sprowadziła tutaj pod koniec lat czterdziestych. Liczne są częścią zbioru będącego własnością teksańskich kolekcjonerów Patsy i Raymonda Nasherów.
Tłum zebrał się w porze wolnej od komarów, rozświetlonej elektrycznym światłem. Ogród jest pełny. Stroje są rozmaite, od supereleganckich do T-shirtów i dżinsów, ale każdy ma swój styl. Le tout Venise, cała Wenecja, zebrała się tutaj, aby w sposób szczególny podkreślić otwarcie wystawy upamiętniającej stulecie urodzin Peggy. Zorganizowana przez jedną z wnuczek Peggy wystawa przywędrowała z Nowego Jorku, gdzie pokazano ją w muzeum Solomona R. Guggenheima. Solomon był wujem Peggy, chociaż ich dwie kolekcje sztuki wiodły osobny żywot przez większą część jej życia. Wnuczka, Karole Vail, jako jedyna z tego pokolenia pracuje w Solomon R. Guggenheim Museum. Jest pośród gości w sukni Fortuny, będącej echem eleganckich strojów tej marki, które zawsze nosiła Peggy. Jej siostra Julia oraz kuzynka także tutaj są – łącznie sześcioro albo siedmioro żyjących wnucząt. Mark nie przyszedł. Fabrice zmarł w 1990 roku.
Philip Rylands jest kuratorem kolekcji Peggy Guggenheim. Pozostaje na tym stanowisku, od kiedy otwarto tu galerię publiczną, czyli od 1980 roku. Philip jest Anglikiem i przybył do Wenecji z Uniwersytetu Cambridge, aby prowadzić badania potrzebne do rozprawy doktorskiej na temat Jacopa Palmy (il Vecchio). Wygłasza przemowę, posługując się nienagannym włoskim. Światło zza drzew rzuca zmienne cienie na ludzi stojących poniżej; Mia, córka Julii, jedyna obecna prawnuczka Peggy, dwudziestojednomiesięczne dziecko, wspina się na dzieło Bez tytułu (1969) Roberta Morrisa – potężny stalowy element w kształcie prostokąta umieszczony na masywnej stalowej podstawie przytwierdzonej poziomo do ziemi. Mia biega tam i z powrotem. Jej zachowanie zwraca uwagę niektórych osób.
Po dwóch godzinach tłum zaczyna się przerzedzać, po kolejnej robi się pusto. W rogu kamienna płyta wmontowana w mur znaczy miejsca spoczynku „ukochanych dzieci” Peggy – czternastu małych psów, niemal wszystkich czystej rasy lhasa apso, które przez kilka pokoleń dzieliły życie Peggy w pałacu. Niedaleko znajduje się inna tablica. Widnieje na niej napis: „Tutaj spoczywa Peggy Guggenheim 1898–1979”.
Przyjęcie w 1998 roku odbyło się w ogrodzie. Osiemnaście lat wcześniej, 4 kwietnia 1980 roku, tylko cztery osoby były obecne podczas pochówku prochów Peggy, która w poprzednim roku umarła w samotności tuż przed Bożym Narodzeniem.
Chociaż Peggy zyskała uznanie jako czołowy kolekcjoner sztuki nowoczesnej pierwszej połowy dwudziestego wieku, jej „zakulisowe” życie nieustannego wędrowca i libertynki wywołało tyle plotek, obmów, skandali i radości, że wszystko to przysłoniło jej wpływ jako patronki malarzy i rzeźbiarzy. Kiedy jej kariera była u szczytu, feminizm raczkował i poza ruchem sufrażystek nie był zorganizowany na większą skalę. Dla mężczyzn było oczywiste, że to oni dominują nad kobietami, i naprawdę byłoby trudno znaleźć bardziej seksistowską grupę niż artyści płci męskiej, którzy tworzyli między rokiem 1900 a 1960. Peggy zaakceptowała ich świat z mieszaniną niskiej samooceny oraz agresji, ale wspomagało ją posiadanie pieniędzy. Nie była w stanie wejść do tego świata jako artystka – trudne zadanie dla wszystkich kobiet tamtych czasów – ale mogła skorzystać z pieniędzy, aby kupić w nim swoje miejsce. W swoich staraniach nigdy właściwie nie odnalazła siebie, lecz wspierała trzy główne ruchy artystyczne ostatniego stulecia: kubizm, surrealizm i ekspresjonizm abstrakcyjny.
Minęło trochę czasu, nim Peggy doszła do sztuki nowoczesnej. Skończyła dwadzieścia lat, zanim współczesne malowidło dostało się w jej ręce, co się odbyło w przełamującej pewne granice nowojorskiej Galerii 291 fotografika Alfreda Stieglitza – obraz przyszłej żony Stieglitza Georgii O’Keeffe. Nawiązała flirt z cyganerią artystyczną stosunkowo wcześnie – kontakt ze Stieglitzem wynikał z pracy w sąsiedztwie, w awangardowej księgarni jednego z kuzynów – minie jednak jeszcze dwadzieścia lat, będzie miała męża i później licznych kochanków, aż zacznie pracować na własny rachunek.
W wieku dwudziestu jeden lat wejdzie w posiadanie pierwszej części względnie skromnej fortuny. W latach przypadających po pierwszej wojnie światowej Europa przyciągnie młodych ludzi z Ameryki, a Peggy, przyzwyczajona do spędzania wakacji na kontynencie, ale także z innych powodów, znajdzie się wśród nich. Tam zanurzy się w świat, do którego będzie należała przez resztę swojego życia i w którym stanie się gwiazdą.
Druga wojna światowa zmusiła ją, Żydówkę, do powrotu do Ameryki. W Nowym Jorku otworzyła wówczas galerię niepodobną do żadnej innej i poprzez nią, a także „salony” – jeśli można użyć takiego słowa na określenie przyjęć, na których podawano whisky oraz chipsy pomidorowe – odbywające się w jej domu z oknami wychodzącymi na East River przy Wschodniej Pięćdziesiątej Pierwszej Ulicy, stworzyła miejsce spotkań amerykańskich artystów i ich konfrontacji ze starą gwardią europejskiej sztuki nowoczesnej na uchodźstwie.
Po wojnie, po kolejnym nieudanym małżeństwie wróciła do Europy i urządziła sobie dom w Wenecji. Tam przystąpiła do realizacji zadania polegającego na konsolidacji swojej kolekcji. Wcześniej odważna i niekonwencjonalna, pozbawiona skrupułów, była mecenasem, żoną, ale raczej nie sprawdziła się w roli matki. Obecnie nadszedł czas, aby została grande dame. W środku zawsze była dociekliwą i pełną życia dziewczyną, której nigdy nie udało się znaleźć miłości.
Kiedy po raz pierwszy ujrzałem kolekcję Peggy Guggenheim, uderzył mnie jej ożywczy kontrast ze sztuką renesansu oraz baroku, w którą Wenecja obfituje. To pierwsze spotkanie było niczym pewien rodzaj oczyszczenia, po którym z radością wraca się do wspaniałości Scuola San Rocco albo Frari. Peggy nie chciała nigdy wskazać żadnego obrazu ze swojej kolekcji jako ulubionego, ale w ogóle miała ulubiony obraz, Burzę Giorgionego (1505), wiszący w Accademii, rzut kamieniem od jej palazzo. Pewnego razu stwierdziła nawet, że wymieniłaby na niego całą swoją kolekcję.
Festa urządzona w stulecie jej urodzin rozbawiłaby Peggy ze względu na kontrast z chwilą, kiedy odchodziła z tego świata, bo wtedy była zupełnie sama; wzruszyłaby się, że przybyło tak wielu ludzi. Przeraziłyby ją wydatki, jakie trzeba było ponieść.
Późnym wieczorem znowu zaczął padać deszcz.
Urodziłam się w Nowym Jorku przy Zachodniej Sześćdziesiątej Dziewiątej Ulicy. Nic z tego nie pamiętam. Matka powiedziała mi, że kiedy pielęgniarka napełniała termofor gorącą wodą, wypadłam na ten świat z charakterystycznym dla mnie pędem i darłam się jak kot.
Peggy Guggenheim, Out ofThis Century (1979)
Od dłuższego czasu sprawy w życiu Benjamina Guggenheima nie układały się najlepiej. Do faktu, że rozpadało się jego małżeństwo, zdążył już dawno przywyknąć, ale, jak sam powtarzał, na świecie nie brak było pocieszenia – choć ciągle wiązała się z tym także bolesna świadomość braku satysfakcji – i gdy ochładzały się jego stosunki z żoną, pocieszał się, jak mógł. Interesy stanowiły osobną kwestię. Opuścił rodzinną firmę przed jedenastoma laty, w 1901, w poczuciu urażonej godności, reagując na arogancję większości swoich braci, zdecydowany działać w pojedynkę i pokazać im swoją wartość: bądź co bądź doświadczenie nabyte w górnictwie i przemyśle stawiało go w korzystnym położeniu. I trzeba uczciwie przyznać, że potrafił z tego zrobić dobry użytek. Czyż to nie jego Kompania Pomp Parowych wzięła na siebie odpowiedzialność za windy, które teraz wjeżdżały aż na sam szczyt wieży Eiffla? A Paryż bynajmniej nie był złym pomysłem na ostatnie dziesięć lat życia wobec wyzutego z miłości, nieprzyjaznego Nowego Jorku. Gdyby nie córki, Benita, Peggy i Hazel, trzy niesamowite produkty niewielu namiętnych uniesień jego i Florette (zabarwionych poczuciem obowiązku) w ciągu pierwszych ośmiu lat trwania ich związku, całkiem by się od niego uwolnił.
Teraz jednak interesy chyliły się ku upadkowi, a on nie widział sposobu, by odwrócić tę niekorzystną tendencję. Nigdy nie był biznesmenem, tak samo jak nie był pilnym studentem – chociaż rodzina ciągle mu przypominała, że on pierwszy z pierwszego pokolenia amerykańskich Guggenheimów podjął naukę na uniwersytecie. Upadek interesu odebrał dotkliwiej niż niepowodzenie w małżeństwie. Znalazłszy się poza rodzinnym przedsiębiorstwem, jakże mógł ignorować duże postępy, jakie poczyniło ono od czasu, gdy je opuścił na przełomie wieków, wyciągając rocznie skromne 250 tysięcy dolarów ze swoich ówczesnych udziałów? Teraz, w kwietniu 1912 roku, postanowił wrócić do Stanów. Trzydziestego wypadały dziewiąte urodziny Hazel. Wtedy będzie już w domu. I może po powrocie uda mu się też zdobyć jakiś kapitał, chociaż proszenie braci o pożyczkę będzie ryzykownym krokiem, a pieniądze żony zostały zbyt dobrze zabezpieczone, by się do nich dobrać, nawet gdyby miał odwagę o nie poprosić. Przynajmniej poza nim nikt w rodzinie nie wiedział, jak bardzo kiepski jest stan jego spraw. Problem tkwił w złym zarządzaniu kapitałem, niepewnych inwestycjach i ekstrawaganckim stylu życia.
Z Florette ożenił się 24 października 1894 roku. Ona miała dwadzieścia cztery lata, on dwadzieścia dziewięć. Już wcześniej skakał z kwiatka na kwiatek, wystarczająco przystojny, by zainteresować sobą znacznie ładniejszą partnerkę, lecz ta dziewczyna nosiła nazwisko Seligman, a ponadto, choć jej bliscy patrzyli z góry na jego rodzinę, stanowiła po prostu dobrą partię. Seligmanowie nie byli tak bogaci jak Guggenheimowie, ale za to mieli prestiż, który był Guggenheimom bardzo potrzebny, a w tamtym czasie Ben zaliczał się do pełnoprawnych członków rodziny.
Od dnia narodzin najmłodszej córki Ben spędzał coraz więcej czasu we Francji, gdzie troszczył się o interesy i kilka kochanek. W ciągu ostatniego roku dzieci prawie nie widywał, od ośmiu miesięcy nie widział ich wcale, chociaż zachował się jego list do Hazel napisany na początku kwietnia 1911 roku w Paryżu, potwierdzający ojcowskie uczucia, jakie wobec nich żywił. List świadczy też o tym, że pragnął znowu ujrzeć żonę, tyle że przebija z niego bardziej poczucie obowiązku niż szczerość.
Właśnie otrzymałem Twój list, przepraszam, że tyle czasu trzeba, aby lalka przeszła przez odprawę celną, lecz kiedy do Ciebie dotrze, na pewno Ci się spodoba. Wczoraj padał śnieg i w ogóle było całkiem chłodno, więc sama widzisz, że nawet w Paryżu jesteśmy czasem rozczarowani. W każdym razie dzisiaj znowu jest ładnie i wydaje mi się, że już niedługo na drzewach pojawią się liście. Powiedz Peggy, że właśnie otrzymałem jej list z 30 marca, ale ponieważ napisałem do niej wczoraj, dzisiaj nie będę już drugi raz pisał. Powiedz jej też, że bardzo ucieszył mnie jej [?] miły list. Mam nadzieję, że obie częściej będziecie znajdowały czas, żeby do mnie napisać. Piszę też do mamy, czy zechce, bym wynajął jakiś miły wiejski dom w Saint Cloud niedaleko Paryża. Jeśli się zdecyduje, może zaprosić Lucille i [?] Doby i może przenieść się tam na lipiec.
Z wyrazami miłości
Twój tata
Tęsknił za dziećmi, zwłaszcza za dwojgiem młodszych, które przepadały za nim i walczyły ze sobą o jego względy. Najstarsza, Benita, której nadano żeński odpowiednik jego imienia, miała prawie siedemnaście lat, była już młodą kobietą, opanowaną, nieco chłodną, piękną – w przeciwieństwie do matki – lecz zdradzającą oznaki braku poważniejszych pragnień poza zasobnym, biernym życiem złożonym z brydża, herbatek i plotek, za czym przepadała Florette. Ben doskonale wiedział, że Florette uważa go za utracjusza. Posiadała własne zasoby, lecz lubiła pieniądze, na dodatek znacznie bardziej zdobywać je niż wydawać.
Jaka szkoda, że nie udało im się spłodzić syna. Ale była to sztuka, która rzadko się udawała w klanie Guggenheimów.
Bliski niemal jak syn był mu bratanek Harry, jeden z pięciu chłopców, których zdołało spłodzić siedmiu braci, by przedłużyć ród – chociaż wspomnieć trzeba, że siostry Bena także miały synów. 9 kwietnia, na krótko przed podróżą do Cherbourga, gdzie miał wsiąść na statek płynący do Stanów, Ben zjadł lunch w towarzystwie Harry’ego, który już w wieku lat dwudziestu dwóch wykazywał naturę purytańską, ale Ben rozmawiał z nim o interesach, bagatelizując swoje kłopoty. Ojcem Harry’ego był Daniel, najbardziej dominujący, choć bynajmniej nie najbogatszy spośród braci Bena. Ben powstrzymywał się od osobistych spostrzeżeń. Kilka lat wcześniej, kiedy Harry miał lat czternaście czy piętnaście, Ben znalazł się na śliskim gruncie, oferując mu następującą radę: „Nigdy nie kochaj się z kobietą przed śniadaniem, a to mianowicie z dwóch powodów. Po pierwsze, to wyczerpujące. Po drugie, w ciągu dnia możesz spotkać kogoś, kto bardziej ci się spodoba”.
Na krótko przed spotkaniem z Harrym pojawił się pewien problem do rozwiązania. Okazało się, że statek, na którym mieli zarezerwowane miejsca – on, jego szofer René Pernot oraz osobisty sekretarz-lokaj Victor Giglio – nie wypłynie w rejs z powodu nielegalnego strajku palaczy żądających wyższych płac. Ben znalazł się w grupie poirytowanych pasażerów, którzy musieli sobie poszukać koi na innym statku. W końcu jednak po wysłaniu niezliczonych telegramów do Londynu i Southampton szczęście jakby zaczęło się do niego uśmiechać. Udało mu się zarezerwować dwie kabiny pierwszej klasy dla siebie i lokaja oraz jedną drugiej klasy dla szofera – na Titanicu. Nowy liniowiec należący do White Star Line wyruszał w swój dziewiczy rejs z Southampton do Nowego Jorku, zawijając po drodze do Cherbourga 10 kwietnia przed wieczorem oraz do Queenstown (obecnie Cóbh) w Irlandii. Nie było to tanie – kabina pierwszej klasy na podróż w jedną stronę kosztowała 1520 dolarów – lecz statek był bardzo szybki, na owe czasy stanowił szczytowe osiągnięcie techniki oraz, przynajmniej w pierwszej klasie, ostatnie słowo w sferze elegancji. Ben, przyzwyczajony do rzeczy eleganckich, nawet gdy powodziło mu się gorzej, ucieszył się z takiego obrotu sprawy. A kiedy rzucił okiem na listę pasażerów i zobaczył, w jak dostojnym towarzystwie będzie mu dane podróżować, przyszła mu do głowy myśl, czy przemierzając w ten sposób Atlantyk, nie zasugeruje braciom, że ma się lepiej, niżby wskazywała na to jego sytuacja materialna.
Ben był piątym z siedmiu braci. Jedynie William, najmłodszy, może mógłby mu okazać zrozumienie, tylko że William opuścił rodzinną firmę mniej więcej w tym samym czasie co Ben. Podobnie jak Benjamin lubił dobre życie, ale był egocentrycznym młodym człowiekiem. I tak jak Ben stał się „biednym” Guggenheimem. Obaj porzucili rodzinne przedsiębiorstwo warte wówczas 8 milionów dolarów – to także Ben utrzymywał w tajemnicy przed żoną.
Gdy jednak Ben zajmował swoją kabinę na pokładzie B, miał prawo pomyśleć, że „biedny” to pojęcie dość względne. Nadal miał sporo pieniędzy jak na standardy większości ludzi, a jego starsi bracia, jeśli to dobrze oceniał, dopiero mieli zacząć zarabiać poważne pieniądze. Jako czterdziestosiedmiolatek Ben właściwie mógł jeszcze liczyć, że czas pozwoli mu odwrócić niekorzystny bieg rzeczy.
Ale to nie miało się zdarzyć. Nie wiemy, gdzie był Ben 14 kwietnia o 23.30, niewykluczone jednak, że już wypoczywał w swojej kabinie. Gdziekolwiek był, pewnie w tamtym momencie poczuł nikłe drgania, które dobiegały z trzewi statku. Równie dobrze mógł wtedy przyglądać się górze lodowej, która przesuwała się w wodzie. Lecz jak większość ludzi na pokładzie nie czuł żadnego niepokoju. Bądź co bądź Titanic miał opinię statku niezatapialnego. Polegając na tej opinii i ignorując ostrzeżenia o górach lodowych napływające od innych statków, mijanych w ciągu dnia, kapitan Edward J. Smith, doświadczony żeglarz, dla którego był to ostatni rejs przed emeryturą, utrzymywał statek na maksymalnej prędkości. Dopingowany przez J. Bruce’a Ismaya, prezesa White Star, starał się ustanowić nowy rekord szybkości w rejsie transatlantyckim.
Około północy, teraz już w towarzystwie Giglia, Guggenheim nakładał kamizelkę ratunkową, w czym pomagał mu steward mający pod opieką tę grupę ośmiu czy dziewięciu kabin. Henry Samuel Etches namawiał Guggenheima, wbrew jego upartym protestom, aby wciągnął na kamizelkę gruby sweter (niewiele osób na pokładzie, chronionych przed żywiołami w dobrze ogrzanym, wspaniale oświetlonym liniowcu, miało pojęcie, jak zimny jest Atlantyk), i wysłał go w towarzystwie lokaja na pokład. Jako pasażerowie pierwszej klasy mieli zapewnione miejsca w łodziach ratunkowych. Jednakże już w następnej godzinie, kiedy zapanowało większe zamieszanie i stało się jasne, że kobiety i dzieci będą zmuszone pozostać na pokładzie tonącego statku, gdy zbyt nieliczne (i ostatecznie żałośnie niedociążone) szalupy zostaną opuszczone na wodę, Benjamin Guggenheim i Victor Giglio zdobyli się na czyn odważny i elegancki: wrócili do swoich kajut, przebrali się w wieczorowe stroje, a następnie zaczęli pomagać kobietom i dzieciom dostać się do szalup. Podobno Ben powiedział: „Włożyliśmy najlepsze ubrania i jesteśmy przygotowani, aby pójść na dno jak dżentelmeni”.
Pozostała część tej historii zalicza się być może do zbioru mitów związanych z historią Titanica, lecz rozsądek pozwala wierzyć w niektóre szczegóły opisu ostatnich chwil Bena. Ponieważ jednak z życiem nie uszedł też ani Giglio, ani kierowca René Pernot, nie sposób ich zweryfikować. Steward Etches, mający pod opieką kabiny pierwszej klasy, dostał polecenie obsługiwania wiosła w jednej z szalup i przeżył. Niedługo później udał się do hotelu St. Regis w Nowym Jorku, gdzie miało swoje apartamenty kilkoro członków rodziny Guggenheimów, i poprosił o spotkanie z żoną Bena, ponieważ został zobowiązany do przekazania jej wiadomości od męża. Florette, która już wtedy wiedziała, że Ben zaginął, była zbyt przejęta, aby zobaczyć się z posłańcem, zatem przyjął go Daniel Guggenheim. Sprawozdanie z tego spotkania zostało szeroko upowszechnione, ale najpełniejsza relacja pojawiła się w „New York Timesie” 20 kwietnia:
[…] widziałem, co [Ben i Giglio] robią. Przechodzili od jednej łodzi do drugiej, pomagając kobietom i dzieciom. Pan Guggenheim wołał raz po raz: „Najpierw kobiety!”, i rzeczywiście był bardzo pomocny oficerom.
Z początku wszystko nie wyglądało tak groźnie, lecz kiedy trzy kwadranse później ujrzałem pana Guggenheima i jego sekretarza, panowało już wielkie podniecenie. Zdziwiłem się, że pan Guggenheim i jego sekretarz mieli na sobie wieczorowe stroje. Świadomie zdjęli swetry i, jak mi się zdaje, w ogóle nie mieli na sobie kół ratunkowych.
Możliwe, że Etches sam wymyślił historyjkę o bohaterstwie, licząc na otrzymanie jakiegoś wynagrodzenia od zamożnej rodziny, lecz w obliczu faktu, iż Ben i jego lokaj nie byli jedynymi mężczyznami, którzy woleli raczej zatonąć ze statkiem, niż podjąć działanie, które można by opisać jako tchórzliwe przepychanie się do łodzi ratunkowych, wydaje się to mało prawdopodobne.
Inne gazety donosiły, że wśród wybitnych osobistości, które znajdowały się na pokładzie, byli: John Jacob Astor IV, właściciel hotelu Waldorf-Astoria, doradca prezydenta Tafta ds. obrony, major Archibald Butt, i Isidor Straus z domu towarowego Macy’s, którzy także pomagali innym wsiąść do łodzi i w ten sposób poświęcili swoje życie. Etches dodał, że Ben powiedział mu: „Jeśli coś mi się stanie, powiedz mojej żonie w Nowym Jorku, że wypełniając swój obowiązek, starałem się jak najlepiej”, i że „Żadna kobieta nie utonie dlatego, że jestem tchórzem”. Co ciekawe, Bruce Ismay, który ocalał, przeżył głęboki wstrząs, kiedy został zabrany na pokład statku ratowniczego Carpathia. Jak zauważa Walter Lord, kronikarz katastrofy, w swojej książce A Night to Remember: „Już do końca podróży w ogóle nie opuszczał [swojej] kabiny; jadł tylko płynne posiłki; nigdy nie przyjmował gości […] Stale pozostawał pod wpływem środków uspokajających. Był to początek dobrowolnej ucieczki od aktywnego życia. W ciągu roku odszedł z White Star Line, nabył rozległą posiadłość na zachodnim brzegu Irlandii, gdzie prowadził życie pustelnika aż do swojej śmierci w 1937 roku”.
Rodzina Bena była zdruzgotana jego śmiercią. Co dziwne, osiem godzin przed zderzeniem Titanica z górą lodową Florette i jej trzy córki wracały do domu po przyjęciu urodzinowym u osiemdziesięciodziewięcioletniego ojca Florette, Jamesa Seligmana, kiedy uwagę Benity przyciągnął uliczny sprzedawca wołający: „Dodatek nadzwyczajny! Dodatek nadzwyczajny!”. Pod wpływem jakiegoś impulsu jasnowidzenia namawiała matkę, aby ta kupiła gazetę. Uparła się, że „musiało się wydarzyć coś okropnego ze statkiem taty”, jak później opowiadała kronikarzowi rodziny Johnowi H. Davisowi.
Chociaż nie istnieje powód, by nie wierzyć relacji Etchesa, wokół tej katastrofy narosło wiele apokryficznych historii. Gazety miały swój dzień i to wcale nie było dziwne. W czasach, kiedy gwiazdy filmu, muzyki pop i sportu nie egzystowały jeszcze w powszechnej świadomości, ich rolę odgrywali bogaci, wielcy i dobrzy, a Titanic zabrał ze sobą na dno oceanu elitę tego świata. Istniał jeszcze jeden element, który stał się widoczny dopiero po miesiącach, a nawet latach. Utonięcie niezatapialnego było pokonaniem Ludzkości przez Naturę. Zawiodła całkowita i niesłychana wiara w technikę. W tym samym roku kapitan Robert Falcon Scott wraz z towarzyszącymi mu osobami zginął w drodze powrotnej z bieguna południowego: ich ciała znaleziono w grudniu – kolejny cios podważający wiarę w potęgę i zdobycze cywilizacji. Pierwsza wojna światowa wkrótce ostatecznie zburzy stary porządek.
Dążenie do natychmiastowego publikowania najnowszych wiadomości o zatonięciu Titanica skutkowało najrozmaitszymi błędami dziennikarskimi. 20 kwietnia ukazał się numer specjalny „Daily Graphic” poświęcony katastrofie, w którym fotografia młodszego brata Bena, Simona, pojawiła się nad podpisem „Benjamin Guggenheim” – kolejne źródło cierpienia w rodzinie. W kilku relacjach Etches występował jako „James Johnson” – inny steward – ale w najbardziej szalonej ogłoszono, że Ben pozostawił fortunę 92 milionów dolarów „głównie swojej rodzinie”. Ponieważ rodzina w ogóle nie wiedziała, ile był rzeczywiście „wart”, ta informacja wzbudziła mieszane uczucia; lecz każdą optymistyczną reakcję musiał tłumić fakt, że polisa ubezpieczeniowa Bena opiewała na 23 tysiące dolarów. Sumka sama w sobie wcale niezła. Dla porównania – wybitny brytyjski dziennikarz William T. Stead, który także zginął w katastrofie, był ubezpieczony na 10 tysięcy dolarów; najwyższy poziom ubezpieczenia spośród osób na statku wynosił 50 tysięcy dolarów.
Istniały także inne mity. W ciągu całego swojego życia Hazel, która straciła ojca na kilkanaście dni przed ukończeniem dziewięciu lat, dotkliwie przeżywała to doświadczenie. Zażyczyła sobie, by na jej pogrzebie, który odbył się w 1995 roku, zagrano na fortepianie melodie Nearer, my God, to Thee („Bliżej, mój Boże, do Ciebie”) – lecz wbrew temu, co się powszechnie sądzi, hymnu tego nie zagrano, kiedy olbrzymi statek umierał. Orkiestra na statku grała dzielnie do samego końca – i żaden muzyk nie przeżył – lecz grała ragtime. Inny mit, który poruszył Guggenheimów, dotyczył „pani Guggenheim” – podobno towarzyszyła mężowi na statku; po pewnym czasie rozrósł się do rozmiarów wystarczających, by zrodzić „śpiewaczkę o włosach blond”, kochankę Bena, którą zabrał na pokład w Cherbourgu. Żadna taka osoba nie figuruje na listach pasażerów Titanica, a jest mało prawdopodobne, by nawet lubiący kobiety Ben wracał do domu na dziewiąte urodziny córki z jakąś kobietą u boku, wiedząc, że na nabrzeżu w Nowym Jorku witać go będzie rodzina. (Niewykluczone, choć mało prawdopodobne, że poznał kogoś na pokładzie).
Przez jakiś czas Florette kurczowo trzymała się nadziei, że jej mąż nie stracił życia, tylko zaginął – pierwsze listy ocalonych wprowadzały w błąd, a Carpathia wzbudziła gniew prasy, odmawiając przekazania telegraficznie ostatecznego zestawienia rozbitków przyjętych na jej pokład. Nie było w tym złośliwości ani intrygi: kapitan Rostron ustanowił priorytet telegraficzny dla spraw statku i wiadomości przekazywanych przez ocalonych rodzinom. W każdym razie Carpathia była wolnym statkiem i dotarła do Nowego Jorku dopiero w pierwszy czwartek po niedzielnej nocy, kiedy zatonął Titanic.
Nie istnieje zapis reakcji Benity na wiadomość o śmierci ojca, lecz Hazel i Peggy pozostawiły po sobie pewne świadectwa. Hazel, która została malarką, niemal zawsze malowała statki i morze, a w 1969 roku, w rocznicę zatonięcia, stworzyła pięciozwrotkowy wiersz Titanic Lifeboat Blues („Szalupa ratunkowa Titanica”). Rok później kazała skomponować do niego melodię i nagrała ją, osobiście wykonując partię wokalną. Pierwsza zwrotka wystarczy, żeby dać nam pojęcie. Pomimo pewnych niedoskonałości nie da się wątpić w jego szczerość:
Cztery dziesiątki i siedemnaście minęło już lat,Gdy ojciec mój na pokładzie tego statku stał.Choć mógł, ku ocaleniu płynąć wzbraniał się namiętnie.I miejsce w szalupie płci słabszej oddał chętnie.Statek, co dna dotknął w splotach przewodów i koi,Titanicsię zwał – być dumnym z tej nazwy człowiek się boi.Przez Atlantyk miał przemknąć jak najszybciej.W oceanicznym sporcie zdobyć laur i opłynąć port Halifax.Ale czy statek nie był zbudowany byle jak?Kto wie, może pisarz Walter Lord niechcący?Nie. Może On wie, nasz Pan – Bóg wszechmogącyI może powiedzieć, dlaczego zabił dzwon śmierci*.
Peggy miała niespełna czternaście lat, gdy umarł jej ojciec, ale w swojej autobiografii z lat czterdziestych jest znacznie bardziej konkretna: „Śmierć ojca ogromnie mną wstrząsnęła. Minęły miesiące, nim jakoś się otrząsnęłam po koszmarze Titanica, i całe lata, nim doszłam do siebie po stracie ojca. W jakimś sensie nigdy się z tego nie podniosłam, bo chyba od tamtej pory ciągle go szukałam”. Trudno rozstrzygnąć, w jakim stopniu obie kobiety bywały później nieszczere. Być może każda starała się znaleźć jakieś usprawiedliwienie szaleństw w swoim życiu. W każdym razie żadna z nich nie wgłębiała się specjalnie w siebie.
Z rozmaitych spekulacji prasowych Florette i jej córki miały się dopiero zorientować, jaki jest rzeczywisty rozmiar fortuny Bena. Ale będzie to długi proces.
Po śmierci Bena jego potężni bracia, Daniel, Murry, Solomon i Simon, odłożyli na bok różnice, które dzieliły go z nimi, gdy żył, i zwarli szeregi, aby pomóc wdowie i jej rodzinie. Międzynarodowa Kompania Pomp Parowych i wiele rozmaitych pomniejszych interesów – nie wspominając o licznych osobistych zachciankach, utrzymywaniu osobistego personelu, kochanek, paryskiego mieszkania – pochłonęły niemal cały należący do niego kapitał.
Tymczasowo, bez wiedzy Florette, bracia dyskretnie wyłożyli pieniądze ze swoich kieszeni i przekazali je do jej dyspozycji, założywszy prywatne konto, po czym przystąpili do porządkowania interesów Bena. Upłynęło siedem lat, nim wszystko udało się jako tako poukładać i spłacić licznych wierzycieli. Na koniec pozostało 800 tysięcy dolarów dla Florette i po 450 tysięcy dla każdej z dziewcząt. Bracia oszacowali, że Ben roztrwonił około 8 milionów dolarów.
Chociaż poszczególne sumy spadkowe wcale nie okazały się małe, były niewielkie, jeśli je zestawić z bogactwem imperium Guggenheimów, i oznaczały zmianę stylu życia w rodzinie Bena. Florette była dumną kobietą, więc kiedy odkryła, że przychody, które otrzymywała, pochodziły wprost od szwagrów, „była bliska ataku serca”, jak się wyraziła Peggy. (Gdy w 1916 roku zmarł ojciec Florette, pozostawiając 2 miliony dolarów, warunki jej życia diametralnie się poprawiły i wówczas była w stanie spłacić dług). Ponieważ praktycznie już od 1911 roku Ben nie mieszkał ze swoją najbliższą rodziną, ta z początku osiadła na stałe w apartamencie hotelu St. Regis – twierdzy Guggenheimów – a dom przy Wschodniej Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy został przekazany do dyspozycji jednej z ciotek Peggy. Teraz, w 1912 roku, St. Regis stał się zbyt drogi i Florette z córkami przeprowadziła się do skromniejszego domu na rogu Piątej Alei i Pięćdziesiątej Ósmej Ulicy, który zachowywał numerację Piątej Alei. Najwidoczniej rodzina Seligmanów nie mogła albo nie chciała pomóc i Florette, choć niechętnie, zaczęła żyć za własne pieniądze. Niewykluczone, iż jej krewni sądzili, że dysponuje wystarczającymi środkami, aby z nich żyć, bądź – ponieważ weszła do rodziny Guggenheimów – że odpowiedzialność za jej utrzymanie spoczywa na nich. W jednym i drugim wypadku nikomu śmierć z głodu nie groziła.
W każdym razie prawdziwym ciosem było odkrycie, jak niewiele Ben im pozostawił. Hazel Guggenheim w rozmowie z jedną ze swoich przyjaciółek stwierdziła cokolwiek melodramatycznie, że „matka przygotowywała jajka, parząc je gorącą wodą z kranu”. Służbę trzeba było zwolnić, sprzedać obrazy, gobeliny i biżuterię. Hazel pamiętała, że ojciec kupił kiedyś obrazy Corota, „miał niesamowite garnitury, buty, krawaty, chodził w pantoflach z marokańskiej skóry” i że „matka i ojciec co wieczór bywali w operze”. Ten styl życia stał się przeszłością, a z kolei Peggy napisała: „Od tego czasu żyłam z kompleksem, czułam, że tak naprawdę nie jestem już Guggenheim. Miałam wrażenie, że jestem ubogą krewną, i cierpiałam wielkie upokorzenie, myśląc, że jestem gorsza od reszty rodziny”.
Kontekst, w którym ukształtowały się te uczucia, łatwiej pojąć, przeprowadzając pewne porównania. Najstarszym z braci Guggenheimów był Isaac. Kiedy zmarł w 1922 roku, pozostawił 10 milionów dolarów. Murry zmarł w 1939 roku, pozostawiwszy 6 milionów. Chociaż Peggy i Hazel miały odziedziczyć po 500 tysięcy dolarów po śmierci matki w 1937 roku – ich ukochana siostra Benita zmarła dziesięć lat wcześniej – dobrze wiedziały, że dzieci Murry’ego, Edmond i Lucille, odziedziczyły po 8 milionów dolarów, a dzieci Dana, Robert, Harry i Gladys, otrzymały mniej więcej po 2 miliony. Wszyscy mieszkali w bliskim sąsiedztwie w Nowym Jorku i na Long Island, więc nie dziwi wcale fakt, że przynajmniej Peggy chciała stąd odejść – Hazel poszła w jej ślady. Benita wybierze inną drogę. Jako siedemnastolatka w chwili śmierci Bena była znacząco starsza od sióstr, poza tym łagodniejsza i bardziej niż one podporządkowana konwencjom.
„Po jego śmierci – wspominała znacznie później Hazel w obecności Virginii Dortch, która pracowicie składała portret Peggy ze wspomnień jej przyjaciół – aby nie obrazić Guggenheimów, matka nie chciała nigdy poślubić innego mężczyzny, ani nawet siedzieć z nim sam na sam w jednym pokoju. Przypuszczam, że gdyby ojciec żył, Peggy pewnie wychodziłaby za burżujów i ja za każdym razem byłabym żoną któregoś z nich”. Chyba nie brzmi to szczerze, poza tym nie bierze pod uwagę ekscentryzmu Florette, choćby był on bardziej umiarkowany niż u jej braci i sióstr. W każdym razie nie na wiele się zda spekulowanie, co mogło się wydarzyć. Peggy i Hazel rywalizowały ze sobą o miłość ojca i Benity; później walczyły o rozgłos i sławę. W tamtym momencie zwróciły się w stronę religii. „Po śmierci ojca stałam się religijna – napisała Peggy. – Regularnie uczestniczyłam w nabożeństwach w Temple Emanu-El i przeżywałam dramatyczną rozkosz, gdy stałam podczas kadiszu (nabożeństwo za zmarłych)”. Rodzina pogrążyła się w żałobie, a Peggy czuła się „w czerni ważna i świadoma samej siebie”.
Bohaterska śmierć Bena w okresie, gdy obie były dziewczynkami, i mityczny pierwiastek nadany jego śmierci przez fakt, że jego ciała nigdy nie odnaleziono, wiodły do idealizowania pamięci o nim bardziej, niżby to się mogło stać w innych okolicznościach; wątpliwe, czy jego śmierć zdecydowanie wpłynęła na kierunek, jaki miało obrać ich życie. Ważniejszy był względny brak pieniędzy. Najmłodszy z braci Guggenheimów, William, w 1916 roku oskarżył swoje starsze rodzeństwo o, jak to ujął, bezprawne odsunięcie od zysków z przedsięwzięć, które rozkwitły po jego odejściu. Chodziło zwłaszcza o dochodowe inwestycje w chilijskich kopalniach miedzi. Na swoje nieszczęście w styczniu roku 1912 on i Ben zrzekli się udziału w kopalnianych interesach rodzinnej firmy. Florette, lojalna wobec Guggenheimów z uwagi na ich życzliwość, nie chciała wykorzystywać sprawy Williama. Pozostali bracia Guggenheimowie ustalili polubownie, że ostatecznie spór załagodzi wypłacenie 6 milionów dolarów. Tę kwotę William, z reputacją kiepskiego inwestora – dlatego zyskał na Wall Street przydomek „Willie Nurek” – zamiłowaniem do gwiazdek filmowych i królowych piękności, dużych samochodów, licznej służby oraz dużego domu, a także skłonnością do publikowania książek za własne pieniądze, w ciągu dwudziestu czterech lat zdołał pomniejszyć praktycznie do zera. Po odjęciu udziałów spadkowych, wywalczonych zgodnie z nowojorskim prawem stanowym przez żyjącą z nim w separacji żonę oraz syna, spłaceniu długów i podatków dla dwóch chórzystek i dwóch królowych piękności, które miały nadzieję zostać głównymi spadkobierczyniami Williama po jego śmierci w 1941 roku, pozostało po 1000 dolarów. Szczęśliwie dla potomków Williama, znając zwyczaje młodszego brata, Simon Guggenheim ustanowił w procesie sądowym milionowy fundusz powierniczy na rzecz jego spadkobierców.
Ben i William urodzili się i wychowywali pod mniejszą presją niż ich bracia, ku niezadowoleniu tych ostatnich, lecz z perspektywy czasu wiemy, że to właśnie oni mieli powody, aby czuć wdzięczność za surowość ojca. Ben i William zostali wybrani, by przed przystąpieniem do rodzinnej firmy zdobyć wykształcenie uniwersyteckie. William, pomimo wszystkich swoich wad, miał wrażliwość intelektualisty i zmysł historyczny, który skłonił go do napisania ekscentrycznych, przy tym zaś niebanalnych wspomnień o sobie, a co ważniejsze, o początkach imperium Guggenheimów. I chociaż Solomon Guggenheim miał dobitnie zademonstrować, że istnieje w rodzinie wrażliwość artystyczna, to właśnie Ben zainspirował średnią córkę, aby żyć w kręgach artystycznych i pokochać Europę.
Nade wszystko, pomimo licznych prób asymilacji, Peggy została naznaczona judaizmem. Należała do rodziny z kręgu żydowskiej społeczności Nowego Jorku; rodziny bardzo zamożnej, ale uważanej za arriviste, dorobkiewiczów, Peggy zaś była członkiem najuboższej gałęzi tej rodziny. Dosyć wcześnie doświadczyła antysemityzmu i zrozumiała wieczną potrzebę narodu wygnanego, aby się trzymać razem i szukać bezpieczeństwa w pieniądzach – Peggy była Amerykanką dopiero w drugim pokoleniu. Obaj jej dziadkowie wywodzili się ze środkowoeuropejskiego chłopstwa i zaczynali działalność w Ameryce jako domokrążcy. Odziedziczyła po nich dwie podstawowe cechy skutecznego handlowca: umiłowanie pieniędzy i niechęć do rozstawania się z nimi bez dobrze ugruntowanej przyczyny. Chociaż nie zabrała się do zarabiania pieniędzy, i tak ostatecznie to, co zainwestowała w obrazy, zwróciło się tysiąckrotnie. Zostawiając ją bez fortuny, która była udziałem jej kuzynów, Ben, na ironię losu, oddał jej przysługę.
Dziadkowie Peggy opuścili Europę – Meyer Guggenheim w 1847 roku, James Seligman w 1838 roku – aby uwolnić się od finansowych i zawodowych restrykcji, które nałożono na Żydów w Starym Świecie. Społeczności żydowskie w Europie liczyły sobie setki lat, lecz już od czasów wypraw krzyżowych Żydów traktowano coraz bardziej nieufnie, obawiano się ich i podejrzewano o niestworzone rzeczy. Poszczególne gminy żydowskie dla celów obronnych trzymały się razem i nie integrowały z otoczeniem; jednakże kraje, w których żyły, uważały ich członków w najlepszym razie za nieproszonych gości i wprowadzały prawa, których celem było maksymalne utrudnienie im życia. Większość z nich żyła w małych wiejskich osadach we wschodniej Europie i Rosji. Żydom nie wolno było dzierżawić ani posiadać ziemi, nie licząc tej, na której stały ich domy; nawet tego rodzaju własność wiązano opłatami i podatkami, od których chrześcijanie byli wolni. Obowiązywał ich zakaz wydobywania i eksploatowania kopalin, przetapiania metalu, angażowania się we wszystkie inne przedsięwzięcia typu przemysłowego i uprawiania jakiegokolwiek zawodu niezgodnego z ich religią. Mogli się trudnić jedynie krawiectwem, handlem obnośnym, ograniczonym handlem detalicznym i pożyczaniem pieniędzy. Kościół zezwalał im na zajmowanie się udzielaniem pożyczek, bo uważał Żydów za wyłączonych z przestrzegania dwóch, o ironio, starotestamentowych reguł. Pierwsza pochodziła z Księgi Wyjścia 22, wers 24: „Jeśli pożyczysz pieniądze ubogiemu z mojego ludu, żyjącemu obok ciebie, to nie będziesz postępował wobec niego jak lichwiarz i nie każesz mu płacić odsetek”; druga – z Księgi Powtórzonego Prawa 23, wers 20: „Nie będziesz żądał od brata swego odsetek z pieniędzy, z żywności ani odsetek z czegokolwiek, co się pożycza na procent”. Kościół postępował pragmatycznie i godził się z koniecznością pożyczania pieniędzy, lecz zarazem dostrzegał, że nie jest to popularne wśród jego wyznawców, zatem, z politycznym talentem, dopuścił prawo umożliwiające stosowanie tej praktyki Żydom.
Pochodzenie rodziny Guggenheimów nie zostało ściśle ustalone, możliwe jednak, że wywodzili się z Jügesheimu, miejscowości położonej na południowy wschód od Frankfurtu nad Menem. Pod koniec siedemnastego wieku Guggenheimowie przenieśli się do Szwajcarii z Niemiec, gdzie Żydom żyło się gorzej. W Szwajcarii zaś społeczność żydowska korzystała z monopolu na pożyczanie pieniędzy; w miarę jak rozwijała się wymiana handlowa, pieniędzy zaczęto używać jako kapitału dla nowych przedsięwzięć gospodarczych, w udzielaniu pożyczek na procent dostrzeżono znakomity interes, a zakaz lichwy został dla chrześcijan złagodzony już na Soborze Laterańskim V z lat 1512–1517. Główna funkcja Żydów w Szwajcarii stała się w ten sposób zbędna i, wraz ze wzrostem populacji, kantony starały się ich pozbywać. Do końca osiemnastego wieku populacja żydowska zmalała tam do dwóch niewielkich wspólnot: w Ober Endingen i w Lengnau.
Guggenheimowie osiedli właśnie w Lengnau, niewielkiej wiosce położonej mniej więcej dwadzieścia pięć mil na północny zachód od Zurychu. Najstarszym z przodków Peggy ze strony ojca, którego możemy wyśledzić z całą pewnością, był mężczyzna o imieniu Jakob. Jakob Guggenheim był starszym synagogi i szanowanym wykładowcą Talmudu w miejscowej szkole, z którym znajomość zapragnął zawrzeć względnie oświecony pastor protestancki z Zurychu Johann Ulrich. Ten ostatni około roku 1740 zabrał chorą na artretyzm żonę do pobliskiego uzdrowiska w Baden. W rezultacie Ulrich, żywo interesujący się judaizmem, został kimś w rodzaju przyjaciela rodziny. Jednakże ewangelizacyjny zapał pastora sprawił, że jeden z synów Jakoba, Josef, przeszedł na chrześcijaństwo. Cały proces trwał siedem pełnych udręki lat, gdy wrażliwy i inteligentny Josef zmagał się ze swoim sumieniem. Przyjaźń rozpadła się, lecz Guggenheimowie po raz pierwszy otarli się o dominującą politycznie religię. Sprzeciw Jakoba wobec nawrócenia Josefa był tak gwałtowny, że wywołał oburzenie chrześcijańskiej społeczności; doszło do tego, że aby pozostać w Lengnau, Jakob musiał w końcu zapłacić olbrzymią grzywnę w wysokości 600 florenów. Fakt, że było go na to stać, z całą pewnością świadczy o tym, jak dobrze powodziło się rodzinie.
Żydzi nadal mogli pożyczać pieniądze, a inny z synów Jakoba, Isaac, objawił szczególny talent do interesów. Kiedy zmarł w roku 1807, pozostawił po sobie 25 tysięcy florenów w monetach, złocie i towarach; lecz w dalszym ciągu życie dla Żydów w Lengnau nie było lekkie, nic więc dziwnego, że zanim wnuki Isaaca osiągnęły dojrzałość, jego ojcowizna stopniała niemal w całości.
Jeden z nich, Simon, przez trzydzieści lat zajmował się w osadzie krawiectwem bez większego finansowego powodzenia. W 1836 stracił żonę i sam musiał wychowywać syna Meyera oraz pięć pozostałych przy życiu córek. W 1847 Meyer miał prawie dwadzieścia lat i pracował jako domokrążca, podróżując po Szwajcarii i Niemczech. Problem stanowiły młodsze siostry: Simon nie miał tyle pieniędzy, ile wymagało szwajcarskie prawo (dotyczące Żydów), aby wyposażyć córki w wiano (które następnie podlegałoby opodatkowaniu), zatem nie wolno im było wyjść za mąż.
Problem związku małżeńskiego dotknął zresztą Simona osobiście. W 1847 roku miał pięćdziesiąt pięć lat, ale związał się z wdową, Rachel Weil Meyer, młodszą od niego o czternaście lat. Miała ona trzech synów i cztery córki, ale także wcale spory kapitał. To, w połączeniu z wartością domu Simona i jego wyposażenia, ich zdaniem składało się na sumę zdolną przekonać władze, że mogą sobie pozwolić na ożenek. Lecz na władzach nie wywarło to większego wrażenia. Simon i Rachel mieli dosyć. Zaczęli poszukiwać rozwiązania poza domem.
W 1819 Savannah, pierwszy statek z silnikiem parowym, zaprojektowany, by pokonać Atlantyk, zbudowany w Savannah w stanie Georgia, przepłynął z macierzystego portu do Liverpoolu w ciągu dwudziestu pięciu dni. Statek miał pełne ożaglowanie, a napędu parowego używano jedynie w rzadkich momentach bezwietrznej pogody; udany rejs sprawił jednak, że młoda republika – Stany Zjednoczone – nagle znacznie zbliżyła się do Europy, co zwiastowało erę względnie tanich, szybkich i pewnych rejsów przez ocean. Wkrótce pojawiły się inne, bardziej nowoczesne statki. Ameryka szukała talentów, siły roboczej i imigrantów, by wzmocnić względnie małą europejską populację i zaludnić olbrzymie dziewicze terytoria. Dla europejskich Żydów kraj ten stanowił olbrzymią atrakcję: nie było tam żadnego getta, żadnej dyskryminacji – pod warunkiem, rzecz jasna, że nie było się rdzennym Amerykaninem.
Żydzi z wiejskich obszarów Niemiec, zwłaszcza z Bawarii, rejonów, w których żyło się nader ciężko, zaczęli emigrować bardzo wcześnie, a w listach do domu wyrażali wyłącznie zachwyt nad Nowym Światem. Dla Simona i Rachel był to niezwykle poważny krok; stosownie do ówczesnych standardów oboje byli zaawansowanymi wiekowo szwajcarsko-niemieckimi wieśniakami bez żadnej wiedzy o świecie. Represje, które dotykały ich w rodzinnej miejscowości, nie pozostawiały im jednak innego wyjścia. Oto znalazło się miejsce, gdzie mogli żyć swobodnie, nie jako ledwie tolerowani i wykorzystywani „goście”, chociaż ich korzenie rodzinne sięgały głęboko w minione wieki. Sprzedali dobytek Simona, połączyli środki i wyruszyli z dziećmi drogą lądową do Koblencji.
Tam wsiedli na pokład łodzi płynącej Renem do Hamburga, gdzie zatrzymali się tylko na krótko, póki nie zaopatrzyli się w bilety trzeciej klasy na żaglowiec – najtańszy sposób podróżowania, jaki mogli znaleźć – zmierzający od Ameryki. Rejs trwał osiem tygodni, odbywał się w ciasnocie i towarzystwie kwitnącej populacji szczurów. Chociaż dostarczano suszone owoce, jedzenie było skromne – na posiłki składały się głównie suchary – a wodę rygorystycznie wydzielano. Nie istniała prywatność.
Dla syna Simona, Meyera, i piętnastoletniej córki Rachel, Barbary, niewygody podróży przyćmiło coś znacznie ważniejszego: miłość. Nim na horyzoncie pojawiła się linia amerykańskiego wybrzeża, oboje już podjęli decyzję – pobiorą się, zaraz jak tylko będą sobie mogli na to pozwolić. Postanowienie to wzmocniło determinację Meyera, by do czegoś dojść. Był niskim, energicznym mężczyzną o ostrych rysach i kartoflowatym nosie, który odziedziczy wielu z jego potomków, w tym wnuczka Peggy. Zdolny do życzliwości, bez awersji do przedmiotów bardziej wyrafinowanych (dobre cygara i wytworne białe wino pojawiły się w jego życiu później, w okresie dobrobytu), miał liberalne nastawienie i pewne poczucie humoru. Jednakże jako biznesmen był nieufny, chłodny i przenikliwy. Na punkcie zarabiania pieniędzy miał prawdziwą obsesję i chociaż w tej dziedzinie przejawiał prawdziwy talent, to jeszcze bez ustanku nad tym pracował.
Wspólnym miejscem docelowym całych rodzin była Filadelfia – może już wcześniej zamieszkali tutaj przyjaciele i krewni. Zwyczajowa metoda drugiej albo trzeciej fali imigracji polegała na tym, by dotrzeć tam, gdzie kuzynowie albo sąsiedzi ze starego kraju zajęli przyczółki; miało to swoje uzasadnienie w fakcie, że w chwili przybycia niewielu posługiwało się językiem nowego kraju. W roku 1848 poza północnym wschodem Stany Zjednoczone były mniej lub bardziej niezbadane: szybka kolonizacja i urbanizacja najbliższego siedemdziesięciolecia dopiero się rozpoczynała. Jednakże Filadelfia, założona przez Williama Penna w 1682 roku, była teraz dobrze prosperującym i ważnym miastem, zamieszkanym przez mniej więcej 100 tysięcy ludzi, w tym przez 2500 Żydów. Żydzi wtopili się w miejscową społeczność, ale zajmowali jedynie pozycje o podrzędnym znaczeniu społecznym i finansowym.
Kiedy zeszli z pokładu statku, uporządkowali skromny bagaż i jako tako dostosowali się do nieznanego, podniecającego i przerażającego otoczenia, zaczęli szukać miejsca do życia. Wynajęli dom w ubogiej dzielnicy położonej poza centrum miasta, po czym Simon i Rachel jak najszybciej się pobrali. Następną sprawą do załatwienia, nim wyczerpały się szczupłe zasoby finansowe, było znalezienie pracy. Zamiast jednak szukać pracy u kogoś, Simon i Meyer postanowili pracować dla siebie. Ponieważ założenie zakładu krawieckiego dla Simona wymagałoby zaangażowania kapitału przekraczającego ich możliwości, obaj zajęli się handlem domokrążnym, w którym Meyer miał już pewne doświadczenie. W okolicy było niewiele sklepów, a te, które były, znajdowały się daleko od siebie. Transport sprawiał kłopot, więc większość ludzi, zwłaszcza ci z obszarów podmiejskich, kupowała potrzebne im przedmioty u wędrownych sprzedawców. Stary Simon pracował na ulicach miasta, podczas gdy młody Meyer co niedziela opuszczał dom z pełnym ładunkiem, aby zaopatrywać okolice, i nie wracał do domu aż do piątku. Wędrowanie pieszo wiele kilometrów, sypianie w najtańszych kwaterach, cały czas w obawie przed rabunkiem i oszustwem, na pewno wymagało znacznego wysiłku, lecz młody człowiek dość szybko opanował trasy i rutynowe postępowanie.
Guggenheimowie z jednej strony musieli uczyć się szybko – zarówno języka, jak i miejscowych zwyczajów, które obowiązywały w interesach – ale z drugiej strony byli wolni od wszystkich ciężarów i opłat nakładanych na Żydów w starej ojczyźnie, Szwajcarii. Teraz czuli ducha swobody, który ułatwiał adaptację na nowej ziemi i motywował ich. Dla Meyera zwłaszcza ten początek był stymulujący. Jak się okazało, młody Guggenheim odkrył w sobie wielki talent do interesów. Żelazne piece szybko zastępowały stare, otwarte paleniska, a jednym z najlepiej sprzedawanych towarów było mazidło do ich czyszczenia. Meyer zorientował się, że gdyby potrafił wynaleźć własne czernidło, zamiast kupować je u producenta, wówczas znacznie zwiększyłby zysk, utrzymując niską cenę detaliczną. W tamtym czasie prawo nie zabraniało tego rodzaju praktyk, a historia nie odnotowała, jak wytwórca zareagował na utratę jednego z pomniejszych klientów, w każdym razie Meyer zabrał puszkę substancji, którą kupował, do znajomego niemieckiego chemika i poprosił go o zrobienie analizy. Uzbrojony w przepis, po kilku z konieczności niezbyt czystych eksperymentach w wolnym czasie, Meyer nie tylko wyprodukował własne czernidło do pieców, ale jeszcze ulepszył oryginał. Substancja, którą przygotował, pozostawała na czyszczonej powierzchni, nie zaś na dłoniach osoby czyszczącej. Po niedługim czasie sprzedawał swoją pastę w takich ilościach, że Simon zrezygnował z dotychczasowego zajęcia i został w domu, aby ją wytwarzać, używając kupionej z drugiej ręki maszyny do robienia kiełbas. Wkrótce Meyer zarabiał od ośmiu do dziesięciu razy więcej niż na początku.
Nie poprzestał na tym. Kawa właśnie zdobywała pozycję ulubionego napoju Ameryki, ale prawdziwa kawa była bardzo droga. Ubożsi ludzie pili zamiast kawy coś, co przypominało ją smakiem – płynny koncentrat taniej fasoli i cykorii. Szwagier Meyera, Lehman, już od pewnego czasu produkował coś takiego w domu, obecnie zaś Meyer dodał produkt do swojej oferty. Stał się już doświadczonym kupcem z kręgiem oddanych klientów, którzy mu ufali. Po czterech latach od zejścia ze statku na ląd, w wieku dwudziestu czterech lat, był liczącą się postacią na rynku czernidła do pieców i esencji kawowej. Poślubił Barbarę w filadelfijskiej synagodze i nowożeńcy urządzili dom wyłącznie dla siebie. Byli dobraną parą i dobrym małżeństwem. Delikatna, bezinteresowna Barbara stanowiła idealne uzupełnienie Meyera. Nigdy nie kwestionowała jego władzy i zawsze go wspierała. Była dobrą matką dla ich dzieci, a jeśli miała wady, to największa z nich polegała na rozpieszczaniu młodszego potomstwa. Z kolei Meyer potrafił z całą surowością utrzymać dyscyplinę. Jego najmłodszy syn, William, wspomina w pamiętniku, że ojciec: „Nie zwykł oszczędzać rózgi. Chłosta nie należała do rzadkości; używał skórzanego paska, szczotki do włosów albo drewnianej łyżki, ilekroć poczuł taką potrzebę […] Nikt nie mógł zbyt długo wątpić, że w domu słowo ojca stanowi prawo, ani uważać, że to prawo można bezkarnie łamać”.
Barbara od samego początku wykazywała skłonność do dobroczynności, tym większą, im bardziej rosły jej zasoby, i w ciągu swojego całego życia ani razu nie zdradziła inklinacji do wykorzystywania zarobionych przez męża pieniędzy na zaspokojenie jakiegoś własnego kaprysu. Tak jak Meyer zbudował swoje imperium, które po jego śmierci rozwinęło się dzięki większym możliwościom synów, tak prawdopodobnie wpływ matki skłaniał ich do zakładania fundacji dobroczynnych, z których ta rodzina pozostaje znana, od kiedy dorobiła się fortuny.
W ciągu następnych dwudziestu lat Meyer i Barbara spłodzili ośmiu synów, w tym bliźniaki, oraz trzy córki. Jeden z bliźniaków, Robert, zmarł w dzieciństwie, a córka Jeannette dożyła jedynie dwudziestu sześciu lat. Jednakże ci, którzy przeżyli, staną się godnymi dziedzicami i twórcami imperium gospodarczego, które przed wiekiem znajdowało się wśród sześciu największych w Ameryce i które właśnie nabierało rozmachu, kiedy urodziła się wnuczka Meyera, Peggy.
Tymczasem Meyer poszerzył i urozmaicił zakres własnej działalności gospodarczej, kierowany chęcią zwiększenia bezpieczeństwa swojej pozycji w społeczeństwie poprzez zarabianie coraz większych pieniędzy. Ale zależało mu nie tylko na tym – lata jego życia po zawarciu związku małżeńskiego będzie znaczyła seria przeprowadzek, zmian domów, co odzwierciedli jego awans w społeczności Filadelfii – tyle że był bardzo ostrożny i nigdy nie wydawał pieniędzy, jeżeli nie wiązało się to z jakąś materialną, polityczną, ewentualnie gospodarczą korzyścią. Jedno z jego ulubionych powiedzonek pochodziło bezpośrednio od chłopów z jego rodzinnych stron: „Pieczone gołąbki nie wpadają same do gąbki”. Tę sentencję starał się zaszczepić wszystkim swoim synom. Tak do końca nie powiodło mu się z Isaakiem, urodzonym w 1854 roku najstarszym synem, lecz w odniesieniu do średnich, Daniela (1856), Murry’ego (1858), Solomona (1861), odniósł większe sukcesy. Pozostały przy życiu bliźniak, Simon (1867), również utrzymał się na łonie rodziny; obie córki, które przeżyły, Rose i Cora (1871 i 1873), zgodnie z dziewiętnastowiecznym zwyczajem stworzyły dobre małżeństwa i były dumą swoich rodziców. Benjamin (1865) i William (1868), jak z pewnością zdążyliśmy zauważyć, poszli własnymi drogami.
W dziedzinie edukacji Meyer, inaczej niż jego żona, nie przestrzegał ściśle reguł swojej wiary, wybrał to, co dla jego dzieci było najlepsze, nie bacząc na przynależność religijną i obyczaje przodków. Chociaż Ben i William cieszyli się przywilejem dalszej edukacji, jedynie William miał poważne zacięcie do nauki; pozostałych synów ojciec zachęcał do pracy w rodzinnej firmie tak szybko, jak tylko to było możliwe, i uczenia się robienia interesów poprzez codzienną praktykę. Starsi chłopcy, którzy pracowali przy boku ojca, czuli się urażeni, gdy Meyer postanowił podzielić zyski równo między wszystkich synów. Odpowiadając na ich zastrzeżenia, zauważył, że w przyszłości to na młodszych braciach będzie spoczywał ciężar pracy. Nawiązywał do innej mądrości ludowej: wiązki chrustu nie da się złamać, ale można złamać pojedyncze patyki. Starsi synowie musieli się podporządkować woli ojca, ale wcale się z nią nie pogodzili.
W latach siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku, po zdobyciu niewielkich fortun w tak rozmaitych przedsięwzięciach, jak produkcja ługu (używanego do wytwarzania mydła) i budowa linii kolejowych, Meyer zwrócił uwagę na koronki. W 1863 roku zniesiono w Szwajcarii wszystkie restrykcyjne antyżydowskie prawa; wujowie Barbary założyli tam zakład produkcji koronek. Zapewniwszy sobie stałe dostawy, Meyer zapoczątkował lukratywny interes koronczarski. Jego talent do łączenia różnorodności znowu zaowocował, sprawiając, że w roku 1879 kapitał Meyera wart był blisko 800 tysięcy dolarów. Lecz najważniejsza zagrywka była jeszcze przed nim. Dwa lata później złożono mu ofertę zakupu jednej trzeciej udziałów w dwóch kopalniach srebra i ołowiu w Leadville (boom town) w stanie Kolorado. Oferta pochodziła od zaprzyjaźnionego kwakra Charlesa Grahama. Graham wcześniej pożyczył pieniądze, aby kupić dwie trzecie udziałów, ale kopalnie, „AY” oraz „Minnie” – nazwane tak od inicjałów pierwszego poszukiwacza kruszców i właściciela oraz imienia jego żony, którzy bardzo tanio wyprzedawali wszystko – nie prosperowały zbyt dobrze i okazało się, że Grahama nie stać na spłatę zobowiązań na poczet udziałów, kiedy nadszedł termin płatności. William Guggenheim wspomina, że cena zaproponowana przez Grahama wynosiła 25 tysięcy dolarów, choć mogła wynosić znacznie mniej, powiedzmy 5 tysięcy dolarów – źródła różnią się pod tym względem. W każdym razie Meyer, który zupełnie nie znał się na górnictwie, pomyślał, że warto zaryzykować. Jego drugim partnerem był Sam Harsh.
Wkrótce Meyer podążył do Leadville, zaalarmowany niepokojącą wieścią, że kopalnie zalała woda. Wypompowanie jej miało kosztować 25 tysięcy dolarów, więcej niż obaj jego partnerzy mogli wydać. Meyer się wahał, ale uświadomił sobie, że ta inwestycja w zestawieniu z jego kapitałem jest nadal względnie mała – a może także posłuchał podpowiedzi swojego niezawodnego instynktu. Na potrzeby tego zadania wykorzystał pompy parowe, poprzedniczki systemu hydrauliki siłowej, który będzie kamieniem węgielnym późniejszych interesów Bena. Wykupił partnerów, oczyścił i naprawił kopalnie, przyglądał się wzrostowi wydatków, martwił się i czekał. Ale nie musiał czekać długo. W sierpniu 1881 roku natrafiono na bogate pokłady ołowiu i srebra. Wkrótce kopalnie zaczęły przynosić po 200 tysięcy dolarów rocznego dochodu; pod koniec dziesięciolecia dochód ten wzrósł do 750 tysięcy dolarów.
Korzystając z dawnych doświadczeń z czyścidłem do pieców, Meyer doszedł do wniosku, że jeżeli sam będzie wytapiał metal, to zniknie konieczność płacenia komuś obcemu za obróbkę rudy. Przy pomocy dwudziestotrzyletniego syna Benjamina pod koniec roku 1888 wybudował w Peublo hutę. W tym samym roku rodzina przeniosła się do nowego domu i nowych biur w Nowym Jorku, który jako centrum handlowe uzyskał tymczasem pozycję dominującą wśród okolicznych miast na wschodzie.
Koronki poszły w zapomnienie. Górnictwo stało się sercem i duszą firmy Guggenheimów. Świat otwierał się przed nimi, a z zasobami, którymi będą dysponować w ciągu następnych lat, opanują amerykański przemysł hutniczy i rozszerzą działalność górniczą na Meksyk, Chile, Alaskę oraz Angolę. Zyski pójdą w setki milionów. Nie zawsze byli dobrymi, moralnymi pracodawcami, ich zachowanie w interesach mogło być bezwzględne, a w tamtych czasach nikt nie zawracał sobie głowy skutkami ekologicznymi górniczych operacji; ale działali z niesamowitym powodzeniem. Jako rodzina budzili szacunek: Meyer i Barbara dochowali się dwadzieściorga trojga wnucząt. Fortuny Guggenheimów będą rozkwitać, póki nie usamodzielni się pokolenie Peggy, mniej zainteresowane biznesem.
Barbara, która zachorowała na cukrzycę, zmarła 20 marca 1900 roku. Wkrótce potem Ben i Will wycofali się – częściowo zostali usunięci – z rodzinnego interesu. Pozostali bracia przyjęli z radością fakt, że pozbyli się rozpieszczanego, wykształconego rodzeństwa, którego pomysły dotyczące prowadzenia interesów nie zgadzały się z ich pomysłami. Co więcej, Will, który uważał się za lowelasa, zepsuł sobie reputację fatalnym związkiem małżeńskim, zawartym pod koniec 1900 roku, z kobietą o wątpliwej sławie. Starsi bracia przymusili go do rozwodu, ale potem musieli wyłożyć 78 tysięcy dolarów, aby zadowolić skrzywdzoną eksżonę, chociaż cała sprawa ciągnęła się jeszcze przez trzynaście lat, a w 1904 roku groziła ściągnięciem skandalu na drugie, niewiele szczęśliwsze, małżeństwo Willa. Ben i Will mieli niezłe dochody i udziały procentowe w zyskach, lecz tylko dopóty, dopóki te zyski spływały, czyli do przełomu wieków. Odcięto ich jednak od znacznych zasobów, które zaczną przynosić firmy Guggenheimów po roku 1900.
Meyer, starzejąc się, coraz chętniej oddawał wodze biznesu synowi Danielowi, a sam w ramach rozrywki grał na giełdzie. „Kiedy umarła moja babcia – napisała Peggy – dziadkiem opiekowała się kucharka. Musiała być jego kochanką”. Oto przykład typowego „peggyizmu”, opinii, która bynajmniej nie musi być prawdziwa – Peggy zawsze przepadała za intrygami miłosnymi. „Pamiętam, że widziałam ją płaczącą krokodylimi łzami, bo dziadek wymiotował. Pamiętam, jak ten dżentelmen jeździł samotnie po Nowym Jorku w saniach ciągniętych przez konie, ubrany w płaszcz z kołnierzem z foczej skóry i taką samą czapkę”. Kucharka kochanką – to być może przesadne przypuszczenie Peggy, ale faktem jest, że służąca, która nazywała się Hannah McNamara, pozwała Meyera o 25 tysięcy dolarów wkrótce po śmierci Barbary, twierdząc, że była jego kochanką przez ostatnie dwadzieścia pięć lat. Meyer wszystkiemu zaprzeczył, lecz pechowe zdarzenie nie przemknęło bez echa; a sugestie służącej mimo wszystko nie wykraczały poza granice prawdopodobieństwa, w końcu większość synów Meyera miała w jakimś okresie życia jedną lub więcej kochanek. Jeśli jednak istniał ktoś, kto pocieszał go podczas ostatnich lat, Meyer trzymał to w tajemnicy. Umarł na Florydzie w 1905 roku, prawie pięć lat po Barbarze.
Kiedy Ben Guggenheim z powodzeniem zalecał się do Florette Seligman, a potem, w 1894, zdobył ją, jego rodzina była już znacznie bogatsza niż Seligmanowie. Ale ci ostatni, choć przybyli do Stanów zaledwie dziesięć lat wcześniej od Guggenheimów, tworzyli obecnie część żydowskiej elity Nowego Jorku i z góry patrzyli na rodzinę, która zarabiała tyle pieniędzy na górnictwie i hutnictwie. Seligmanowie zawiadomili telegraficznie swoich kuzynów w Niemczech o zaręczynach. Treść telegramu nie wyklucza, że świadomie został napisany z błędami, aby przez wieloznaczność zaznaczyć ich pogardę. (Pierwsze znaczenie to: „Florette zaręczona. Guggenheim ją wywąchał”, drugie: „Florette zaręczona z Guggenheimem hutnikiem”). W istocie jednak nikt nie zgłosił zastrzeżeń przeciwko temu związkowi. Nikt nie mógł sobie pozwolić na ignorowanie bogactwa Guggenheimów, nikt nie mógł kwestionować szybkości, z jaką zostało osiągnięte. Benjamin miał w sobie coś z dandysa i uwodziciela, przyjazną osobowość i miły uśmiech. Z kolei Florette nie była specjalnie ładna, miała trudny charakter. Lecz z punktu widzenia obu rodzin ten związek otwierał obiecujące perspektywy.
Pomimo różnic pozycji obu rodzin w Nowym Jorku historia przodków Seligmanów była uderzająco podobna do historii Guggenheimów. Małe miasteczko Baiersdorf leży pomiędzy Bambergiem a Norymbergą w niemieckiej Frankonii. Społeczność żydowska utrzymywała się tam przynajmniej od połowy czternastego stulecia, a ostatni mieszkający tam Żydzi zostali wywiezieni do obozu koncentracyjnego na terenie okupowanej Polski, gdzie zginęli w 1942 roku. Duży cmentarz żydowski znajduje się tam nadal, w miasteczku zaś, jak w wielu podobnych w Niemczech, istnieje Judengasse – ulica Żydowska. Rodzina Seligmannów – po dotarciu do Stanów zrezygnują z drugiego „n” w nazwisku – przybyła do Baiersdorfu około roku 1680. W roku 1818 David Seligmann, miejscowy tkacz, poślubił Fanny Steinhardt. Małżonkowie zamieszkali w domu przy ulicy Żydowskiej i w ciągu następnych dwudziestu lat spłodzili ośmiu synów i trzy córki, tak samo jak Guggenheimowie. Dzisiaj istnieje w Baiersdorfie Seligmannstrasse i przedszkole Davida i Fanny Seligmannów, ufundowane przez rodzinę.
Za część swojego wiana Fanny kupiła zapas pościeli, materiałów, koronek i wstążek. W rodzinnym domu założyła sklep i wiodło się jej tak dobrze, że niezbyt obiecująca fortuna Davida znacznie się powiększyła. Nazywał siebie handlarzem wełną, ale na boku rozpoczął handel woskiem do pieczęci. Często wyjeżdżał w interesach, tak więc obowiązek wychowywania dzieci spoczywał na żonie, co zresztą budziło jego obawy.
Również klienci spoza Baiersdorfu zaczęli kupować w sklepie Fanny, dlatego w latach dwudziestych dziewiętnastego stulecia Josef, najstarszy syn Seligmannów, rozpoczął prowadzenie skromnego kantoru. W tamtym czasie Niemcy składały się w większości z niewielkich księstw i monety nie miały standardowej wagi oraz rozmiarów, dlatego Josef bardzo szybko rozkręcił interes, pobierając drobną opłatę od każdej transakcji wymiany. Już tylko niewielki krok dzielił wymianę pieniędzy na potrzeby transakcji dokonywanych w sklepie jego matki od regularnej wymiany walut. W wieku lat dwunastu przedwcześnie rozwinięty Josef obracał od czasu do czasu amerykańskimi dolarami i innymi obcymi monetami.
Fanny miała ambicje co do wszystkich swoich dzieci, ale Josef był jej oczkiem w głowie. Niestety, w połowie lat trzydziestych gospodarka w niemieckich wsiach zaczęła się chylić ku upadkowi, ponieważ coraz więcej ludzi przenosiło się do prężnie rozwijających się pod względem przemysłowym miast, a Żydom, wobec których stosowano surowe, prawnie usankcjonowane restrykcje, coraz trudniej było związać koniec z końcem. Niektórzy przenosili się do miast, ale nie spotkali się tam z ciepłym powitaniem. Inni szukali czegoś z dala od rodzinnych stron. W miarę jak żydowscy emigranci przesuwali się ze względu na represje w Polsce i w Rosji ze Wschodu na Zachód, szeroko rozpowszechniały się wieści na temat obiecujących perspektyw dla tych, którzy mogą sobie pozwolić i mają dość odwagi, aby wyemigrować do Ameryki. Po pewnym czasie emigracja okazała się tak wielka, że w społeczności żydowskiej Nowego Jorku zrodził się swoisty dualizm, nie tylko podział na osoby „z wewnątrz” i „z zewnątrz”, ale także na „starszych” emigrantów o niemieckich nazwiskach oraz tych, o nazwiskach słowiańskich, którzy przybyli do Stanów później, co sprawiło, że znajdowali się na dole drabiny społecznej.
Fanny Seligmann miała pewną strategię. Josef skończył właśnie czternaście lat, a ona postanowiła zrobić coś bez precedensu w rodzinie i posłać go na uniwersytet w pobliskim Erlangen, gdzie przez dwa lata studiował literaturę niemiecką, nauczył się trochę łaciny, greki, angielskiego i francuskiego. Ukończywszy naukę jako szesnastolatek, niczego bardziej nie pragnął, jak tylko rozwinąć skrzydła i przenieść się do Stanów Zjednoczonych. Ojciec David, teraz czterdziestosześcioletni, konserwatywny, ponury mężczyzna, miał zastrzeżenia: emigranci są uważani za nieudaczników, poza tym pojawiały się plotki, że Żydzi w Ameryce wyrzekają się swojej religii. Wola Fanny okazała się niezłomna i chociaż przekonanie męża zajęło jej sporo czasu, ostatecznie Josef mógł wyruszyć w drogę – już jako osiemnastolatek – w lipcu 1837 roku w towarzystwie osiemnastu innych mężczyzn, kobiet i dzieci z miasteczka. Fanny zdołała uciułać pieniądze na jego podróż, do tego – nie wiadomo skąd, pewnie od krewnych z jej rodzinnego Sulzbachu – otrzymała 100 dolarów, które zaszyła w pumpach Josefa. Potem pomachała mu na pożegnanie. Nie zobaczy go więcej. W 1841 roku, mając lat czterdzieści dwa, Fanny umarła. Dwa lata wcześniej urodziła jedenaste dziecko, córkę. Było jasne, że Fanny była oparciem dla całej rodziny. Niedługo po jej śmierci owdowiały mąż z kilkorgiem dzieci pod opieką popadł w finansowe tarapaty.
Podróż dwoma wozami z Baiersdorfu do Bremy, gdzie grupka Josefa miała wejść na pokład statku, trwała siedemnaście dni. Przepłynięcie oceanu na szkunerze Telegraph trwało sześćdziesiąt sześć dni. Razem z grupką Josefa na pokładzie gniotło się 142 ludzi. Bilet kosztował 40 dolarów i obejmował kubek wody i jeden posiłek dziennie, na który składały się niekoszerna wieprzowina i fasola – zatem Josef dość szybko musiał zapomnieć o żydowskich nakazach dotyczących jedzenia. Mimo wszystko stracił na wadze podczas podróży – nic złego, skoro zawsze miał tendencję do otyłości. Podczas rejsu zakochał się w córce przewodnika grupy Johannesa Schmidta. Ale inaczej niż w wypadku Meyera był to tylko krótkotrwały romans, zakończony pełnym łez rozstaniem, gdy Telegraph przybił wreszcie do portu w Nowym Jorku.
Josef, który natychmiast po przybyciu do Ameryki zanglizował imię i nazwisko – Joseph Seligman – podobnie jak wszyscy naśladujący go bracia, miał poważniejsze sprawy na głowie niż żałowanie dziewczyny. Był młodym człowiekiem, którego siłę napędową stanowiły ambicja i podobna motywacja jak u Meyera: w pieniądzach tkwiła gwarancja bezpieczeństwa. Wkrótce podjął wędrówkę – nie chciał wydawać pieniędzy na transport i pewnie nie miał pojęcia o niebezpieczeństwach czyhających po drodze – do Maunch Creek w Pensylwanii, gdzie poznał kuzyna matki. Maunch Creek nie było dużą miejscowością, ale Joseph szybko znalazł sobie zajęcie jako urzędnik finansowy w firmie budującej barki, z pensją 400 dolarów rocznie. Zaprzyjaźnił się z szefem; Seligmanowie zawsze będą mieli talent do pozostawania w dobrych stosunkach z odpowiednimi ludźmi, w tym przypadku był to Asa Packer, małomiasteczkowy biznesmen, a znajomość z nim okazała się bezcenna. Packer został później multimilionerem, założycielem uniwersytetu, dyrektorem kolei oraz członkiem Kongresu Stanów Zjednoczonych.
Po roku Joseph odrzucił ofertę szczodrej podwyżki i zainwestował 200 dolarów, które zaoszczędził, w różnorodne ruchomości. Zabrał towar i pieszo wyruszył w drogę, dźwigając dwustufuntowy worek, obchodząc kolejno farmy w najbliższej okolicy. Była to ciężka, czasem niebezpieczna praca, ale Joe był silny i skoncentrowany na jednym. W dodatku okazał się błyskotliwym sprzedawcą; w ciągu sześciu miesięcy zarobił na czysto 500 dolarów, z czego część wysłał na podróż starszym z młodszych braci, Wolfowi i Jakobowi, którzy pragnęli do niego dołączyć.
Wolf i Jakob – potem, po przybyciu do Ameryki, odpowiednio William i James – nie byli tak wszechstronni jak Joseph. Jednakże James, choć niezbyt dobry w księgowości, okazał się najlepszym sprzedawcą. W 1840 roku bracia kupili na swoją siedzibę nieruchomość w Lancaster, pięćdziesiąt mil na zachód od Filadelfii; w następnym roku kolejny z braci, czternastoletni Jesaias (który stał się Jessem), przebył ocean i szybko okazał się księgowym, jakiego przedsiębiorstwo potrzebowało. W ciągu dwóch kolejnych lat rosnące zyski umożliwiły Josephowi przeniesienie całej rodziny, w tym ojca, do Nowego Świata.
James, przystojny, pewny siebie, inteligentny, zdradzał zdolności kupieckie, którymi przerósł nawet starszego brata. W 1846 bracia wysłali go, by założył w Nowym Jorku oddział szybko rozrastającego się interesu w branży tekstylnej. Niemal w tym samym czasie Jesse i jego najmłodszy brat Henry (Hermann) zakładali inny oddział w Watertown, w północnej części stanu Nowy Jork. Tam Jesse zaprzyjaźnił się ze stacjonującym w pobliżu porucznikiem piechoty. Ten związek okaże się kolejnym szczęśliwym trafem, bo porucznik nazywał się Ulysses S. Grant.
Seligmanowie nadal żyli skromnie nawet wówczas, gdy ich przedsiębiorstwo rozrosło się, prowadząc działalność na obszarze prawie całego kraju. W rezultacie gorączki złota, która w latach pięćdziesiątych pognała ludzi do San Francisco, osiągnęli imponujące zyski, gdyż całe to zamieszanie wywołało drastyczny wzrost cen. Koc kupiony za 5 dolarów można było sprzedać za 40, a kwartę whisky za 25 dolarów. Zyski z Kalifornii stały się głównym źródłem dochodów firmy Seligmanów.
Wkrótce w ich interesach pojawił się nowy wymiar. Większość zysków z Zachodniego Wybrzeża przyjmowała fizyczną postać sztabek złota, które nowojorskie rozgałęzienie firmy wykorzystywało nie tylko do kupowania nowych towarów, lecz także obracało nimi na rynku. Bankowość w Stanach Zjednoczonych została prawnie uregulowana dopiero po wojnie secesyjnej, zatem nic nie stało na przeszkodzie, aby rozpocząć działalność na tym polu. Nie upłynęło wiele czasu, nim Seligmanowie uświadomili sobie, że ten interes nigdy nie przestanie przynosić dochodów. Pożyczali pieniądze, kupowali i sprzedawali weksle, a w końcu zaoferowali rachunki depozytowe. W roku 1852 trzydziestotrzyletni Joseph był jednym z poważniejszych bankierów i inwestorów w Nowym Jorku. Jedyny błąd rodziny, wynikający bez wątpienia z ich tradycyjnego sposobu myślenia, polegał na unikaniu wiązania wszystkiego we własność: generalnie opierali działalność na wynajmie. W ten sposób w pewnym momencie stracili szansę kupienia mniej więcej jednej szóstej Manhattanu.
Seligmanowie byli teraz solidnie ustawieni. Podczas wojny secesyjnej sprzedawali mundury armii unijnej i podjęli ryzyko przyjmowania zapłaty w obligacjach skarbowych. Opłaciło się, bo kiedy wojna się skończyła, razem ze swoim starym przyjacielem Grantem, jankeskim bohaterem, byli w stanie spieniężyć je na fali powojennego boomu. Chociaż śmietanka towarzyska Nowego Jorku została przetrzebiona szczegółowymi zasadami i regulacjami, które milcząco wykluczyły Żydów z tego doborowego kręgu, nikt uwikłany w interesy nie mógł sobie pozwolić na ignorowanie Seligmanów. Do połowy lat sześćdziesiątych w rodzinie Seligmanów przyszło na świat osiemdziesięcioro dzieci. Kiedy w 1869 roku Grant został prezydentem, zaproponował Josephowi stanowisko sekretarza skarbu. Po raz pierwszy Joseph się zawahał. Mógł zostać milionerem w wieku pięćdziesięciu lat, ale w sercu nadal był dzieckiem Żyda imigranta i zabrakło mu pewności siebie. Na swoim terenie pozostał jednak królem, ogniwem łączącym różne rodzaje gospodarczej działalności klanu.
