Panna Doktór Sadowska - Szot Wojciech - ebook + książka

Panna Doktór Sadowska ebook

Szot Wojciech

3,5

Opis

„Zarzut uprawiania miłości lesbijskiej nie jest hańbiący” – miała powiedzieć w czasie procesu Zofia Sadowska, bohaterka jednego z najgłośniejszych skandali obyczajowych międzywojennej Warszawy.

O „ekscesach” w gabinecie lekarskim na Mazowieckiej 7 powstały setki artykułów, dowcipów, karykatur i piosenek kabaretowych. Brukowce oskarżały Sadowską o organizowanie lesbijskich orgii, uwodzenie pacjentek i przyczynienie się do rozpadu kilku małżeństw, a nawet o doprowadzenie do dwóch zgonów.

Czy lesbijka może być lekarką? – to pytanie zadawali sobie sędziowie i członkowie izby lekarskiej. „Panna Doktór Sadowska” – pisali o niej dziennikarze.

Pierwsza w Imperium Rosyjskim polska lekarka z doktoratem. Zaangażowana feministka, która poszła do Piłsudskiego upomnieć się o prawa wyborcze dla kobiet. Działaczka społeczna i naukowczyni.

Ceniona przez pacjentów internistka. Niosła pomoc bieżeńcom w czasie pierwszej wojny światowej i poszkodowanym w powstaniu warszawskim.

Właścicielka kopalni ropy naftowej i przedsiębiorczyni inwestująca w budowę osiedla w Gdyni. Automobilistka. Zawsze w męskiej marynarce, pod krawatem, w binoklach na nosie.

Mówiono, że nie rozstaje się ze szpicrutą. Zofia Sadowska przez lata walczyła o dobre imię.

Wojciech Szot odtwarza mechanizmy zaszczuwania lekarki przez prasę i przywraca jej miejsce w historii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 387

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (56 ocen)
12
17
18
5
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wandola

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja. Reportaż, który czyta się jak thiller.
00
ponitka

Dobrze spędzony czas

Wydobycie z niepamięci wyjątkowej kobiety. Zastanawiam się, czy podobne problemy miałaby doktór Sadowska współcześnie.
00

Popularność




Wojciech Szot

Był już księgarzem, wydawcą, redaktorem i recenzentem.

W 2008 roku założył wydawnictwo Abiekt.pl specjalizujące się w literaturze gejowskiej i lesbijskiej.

W latach 2012–2019 kierował założonym przez siebie Wydawnictwem Komiksowym.

Publikuje na blogu (Zdaniem Szota) i w prasie.

Miłośnik archiwów, bibliotek, kwerend i długich spacerów z psem.

Wojciech Szot PANNA DOKTÓR SADOWSKA

wydanie pierwsze, Warszawa 2020

copyright © by Wojciech Szot, 2020

copyright © for this edition by Fundacja Instytut Reportażu, 2020

redakcja

Julianna Jonek-Springer

korekta i poprawność językowa

Małgorzata Włodarczyk

konsultacja merytoryczna

Wojciech Śmieja

projekt graficzny i typograficzny serii

Magdalena Wdowicz-Wierzbowska

projekt okładki

Dominika Jagiełło/OneOnes Creative Studio

skład i łamanie

Anna Szarko

zdjęcie na okładce

Государственный архив Российской Федерации (ГА РФ),

http://statearchive.ru/фонд 1742, опись 1,

дело 31665 „Садовская Софья Станиславова”

ISBN 978-83-65970-41-1

redaktor naczelna wydawnictwa

Julianna Jonek-Springer

Wydanie elektroniczne 2020

Wydawnictwo Dowody na Istnienie
Imprint Fundacji Instytut Reportażu
Gałczyńskiego 7, 00-362 Warszawa
www.dowody.com
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Tu jest Warszawa, a nie wyspa Lesbos.

„Amorek”, 1924

Co by na to rzekł Kościuszko,

Po sali sądowej musiał rozejść się szum, gdy doktor Zofia Sadowska oświadczyła:

– Zarzut uprawiania miłości lesbijskiej nie jest hańbiący.

Jej homoseksualizm potwierdzili rzeczoznawca i sąd powszechny. „Wreszcie ona sama w ostatnim słowie”.

To, że jest „homoseksualistką czynną”, przyznali sędzia referent sądu państwowego i Sąd Naczelnej Izby Lekarskiej, który orzekł, że „jest winną nadużywania stanowiska lekarza celem wciągania kobiet do swych praktyk miłosnych i winną demoralizującego wpływu na otoczenie w związku z jej homoseksualizmem, niegodnego lekarza”.

Pierwsza w Imperium Rosyjskim polska lekarka z doktoratem, zaangażowana feministka, działaczka społeczna, zacięta polemistka, jedna z pionierek kobiecego automobilizmu, być może też bezlitosna kamieniczniczka. „Nieposkromione zachcianki zaprowadziły tę kobietę tak daleko, a wiedza jej i fach dały jej tak niebezpieczną broń w rękę, że obowiązkiem było uczynić ją nieszkodliwą”. Została oskarżona przez brukowce, występujące „w obronie moralnego zdrowia narodu”, o to, że „idąc w ślady Safony, hołdowała miłości lesbijskiej”. Prasa chciała chronić naród przed zgnilizną, walczyć z „szatanem namiętności”.

Narodowi zagroziła mierząca sto sześćdziesiąt jeden centymetrów, korpulentna kobieta ubrana w garnitur. Nosiła wąski, niedokładnie zawiązany krawat, a na nosie binokle. Mówiono, że nie rozstawała się ze szpicrutą.

Dokonała rzeczy niezwykłych.

Poszła do Piłsudskiego upomnieć się o prawa wyborcze kobiet. Wystartowała w wyborach do warszawskiej rady miasta. Kupiła kopalnię ropy naftowej. Na wakacje podobno pojechała do Afryki. Wyrobiła licencję sportową i brała udział w zawodach samochodowych. Podczas powstania warszawskiego ofiarnie pomogła brzemiennej żonie przyjaciela. Ufundowała stypendium dla zdolnych studentek medycyny.

Była tak barwną osobowością ówczesnej Warszawy, że magazyny satyryczne chciały budować pomnik „ku czci i chwale bohaterki tylu nieszlachetnych intryg i opowiadań, pani doktorowi Zofii Sadowskiej”, która zapytała sąd:

– Czyż próg cudzej sypialni nie jest miejscem, w którym zatrzymać się powinno argusowe oko władzy dyscyplinarnej?

Wyrok w procesie, w którym walczyła o dobre imię, gazeta podała do wiadomości publicznej w specjalnym dodatku. Kolejnym wydarzeniem uhonorowanym w ten sposób był – dwa lata później – wybór Ignacego Mościckiego na prezydenta.

A jednak wymazano ją z polskiej historii. Nie pojawiała się ani w pamiętnikach, ani we wspomnieniach. Przypomnieli ją dopiero działacze i działaczki ruchu równościowego w XXI wieku.

„Kurier Czerwony”: „Każde zdrowe społeczeństwo na wszelki czyn zwyrodniały, zaczepny powinno odpowiedzieć czynem społecznym i odpornym”.

Historia długo była odporna na Zofię Sadowską.

GRZECH, ZBRODNIA, CHOROBA

„Kurier Informacyjny i Telegraficzny”: „Zdemaskowaliśmy zbrodnicze działanie szkodliwej jednostki. Rozciekawienie Warszawy szalone. Ludzie rozprawiają, toczą spory na temat obyczajowości, moralności publicznej i interesu narodowego”.

17 listopada 1923 roku „Kurier Czerwony”, warszawski brukowiec, rozchodził się błyskawicznie. Każdy chciał się dowiedzieć o safickich orgiach z gabinetu lekarskiego przy ulicy Mazowieckiej 7. Doktor Sadowska została publicznie oskarżona o organizowanie perwersyjnych imprez, doprowadzenie do rozpadu kilku rodzin i spowodowanie przynajmniej dwóch zgonów.

Dla polskiego czytelnika prasy nie był to pierwszy kontakt ze skandalami pederastycznymi. Wszystko zaczęło się oczywiście od słynnego Lorda Paradoksa.

„(...) To istny cud, że te twoje wargi jak płatki czerwonej róży stworzone są zarówno do szaleństwa melodii i pieśni, jak i do szaleństwa pocałunku” – pisał Oscar Wilde do swojego kochanka lorda Douglasa. Pisarz był u szczytu sławy – jego Portret Doriana Greya, który ukazał się w 1891 roku, podbił serca angielskich czytelników i czytelniczek. Niestety płomienne listy, które panowie wymieniali między sobą, dostały się w ręce szantażystów, a Wilde’owi zaczęto publicznie zarzucać sodomię. Największy skandal wywołał ojciec Douglasa, dziewiąty markiz Queensberry, kiedy zostawił w teatralnej portierni bilet wizytowy z adnotacją: „Do Oscara Wilde’a, który pozuje na somdomitę” – błąd ortograficzny był pewnie przypadkowy. Urażony Wilde za namową swojego wydawcy i kochanka Roberta Rossa oskarżył markiza o zniesławienie i oddał sprawę do sądu, ale proces obrócił się przeciwko poecie. Dowodów na sodomię Wilde’a było nadto. Z oskarżającego stał się oskarżonym.

Gdy w 1895 roku w Anglii ruszył sensacyjny proces, prasa zachodnioeuropejska śledziła go z plotkarską zaciętością. Tymczasem polski czytelnik mógł tylko się domyślać, co zarzucano autorowi Portretu Doriana Greya. Warszawski „Głos” pisał o „wykroczeniu przeciw moralności”, a przestępstwo pisarza było, zdaniem innego publicysty, „chorobliwym objawem i wywodem wszystkiego, co mówił i co pisał”. W Wildzie widziano zarówno skonfliktowanego z mieszczaństwem dekadenta, jak i degenerata. Dopiero po kilku latach zaczęto pisać wprost o przyczynach procesu, a poeta stał się bohaterem niewybrednych powiastek, na przykład sensacyjnie zatytułowanej kieszonkowej książeczki Oskar Wilde. Tragedia poety-homoseksualisty niejakiego M. Siwego wydanej w 1934 roku. Cztery lata wcześniej Tadeusz Boy-Żeleński pisał, że homoseksualiści mają „swoją martyrologię, aby tylko wymienić Oscara Wilde’a...”. O lesbijkach zapomniał.

Przełom wieków naznaczony był kolejnymi skandalami pederastycznymi. W październiku 1900 roku polskie gazety donosiły, że w wiedeńskim hotelu popełnił samobójstwo Józef Brunicki „znany z procesu o wykroczenie przeciw obyczajności publicznej we Lwowie”. Zwany durnym Żużu baron, dziedzic wielkiego podlwowskiego majątku, został kilka lat wcześniej postawiony przed sądem za to, że „spełniał wielokrotnie nierząd z osobami tej samej płci”. Uznano go za chorego psychicznie i oddano pod kuratelę rodziny. Wyższym sferom zaczęto przyglądać się uważniej, ale polskich czytelników bardziej niż lokalny skandal, szybko zamieciony pod dywan przez zamożną familię, interesowały wypadki u naszych zaborców, ponieważ od początku XX wieku gazety w Niemczech wielokrotnie donosiły o homoseksualizmie. Głównymi podejrzanymi byli wojskowi i członkowie dworu cesarskiego. Dwie sprawy zdobyły szerszy rozgłos.

Po pierwsze, sprawa króla armat z przełomu lat 1901 i 1902.

Friedrich Alfred Krupp, zwany Fritzem, był głową trzeciego pokolenia rodziny, która zdominowała europejski przemysł zbrojeniowy w XIX wieku. Miał w sobie jednak coś, co niepokoiło stateczną burżuazyjną familię. Król armat okazał się filantropem, którego oprócz zakupu stoczni czy kolejnych odlewni interesowała sztuka, a nade wszystko kusiło sielskie życie w eleganckiej posiadłości na Capri. Wybór tej włoskiej wyspy nie był przypadkowy. Wiadomo było, że przybywają tam ci, którzy szukają rozrywek we własnym gronie. Po nagonce socjalistycznej prasy w 1902 roku do bram posiadłości Fritza zapukała włoska policja. Aresztowany, oskarżony o organizowanie homoseksualnych orgii, zmarł – oficjalnie – na zawał serca. Nie można jednak wykluczyć, że popełnił samobójstwo. Na łamach wydawanej w Tarnowie „Pogoni” doniesiono:

Okoliczności towarzyszące śmierci tego magnata są zaiste tragiczne. Oto socjalistyczny dziennik „Vorwärts” wychodzący w Berlinie ogłosił był ostatnimi czasy skandaliczne szczegóły o rozrywkach, jakim rzekomo miał się oddawać Krupp podczas corocznego swego pobytu na włoskiej wyspie Capri. Rozrywki te miały być tego rodzaju, że wprost ze względów przyzwoitości niepodobna ich nazwać właściwym mianem, zaznaczyć tylko należy, że kodeksy karne, zarówno austriacki, jak i niemiecki, traktują je jako zbrodnię przeciw obyczajności i karzą surowymi karami.

Krupp był przyjacielem cesarza, dlatego skandal rzucił cień również na władcę, który nakazał konfiskatę i zniszczenie niesprzedanych egzemplarzy „Vorwärts”, a redakcji gazety został wytoczony proces. Nie mogło to już jednak ocalić głównego bohatera skandalu. Jego pogrzeb był manifestacją solidarności – na cmentarzu pojawił się sam Wilhelm II. Afera Kruppa przycichła, ale od tego czasu na niemiecką armię i burżuazję zaczęto patrzeć podejrzliwie.

Po drugie, afera „kręgu liebenberskiego”.

Wybuchła pięć lat później. Pismo „Die Zukunft” oskarżyło o stosunki homoseksualne komendanta wojskowego w Berlinie hrabiego Kuno von Moltkego i ambasadora Rzeszy w Wiedniu księcia Filipa Fryderyka Eulenburga. Panowie spotykali się w Liebenbergu, w zamku należącym do ambasadora – stąd określenie „krąg liebenberski”.

Polskojęzyczna prasa z dużym zainteresowaniem przyglądała się procesowi przeciwko „pederastycznej kamaryli”. Wydawany w Łodzi i powiązany z Narodową Demokracją „Rozwój” pisał o głównym bohaterze skandalu:

Hrabia czuje wstręt do płci żeńskiej, ma natomiast pociąg do płci męskiej oraz pewne cechy kobiecości, co wszystko stanowi rysy charakterystyczne homoseksualizmu. Nic w tym przypadku nie znaczy okoliczność, że hrabia wstąpił w związek małżeński, rzeczoznawca bowiem, doktor Hirschfeld, sam zaznaczył, iż małżeństwa takie homoseksualistów dochodzą często do skutku, czy to pod wpływem rady krewnych, czy to dla ukrycia skłonności homoseksualnych. (...)

Zaznaczyć należy przy tym wyraźnie, że hrabia Moltke nie ujawnił karygodnego uprawiania homoseksualizmu. Stwierdzamy tylko, że jest homoseksualistą i nie mógł skłonności tej ukryć przed innymi. Nie wchodzimy w dalsze dowodzenia polityczne oskarżonego. Miały one tylko dowieść, że działał w obronie uprawnionych interesów swoich.

Sprawa Eulenburga, o której pisano więcej niż o aferze Kruppa, utrwaliła pojęcie pederastycznej kliki, ale przy tej okazji po raz pierwszy na dużą skalę w języku polskim padło słowo „homoseksualizm”. Wcześniej określenie to pojawiało się przede wszystkim w literaturze medycznej, z rzadka przedostając się na łamy gazet, które z upodobaniem śledziły doniesienia o niemieckim zepsuciu, bo – jak pisał „Dziennik Śląski” –

ludzie tacy chyba nam Polakom imponować nie mogą. Tę kulturę wyższą, którą Niemcy szczycą się przed całym światem, chętnie im pozostawimy, nam jest nasza polska kultura milsza, która jest moralniejsza i czysta jak łza. Brudów w rodzaju księcia Eulenburga (...) nie mamy w naszym społeczeństwie polskim.

O homoseksualizmie, nie tylko w środowisku wojskowym, mogli przeczytać przykładowo czytelnicy „Dziennika Cieszyńskiego”, który w 1910 roku donosił:

Przy ulicy Bülowa w Berlinie istniał od niejakiego czasu szynk niemający – jak się później okazało – koncesji. Właściciel szynku rozdawał na ulicy przechodniom kartki z napisem: „Znam odpowiedź”. Nierozumiejących znaczenia tych słów wpuszczano tylko do pierwszego pokoju, gdzie zadowolić się musieli piwem, tych zaś, którzy po przeczytaniu tych dwóch słów wylegitymowali się odpowiednim ruchem ręki, wpuszczano do dalszych sal. Otóż onegdaj wpadła policja do tych dalszych, tajemnicą osłoniętych pokoi i znalazła tam homoseksualistów. Wszystkich zebranych aresztowano.

Dzień później ukazała się notka Homoseksualizm w Niemczech:

Brema. Policja wykryła kryjówkę, gdzie mężczyźni z najwyższych sfer dopuszczali się orgii homoseksualnych. Ofiarą padali chłopcy, przeważnie do lat piętnastu. Dotychczas przesłuchano siedemdziesięciu chłopców. Aresztowano sześciu kupców i wyższych urzędników. Dwóch uciekło za granicę.

Innym razem cieszynianie mogli przeczytać, że w Berlinie sąd „skazał na sześć miesięcy więzienia fryzjera Mounda, który pod pozorem strzyżenia młodych chłopców dopuścił się zbrodni homoseksualnej”.

W kolejnym roku „Dziennik Cieszyński” podsumował „zgniłą, militarystyczną, homoseksualną kulturę pruską”:

Gangrena tocząca organizm niemiecki przejawia się też w powszechnym upadku moralności publicznej. Pouczające w tym kierunku są kroniki codziennych pism niemieckich, notujące dzień za dniem występki takie, o jakich nie śnili nawet mieszkańcy starożytnego Babilonu. Kraj „bojaźni Bożej i dobrych obyczajów” stał się przytułkiem wszelkich najbardziej zwyrodniałych instynktów. Homoseksualizm, którego uprawianie tuż pod bokiem dworu cesarskiego w Berlinie tyle narobiło w ubiegłym roku hałasu na świecie całym, ustalił się w Niemczech i jest zwykłym codziennym chlebem w miastach niemieckich; dołączają się do tego najrozmaitsze formy nierządu, wszystko zaś pod przykrywką „dobrych obyczajów”.

Obraz Niemców unurzanych w zboczeniach i perwersjach z pewnością rozbudzał wyobraźnię, zwłaszcza polskiego czytelnika. Oto wrogi, agresywny naród toczony jest przez chorobę i grzech, a jego najwyższe sfery są zdemoralizowane i zdegenerowane. O polskich homoseksualistach prasa milczała. O lesbijkach również. „Goniec Krakowski”: „Dochodziły do nas o nich [skandalicznych procesach – przyp. aut.] słuchy z Berlina, Paryża czy Petersburga, ale nad Wisłą panowało przekonanie, że miłość lesbijska, nieuznawana wprawdzie z punktu naukowego za zbrodnię, jest, pomijając nawet kodeks karny, czymś nieetycznym, czymś, na co nie pozwoli sobie uczciwa kobieta”.

Wiedza o homoseksualizmie była w ówczesnej Polsce niewielka. Tematem zajmowali się oczywiście księża, którzy nauczali o grzechu sodomskim, często nazywając go niemym grzechem, czyli takim, którego opisać nie sposób. Rzadko zgłębiano poradniki dotyczące „życia płciowego”, a już tylko ludzie wykształceni, niewielka garstka elit intelektualnych i finansowych, mieli dostęp do prasy medycznej, w której „zjawisko” omawiano coraz częściej.

Homoseksualizmem najbardziej interesowała się medycyna sądowa – było to w końcu przestępstwo. Przyszli lekarze korzystający z podręcznika rosyjskiego chirurga Sergiusza Gromoffa w połowie XIX wieku mogli się dowiedzieć, że „nienaturalne spółkowanie” to „pederastya”, „onanizm”, „tak zwana lezbiyska miłość” i „sodomia”. Działała też specyficzna cenzura: Johann Daniel Metzger, osobisty lekarz króla pruskiego, ustępy dotyczące pederastii i sodomii napisał w swoim podręczniku medycznym po łacinie. Polski tłumacz był w tej kwestii równie konsekwentny.

W opublikowanej w 1859 roku, prawdopodobnie pierwszej polskojęzycznej pracy omawiającej pederastię – Zasady dochodzeń sądowo-lekarskich co do wieku, płci, funkcyj płciowych i tożsamości osób – profesor warszawskiej Akademii Medyko-Chirurgicznej Andrzej Janikowski pisał:

Często powtarzana pederastia czynna pociąga za sobą szczególną przemianę w postaci członka męskiego. U tych, którzy mają członek szczupły, staje on się szerszym przy podstawie, a coraz cieńszym, idąc ku wierzchołkowi, gdzie jest prawie śpiczasto, jak u psów, zakończony.

Jak przez sześćdziesiąt lat od ukazania się pracy zmieniła się wiedza medyczna i świadomość odmienności, pokazują badania Antoniego Mikulskiego. W 1919 roku ten wileński psychiatra w odczycie Niezbędność reform prawodawczych w stosunku do niektórych zboczeń popędu płciowego zaznaczył, że „należy w prawodawstwie polskim usunąć §§ karzące homoseksualizm, sodomię i te zboczenia płciowe, które są nieszkodliwe dla społeczeństwa i jego członków”. Postulaty Mikulskiego zostały spełnione dopiero na początku lat trzydziestych w nowym polskim kodeksie karnym.

Gdy w 1923 roku oskarżono warszawską lekarkę o organizowanie lesbijskich orgii, dyskusja na temat homoseksualizmu przeniosła się na łamy prasy brukowej. Gazety prześcigały się w wymyślnych opisach, lecz także zadawały pytania: czym jest homoseksualizm? Jak go leczyć? Karać? A może zostawić homoseksualistów w spokoju? Odpowiedzi w prasie udzielali dziennikarze, ale również eksperci z różnych dziedzin medycyny, i choć pierwszeństwo miały sensacyjne nagłówki donoszące o zbrodniach zdegenerowanej lekarki, to uważny czytelnik mógł dostrzec, że nadchodzą zmiany.

Najpierw jednak sąd musiał zdecydować, czy lesbijka może być lekarką.

Doktór Sadowska niewiasta to mężna,

Używa życia, chociaż niezamężna,

Dla niej kobieta to rozkoszy tarcza,

Rozmawia z nią po francusku i to jej wystarcza.

„Trubadur Polski”, 1924

DZIAŁACZKA

Szczepan Sadowski był majstrem stolarskim, z Klementyną z Boczkowskich miał siedmioro dzieci. Sadowscy mieszkali na ulicy Pawiej 47 w Warszawie w parterowym drewnianym domu krytym gontem. Do tego cembrowana studnia z pompą i parkan. Nie wiodło im się najlepiej, skoro na 7 września 1865 roku sąd wyznaczył licytację nieruchomości. Godzina dziewiąta rano, cena wywoławcza: dwa tysiące rubli srebrem. Do licytacji jednak nie doszło, Szczepanowi udało się uratować honor rodziny. Przynajmniej na chwilę.

W 1879 roku Stanisław – trzeci syn Szczepana i Klementyny – bierze ślub ze szwaczką Marią Zofią Kuczker, córką Rocha i Doroty. Nieuważnie wpisywano do parafialnych ksiąg nazwisko rodziny: Kuczkerowie czasem bywali Kuczkierami. Córka Stanisława i Marii – Zofia Anastazja – przychodzi na świat 28 lutego 1886 lub 1887 roku. Sama po drugiej wojnie światowej odmłodzi się o trzy, a może cztery lata i w dokumentach będzie podawała rok 1890.

Gdy 22 marca 1886 roku umiera dziadek Szczepan, żegnają go „żona wraz z synami i wnuczką”. Być może to właśnie niespełna miesięczna Zofia, gdyż o starszej siostrze przyszła lekarka nigdy nie wspominała.

Dziadek Zofii ze strony matki, Roch, był felczerem i przyjmował na Lesznie, ulicy dzielącej Warszawę na dwa światy – polski i żydowski. W wykazie z 1869 roku widnieje ponad sto nazwisk osób parających się tym zawodem – jak na dwustupięćdziesięciotysięczne miasto – niewiele. W ślady ojca poszedł Szczepan, brat Marii, jednak umarł w wieku zaledwie dwudziestu trzech lat. Roch umiera w 1898 roku. Za trumną idą córka, wnuczka i wnuk – syn Szczepana. Zofia ma jedenaście, może dwanaście lat. Prawdopodobnie jeszcze nie wie, że niedługo będzie kontynuować lekarską tradycję rodzinną, ale być może to właśnie w wizytach młodej Zosi na Lesznie należy szukać źródeł niezwykłej – jak na jej płeć i tamte czasy – kariery.

W 1901 roku kończy IV Gimnazjum w Warszawie w klasie medycznej. Jest pilną uczennicą, skoro po lekcjach udziela się w „samokształcących kołach uczniowskich”. W tym samym okresie nauczycielka i społecznica Stanisława Morawska otwiera przy Złotej 4 prywatną szkołę dla dziewcząt przygotowujących się na studia. Dwuletni kurs wypełnia nauka języków obcych: łaciny, francuskiego i niemieckiego, a jego ukończenie daje wstęp na wydział lekarski lub farmację. Jak ocenia „Kurier Warszawski”: „Tym sposobem pani Morawska otwiera u nas dla kobiet nowe pole pracy”. Dla Zofii to szansa na uzyskanie wykształcenia bez nadwyrężania domowych finansów. Szkoła po niespełna dwóch latach zostaje jednak zamknięta. Prawdopodobnie brakuje chętnych słuchaczek, bo chociaż ogłoszenia o naborze pojawiają się regularnie, już w 1904 roku Morawska wyjeżdża do Petersburga, gdzie przyjmuje posadę w męskim gimnazjum przy polskim kościele św. Katarzyny. Towarzyszy jej ulubiona uczennica – Zofia Sadowska.

Petersburg jest jednym z nielicznych miast, gdzie kobiety są obecne na uczelniach. Już od lat siedemdziesiątych XIX wieku funkcjonują tam Bestużewskie Kursy, czteroletnia szkoła żeńska, dzięki której kobiety mają możliwość nauki na poziomie uniwersyteckim, choć bez formalnego potwierdzenia wyższego wykształcenia. Na początku XX wieku coraz częściej wysuwa się postulat dopuszczenia kobiet do wiedzy akademickiej, atmosfera jest zdecydowanie przedrewolucyjna. Gdy w 1905 roku uniwersytety zdobywają autonomię, jedną z pierwszych decyzji jest otwarcie podwojów uczelni dla kobiet.

Zofia decyduje się na studia w założonym przez Wasilija Konstantynowicza von Anrepa Żeńskim Instytucie Medycznym przy Wojskowej Akademii Medycznej, który daje możliwość uzyskania tytułu zawodowego „lekarki kobiety” i do 1917 roku wykształci siedemnaście tysięcy absolwentek.

Powoli społeczeństwo – zarówno polskie, jak i rosyjskie – przyzwyczaja się do myśli o kobietach lekarkach. Chociaż jeszcze w 1895 roku profesor medycyny Ludwik Rydygier grzmiał na łamach „Przeglądu Lekarskiego”:

Biorąc rzecz zasadniczo, to równouprawnienie kobiet z mężczyznami jest nonsensem, bo się sprzeciwia odwiecznym prawom natury. (...) Dopóki u mnie w Mydlnikach słowik śpiewa i żer przynosi samicy w gniazdku siedzącej, dopóty ja w równouprawnienie nie wierzę. (...) Precz więc z Polski z dziwolągiem kobiety lekarza! Niech nam i nadal słynie chwała kobiet naszych, którą tak ładnie głosi poeta.

Nie był Rydygier osamotniony w poglądach, ale szczęśliwie dla wielu tysięcy kobiet pozostawał w ariergardzie.

Ledwo Sadowska przyjechała na uczelnię, już musi przerwać naukę, bo w 1905 roku w Rosji wybucha rewolucja, a kraj pogrąża się w chaosie. Na terenach zaboru rosyjskiego rozpoczyna się strajk szkolny, a car dopiero w październiku obieca reformy. Na czas zamętu wyższe uczelnie zostają zamknięte, dlatego Zofia wraca do Warszawy. Uczęszcza na tajny Uniwersytet Latający i wykłada na kompletach matematykę i fizykę. Być może właśnie wtedy poznaje działaczki kobiece, które zamierzają przeprowadzić inną reformę – emancypacyjną. Na nielegalnych kursach mogła spotkać redaktorkę „Bluszcza” – najpopularniejszego ówcześnie kobiecego magazynu – Cecylię Walewską, a także pierwszą kobietę z doktoratem na Uniwersytecie w Zurychu Zofię Daszyńską-Golińską czy działaczkę oświatową Stefanię Sempołowską.

W kolejnym roku, kiedy uniwersytety ponownie otwierają swoje bramy, Sadowska wraca do Petersburga, gdzie pod opieką Stanisławy Morawskiej zaczyna nowe życie w liczącej ponad pięćdziesiąt tysięcy osób kolonii, jak przyjęło się mówić o polskiej emigracji nad Newą. Kolonia stanowi ponad trzy procent mieszkańców miasta i jest mniejszością bardzo aktywną i dobrze zintegrowaną. Funkcję nieoficjalnych ambasadorów Polski pełni rodzina Kierbedziów, która hojnie wspiera wiele inicjatyw charytatywnych. Do Petersburga emigruje polska inteligencja, co ułatwia tworzenie się środowisk emancypacyjnych. Uwagę zwraca aktywność Polek. W 1901 roku farmaceutka Antonina Leśniewska otwiera w kamienicy obok kościoła św. Katarzyny prawdopodobnie pierwszą na świecie aptekę zatrudniającą wyłącznie kobiety. Mimo wszystko Zofia z pewnością czuje się tu jak na wygnaniu. Emigrantka z Warszawy i późniejsza przyjaciółka Zofii, Janina Olszamowska, napisze o Petersburgu: „Miasta, jako obcego, nie lubiłam”.

Zofia powiększa grono znajomych o lokalne działaczki, z którymi jeszcze w 1905 roku zakłada Związek Kobiet Polskich. Przewodniczącą organizacji zostaje Romualda Baudouin de Courtenay z domu Bagnicka, historyczka, która już od kilkudziesięciu lat udziela się na rzecz kobiet.

Związek działa na wielu polach – konsoliduje liberalne środowiska kobiece, organizuje odczyty i edukuje kobiety w zakresie ich praw. Aktywizuje panie, rozpoczyna akcję zwalczania alkoholizmu, a także prowadzi trzy herbaciarnie, w których propaguje świadomość antyalkoholową oraz kulturę polską.

Grono polskich działaczek w Petersburgu jest nieliczne, ale sporo w nim postaci charyzmatycznych, więc Zofia ma się na kim wzorować. Szybko zostanie dostrzeżona i będzie reprezentować Związek Kobiet Polskich na krajowych zjazdach stowarzyszeń kobiecych. Jest aktywna i pomysłowa, przewodniczy sekcji związku zajmującej się równouprawnieniem. Organizuje też zimowiska dla dzieci, by „gromadkę dziatwy ocalić dla społeczeństwa polskiego” – pod opiekę działaczek trafia ponad sto polskich sierot – a „Kurier Warszawski” dziękuje jej za „tak piękny czyn narodowy”.

Często bywa w Warszawie. W 1907 roku jest delegatką petersburskiej sekcji równouprawnienia na obchodach jubileuszu Elizy Orzeszkowej połączonych ze Zjazdem Kobiet Polskich, gdzie staje na czele sekcji ekonomicznej. Komitetowi jubileuszowemu przewodniczy Maria Konopnicka, a wśród jego członków znajduje się między innymi Władysław Stanisław Reymont. Zjazd inauguruje również działalność Związku Równouprawnienia Kobiet Polskich, jednej z pierwszych ogólnopolskich organizacji kobiecych.

W niedzielę po mszy następuje oficjalne otwarcie zjazdu w największej sali warszawskiej filharmonii. Wieczorem delegatki udają się na spektakl i koncert w Dolinie Szwajcarskiej.

Poniedziałek zaczyna się od posiedzenia sekcji etyczno-społecznej, a słowo wstępne wygłasza nestor pozytywizmu Aleksander Świętochowski. Przemawia także przewodnicząca petersburskiej sekcji równouprawnienia kobiet Zofia Sadowska. Jak donosi „Ster”, „barwnie scharakteryzowała trudności specjalnych warunków, w jakich przychodzi sekcji pracować, a których wymowną ilustracją były wyniki ankiety sekcji o poglądach kobiet na sprawę własnego wyzwolenia”. Nie wiadomo, kim były ankietowane, ale jeśli sądzić po tym, że tylko siedemnaście procent respondentek to mężatki, zapewne przepytano petersburskie studentki. Połowa z nich uważała, że potrzebne są zmiany w sytuacji zawodowej kobiet, ale również prawie połowa nie potrafiła określić, na czym ewentualnie mają one polegać ani „co stanowi treść sprawy kobiecej”. Dlatego tak ważne było podejmowanie akcji uświadamiających, a tych w Petersburgu nie brakowało. Sekcja równouprawnienia kobiet urządziła między innymi odczyt o prawach wyborczych pań, lobbowała za nimi u posłów do rosyjskiej Dumy, a także przygotowywała materiały zachęcające do podejmowania przez dziewczęta studiów na petersburskich uczelniach.

Uznano, że Sadowska wygłosiła sprawozdanie „z zapałem młodości”. Niewątpliwym sukcesem Zofii było to, że na jej wniosek powołano komisję wydawniczą w celu kolportowania „broszur w sprawie kobiecej”. Zjazd doprowadza do oficjalnego zarejestrowania Związku Równouprawnienia Kobiet Polskich, którego przewodniczącą zostaje Paulina Kuczalska-Reinschmit, kobieta „w sile wieku, szczupła, średniego wzrostu, o smukłej postaci, urodzie Ukrainki: czarne włosy, obcięte krótko, spadały w niesfornej czuprynie”. Włosy bywały deklaracją. Lwowska działaczka Romana Pachucka wspominała:

W Warszawie rodzina, krytycznie nastrojona do mnie – że zamiast siedzieć w domu i szyć, czekając na męża, wyjeżdżam „za granicę”. (...) Przyglądała mi się: a czy nie ścięłam sobie włosów na „chłopczycę”, czy nie palę papierosów, czy nie propaguję „wolnej miłości”!

Na zdjęciach ze zjazdu opublikowanych w piśmie „Świat” grupa kobiet z Kresów prezentuje się w strojach balowych. Zofia Sadowska w bluzce z bufiastymi rękawami stoi bokiem do fotografa. Wydaje się bacznie przyglądać swoim towarzyszkom.

Jubileusz czterdziestolecia pracy twórczej Elizy Orzeszkowej jest wielkim wydarzeniem i patriotyczną manifestacją. Do pisarki nazywanej „kapłanką pielęgnującą troskliwie zarzewie miłości Ojczyzny i języka naszego” przychodzą dyplomy i okolicznościowe pocztówki, powstają o niej szkice naukowe, a także popiersia i medale z jej podobizną. Jubileusz świętowany jest w Rydze, Odessie, a nawet w Wiedniu. Polki z Petersburga wystosowały „adres”, który podczas zjazdu odczytuje Zofia Sadowska – chociaż sama Orzeszkowa jest nieobecna.

Czcigodna Pani!

Wielu pokoleń i wielu doświadczeń dziejowych potrzeba było, aby się zjawić mogła w ojczyźnie swojej niezłomna ofiarna przodownica Eliza Orzeszkowa.

W zaraniu młodości stanęłaś Pani na krwawym rozdrożu narodu swojego i poczęłaś prostować przed nim niezmordowanie ścieżkę nowego życia, zawczasu przez się ujrzaną. Czyż mamy przypominać tu wysokie szczyty słoneczne, nasze niziny i głęboko przepastne, któreśmy poznali dzięki Tobie? Wszak pamiętamy je wszyscy, wszak wzięliśmy w siebie wizje Twoje jak powietrze rodzime i pozostaną już one na zawsze w zbiorowej duszy polskiej. W dzisiejszej chwili hołdu powszechnego idzie do Ciebie, Pani, pełen wdzięczności głos z łona i tej połowy narodu, której mówiłaś ongi, w oczy boleści naszej: przestań oglądać się wciąż poza siebie, kobieto, otrzyj łzy twoje po drogich umarłych, albowiem czyn Twój potrzebny jest żywym. Rozdziel to brzemię ciężkie, niesione przez mężów w ojczyźnie Twojej, ucz się rozumieć mowę teraźniejszości i znaki przyszłości, świecące na naszym niebie. I objęłaś silnym ramieniem niemocne siostry swoje i prowadziłaś je śmiało przez ciężkie rumowiska i płaszczyzny życia ku ukochanej Twej krainie prawdy, krzepiąc je cudownie w tych przeczystych zdrojach leśnych, nad którymi się jawi biała łań przecudnej poezji Twojej.

Z pochylonymi czołami, z czcią i miłosną podzięką stają dziś przed Tobą rzesze rodaczek, ale stają zaraz z nowym oczekiwaniem, z nowymi nadziejami, czują bowiem i wiedzą, że ogniste serce i wielka myśl Elizy Orzeszkowej są niewyczerpane w głębi swej i mocy.

Wierzymy, że z ust Twoich, Pani, wyjdzie i w tym nowym momencie przełomu gorące a niezawodne słowo o tym: jakimi drogami przysparzać ma kobieta polska sił, ciała i ducha narodowi swemu, co czynić ma, aby potrzeby i prawa duszy jej własnej, dojrzałej do wolności i sprawiedliwości, zlały się w jeden harmonijny akord z dobrem dziedzictwem uczuć i obowiązków płci naszej?

Pytaniem i nadzieją kończy skromny ten wyraz hołdu i wdzięczności dla Ciebie, Pani, w dniu tym wszechnarodowego święta

Związek Kobiet Polskich w Petersburgu

Przemowa została przyjęta entuzjastycznymi oklaskami.

W drodze powrotnej do Petersburga Sadowska zatrzymuje się w Grodnie i odwiedza pisarkę.

(...) witałam ją z ogromnym wzruszeniem, nie czułam jednak tego onieśmielenia, jakie mogłaby mieć młoda, dopiero wchodząca w życie dziewczyna w obecności wielkiej bojowniczki, mającej za sobą prawie półwiekową, świetną pracę literacką.

Po przeczytaniu adresu od Związku Kobiet Polskich w Petersburgu, z którym jako delegowane przyjechałyśmy z panią Olszamowską, zaczęła się ożywiona rozmowa o różnych sprawach u nas w Królestwie i o stosunkach polskich na Kresach.

(...) Gdy rozmowa zeszła na temat zjazdu kobiet odbytego w czerwcu w Warszawie, zauważyłam, że Orzeszkową specjalnie raduje to, że sprawa równouprawnienia kobiet nie jest już tą sferą zamkniętą, dla szerszego ogółu obojętną i uprawianą tylko przez garstkę kobiet – tak zwanych emancypantek – ale że jest to już zagadnienie społeczne, posiadające swój proces historyczno-socjologiczny, swoją rację bytu, dzięki rozwojowi pojęć demokratycznych i pojęcia o kobiecie – człowieku.

Sadowska wraca do Warszawy w kolejnym roku na pierwszy po założycielskim zjazd organizacji i obrady poświęcone potrzebom Polek. Na niewyraźnej fotografii ze Zjazdu Kobiet Polskich widać skupioną, jakby przygarbioną sylwetkę przyszłej pani doktor. W tym towarzystwie wyróżnia się wiekiem – jej przyjaciółka Janina Olszamowska jest od niej o ponad dwadzieścia lat starsza. I chociaż Sadowska należy do najmłodszych, wywołuje dyskusję, gdy postuluje zwiększenie wysiłków na rzecz edukacji seksualnej młodych kobiet.

Obecnie bowiem wśród dziewcząt bierniejszych, nieuświadomionych, o niewyrobionym charakterze, coraz częściej i groźniej zaczyna grasować niebezpieczeństwo zwykłego uwiedzenia, pod hasłem tak zwanej wolnej miłości – zakończonego rychłym opuszczeniem wraz z dzieckiem w nędzy i poniewierce. Pani Sadowska, wymownie popierana przez panią Bujwidową, nawoływała też zgromadzone do współpracy nad wytworzeniem nowego, szlachetniejszego typu ideału erotycznego.

O ideale erotycznym mówi Kazimiera Bujwidowa w odczycie O biernej Ewie:

Kobieta, której nigdy nie miał w posiadaniu żaden mężczyzna – w oczach przeciętnego ogółu wszystkich wyznań posiada mniejszą wartość od zapładnianej od czasu do czasu samiczki. „Stara panna” jakież to pogardliwe przezwisko dla najdzielniejszych i najzacniejszych kobiet stosowane. Kobieta dopiero wówczas staje się wartością, gdy na rynku rozpłodowym znajdzie odpowiedniego nabywcę. Mężatce, nawet młodej, ustępują miejsca często siwiejące panny. Zapytać bym chciała, co w niej respektują?

Już Orzeszkowa pisała w Marcie:

Wedle praw i obyczajów ludzkich kobieta nie jest człowiekiem, kobieta to rzecz... Kobieta jest zerem, jeśli mężczyzna nie stanie obok niej jako cyfra dopełniająca. Kobiecie dają błyszczeć oprawą, aby jak w sklepie jubilerskim kunsztownie wypolerowany diament ściągała na siebie oczy jak największej liczby nabywców. Jeżeli nie znajduje dla siebie nabywcy albo znalazłszy, utraci go, pokrywa się rdzą wiecznej boleści, plamami beznadziei, nędzy, staje się na powrót zerem, ale zerem chudym z głodu, trzęsącym się z zimna... Nie ma dla niej ani szczęścia, ani chleba bez mężczyzny. Kobieta musi koniecznie uczepić się w jakikolwiek sposób, uczepić się mężczyzny, jeżeli chce żyć.

Dla zgromadzonych na ulicy Boduena 2 działaczek to jedna z najważniejszych książek i choć wydana w 1873 roku, na początku XX wieku była wielokrotnie cytowana i stała się wykładnią celów ruchu kobiecego. W 1920 roku, po śmierci pisarki, w „Kurierze Warszawskim” ukazuje się Odezwa – zapewne autorstwa Sadowskiej – w której wszystkie stowarzyszenia polskie zostają wezwane do wsparcia Towarzystwa im. Elizy Orzeszkowej we Lwowie, by „oddając hołd jej ideałom, dołożyć wszelkich starań, aby dziewczynie polskiej ułatwić zdobywanie wiedzy i samodzielności”. Odezwę podpisują przewodnicząca sekcji Z. Sadowska, sekretarka S. Morawska i skarbniczka A. Jabłońska.

Działaczki podejmują się również – między innymi z inicjatywy Sadowskiej – przygotowania ankiety dotyczącej sytuacji polskich studentek w innych krajach. Temat losów adeptek szkół wyższych powraca niedługo w tekście przyszłej lekarki napisanym dla „Steru” – Kilka słów w sprawie wolnych słuchaczek w uniwersytetach rosyjskich. Przedstawia w nim wyniki sondażu przeprowadzonego przez pismo „Sojuz Żeńszczyn” wśród profesorów uniwersytetów rosyjskich, których zapytano, czy według kadry uniwersyteckiej kobiety są odpowiednio przygotowane do podjęcia studiów i czy profesorowie zgadzają się na umożliwienie im zdobycia wykształcenia uniwersyteckiego. Motywacją do zadania tych pytań było rozporządzenie carskiego ministra do spraw oświaty, w którym nakazywał zorganizowanie wykładów dla wolnych słuchaczek „oddzielnie, w godzinach wolnych od zajęć ze studentami”. Rozporządzeniu sprzeciwiły się rady profesorskie uczelni. „Nie sądzę, by z tych sfer wyszło rozwiązanie tego węzła, ale wiem i wierzę, że kobiety będą w uniwersytetach i wyniosą stamtąd nie tylko wiedzę i doświadczenie życia zbiorowego, ale i obecnością swoją wpłyną na wytworzenie się zupełnie innego stosunku mężczyzny do kobiety, a tym samym wypełnią wielkie zadanie – przeobrażenia jaźni człowieka!” – pisze Sadowska.

Pismo „Świat” ponownie publikuje grupowe zdjęcie uczestniczek zjazdu z 1908 roku. Zofia w długiej prostej sukni stoi lekko zgarbiona za Wandą Zapolską-Downar i Felicją Czarnecką, jest zaangażowana w rozmowę. Już nie przygląda się towarzyszkom z boku jak na zdjęciu z poprzedniego zjazdu.

Pod koniec roku na łamach „Steru” Sadowska kwestionuje rządowy projekt reglamentacji prostytucji: „Gdy w gorących słowach zaznaczyłam konieczność zniesienia reglamentacji – owej ohydy, na którą wstrząsa się dusza każdego czującego cudzą krzywdę człowieka – usłyszałam pełne znaczenia słowa, że afektami rządzić się nie należy w sprawie reform społecznych, tu trzeba faktów, dowodów i cyfr (...)”. Jej zdaniem nadzór instytucjonalny nad prostytucją i obowiązkowe badania są poniżające dla kobiet, ale nie ogranicza się przy tym do krytyki obyczajów. Z perspektywy studentki medycyny (jak głosi dopisek pod imieniem i nazwiskiem) oskarża środowiska lekarskie o milczenie w tej kwestii, a oględziny, którym przymusowo są poddawane prostytutki, nazywa „wstrętnymi”. Powołuje się na rozwiązania przyjęte przez rząd angielski, który w 1883 roku zniósł reglamentację w miejscowościach, gdzie stacjonowało wojsko, a trzy lata później w całym kraju. Nie tylko przyczyniło się to do spadku zarażeń chorobami wenerycznymi, ale i wzrostu morale, higieny oraz dyscypliny wśród żołnierzy. „To stałe obniżanie się ogólnej liczby chorych w przeciągu osiemnastu lat od czasu zniesienia reglamentacji przez rząd angielski w oficjalnym komunikacie przypisuję całemu szeregowi oddziaływań w charakterze społeczno-kulturalnym, a więc: były wygłaszane dla żołnierzy pogadanki o higienie i wstrzemięźliwości płciowej; została wprowadzona gimnastyka i sporty; warunki życia w koszarach i obozach w znacznym stopniu ulepszone; w miejscowościach postoju wojsk zamknięto domy publiczne; wprowadzono bardziej pilny nadzór nad życiem żołnierzy”. Sadowska przekonuje o wiarygodności angielskich badań, a na końcu artykułu wzywa: „Zbierzmy martwe cyfry, by one obroniły je [prostytutki – przyp. aut.], wtargnąwszy do świadomości tych wszystkich, którzy, przekonani o słuszności sprawy, nieść zechcą jej swój czyn!”.

Już w wolnej Rzeczypospolitej, w 1922 roku, zostanie wprowadzona zasada obowiązkowych wizyt lekarskich dla prostytutek i jednocześnie zniesiony nadzór administracyjny, który prowadził do zawiązania współpracy urzędników i policjantów z handlarzami „żywym towarem”. To rozwiązanie zapewne nie usatysfakcjonuje doktor Sadowskiej.

Jej teksty wyróżniają się na tle innych emocjonalnością i zaangażowaniem, które widać choćby w felietonie na temat książki Stefanii Sempołowskiej Z dna nędzy, piętnującej między innymi odczłowieczające postrzeganie prostytutek. Artykuł przyszłej pani doktor przeradza się w wezwanie do reformy obyczajów:

Osobiście uważam, że jedyną drogą, jaka pozostaje nam w obecnym czasie nieposzanowania praw ludzkich każdej jednostki, jest niezamykanie oczu na jej krzywdy, dlatego przepiękne dla mnie są ostatnie słowa książki Stefanii Sempołowskiej: „jako wspomnienie dni ratuszowych stają przed oczyma dwa obrazy: z jednej strony lumpenproletariat, gwałcący prawo społeczne, gdy wszystkie jego prawa ludzkie społeczeństwo zdeptało i zgwałciło. Z drugiej strony my, co współżyjąc z olbrzymią krzywdą ludzką w pełnym hipokryzji milczeniu, szczelnie zamykamy oczy: nie chcemy widzieć”.

Sadowska inspiruje się historią brytyjskich sufrażetek. O ile sufrażystki żądały praw wyborczych dla kobiet, nie łamiąc przy tym prawa, to sufrażetki były bardziej radykalne i „zawsze i wszędzie w opozycji z rządem”. Pisze o nich obszerny artykuł, w którym szczególną uwagę poświęca przedstawieniu ich nielegalnej działalności.

Gdy rząd brytyjski odmówił przyjęcia delegatek z projektem przyznania kobietom praw wyborczych, sufrażetki trzykrotnie próbowały dostać się do parlamentu. W końcu sprowokowały wybuch demonstracji antyrządowej, po której policja aresztowała przywódczynie ruchu. Sadowska pisze o konieczności przeprowadzenia podobnej rewolucji. Powtarza słowa Marii Konopnickiej, które pisarka wygłosiła dwa lata wcześniej z okazji jubileuszu Orzeszkowej: „Tak, to jest rewolucja, którą wywołał wieczny rewolucjonista, duch czasu i duch życia!” – i dodaje, że wszystkie Polki, które się za „duchowe spadkobierczynie entuzjastek uważają – owego ducha rewolucyjnego dla siebie i innych pragnąć muszą”. Jednak żeby czytelnik się nie przestraszył owego rewolucyjnego wzmożenia, uspokaja, że prowadzi ono „jeno ku lepszej przyszłości ludzi”.

W działalności Sadowskiej nieustannie powraca kwestia ułatwienia życia studentkom z Polski, których coraz więcej przybywa na rosyjskie uczelnie. W tym celu nawiązuje współpracę z tamtejszym środowiskiem działaczek kobiecych. Doskonałą okazją do poznania najważniejszych rosyjskich feministek jest zainaugurowany pod koniec 1908 roku w petersburskiej sali ratuszowej Pierwszy Wszechrosyjski Zjazd Kobiet. Obszerną relację z wydarzenia autorstwa Sadowskiej publikuje kierowany przez Aleksandra Świętochowskiego liberalny tygodnik „Prawda”.

Na zjazd przyjeżdżają najważniejsze działaczki, a jego kierowniczką zostaje osiemdziesięcioletnia Anna Fiłosofowa, weteranka rosyjskiego ruchu kobiecego. Uczestniczki mają na piersiach znaczki z napisem „Równe prawa i równe obowiązki” i właśnie wokół tych zagadnień przez osiem dni ogniskują się debaty, w których biorą udział reprezentantki organizacji feministycznych z kilku krajów, a nawet posłowie do Dumy. Najwięcej zazdrości wzbudzają oczywiście przybyszki z Finlandii, kraju, w którym kobiety zdobyły prawa wyborcze już w 1906 roku, a – jak zauważa Sadowska – „zwycięstwo kobiet poprzedziło zainteresowanie i uświadomienie mas ludowych, które powołały kobietę do ustanawiania praw dla narodu pospołu z prawodawcą mężczyzną”.

Przyszła lekarka jest pełna dumy i zapału. Pisze o uczestniczkach zjazdu: „Miałam wrażenie, że nie jest to dla nich w tej chwili dewizą na przyszłość, ale że dusze ich miały zupełne złudzenie rzeczywistości: taką radosną i świąteczną była atmosfera zjazdu”. Polki nie mają oficjalnej delegacji – przychodzą tylko dwie depesze: od Związku Równouprawnienia Kobiet Polskich w Warszawie i sekcji równouprawnienia w Petersburgu. Zgłoszono zaledwie cztery „polskie” referaty – Izabeli Czarnomskiej (o spółdzielni dla „kalek”), Romualdy Baudouin de Courtenay (o przeciwdziałaniu alkoholizmowi), Antoniny Leśniewskiej (o nauce farmacji dla kobiet) i Jadwigi Szczawińskiej-Dawid, której referat Ruch kobiecy w Polsce za ostatnie lat dwadzieścia bardzo się Sadowskiej nie podoba. Nie dość, że delegatka na zjazd nie przyjechała i jej mowa zostaje odczytana, to wykład cechuje „absolutna nieznajomość istoty i głównych dróg ruchu kobiecego w Polsce”. Szczawińska-Dawid większość swojego referatu poświęciła Uniwersytetowi Latającemu, którego była założycielką, umniejszając rolę innych organizacji czy działaczek. „To była chwila, której wspomnienie zawsze gorzkim dla nas pozostanie” – komentuje Sadowska.

Z charakterystycznym dla siebie zapałem Zofia – w imieniu nowoczesnej kobiety – pisze: „Nie chcę być wyłącznie przedmiotem miłości dla mężczyzny, nie chcę trwonić sił swych jedynie w miłości, chcę być samodzielnym, żyjącym z pracy swej człowiekiem, chcę rozwijać wszystkie władze mej duszy, chcę pełni życia i swobody w miłości”. Mimo to nie jest optymistką, bo „szare smutne niebo Rosji nie wróży nic dobrego”.

Zjazd kończy wspólny okrzyk:

Dość krwi! Protestujemy przeciwko karze śmierci! Żądamy prawa do życia dla każdej jednostki!

Relacja Sadowskiej spotyka się z krytyką. Odpowiada jej Antoni Miller w tygodniku „Społeczeństwo”. Pisze, że „kobiety z klas uprzywilejowanych nie rozumieją innych celów jak walka z mężczyznami o równe prawa do tego, żeby móc wyzyskiwać i być wyzyskiwanymi”.

Panna Sadowska (...) na szpaltach warszawskiej „Prawdy” dostała prawdziwego ataku histeryczno-feministycznego. W obawie poważniejszych na tym tle następstw śpieszymy uspokoić pannę Sadowską: nikt nie myśli lekceważyć lub obniżać zasług Polek i ich działalności społecznej i naukowej (...). Z działalnością jednak Polek naukową, literacką lub polityczno-społeczną nie ma nic wspólnego gadatliwa histeria feministek, w rodzaju tej, jakiej próbkę daje panna Sadowska i jej podobne...

Nie byłoby w tym nic zaskakującego, bo tego rodzaju kuriozalne oceny feminizmu znamy z czasów dużo bardziej – pozornie – oświeconych, gdyby nie fakt, że tygodnikiem „Społeczeństwo” kierowała „żelazna ręka administracji” należąca do... Jadwigi Szczawińskiej-Dawid, krytycznie zrecenzowanej przez Sadowską w jej relacji ze zjazdu.

Dzięki zaangażowaniu wielu osób powstaje wreszcie biuro informacyjne studentek Polek. W liście do „Głosu Warszawskiego” Sadowska pisze, że instytucja ma na celu – oprócz informowania o możliwych kierunkach i programach – udzielanie wskazówek w kwestii kosztów utrzymania i życia w Petersburgu. Biuro mieści się w siedzibie Żeńskiego Instytutu Medycznego na ulicy Archirejskiej 6, a w czasie wakacji w mieszkaniu Janiny Olszamowskiej.

Kolejną inicjatywą jest założenie w 1909 roku Stowarzyszenia Studentek Polek – Spójnia. Zgodnie ze statutem do organizacji może przystąpić każda studentka, która należy do kasy studenckiej lub ma rekomendację dwóch członkiń. Pierwszą przewodniczącą zostaje nauczycielka Helena Domaniewska. Celem stowarzyszenia jest „wytworzenie łączności koleżeńskiej”, „wyrobienie parlamentarne” oraz „teoretyczne poznanie kwestii kobiecej”. Spójnia staje się wkrótce jednym z ważniejszych polonijnych stowarzyszeń w Petersburgu. W trakcie wojny, która wybuchnie za pięć lat, jej członkinie będą nieść pomoc więźniom politycznym i pomagać uchodźcom.

Zdjęcie działaczek Spójni zrobił w 1914 roku Marek Kadyson, popularny petersburski fotograf. Przez lata na rewersie odbitki pojawiały się kolejne napisy – czarnym piórkiem podpisały się jedna pod drugą sfotografowane panie, niebieskim atramentem dopisano, że przedstawia ono członkinie stowarzyszenia, ktoś przepisał ołówkiem fragment Pamiętników Pachuckiej z dosadną charakterystyką Sadowskiej, którą widać na środku fotografii – jako jedyna ubrana jest po męsku, w garnitur i muszkę. Dwanaście autografów – i tylko jeden znajduje się obok, w lewym górnym rogu: „Dr Zofja Sadowska”.

Równolegle do studiów, publikowania w prasie i pracy na rzecz organizacji studenckich Sadowska wciąż aktywnie zajmuje się sekcją równouprawnienia. W 1909 roku, podczas Drugiego Dorocznego Zebrania Ogólnego Związku Równouprawnienia Kobiet Polskich, działaczka wnioskuje o fundusze na cele swojej Spójni i wylicza osiągnięcia stowarzyszenia: wzrost liczby członków „przeważnie młodzieży obojga płci”, zainicjowanie wykładów z higieny i anatomii kobiety („licznie uczęszczane”), wykłady z prawa (największe zainteresowanie wzbudziły wystąpienia O reformach prawnych zachodniej Europy od lat pięciu dotyczących praw kobiet i O prawach w Polsce), działalność biblioteki „w zakresie sprawy kobiecej”. Jeden fakt zaskakuje Sadowską szczególnie: „Młodzież męska interesuje się żywiej postępami sprawy kobiecej niż studentki”.

Członkinie Stowarzyszenia Studentek Polek – Spójnia (Zofia Sadowska w centrum fotografii)

[Marek Kadyson, fotografia ze zbiorów Biblioteki Narodowej, nr kat. F.34924/IV, domena publiczna.]

Prace nad „kwestią kobiecą” toczą się i w Kongresówce, i na emigracji. Wszędzie wzbudzają kontrowersje. Gdy Sadowska postanawia zorganizować kobiecy klub dyskusyjny w Petersburgu, nie wszystkim się to podoba. Pozytywnie ocenia inicjatywę „Kurier Warszawski”, którego dziennikarz zaznacza, że „nowość ta jest importowana z Anglii, gdzie podobne kluby rozwijają się jakościowo i ilościowo, oddając nieocenione usługi sprawie równouprawnienia kobiecego”. Klub ma na celu przygotowanie kobiet walczących o swe prawa do dyskutowania z przeciwnikami. Problemy z publicznymi wystąpieniami mają zarówno studentki, jak i „kobiety-szermierki pióra”, które na widok publiczności rzekomo tracą wątek i logikę wywodu. Panie muszą „nauczyć się w sposób parlamentarny i ścisły wypowiadać się i stawiać wnioski”. Jest to pierwsza tego typu inicjatywa w zaborze rosyjskim. Redaktorka lubelskiego „Kuriera” Stefania Bojarska, ukrywająca się pod pseudonimem St. Poraj, pisze, że „bardzo dobry pomysł miała znana działaczka z Petersburga, studentka medycyny pani Zofia Sadowska”, i apeluje do lokalnego oddziału Związku Równouprawnienia Kobiet Polskich o utworzenie podobnego klubu:

Warto może pomyśleć o tym. Jesień i zima zbliżające się czynią ludzi skłonniejszymi do towarzyskiego obcowania, a wielu kobietom poważniej myślącym zebrania li tylko towarzyskie lub wysłuchanie od czasu do czasu odczytu w związku równouprawnienia nie wystarczają. Atmosfera klubu oparta na zasadach demokratycznej prostoty i szczerości w obcowaniu, podniecona pierwiastkami myśli i twórczego czynu, tego zwykłego towarzysza myśli, pociągnęłaby – jak przypuszczam – niejedną lubliniankę.

„Chcemy całego życia” – zdaje się mówić autorka tekstu.

Jednocześnie lektura regulaminu napisanego przez Zofię nastręcza wątpliwości, ponieważ ustanawia on, że wszyscy członkowie i wszystkie członkinie mają obowiązek „wygłaszania krótkich referatów z pamięci (wolno się posługiwać notatkami)”, a także są zobligowani i zobligowane do aktywnego uczestnictwa w dyskusji po referacie.

Głównym tematem dyskusji powinna być kwestia kobieca. Tematy inne uwzględniane mogą być w taki sposób, że na trzy zebrania klubu dwa poświęca się kwestii kobiecej, jedno innym kwestiom.

Nie da się odmówić autorce regulaminu idealizmu i jednocześnie odrobiny autorytarnych zapędów.

Statut „szkoły mówczyń” ujęto w tak sztywne ramy, że w jednym z dzienników oceniono go mocno krytycznie: „Balast suchego biurokratyzmu, tak wstrętny dla rozlewnych natur słowiańskich, pryśnie zapewne wkrótce pod naporem życiowej fali, która wraz z młodością i zapałem wejdzie na teren dyskusji klubowych”.

W Warszawie z pomysłu Sadowskiej kpi satyryczne pismo „Kurier Świąteczny”:

Pani Zofia Sadowska zakłada klub dyskusyjny w Petersburgu, celem którego jest wprawienie kobiet w mówieniu!

Więc pani Zofia Sadowska sądzi, że jej współpłciowczynie mają za mało wprawy w mówieniu?

Bezkompromisowość, którą charakteryzują się artykuły Sadowskiej, niedługo będzie się dało odczuć podczas wewnętrznych debat w Związku Równouprawnienia Kobiet Polskich. Zanim jednak do tego dojdzie, przyszła lekarka publikuje w „Sterze” list otwarty w sprawie ostatnich decyzji w Dumie odnośnie do samorządu w Królestwie Polskim:

Wiemy, z jakim bolesnym zmęczeniem społeczeństwo polskie wyczekuje możności decydowania, choć w części, o swoich sprawach; wiemy, że przygotowywany projekt prawa ma pozbawić kobiety nawet tych małych swobód obywatelskich, jakie mieć mają mężczyźni.

Co uczynić mogą i powinny kobiety polskie?

Sądzę, że i chwila obecna, i doświadczenie lat ubiegłych wskazują nam drogę walki o swoje prawa ludzkie i obywatelskie.

Powinnyśmy przede wszystkim przygotować się odpowiednio do walki o swe prawa, przez zaznajomienie się z wynikami pracy tych kobiet, które korzystają ze swobód obywatelskich; powinnyśmy mieć dla swych argumentów dane statystyczne, dlatego powinnyśmy skrzętnie zebrać materiał o udziale kobiet i pracy ich w samorządach państw zachodnioeuropejskich; powinnyśmy materiał ten opracować w doskonałych, jasno napisanych broszurach i odezwach, wydać je i rozpowszechniać szeroko w tanim wydaniu po groszowej cenie, aby broszury te miały znaczenie i dla samokształcenia, i agitacyjne.

Zwracam się w swym liście otwartym w ogóle do kobiet polskich dlatego, że widzę pole do pracy dla nas wszystkich: i tych, które twórczą pracę dać mogą, i tych, które przez zbieranie funduszu potrzebnego przyczynią się do wydania broszur, i tych, które przez rozpowszechnianie ich dopomogą także do podniesienia stopnia uświadomienia społeczeństwa i przygotowania ludzi, aby w chwili decydującej o prawa kobiet upomnieć się potrafili.

Nie to, jeżeli chwila ta dla nas jest jeszcze odległą, pracujmy – pamiętając o podniosłych słowach Adama Mickiewicza: „ludzie i narody żyją po to, aby tym, co po nich przyjdą, było lepiej”

Zofia Sadowska

PS Na wydawnictwa w sprawie udziału kobiet w samorządzie składam na ręce przewodniczącej Związku Równouprawnienia Kobiet Polskich w Warszawie rb. 20 (dwadzieścia), zebrane na posiedzeniu sekcji równouprawnienia Związku Kobiet Polskich w Petersburgu.

Postscriptum można uznać za zapowiedź sporu, który wybucha 12 marca 1910 roku w trakcie walnego zebrania związku. Po rozpoczęciu obrad przez Kuczalską-Reinschmit zabiera głos Zofia Sadowska. Krytykuje „nikły udział oddziałów prowincjonalnych w zasilaniu kasy centralnej, tak znikomy, że nie pokrywa on nawet kosztów korespondencji z nimi”. Wnioskuje, by oddziały, które w ciągu roku nie zapłacą składek, zostały zamknięte. Wtedy podnosi się larum. Delegatki z oddziałów protestują przeciwko stanowisku Sadowskiej, wskazując na to, że pracują w trudnych warunkach i wielu członkiń nie stać na choćby symboliczne opłaty. Burzę musi zażegnywać wiceprzewodnicząca związku Józefa Bojanowska, która „w imieniu zarządu głównego zapewniła, że żaden oddział z powodów materialnych nie zostanie zamknięty”. Kolejną niejednomyślność w kwestii rozumienia misyjności zgromadzenia wzbudza propozycja Józefy Wynder, żeby utworzyć kasy wzajemnej pomocy. Tym razem przeciwko jest Sadowska – uznaje tego rodzaju działalność za „nieodpowiadającą ideowemu stanowisku i godności związku”. Obawia się, że organizacja będzie traktowana jak instytucja pomocowa. Wynder wyjaśnia, że celem kasy ma być pomoc tym członkiniom, które bez niej „zmuszone są do przyjmowania warunków pracy niezgodnych z postulatami”.

Czy chodziło jej o prostytucję? Tego nie mogła zapisać w oficjalnym sprawozdaniu, ale być może niektóre kobiety w wyjątkowo złej sytuacji finansowej były do tego zmuszone. Choć równie dobrze mogło chodzić o jakąkolwiek pracę widzianą jako podrzędną przez pochodzące z mieszczańskiej inteligencji kobiety.

Ostatecznie działaczki decydują się na opracowanie regulaminu kasy pomocowej.

Dyskusje i spory były oczywistą częścią każdego zjazdu organizacji kobiecych, ale tym razem – jak pisała Pachucka – „Zofia Sadowska opuściła Warszawę widocznie z jakąś osobistą pretensją” i relacjonując w Petersburgu zjazd, przedstawiła sprawozdanie „różniące się od sporządzonego przez nas”. W efekcie następuje rozłam w petersburskiej organizacji, a szesnaście członkiń ogłasza list otwarty, którego treść zamieszcza „Ster”:

Na zebraniu Związku Kobiet Polskich i sekcji równouprawnienia w Petersburgu dnia 18 marca zapadła większością (10 głosów przeciw 5) uchwała, aprobująca bez zastrzeżeń sprawozdanie pani Zofii Sadowskiej z ostatniego jej pobytu w Warszawie, mimo ważnych sprzeczności zachodzących pomiędzy sprawozdaniem tym a komunikatem nadesłanym z Zarządu Warszawskiego Związku Równouprawnienia Kobiet Polskich.

Wobec tego grono niżej podpisanych członków Związku Kobiet Polskich i sekcji równouprawnienia w Petersburgu, zebranych dnia 24 marca, protestuje gorąco przeciwko pomienionej uchwale, uwłaczającej Szanownemu Zarządowi warszawskiego Związku Równouprawnienia Kobiet Polskich, nawet bez zapytania o konieczne wyjaśnienie tegoż, uważa się za zniewolone wystąpić z obu stowarzyszeń petersburskich i zaznacza oprócz tego nieprawomocność zebrania i głosowania z dnia 18 marca, ze względu na niedostateczną ilość członków obecnych i głosujących (15 na 100).

Rom. Baudouin de Courtenay/H. Czarnomska/M. Goryniewska/J. Karnicka/A. Konarzewska/Felicja Konopczyńska/M. Koseńska/A. Leśniewska/J. Leśniewska/A. Lipnicka/Luc. Piekarska/Zofia Piekarska/Z. Piotrowska/Florentyna Stankiewicz/H. Szpindler

Pozostałe działaczki bronią przewodniczącej sekcji:

Nie wchodząc w pobudki, dla których owa grupa kobiet protest swój podała do publicznej wiadomości, stwierdzamy, że posiedzenie z dnia 18 marca st. było prawomocne (...). Związek Kobiet Polskich i sekcja równouprawnienia solidaryzują się ze stanowiskiem Sadowskiej, a ich zgromadzenie podczas zebrania 2 kwietnia złożyło jej podziękowanie i powołało ją ponownie na godność przewodniczącej sekcji równouprawnienia.

Działaczki, które się oddzieliły, tworzą nową organizację. Zebranie odbywa się 20 listopada 1910 roku. Z centrali jedzie na nie Romana Pachucka razem z Józefą Bojanowską. We wspomnieniach jako główne organizatorki secesji wskazuje Romualdę Baudouin de Courtenay, Izabelę Czarnomską i Antoninę Leśniewską, a ogół zrzeszonych w nowej organizacji działaczek nazywa „najwybitniejszymi członkiniami sekcji równouprawnienia kobiet”. Petersburski rozłam staje się faktem.

„Współpłciowczynie” Sadowskiej pozostawiły niewiele wspomnień. W archiwach odnaleźć można zaledwie kilka dzienników opisujących czasy, w których działała przyszła lekarka. Jednymi z najczęściej cytowanych i najbardziej znanych są pamiętniki Pachuckiej, w której losach i działalności publicznej widać wiele podobieństw do losów Sadowskiej. Były rówieśniczkami, obie wyjechały z Warszawy na studia: Pachucka na uniwersytet we Lwowie, Sadowska w Petersburgu. Obie często wracały do stolicy – w sprawach organizacyjnych związanych z działalnością w Związku Kobiet Polskich, lecz także po to, by w czasie przerwy letniej dorobić korepetycjami. Sadowska w trakcie studiów założyła Spójnię, a Pachucka włączyła się w tworzenie niezależnego stowarzyszenia kobiecego. Osiągnięcie tego nie było łatwe:

Kobiety z prawicy bały się ośmieszenia, a socjalistki szczyciły się, że najpierw walczą o prawa dla człowieka (tak jakby mianem człowieka nie obejmowały kobiety), mówiąc, że utrudniłoby im to w akcji reformy wyborczej przy żądaniu praw dla mas robotniczych, w których jakoś dziwnie nie dostrzegały robotnic. Tak więc prawica jakby podała rękę lewicy w sprzeciwie wobec feminizmu.

Pachucka zorganizowała akcję agitacyjną na rzecz kandydatury malarki Marii Dulębianki w wyborach do galicyjskiego Sejmu Krajowego, ale skończyło się to niepowodzeniem – była partnerka Marii Konopnickiej nie miała prawa brać w nich udziału nie tylko ze względu na płeć, ale również z powodu cenzusu podatkowego. Sama akcja od początku była zaplanowana raczej jako happening niż faktyczny zamiar uzyskania miejsca na liście wyborczej, bo głosować mogli wyłącznie mężczyźni i właścicielki dużych majątków czy przedsiębiorstw, choć one do oddania głosu potrzebowały męskiego pełnomocnika. Dulębianka była zbyt biedna, by móc oddać głos, a co dopiero kandydować.

Pachucka po latach wspominała, że nie było łatwo głosić feministycznych poglądów na uczelniach:

Zdarzało się, że drwiny kolegów na publicznych zebraniach zmuszały nas (które nieliczną grupą przybywałyśmy na nie) do opuszczenia sali obrad; hałasy, gwizdy i śmiechy na naszych wiecach, na które przybywali w charakterze „mile widzianych gości”, przeszkadzały niemożliwie, nawet obecność przedstawicieli senatu akademickiego nie mogła uśmierzyć temperamentu „niemiłych gości”. Przy wpłacie czesnego zachowywali się tak grubiańsko, że władze uniwersyteckie zmuszone były w końcu wyznaczyć osobne godziny przyjęć, zapisów i wpłat dla kobiet i osobne dla mężczyzn. Czułyśmy się pokrzywdzone, że mimo naszej liczebności nie wchodzimy do zarządów zrzeszeń akademickich w procencie jej odpowiadającym.

Chociaż ich życiorysy były zbieżne, stosunek Pachuckiej do Sadowskiej pozostawał ambiwalentny. Werwa przewodniczącej sekcji równouprawnienia, o której tyle pisała prasa, była lwowskiej działaczce znana, ale dostrzegła ona również inne oblicze koleżanki z Petersburga:

Jest i Zofia Sadowska (...), średniego wzrostu, blondyna, o włosach sięgających pięt, które splecione w warkocz ledwo zmieścić się mogą na jej głowie. Ma jasne niebieskie oczy bez blasku i mdłą twarz blondynki o regularnych rysach. W zaciśniętych ustach i wąskich wargach czai się zaciętość i upór, a w ruchach głowy i spojrzeniu – wyniosłość oraz cień wzgardliwego stosunku do otoczenia. Robi wrażenie zimnej, bezkompromisowej, kto wie, czy pod tym chłodem nie goreje wulkan temperamentu i namiętności nieopanowanych lub niedających się opanować pracą umysłową, społeczną, zawodową. Panna Sadowska zrobiła na mnie szczególne wrażenie. Patrzyłam na nią z powagą i lękiem.

Zachowały się trzy zdjęcia Zofii z Petersburga – całej sylwetki, en face i profil. Zrobiła je tamtejsza policja w czerwcu 1910 roku. Długie włosy splecione w imponujący warkocz, koszula w delikatny wzór, krzywo zawiązany krawat. Ręce w kieszeniach płaszcza, na głowie kapelusz, plecy lekko zgarbione. Ma sto sześćdziesiąt jeden centymetrów wzrostu. Do zdjęć dołączono lakoniczne informacje: dwadzieścia trzy lata, panna, w 1901 roku skończyła IV Gimnazjum w Warszawie, potem uczyła się na wyższych kursach żeńskich, teraz studiuje. Na fotografiach Zofia jest wyraźnie zrezygnowana. Śledczy piszą: przygnębiona.

Sadowska do komisariatu trafia z powodu śledztwa przeciwko uczestnikom Pierwszego Zjazdu Delegatów Towarzystw Młodzieży Polskiej, który odbył się w lipcu poprzedniego roku. Polskie organizacje młodzieżowe były na wpół jawnymi, a na wpół konspiracyjnymi stowarzyszeniami, które mimo wielu konfliktów wewnętrznych łączył jeden cel – walka z zaborcą. Różnie ją rozumiano.

Zofia Sadowska w obiektywie fotografa petersburskiej policji (1910 rok)

[Государственный архив Российской Федерации (ГА РФ), http://statearchive.ru/ фонд 1742, опись 1, дело 31665 „Садовская Софья Станиславова”.]

Zjazd z lipca 1909 roku, któremu patronował Wacław Sieroszewski, ujawnił kolejne różnice między organizacjami. Pokłócili się „narodowcy” z „postępowcami”. Ci pierwsi przeforsowali, by w uchwale zjazdu znalazły się zapisy nawołujące „przeciw wyjazdom na studia do wyższych szkół w Rosji”. Postępowcy, wśród nich Sadowska, chcieli, by kwestię tę pozostawić uznaniu samych kandydatów na studia. Zofia napisze o tym czasie:

W 1910 roku [sic!] wyjeżdża jako delegatka młodzieży akademickiej na ogólny studencki zjazd do Zakopanego, zwołany dla walki o wyższe uczelnie polskie w zaborze rosyjskim. Zostaje wybrana na wiceprzewodniczącą zjazdu, przemawia w obronie szkoły średniej i wyższej, za co po powrocie do Petersburga zostaje aresztowana i osadzona w więzieniu zwanym Litewskim Zamkiem.

Oprócz więzienia grozi jej wydalenie ze studiów, co spotkało Janusza Olszamowskiego, syna Janiny, związkowej koleżanki Zofii. Olszamowski latem 1910 roku został aresztowany i osadzony na krótki czas w więzieniu. Kiedy wyszedł na wolność, wyrzucono go z uniwersytetu. „W drodze łaski pozwolono mu studiować i zdawać egzamin w Kazaniu” – wspominała jego matka. Sadowska opuszcza areszt po wpłaceniu kaucji, ale to nie koniec jej problemów.

Kilka miesięcy później do jej mieszkania w reprezentacyjnej kamienicy na ulicy Fontanki wchodzi w nocy policja. Prasa podaje, że podczas przeszukania „zabrano korespondencję prywatną”. Rewizji dokonano też u kilku innych działaczy polonijnych. Czy to pokłosie śledztwa w sprawie strajku szkolnego? Zofia Sadowska pisała o sobie, że przewodniczyła „kompletowi sądowemu dla spraw »łamistrajków« w walce o polską szkołę” i „kierowała tajną organizacją pomocy więźniom politycznym”, która zapewniała między innymi wsparcie dla polskich więźniów wysyłanych przez Petersburg do Archangielska. Powodów do aresztowania i prześladowań nie brakowało.

Mimo zagrożenia, zaangażowania w sprawy organizacyjne, a nawet konspiracyjne Sadowska jest pilną studentką. Pod koniec 1910 roku jako pierwsza w historii słuchaczka medycyny dostaje od Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego stypendium im. Walentego Koczorowskiego ufundowane przez zmarłego w 1878 roku lekarza i znanego filantropa, a niedługo później kończy studia z najwyższym odznaczeniem i zaczyna pracę nad doktoratem. „Dr Zofia Sadowska, warszawianka, w celach specjalizacji naukowej i dla otrzymania stopnia doktora medycyny pozostała przy klinice chorób wewnętrznych instytutu lekarskiego w Petersburgu w charakterze młodszego ordynatora tej kliniki” – pisze w następnym roku „Kurier Warszawski”. Jeszcze w 1911 roku zostaje członkinią Związku Polskiego Lekarzy i Przyrodników. Na XXXII posiedzeniu związku w programie widnieje wykład doktor Sadowskiej o najnowszych metodach rozpoznawczych zapalenia nerek. Jest rok 1914, a pani doktor właśnie z sukcesem obroniła doktorat.

Tytuł rozprawy dyplomowej: O diejstwi proteinogennych ’aminów’ na perifericzeskie sosudy (O wpływie niebiałkogennych aminów na naczynia obwodowe). Obrona trwa około godziny. Komisja, doceniając „wysoką naukową wartość i samodzielność przedstawionej pracy naukowej, zważywszy świetność obrony, jednomyślnie przyznała lekarzowi Zofii Sadowskiej stopień doktora medycyny”. O wydarzeniu donosi polska prasa:

W petersburskiej akademii wojskowo-lekarskiej odbyła się obrona rozprawy popularnonaukowej Wpływ na system krwionośny substancji rozpadu białka [sic!] przez pannę Zofię Sadowską na stopień doktora medycyny.

Panna Sadowska po obronie rozprawy uzyskała ten stopień. Jest ona pierwszą Polką, która taki tytuł w Petersburgu otrzymała.

Nowa doktorka jest rodem z Warszawy. Uczęszczała tu do gimnazjum, które ukończyła ze złotym medalem. Po zdaniu egzaminu dodatkowego w gimnazjum męskim wstąpiła do petersburskiego żeńskiego Instytutu Medycznego, który ukończyła w styczniu 1911 roku. Od czerwca 1911 roku, po zdaniu z odznaczeniem egzaminów państwowych i otrzymaniu stopnia lekarza, panna Z. Sadowska do roku 1913 pracowała w klinice terapeutycznej prof. Smirnowa przy instytucji oraz w oddziale terapeutycznym Petropawłowskiego Szpitala Miejskiego. W latach 1912–1913 zdała egzaminy na stopień doktora medycyny. Od września roku 1913 jest doktorem szkolnym w prywatnym gimnazjum Kebke.

Jej fotografię publikuje wydawany w Warszawie „Tygodnik Ilustrowany”. Zofia przypomina na niej Marię Skłodowską-Curie ze słynnego zdjęcia Eugène’a Pirou – pewnie dlatego, że naukowczynie fotografowano w tamtych czasach w podobnych pozach. Pod akademicką togę z szerokimi klapami włożyła koszulę z wysokim kołnierzem, do tego obowiązkowo krawat. Lewą ręką podpiera głowę, prawą trzyma na otwartej książce. Patrzy prosto w obiektyw z pewną zaciętością. A może z irytacją?

Po obronie jedzie do leżącej nad Bałtykiem w okręgu kłajpedzkim Połągi, gdzie – jak donosi dziennikarz „Kuriera Poznańskiego” – „pani Zofia Sadowska, pierwsza kobieta lekarz z Petersburga”, przyjmuje pacjentów w dworku Kasztelanka przy ulicy Jagiellońskiej.

Zofia Sadowska po obronie doktoratu (1914 rok)

[„Tygodnik Ilustrowany” 1914, nr 25.]

Uzdrowisko należące do rodziny Tyszkiewiczów reklamowane jest jako idealne dla chorych na „rozstrój nerwowy”, ale i cierpiących na problemy z żołądkiem czy „choroby kobiece”. W czasie rekonwalescencji można jednocześnie odświeżyć kontakty towarzyskie i poznać nowych przyjaciół. Połąga kusi atrakcjami. W sezonie można się wybrać na wieczorek taneczny, jest teatr, nawet jeśli to tylko „wielka altana, sklecona z heblowanych desek”. Orkiestra „grywa wieczorami w parku kurhauzowym lub w sali koncertowej”. Spektakle odbywają się kilka razy w tygodniu, a zabawy taneczne co tydzień. W niedzielę kuracjusze chodzą na mszę z kazaniem w języku ojczystym. Kasztelankę, gdzie ordynuje Sadowska, otacza park, w którym właściciel terenu doktor Roman Skowroński wybudował halę gimnastyczną, plac do gry w krokieta, tenisa, a także do uprawiania gimnastyki i kołobieg.

Podobno Połąga jest obok Zakopanego najbardziej swojskim kurortem, tyle że dodatkowo „w Połądze czujemy się u siebie, przy tym nie słyszymy prawie szwargotu żydowskiego”.

To ostatnie „polskie” lato w uzdrowisku. Wczasowicze przyjeżdżają z różnych stron – z Królestwa, liczniej z guberni litewsko-białoruskich, Wołynia, ale również z Petersburga i głębi cesarstwa. Zdaniem Małgorzaty Omilanowskiej, autorki monografii kurortu, było to jedno z niewielu neutralnych miejsc spotkań kulturalnej elity polskiej. Miało opinię taniego, dlatego wszystkich martwi susza, która latem 1914 roku trwa wyjątkowo długo: produkty drożeją, a sprowadzanie zapasów jest wciąż skomplikowaną operacją logistyczną, bo do Połągi nie docierają pociągi.

Uzdrowisko zachwalane jest jako miejsce stworzone dla przepracowanych lub osłabionych. Pewnie dlatego przyjeżdżają tu panie Tworkowskie – owdowiała Maria wraz z dorastającą córką, również Marią, i jej młodszym bratem Edwardem. Towarzyszą im bona Wancbutterowa i służąca Józefa Pieczonka. Sprawozdawca sądowy po latach zanotuje:

W pensjonacie, w którym zamieszkała pani Tworkowska, poznała się przy stole wspólnym z drem Zofią Sadowską, która wprawdzie nie mieszkała w tym pensjonacie, ale się w nim stołowała. Wkrótce zawiązała się pomiędzy rodziną Tworkowskich a drem Sadowską bliższa znajomość.

Letnią praktykę Sadowskiej jako „lekarza kąpielowego” i pobyt pań Tworkowskich przerywa wybuch pierwszej wojny światowej. Tworkowskie wracają do Warszawy, a Sadowska jedzie do Petersburga przemianowanego na Piotrogród. Jak pisze w grudniu Czesław Jankowski, dziennikarz „Tygodnika Ilustrowanego”, „dzielna rodaczka nasza” sama kieruje szpitalem Rosyjskiego Czerwonego Krzyża, wykazując się samarytańską ofiarnością.

We wrześniu Sadowska, Stanisława Morawska i Aniela Jabłońska wystosowują list otwarty do Polek zamieszkałych w Piotrogrodzie, prosząc o pomoc dla polskich żołnierzy. W samym tylko Szpitalu Pietropawłowskim wśród dwustu trzydziestu rannych działaczki znajdują trzydziestu trzech Polaków, „którzy z najwyższą wdzięcznością przyjęli drobne oznaki narodowego zjednoczenia się z nimi”. Do zadań kobiet należy zaspokojenie ich potrzeb duchowych, „jak napisanie po polsku listu do rodziny, dostarczenie polskich gazet i książek, dostarczenie książki do nabożeństwa, medalika, krzyżyka zagubionego w boju, a tak bardzo kochanego przez nasz lud widomego znaku wiary”. „Mamy obowiązek to uczynić, dlatego wzywamy kobiety polskie do podjęcia tej pracy!” Wierzą, że uda się to zrobić bez zebrań, komitetów, narad, bo sprawa „mówi sama za siebie i wymaga tylko czynu i tylko serca!”.

Na początku 1915 roku Sadowska jedzie do Warszawy, gdzie obejmuje stanowisko chirurga w punkcie szpitalnym prowadzonym przez Czerwony Krzyż na Dworcu Wiedeńskim. Do pracy angażuje jako sanitariuszkę – mimo braku doświadczenia – młodą Tworkowską. Po trzech tygodniach jednak rezygnuje i wraca nad Newę. „Byłam przemęczona” – będzie tłumaczyć w przyszłości w sądzie, dodając, że gdy ustępowała, wszyscy jej dziękowali. Za kilka lat świadkowie procesów doktor Sadowskiej będą wspominać wizytę, którą składają w lazarecie brat młodej Tworkowskiej i jej wujek, znany warszawski chirurg Tadeusz Fafius. Oskarżenia, które kierują pod adresem Sadowskiej ze względu na jej niemoralną relację z młodą Tworkowską, wywołały – jak zgodnie będą mówić kierowniczka lazaretu Maria Trynarska i Kazimierz Łubiński, zarządzający warszawskimi punktami opatrunkowymi – „duży ferment”. Skandal na Dworcu Wiedeńskim zostanie przypomniany w latach dwudziestych, gdy o Sadowskiej będzie mówił już cały kraj.

Lekarka wraca do Piotrogrodu tuż przed wielką falą uchodźstwa, która jest efektem niemiecko-austriackiej ofensywy na froncie wschodnim i rosyjskiej propagandy namawiającej do ewakuacji ludności w głąb Rosji. Bieżeńcy docierają aż pod chińską granicę.

Do Piotrogrodu zmierza też doktor Fafius.

Dziennikarze donoszą, że z Warszawy idzie na Moskwę wielotysięczny tłum. Choć nie trzeba czytać gazet, aby uświadomić sobie skalę katastrofy. W Rosji powstają polonijne organizacje pomocowe. Największą jest Polskie Towarzystwo Pomocy Ofiarom Wojny (PTPOW), którego piotrogrodzki oddział organizuje na dworcach całonocne dyżury sanitarne – w ich obsługę angażuje się ponad sto dwadzieścia osób. To wciąż mało – prasa polskojęzyczna zachęca młodzież, by włączyła się w pomoc rodakom. W najgorszym momencie na piotrogrodzkie dworce będzie docierać ponad dziewięć tysięcy osób dziennie. Gdy sytuacja się uspokoi – pięćset. „To nie wędrówka narodów, (...) ale najboleśniejszy pochód nędzarzy” – notuje publicysta „Dziennika Petrogradzkiego” Jan Szczepkowski. Tygodnik „Sztandar” szacuje, że „wychodźców” może być nawet półtora miliona. Najtragiczniejszy jest los najmłodszych. Do Moskwy „przywożą do stu dzieci dziennie, porzuconych przez rodziców”.

W mieście brakuje jedzenia. „Dziennik Petrogradzki” w rubryce „drożyzna” relacjonuje: „10 maja – brak kaszy”; „11 maja – mięsa wołowego nie będzie”. Po kilku dniach pojawia się informacja, że cukier zastąpią karmelki, a lotnicy z przymusu stali się jaroszami, bo jedzą „na zmianę mleko i kartofle”. Nieuprzywilejowani mieszkańcy odżywiają się jeszcze gorzej.

Za pomoc medyczną odpowiada miejscowe stowarzyszenie lekarskie, ale brakuje rąk do pracy, bo mężczyzn zmobilizowano. Kiedy – jeszcze w lutym 1915 roku – PTPOW organizuje przytułek dla dziecięcych ofiar działań wojennych, opiekę nad domem pracy i gospodą powierza Związkowi Równouprawnienia Kobiet Polskich.

Na posiedzeniu komitetu w dn. 19-go sierpnia zostały zadecydowane następujące sprawy: z powodu, że z przytułków miejskich wygnańcy są wysyłani w przeciągu siedmiu dni, postanowiono jak najprędzej otworzyć centralny przytułek w mieście na kilkaset osób dla wygnańców Polaków oraz schronisko na sto sześćdziesiąt osób w Pargołowie dla rodzin i starców. Upoważniono panią d-rową Sadowską do zorganizowania stałej pomocy lekarskiej.

Zofia zakasuje rękawy fartucha i przystępuje do pracy. Pełni funkcję przewodniczącej sekcji sanitarnej PTPOW. Sekcją dziecięcą zajmuje się żona Maksyma Gorkiego – Jekatierina Pieszkowa. Większość instytucji tworzonych przez PTPOW prowadzą kobiety. Schroniskiem dla matek z dziećmi w Terijokach zarządza Maria Gałczyńska (za kilkanaście lat stanie się pierwowzorem postaci Michaliny Ostrzeńskiej w Nocach i dniach Marii Dąbrowskiej), podobnym przytułkiem – koło pań, żłobkiem zajmuje się tłumaczka Melania Bersonowa, a domem pracy – twórczyni pierwszej żeńskiej apteki Antonina Leśniewska. Jedynie składem obuwia kieruje mężczyzna – Cezary Witort, ale w parze z Marią Nowodworską.

Już 18 sierpnia Sadowska tworzy z lekarzy wygnańców sekcję sanitarno-lekarską. Otwiera też punkty medyczne: jeden na Dworcu Warszawskim, drugi przy siedzibie PTPOW na ulicy Grochowskiej i trzeci, którym bezpośrednio zawiaduje, „dla przychodnich chorych oraz oględzin zdrowotnych” – nazywa go schroniskiem centralnym. Ośmiu lekarzy ma pod opieką trzydzieści instytucji PTPOW: przytułki, bursy dla młodzieży, żłobki, później także schronisko dla bezdomnych, a wszystko za darmo – chorzy nie płacą nawet za lekarstwa. Dwa tysiące miesięcznie interwencji „na miejscu”, do tego ponad tysiąc wyjazdów. Większość uchodźców przyjechała z Królestwa, to aż sześćdziesiąt procent wszystkich pacjentów. Dorośli najczęściej chorują „na kiszki”. Dzieci na odrę, szkarlatynę, zapalenie płuc. Specjalnie dla nich Sadowska zakłada Dom Izolacyjny w Leśnem. Niestety prawie połowa małych pacjentów umiera.

„Sekcja sanitarno-lekarska pod kierunkiem d-ra Z. Sadowskiej obsługuje trzy ambulanse, z których pomocy korzysta przeciętnie tysiąc pięćset osób miesięcznie”, poza tym doktor „roztacza opiekę (przeważnie stałą) nad szeregiem schronisk i przytułków”. W końcu zasiada również w komitecie głównym PTPOW, który wydaje okólnik nakazujący, by wszystkie polskie instytucje pomocowe „bezwzględnie podlegały zarządzeniom sekcji sanitarnej i jej prezesa” – czyli Sadowskiej.

Prasa podkreśla, że „zadbano o względy sanitarne i ochronę tych, których los pędził przed siebie”. Według „Sztandaru” to zasługa „dzielnej i znanej działaczki naszej, doktora medycyny Zofii Sadowskiej, która potrafiła od razu sprawę całą wziąć w swoje ręce i wkrótce z nakładem wielkiej pracy i osobistego poświęcenia doprowadzić do pięknego rezultatu”. Do artykułu załączono zdjęcie – to samo, które publikowano w gazetach w związku z obronionym przez lekarkę doktoratem. Sadowska smutno spogląda w obiektyw znad książki.

W kolejnych miesiącach „Sztandar” zamieszcza fotografie z burs, ochronek, warsztatów. Na wszystkich niemal sami mężczyźni.

Skala tragedii przytłacza. W 1916 roku po fali uchodźców przychodzi czas na poszukiwania bliskich – komitet każdego dnia przyjmuje ponad trzysta zapytań o zaginionych. Zbierane są fundusze na rzecz uchodźców, ale i „na powrót do kraju”. Powstałe wtedy organizacje, które obok pomocy uchodźcom zajmowały się działalnością polityczną, miały różne wizje drogi do polskiej niepodległości. Nieuchronny był konflikt między zwolennikami ścisłej współpracy z Rosjanami a separatystami uznającymi, że Polska może odzyskać suwerenność, tylko pozostając w opozycji wobec wschodniego mocarstwa. Dodatkowo środowisko było skonfliktowane klasowo. Józef Kożuchowski, rzutki przedsiębiorca, po latach klarownie opisze podział środowiska polonijnego: „Emigracja polska rozdzielała się na dwa obozy: dawna – przedwojenna, zarobkowa” i „nowa emigracja przymusowa, częściowo polityczna”.

17 marca 1916 roku „na ostre zapalenie mózgu” umiera Stanisława Morawska. „Znów przybywa jeden krzyż więcej w tym lesie mogił polskich, jakie sieją nam ostatnie lata wstrząśnień wojennych i srogich losów” – pisze ktoś w opublikowanym w „Gazecie Polskiej” wspomnieniu. Zdaniem autorki (autora?) na tle szarej, skupionej na „zawodowych troskach i wysiłkach” i tracącej „sprężystość wysiłku narodowego” Polonii petersburskiej Morawska lśniła szlachetnością. Uczyła młodych „w fatalnych dla ich duchowości polskiej warunkach”, a jej „apostolska” dusza sprawiała, że młodzież ją kochała, wdzięczna za to, że potrafiła „ożywić ją wzniosłymi wspomnieniami wielkiej naszej historii i natchnąć lepszą wiarą”. Morawska, podobnie jak Sadowska, angażowała się w pomoc bieżeńcom, prowadząc „dział statystyczny i rejestracyjny rannych”. Do końca życia miała nadzieję, że będzie żyć w niepodległej ojczyźnie.

Żałośnie mówiła: „oh, aby nie umrzeć tu, by wrócić”. I nie wróciła. Ale uroczysty pogrzeb – przy udziale szkół polskich i licznie zebranej kolonii piotrogrodzkej – daje nam rękojmię, że choć złożone tymczasem w podziemiach kościoła św. Katarzyny – prochy śp. St. Morawskiej przewiozą po wojnie do kraju ci, co jej na obczyźnie tyle zawdzięczali.

W 1923 roku dla uczczenia dnia imienin „najukochańszej nauczycielki i najdroższego przyjaciela” doktor Sadowska za sto tysięcy marek polskich kupi jedną z cegiełek wawelskich. To patriotyczny gest. Dochód z ich sprzedaży zostanie przeznaczony na konserwację Wawelu. Wykupi je ponad sześć tysięcy osób, a nazwiska większości darczyńców zostaną wmurowane w fortyfikacje wzgórza. Niestety z jakiegoś powodu cegiełka „pamięci Stanisławy Morawskiej” najprawdopodobniej nigdy tam się nie znalazła – w spisach nie została odnotowana ani Sadowska, ani Morawska. W 1953 roku z wawelskiego muru zniknie większość cegiełek. Dzisiaj zaledwie siedemset z ponad sześciu tysięcy tablic przypomina o darczyńcach. Niewiele na nich nazwisk kobiet. Nie ma też Stanisławy Morawskiej.

Kobiety Polki

Wydarzenia z warszawskiego lazaretu, w wyniku których doktor Sadowska musiała zrezygnować z pracy, mają swoje reperkusje także w Piotrogrodzie. Do grona jej przeciwników dołącza ksiądz Antoni Około-Kułak. W polskiej kolonii to bardzo znana postać, społecznik i patriota, a w czasie wojny wiceprezes piotrogrodzkiego oddziału Polskiego Towarzystwa Pomocy Ofiarom Wojny. Kierował w nim biurem pracy, zapomóg, wydziałem paszportowym, poszukiwaniem zaginionych i korespondencją z zagranicą. Świadkowie zapamiętali, że ksiądz „bardzo energicznie występował przeciwko praktykom doktór Sadowskiej”.

Lekarka nie ma zapewne wiele czasu na zajmowanie się oskarżeniami. W jej mieszkaniu spotykają się członkowie Naczelnego Polskiego Komitetu Wojskowego, organizacji stworzonej przez polskich żołnierzy z rosyjskiej armii. Postulują między innymi powołanie polskiej armii, a jak zauważa jej członek Ludwik Darowski, przyszły minister opieki społecznej, „u jednej działaczki (...) odbywała się konferencja poufna polsko-rosyjska (...). Tam była wysunięta konieczność niepodległości Polski”. Sadowską z tamtych czasów wspominać będzie jej koleżanka jako „zdolną, energiczną, patriotkę, pełną zapału”.

W 1917 roku – kolejnym roku wojny – działaczki organizują akcje charytatywne na rzecz polskich żołnierzy. 14 listopada odbywa się koncert symfoniczny, wśród zapraszających są panie z arystokracji – księżna Lubomirska, hrabina Krasicka z córką, hrabina Olizar, pani Pfeifferowa, hrabina Sobańska, jest też doktor Sadowska. W grudniu na łamach „Dziennika Polskiego” pojawia się informacja, że panie z towarzystwa będą wydawać bilety na zabawę sylwestrową Stowarzyszenia Przyjaciół Żołnierza Polskiego dla „inwalidów-Polaków”. Wieczór sylwestrowy organizują również w salonach Domu Polskiego „Zgoda” panie z „komisji poborowej przy Naczelnym Komitecie Wojskowym”. Atrakcje: kabaret artystyczno-literacki i komedia Stefana Kiedrzyńskiego Wolna kobieta. Jedną z organizatorek jest Zofia Sadowska, ale i księżna – Maria Ksawera Drucka-Lubecka. Młoda lekarka obraca się w najlepszych kręgach polskiej emigracji. Z księżną Lubomirską połączy ją przyjaźń, a do Czerlan, rodowej siedziby Druckich-Lubeckich, będzie jeździć jeszcze w latach trzydziestych.

Rok 1918 jest dla wszystkich wyjątkowy. Z różnych przyczyn – Zofii umiera matka.

Zofia [sic!] z Kuczkerów I v. Sadowska II v. Kowalkowska, wdowa, po krótkich cierpieniach zmarła dnia 14-go marca 1918 r., przeżywszy lat 65.

W nieobecności córki pozostała rodzina zaprasza krewnych, przyjaciół i znajomych na wyprowadzenie zwłok z kościoła św. Krzyża dn. 17-go marca, t.j. w niedzielę, o godzinie 3-ej po południu, na cmentarz powązkowski do grobu rodzinnego

– donosi „Kurier Warszawski”. Sadowska nie może wyjechać z Piotrogrodu nawet na pogrzeb matki. Choć na początku marca 1918 roku mocarstwa podpisały traktat brzeski, kończący udział Rosji w wojnie, granica wciąż jest zamknięta dla tych, którzy chcą wrócić do ojczyzny. A po rewolucji październikowej prawie każdy marzy o wyjeździe. Piotrogród pogrąża się bowiem w kryzysie i chaosie. Olszamowska będzie wspominać po latach obraz udręczonego miasta:

Ulice puste, brudne. Zdechłe konie, walające się na bruku, sklepy puste, bez kupujących. Potem wyszedł nakaz, że sklepy i towary są własnością rządu, więc pozamykano wszystkie. (...) Na ulicach ukazywały się czasem samochody, wiozące bolszewików i ich wesołe towarzyszki. W domach bramy kazano zamykać o ósmej, a ponieważ zegary posunięto o dwie godziny, więc o szóstej ruch prawie ustawał. (...) Na ulicach panie o wyglądzie arystokratycznym sprzedawały kostki cukru, ciastka i bułki, wykrzykiwały nazwy gazet. Potem gazety przestały wychodzić, pozostała tylko sowiecka „Prawda”. Sądy przestały funkcjonować, szkoły i uniwersytet zamknięte (...). Z trudem dostawało się mąkę, z której piekło się chleb, jakąś okropną rybę „wobłę”, z której gotowano zupę, i wreszcie śledzie.

Jednak żeby wyjechać, gdy granice będą już otwarte, trzeba zdobyć przepustkę. Jest niebezpiecznie, więc lepiej wracać małymi grupami przez Ukrainę, Krym, Odessę. Sadowskiej się udaje: dociera do Warszawy z przyjacielem i przemysłowcem Stanisławem Pfeifferem oraz z księciem Stanisławem Lubomirskim.

Warszawa nie jest zachwycona przyjazdem rodaków z Rosji. Janina Olszamowska napisze we wspomnieniach, że powitanie należało raczej do chłodnych:

Spodziewaliśmy się serdecznego przyjęcia. Niestety, było inaczej. Najpierw skierowano nas nie na dworzec, tylko do baraków na Powązki. Już to samo bardzo przykre wywarło wrażenie na stęsknionych stolicy. Mimo że władze były zawiadomione o naszym przybyciu, było ciemno, zimno, nawet wody gorącej na herbatę nie było.

Maria Dąbrowska, wtedy początkująca dziennikarka, pod datą 11 września 1918 roku notuje w dzienniku:

Wieczorem u p. Sob[ańskiej], która urządza Bursę Ochrony Kobiet i jest „zagoniona”. Była tam dr Sadowska, która tylko co przybyła z Rosji, dziwna blondynka, energiczna, wygadana i jakaś „męska”.

Sadowska nie ma w Warszawie bliższej rodziny, a znalezienie lokum bez odpowiednich znajomości jest zadaniem niełatwym. 14 września daje ogłoszenie w prasie: „Poszukuję mieszkania umeblowanego 3-4-5 pokojów w Śródmieściu”. Na razie zatrzymuje się w Hotelu Europejskim. Później – przez chwilę – mieszka prawdopodobnie u zaprzyjaźnionych Tworkowskich.

Znajduje w końcu lokal na ulicy Mazowieckiej pod numerem siódmym. W kamienicy ma swoją siedzibę między innymi Polski Komitet Opieki nad Jeńcami. Mieszkanie lekarki stanie się ważnym miejscem dla ruchu emancypacyjnego. Nieprzypadkowo Pierwszy Klub Wyborczy Kobiet Polskich znajdzie się pod tym samym adresem.

Wszyscy przeczuwają nadchodzącą niepodległość. 10 listopada w Muzeum Przemysłu i Rolnictwa odbywa się wiec z udziałem około tysiąca osób, zorganizowany przez Centralny Komitet Równouprawnienia Politycznego Kobiet Polskich. Sadowska wygłasza na nim referat poświęcony prawom wyborczym. Zebrani „uważają polityczne równouprawnienie kobiet za fakt dokonany i żądają natychmiastowego powołania kobiet do prac państwowotwórczych”. Wzywają Radę Regencyjną do ustąpienia i opowiadają się za rządem stworzonym przez Piłsudskiego.

Następnego dnia wielkie wydarzenie – działaczki składają wizytę Marszałkowi.

Wódz Naczelny Józef Piłsudski przyjął delegację organizacji kobiecych w osobach d-ra J. Budzińskiej-Tylickiej, M. Eysmonttowej i d-ra Zofii Sadowskiej, które przedstawiły żądania kobiet wejścia do tworzącego się rządu. Jako kandydatki na ministrów przedstawiły w imieniu kobiet polskich: d-ra fil. Zofię Daszyńską-Golińską i Zofię Moraczewską, jako siły wysoce uzdolnione i fachowo wyrobione.

Wódz Naczelny odniósł się z całą życzliwością do delegacji, zaznaczając, że z radością stwierdził w rozmowach z przedstawicielami różnych stronnictw i ugrupowań zupełną jednomyślność odnośnie do przyznania kobietom praw politycznych. Oświadczył, że obecnie uwzględnienia kandydatur kobiecych przy podziale tek ministerialnych uskutecznić się nie da, jest to wszakże zupełne możliwe przy organizowaniu rządu powołanego przez Konstytuantę. Na żądanie delegatek, aby kobiety zostały powołane na stanowiska wiceministrów, Wódz skierował delegację do Prezesa Rady Ministrów.

Podobno wódz, uśmiechając się pod wąsem, wyraził nadzieję, że Polki nie pójdą śladem fińskich koleżanek, których pierwszą inicjatywą był projekt ustawy o prohibicji.

24 listopada w siedzibie klubu wioślarek (również Mazowiecka 7), którego prezeską jest Justyna Budzińska-Tylicka, odbywa się zebranie „pierwszego wyborczego klubu kobiet (...) o zabarwieniu wyraźniej feministycznym”. W skład komisji organizacyjnej wchodzą: ceniona graficzka Zofia Stankiewiczówna, budząca kontrowersje „zapiętym na ostatni guzik męskim strojem i krótko obciętymi włosami” przedsiębiorczyni Wanda Herse, Zofia Sadowska i socjalistyczna działaczka, a wkrótce sekretarka stowarzyszenia Hanna Paschalska. Budzińska-Tylicka zostaje wybrana na przewodniczącą posiedzenia. Sadowska zajmuje miejsce w zarządzie klubu i wygłasza zagajenie: