Pandrioszka - Krystyna Kurczab-Redlich - ebook + audiobook + książka

Pandrioszka ebook i audiobook

Krystyna Kurczab-Redlich

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Tytułowa Pandrioszka to tragikomiczna hybryda: połączenie kojarzonej z nieszczęściem puszki Pandory i matrioszki - tradycyjnej rosyjskiej zabawki zbudowanej z włożonych jedna w drugą drewnianych lalek. Tak oryginalne określenie stworzone przez autorkę stanowi udaną puentę jej fascynującego, jakże złożonego opisu przemian obyczajowych, społecznych i politycznych w Rosji lat 90. ,,Pandrioszka" to znacznie więcej niż wnikliwy, miejscami do bólu przejmujący reportaż z Czeczenii. K. Kurczab-Redlich z fotograficzną dokładnością pokazała życie przeciętnego Rosjanina, oddając nie tylko wygląd, ale i ducha miejsc, które zwiedziła jako korespondentka zagraniczna. Co tak naprawdę skrywa najgłębsza, rzadko pokazywana Polakom warstwa lali pandrioszki? ,,Nic tutaj nie jest podobne do tego samego gdzie indziej".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 399

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 20 min

Lektor: Katarzyna Nowak

Oceny
4,7 (264 oceny)
204
51
9
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NataliaWojtasinska

Nie oderwiesz się od lektury

Wersja audio Słodko - gorzka opowieść o kraju, który autorka zdaje się tak samo kochać, jak go nie lubić... Nie jest to książka geopolityczna, nie zawiera ogromu wiedzy jak w książce do historii, ale jest to znakomita opowieść o miejscu w którym autorce przyszło się "zasiedzieć", opiwieść o wojnie, opowieść o szczelinach w duszy przez które wsączyło się zło. Najlepszą, ale wstrząsająsą, uderzającą i wgniatającą w fotel są opisy wojny w Czeczeni... Ogrom zła i okrucieństwa, jest ...(brak tu słowa jest celowy, bo nie ma takich słów) Pani Redlich zrobiła wielką rzecz... Dała głos ofiarom. W świecie bez internetu, bez telefonu ( bo trudno o prąd z bombardowanym mieście, a zresztą i tak by najeźdźcy chyba albo zabrali albi chociaż rozstrzelali) dała tym ludziom mówić. Z każdej strony czuć jak wielką klasę i wielkiego ducha ma ta niewielka posturą kobieta.
20
Bagio

Nie oderwiesz się od lektury

każdy powinien przeczytać tą książkę. Każdy musi znać prawdę o krwawej,rządnej władzy matuszce Rasiji. Jest genialna. Wydarzenia ponad 20 lat temu, powtarzają się.
20
Radeba

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka. Szkoda, że język rosyjski lektorki (skądinąd przemiły głos i nienaganna dykcja) przyprawia o ból zębów - ewidentne niedopatrzenie wydawcy. Historia napadów ruskiej swołoczy na Czeczenię wiele tłumaczy z obecnej agresji wobec Ukrainy.
10
chicaJola12

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00
AleksandraMarikaMalec

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo polecam .
00

Popularność




Krystyna Kurczab-Redlich

Pandrioszka

Saga

Pandrioszka

Wydanie II, poprawione i rozszerzone

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2000, 2022 Krystyna Kurczab-Redlich i SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728317808

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Fragmenty niektórych recenzji i wypowiedzi na temat książki Krystyny Kurczab-Redlich Pandrioszka

„Pandrioszka jest książką ważną i w wielu swoich fragmentach bardzo przejmującą. Czuje się za nią duży zapas wiedzy autorki, zgromadzony podczas długich lat pobytu w Rosji, zapas przeżyć i doświadczeń. (...) Autorka ma nie tylko bystre, czujne oko, ale i równie ważny dla reportera – dobry słuch. (...) Krystyna Kurczab-Redlich stara się przekazać rosyjską rzeczywistość tak, jak ją widzi człowiek myślący po rosyjsku, rozumujący po rosyjsku”.

Ryszard Kapuściński

„Wiosną 2000 roku książka wyszła w Warszawie. Jest próbą uświadomienia, pojęcia rozumem i sercem kraju, narodu. Rezultat: krytyczny raport o Rosji, o „niepojętej, odpychającej i przyciągającej inności”. Autorka – sądząc po książce – lubi Rosjan, lubi bez lizusostwa, lecz bezapelacyjnie nie lubi władzy.

Pandrioszka Krystyny Kurczab-Redlich opisuje Rosję i Rosjan z taką przenikliwością i głębią, z jaką nie może się równać klasyczna w tej materii książka Rosjanie Hedricka Smitha”.

Lew Rojtman, Radio Swoboda

„To książka niezwykła i bardzo interesująca. Na szczególną uwagę zasługuje odmienny od dotychczasowych, głębszy i wspaniale napisany reportaż z Czeczenii”.

Zbigniew Brzeziński

„Pandrioszka odznacza się na tle wszystkiego, co publikuje się na temat Rosji i Czeczenii, i dlatego uważam, że zasługuje na jak największy rezonans”.

Jerzy Giedroyc

„Takiej książki o Rosji jeszcze nie było. Niezwykle interesująca i – momentami, w niemal poetyckiej prozie reportażu z Czeczenii – nowatorska”.

Czesław Miłosz

„Książka jest wstrząsająca miejscami, nieraz wzruszająca, stale fascynująca – przez pasję do faktu, do ludzi, do miejsc. Książka fascynująca, ale i straszna – bo prawdziwa. Taką książkę trudno zapomnieć”.

Bronisław Geremek

„Krystyna Kurczab-Redlich napisała książkę o dzisiejszej Rosji, jakiej dotąd u nas nie było”.

Teresa Torańska

„Krystyna Kurczab-Redlich jest świetną dziennikarką i reporterką. Ma dobre pióro i wyostrzoną wrażliwość. Reportaże z Czeczenii odkrywają także jej dziennikarskie (nie waham się użyć tego słowa) bohaterstwo. I jest obserwatorem znakomitym...

Polacy, jak wiadomo, są bardzo dobrymi dziennikarzami: wyróżnia ich równowaga między racjonalnym a emocjonalnym. Krystyna Kurczab-Redlich umie tak patrzeć, bez uprzedzeń, i otwiera czytelnikowi nowe sposoby postrzegania i możliwości zrozumienia. Jest mądra, serdeczna, odważna i bardzo kobieca...”

Karin Wolff

„Ukazała się niezwykła, a zgoła inna pozycja – polskiej reporterki, Krystyny Kurczab-Redlich, która przesiedziała wśród Rosjan całe lata. Rosja Krystyny Kurczab, obrazowana z przyjaźnią, ale i wiwisekcyjną wnikliwością, przytłacza...”

Stefan Bratkowski

„Lektura zaiste niezwykła – dla kogoś przyzwyczajonego do uładzonej analizy i odważonych przymiotników. Te dynamiczne zbitki emocji i faktografii, z pozoru nie próbujące osądzać, ale których osąd sam niejako naturalnie wynika – stanowią o sile tekstu.

Tak dokonuje się na naszych oczach wiwisekcja, w kilku odsłonach, tytułowej Pandrioszki – Matuszki Rossiji”.

Tomasz Turowski, były minister pełnomocny ambasady polskiej w Moskwie

„To najlepsza współczesna książka o współczesnej Rosji. Książka, za którą należą się autorce specjalne podziękowania”.

Jacek Kaczmarski

Wstęp do drugiego wydania

Zetknięcie z Rosją to wielkie przeżycie.

Najpierw – zachwyt. Bajeczne kształty i kolory cerkiewnych kopuł; urzekająca miękkość rosyjskiej frazy; romantyzm pieśni; doskonałość aktorów i reżyserów filmowych; tłumy w teatrach; serdeczność otoczenia; oszałamiający kolorami folklor na wystawowej ulicy Moskwy, Starym Arbacie, gdzie trudno się oderwać od urzekającej kolorystyki typowych dla Rosji lalek – matrioszek (w jednej barwnej lalce druga taka sama, w niej jeszcze jedna, i tak do najmniejszej)...

Potem – opamiętanie. Gorzki smak rosyjskiego życia na co dzień: sroga bezduszność urzędników, okrucieństwo władz, nieprzychylność aury, nie tylko tej związanej z klimatem, odmienność ludzi.

I wreszcie – kapitulacja. Niezrozumienie. To, co widzę i czego doznaję, domaga się wyjaśnienia. Odpowiedzi na natrętne: dlaczego? Dlaczego to, co początkowo wydawało się bliskie, z czasem się oddala? Dlaczego blask kopuł blednie wobec powszechności cierpienia i dlaczego tego cierpienia jest tu tak wiele? I dlaczego dla cierpiących jest ono oczywiste? I dlaczego się nie buntują?

Spod pięknych barw matrioszki wyzierają nieszczęścia, strach, przerażenie, każda kolejna cząstka malowanej zabawki to kolejny dramat. Matrioszka po otwarciu jest jak puszka Pandory, hybryda Dobra i Zła: PANDRIOSZKA.

Ta książka to zapis obserwacji, próba nazwania i określenia rzeczywistości rosyjskiej, w jakiej przyszło mi żyć przez wiele lat. Ta rzeczywistość, i tak trudna do opisania wcześniej, za czasów imperium radzieckiego, stała się jeszcze trudniejsza, gdy imperium się rozsypywało w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, a więc wtedy, gdy się tam znalazłam. Był to już koniec pieriestrojki, końcowe lata panowania pierwszego i ostatniego prezydenta ZSRR Michaiła Gorbaczowa, początki władzy pierwszego prezydenta Rosyjskiej Federacji Borysa Jelcyna oraz wprowadzanej przezeń demokracji. A potem – rozkwit i uwiąd: tak jego władzy, jak i demokracji.

Jak wyglądała Moskwa tamtych lat, jak się zmieniała, jak czuli się w tym Rosjanie – na wszystko to patrzyłam z bliska, mieszkając w zwykłym moskiewskim domu, jeżdżąc metrem, kupując na zwykłych, siermiężnych moskiewskich bazarach. Nie finansowała mnie żadna redakcja, swą ciekawość opłacałam sama. Żyłam najzwyczajniej wśród zwykłych ludzi. Z czasem pojmowałam ich lepiej, bo często czułam to, co oni: poniżenie, bezradność, strach. Tak wiele o nim w tej książce piszę, bo usiłując pojąć, skąd się bierze, usiłowałam go i oswoić.

I byłam w Czeczenii. Tuż po tym, jak przestały na nią spadać bomby.

Byłam długo. Wracałam często.

Co się zmieniło od tamtych lat, od pierwszego wydania Pandrioszki (2000)? W istocie rzeczy – niewiele. Do uszu przykleiły się nieobecne kiedyś telefony komórkowe, rozmnożyły bary i kawiarnie, nie trzeba już okazywać dokumentu przy zmianie waluty, Moskwę zalała jeszcze większa niż kiedyś ilość luksusowych samochodów.

Istota rzeczy, stosunek władzy do narodu, jeśli uległ zmianie, to na niekorzyść tego ostatniego. Poszerzył się obszar bezprawia i strachu. Ale – o paradoksie! – odżyło i okrzepło mocno zachwiane za czasów Jelcyna poczucie dumy narodowej. Wzmacnia ją codzienna propaganda, usypiając wątpliwości, jak hipnoza. Nowy prezydent, Wielki Hipnotyzer, podporządkował sobie wolne media, sparaliżował dekretami tworzenie partii niezależnych od władzy, zlikwidował opozycję. Kipiąca kiedyś namiętnościami Duma (parlament rosyjski) dziś przypomina skute lodem jezioro. Odradza się wszechwładza jednej partii, powstają masowe, prorządowe organizacje młodzieżowe, a nawet dziecięce. Oddziały młodych faszystów bezkarnie zabijają tych, którzy wydają im się inni, obcy. Ich hasło: Rosja dla Rosjan!

Do więzień trafiło kilkudziesięciu naukowców uznanych przez FSB za szpiegów na podstawie sfałszowanych dokumentów. Kolejny rok w straszliwych warunkach łagru o zaostrzonym reżimie Michaił Chodorkowski – były magnat, właściciel potęgi naftowej Jukos – odbywa karę za to, że ośmielił się popierać ruchy demokratyczne w Rosji.

Wojna w Czeczenii, którą Władimir Putin rozpoczął w 1999 roku jako „operację antyterrorystyczną”, była tak okrutna, że poprzednią (1994–1996), opisywaną w tej książce, Czeczeni określają jako „kwiatuszki”. Teraz bomby na Grozny już nie padają, przeciwnie – zaczęła się odbudowa miasta, tyle że w warunkach terroru prokremlowskiej władzy czeczeńskiego prezydenta Ramzana Kadrowa. Obie wojny pochłonęły ćwierć miliona ludzi, w tym 42 tysiące dzieci. Kilkaset tysięcy Czeczenów stało się uchodźcami.

Pierwsze wydanie Pandrioszki kończyło się – proroczymi, niestety – słowami:

Przy narastającej (na własne żądanie) izolacji Rosji od Zachodu rozwinie się w niej najprawdopodobniej autorytaryzm władzy, przy którym czasy Jelcyna wydadzą się łaskawą demokracją. Liczba aresztów raczej nie zmaleje.

Wielki Hipnotyzer, rozpoczynający rok wyborów prezydenckich w Rosji jako najpoważniejszy kandydat do kremlowskiego fotela, nakazał ponownie wmontować w ścianę urzędu Federalnej Służby Bezpieczeństwa na Łubiance (zdjętą w porywie demokratyzacji) tablicę ku czci Wielkiego Mistrza KGB Jurija Andropowa.

Matrioszka już się nie uśmiecha. Puszka Pandory szeroko otwarta...

***

Mijają lata. Pisarze, historycy, socjolodzy, dziennikarze wreszcie, usiłują pojąć, jak to możliwe, by po dramatycznych doświadczeniach faszystowskiego i komunistycznego totalitaryzmu na jednej szóstej globu mogła spokojnie odradzać się dyktatura. Świat zadaje sobie pytanie, gdzie ta rosyjska inność się zaczyna, w którym miejscu pokonała historię i czy kiedykolwiek się skończy.

Podstawowa mądrość, jaką nabędą, zamknie się w rozkazie danym własnemu rozumowi: niczego, co rosyjskie, nie porównywać z czymkolwiek innym. Bowiem żadna rosyjska kategoria psychiczna lub materialna nie ma nigdzie swego odpowiednika.

NIC TUTAJ NIE JEST PODOBNE

DO TEGO SAMEGO GDZIE INDZIEJ.

1 Życie

Na przykład dom.

Każdego przestrzegam: na mojej klatce schodowej śmierdzi. I od każdego – czy to cudzoziemiec, czy miejscowy – słyszę:

– Normalnie, jak w Moskwie.

Woniejąca klatka schodowa jest tu normą. Odchylenia od normy oczywiście się zdarzają. W stronę cywilizacji tej albo tamtej. W cywilizacji miejscowej nieprzyjemna woń bywa często akcentem zapachowym towarzyszącym pobojowisku z butelek, puszek i papierów. A u mnie tylko brzydko pachnie.

W cywilizacji importowanej, którą przeszczepiono tu w bardziej reprezentatywne miejsca, na przykład w domy dla cudzoziemców, klatki schodowe myje się kilka razy dziennie, zsypy na śmieci czyści się perfumowanym proszkiem, a dojście do windy wyścieła kolorowym chodnikiem. To strefy porządku pod strażą specjalną – dipkorpusy (domy dla dyplomatów i cudzoziemców pracujących w Rosji). Cóż, na całym świecie dyplomaci mieszkają w wyjątkowo dobrych warunkach. Tyle tylko, że te warunki zapewniają im własne państwa – ku chwale ojczyzny.

W Moskwie natomiast władze stworzyły tu i ówdzie raj dla cudzoziemców po to, by ich zbiorowo mieć na oku w wydzielonych enklawach oraz by za czystość i bezpieczeństwo zdzierać z nich ogromne pieniądze, na co cudzoziemcy oczywiście się godzą. Zdrowy na umyśle inostraniec nie zamieszka raczej w warunkach przeciętnego homo sovieticus.

Moja dobrowolność w tej kwestii jest przymusowa; jestem dziennikarką niezależną, to znaczy, że nikomu nie zależy na tym, by za mnie płacić. Jestem więc wolna i wolno mi płacić za siebie. Toteż wynajmuję mieszkanie za „zwykłe” pieniądze, wśród zwykłych ludzi.

W domu, w którym mieszkam, klatka schodowa nosi ślady pięknej przeszłości, najwidoczniej jest z „dobrego domu”. Schody przy wejściu są obramowane resztkami kamiennej ozdoby, windę zdobią stalowe ornamenty... Jakież trzęsienie cywilizowanej ziemi doprowadziło do tego, że kurz niemytego od lat kamienia grzęźnie dziś w gardle, w ściany wsiąkają ogromne kałuże uryny wydzielające zapach, który zdaje się te ściany podpierać jak słup, a szyby opancerzyła szarość wieloletniego brudu? Parapet zaś to mapa zaschniętej wódki i piwa, gdyż jego blat służy za stół okolicznym pijakom, bezdomnym i narkomanom.

Gdy się tu wprowadziłam, obdzwoniłam wszystkie działy rejonowego otdielenija błagoustrojstwa i wszędzie poinformowano mnie, że klatka schodowa jest zadbana, sprzątana i myta dwa razy w miesiącu, więc nie ma się o co pieklić. A nieczynna winda to nie ich działka... Oczywiście mogę udowodnić, jeśli znajdę odpowiedni trybunał od brudnych klatek schodowych, że schody – choć zamiatane – nie były myte od lat... Bo czy schody przecierane brudną szmatą zamoczoną w brudnej wodzie są myte czy nie? Sprzątaczka twierdzi, że aktywność, którą przedsięwzięła wobec schodów, należy określić jako mycie. Ja się upieram, że cel uświęcają środki, zwłaszcza środki „czystości”. Na to ona, że jak długo żyje (a widać, że długo), tak długo myje schody w powyższy sposób, i one są umyte. To ja na to, że one umyte są, ale pozostają brudne.

Podobnie sprzątaczka w Picundzie pastowała co jakiś czas brudną podłogę.

A specjaliści od remontów malują ściany, nie zdzierając wcześniej starych tynków.

Celem jest bowiem – jak i dawniej – nie osiągnięcie efektu, a wykonanie zadania zgodnie z planem.

Zadaniem nowej władzy było wprowadzenie ustroju demokratycznego, więc został wprowadzony. Na tej samej zasadzie, na jakiej myje się schody w moim domu. Aktywność, którą przedsięwzięto, tak się nazywa.

Ale schody pozostają brudne.

*

Dom, w którym mieszkam, budowano w czasach porządnych, krzepkich fundamentów. Nie ma w nim więc – częstej w innych moskiewskich budynkach – woni zatęchłej ziemi ze zbyt płytko drążonych wykopów, gdzie o piwnicach nie ma mowy. Mieszkania w budownictwie socjalistycznym na ogół są niewielkie, na ogół pozbawione piwnic, jako domowych magazynów, więc ziemniaki i cały dobytek przechowuje się na balkonach (jeśli są). Balkony natomiast zabudowuje się, uzyskując dodatkową, chronioną od deszczu przestrzeń. Materiały budowlane się kradło, bez trudu wynosząc je z fabryki, zakładu pracy czy budowy. Teraz są z tym problemy, bo fabryki unieruchomił wczesny (a może – niewczesny) kapitalizm, a na bazarach można dostać wszystko, tyle że za pieniądze.

Ponieważ materiały budowlane pochodziły z różnych miejsc, to i zabudowa balkonów różna. Tu szkło, tam dykta, tu deska żółta, tam ciemna – typowa mozaika w stylu Russian. A i metoda twórcza niejednolita: u jednego pana domu ręka pewna, u innego – notorycznie drżąca. Ale oto symbol NOWEGO: na domach i w gazetach ogłoszenia: stiek.balk. Czyli ostiekliwanie balkonow (szklenie balkonów). Gospodarka rynkowa!!!

W domu, w którym poprzednio mieszkałam, dominowała woń piwnicznej stęchlizny. Ale nie wszedł tam nikt niepożądany, domofon działał, windy jeździły. Wszędobylska administratorka Tamara Iwanowna nijak nie mogła wyjść z wprawy w dbaniu o dobro ogólne (dawniej też o nie dbała, co potwierdzono pieczęcią rejonowego urzędu bezpieczeństwa). Jej dusza społecznicy święciła tryumfy organizacyjne, uruchamiając psujące się ciągle windy, nadzorując sprzątaczki, domagając się niebotycznych sum za domofon oraz bacznie lustrując lokatorów. Ale był to dom spółdzielczy, a nie własność komunalna, jak moja obecna przystań.

Wszystkie domy podlegają starym, dobrym prawom. Należy do nich instytucja dyspozytora – technicznego opiekuna kompleksu domów. Kran przecieka, kontakt iskrzy, sufit zalali sąsiedzi – wystarczy zatelefonować i o każdej porze dnia czy nocy dyspozytor zadba o to, by odpowiedni majster zjawił się jak najszybciej i – jeśli naprawa wchodzi w zakres obowiązków administracji – wykonał pracę bezpłatnie. Usługi spoza zakresu wykona odpłatnie, a wtedy dyspozytor poinformuje, jaka powinna być ich cena. Pod opieką tych nieznanych z twarzy osób są wszystkie mieszkania, bez względu na ich status prawny. A zmienił się on bardzo: od początku lat dziewięćdziesiątych każdy, kto chciał, mógł swoje mieszkanie nieodpłatnie prywatyzować, biorąc tym samym część kosztów jego utrzymania na siebie...

Na specyfikę zapachów niestety to nie wpłynęło.

Z historycznego pochylania się nad tymi woniami pożytek niewielki, bo nie wiadomo, kto pierwszy zawinił: Dżyngis-chan? Car?

*

Domy mają szansę zmienić się na lepsze. Ale jest coś, co oby się nie zmieniło!

Swojskie, ulubione, moskiewskie METRO.

Muzeum sztuki, trakt handlowy, szkoła dobrych manier, centrum towarzyskie... Podziemne miasto, poddane regułom klasztornej niemal ciszy i czystości. Przystań zmęczonych i udręczonych oraz psów solidarnie dokarmianych prawie na każdej stacji.

Komunizm za wstęp do tego raju brał pięć kopiejek. Darmocha. Demokracja zarządziła modernizację; właśnie odbywa się zamiana odwiecznych żetonów na karty magnetyczne, każda po trzy ruble (czyli około 7 centów), więc niejeden pasażer woli iść pieszo...

Zwykli śmiertelnicy pokazują żetony lub karty fotokomórce. „Niezwykli” – emeryci, żołnierze, pracownicy rozmaitych przedsiębiorstw, władz (na przykład Dumy) czy urzędów – którzy nie płacą za transport miejski , okazują przy wejściu jakieś legitymacje kobiecinie w granatowym mundurku i czerwonej czapeczce. Kobieciny takie siedzą też na dole każdego ciągu ruchomych schodów prowadzących na perony i sprawują pieczę.

Starsze, o postawie i głosie z czasów „sierpa i młota”, sprawują tę pieczę rozkazami:

– Trzymać się poręczy! Trzymać dzieci za rękę! Pomagać starszym! Nie biegać w dół! Nie przechodzić lewą stroną! Nie siadać na stopniach! Bagaże stawiać przed sobą!...

Ale bywa też, że w budce nadzorcy ruchomych schodów tkwi siwy mężczyzna, obie poły munduru ma w medalach i miłym głosem mówi:

– Drodzy podróżni, pomagajcie sobie nawzajem, pilnujcie dzieci, dbajcie o starszych, nie zgubcie niczego, życzę wam miłego dnia...

Kierowniczki schodów epoki postkomunistycznej nie rozkazują i nie pokrzykują, niczego nikomu nie życzą, czytają powieści Harlequina, z rzadka sprawdzają, czy na stopniu nie omsknął się pijak. A jeśli tak się stało, zatrzymują ruch, pijak się zbiera, schody ruszają...

Praca w moskiewskim metrze należy do dobrze płatnych – w 1999 roku można tu było zarobić i dwa tysiące rubli miesięcznie – dużo powyżej średniej krajowej!

Po śmierci pięciokopiejkówki, ale na długo przed późniejszym kryzysem, z głośników płynęły zaproszenia do Egiptu czy Turcji „za jedyne 500 dolarów”. I część pasażerów metra zmieniała się w pasażerów samolotów, a damy w drogich futrach przesiadły się do mercedesów. Krach finansowy w 1998 roku zawrócił damy do metra i zmniejszył turystyczne kuszenie.

Podziemne miasto trwa tak, jak tego chciał Wielki Budowniczy, Ojciec Narodów, Generalissimus Stalin, który 15 maja 1935 roku przeciął wstęgę pierwszej linii metra Sokolniki–Park Kultury im. Gorkiego.

Stacje tamtych lat! Rokoko socrealizmu! Marmur, girlandy, złoto i miedź! Freski kopuł, reliefy rzeźb, zwieńczenia kolumnad, sierpy i młoty, główki Lenina, Stalina, Marksa i Engelsa misternie wplecione w ornamentykę... Kandelabry kryształowe i witraże tych katedr strzelistych – piękno zmuszające do pokory. Marmurowe ławki do odpoczynku i kontemplacji odmierzanej różańcem partyjnych zebrań.

Im później wybudowana stacja, tym skromniejsza; topniały przecież rzesze więźniów – pierwszych budowniczych metra, kurczył się komunizm, a stacje kolei podziemnej nabierały prozaicznego transportowego znaczenia. Dziś młodzi umawiają się pod zdobiącymi perony pomnikami wodzów, pisarzy i komsomolców, jak pod drzewami, którym nadano przypadkowe imiona.

A gdzież jeszcze się umawiać, jak nie w metrze? Ciepło, czysto... Babule z miotłami, szuflami i ścierkami krążą bez ustanku. Tu się nie śmieci, a odpadki wrzuca się do licznych koszy. Tu się nie pali. Tu się nie krzyczy. Nie ma zresztą po co i nie ma kiedy. Długie szeregi wagonów podjeżdżają co minutę. Miły głos wewnątrz informuje, jaka następna stacja, ostrzega przed zamknięciem drzwi i prosi, by nie zostawiać rzeczy w pociągu. Tę ostatnią frazę dodano latem 1996 roku po wybuchu pakunków, których ktoś „zapominał” w wagonie.

Jeśli do wybranej stacji nie prowadzi wprost żadna z ośmiu głównych linii metra, musimy się przesiąść, nigdzie już jednak nie płacąc. Jeśli przesiadek jest kilka, nachodzimy się do bólu nóg schodami w górę i w dół, niekończącymi się korytarzami. Za to po drodze masa rozrywek. Stoły uginające się pod ciężarem kolorowych czasopism od porad dla działkowców po „Playboya” (na niektórych stacjach metra są specjalne stoiska ze „świerszczykami”); sprzedawcy (emeryci z orderami na stareńkich marynarkach) koszmarnej agitki komunistycznej „Jutro”; obok sterty okularów, kartki z pozdrowieniami, polskie opakowania do podarunków.

Tu kupisz „lewą” książeczkę pracy, „lewe” karnety przejazdu (znikną po upowszechnieniu kart magnetycznych); sprzedasz złoto facetom ogłaszającym flamastrem swój biznes na kartoniku (jasne, że to dla złodziei, do handlujących jednak jakoś nie podchodzi milicjant); pozbędziesz się wszystkich drobnych, wierząc kolejnym żebrakom – a to z dzieckiem w wózku, a to z nogą straconą w Afganistanie lub w Czeczenii (przecież nie pod pociągiem, do którego bohater skakał po pijanemu) – z których większość jest podporządkowana mafii... Latem działkowicze proponują bez lub leśne konwalie (objęte ochroną), zimą – suszone bukieciki. A poza tym są tu chusty z Turcji, koszule z Chin, własnoręcznie dziergane skarpety – bazar pojemności jednej torby, w której znika, gdy przybliżają się stróże porządku.

Można jeszcze spotkać kobietę z kotami w wózku (jednym półślepym) zbierającą datki na swoje schronisko dla zwierząt (leczy je, umieszcza u dobrych ludzi), łagodnie przeganianą ze stacji na stację, albo dziewczynę przepowiadającą przyszłość za dwa dolary. Albo starych i młodych muzykantów grających na różnych instrumentach późnym wieczorem, gdy nie straszy ich mafia i nie goni milicja.

W porze szczytu w wagonach ścisk. Zawsze jednak ktoś się poderwie na widok starca lub kaleki... Może się zdarzyć, że rodzina „kaukaskiej narodowości” albo kobieta z nie zawsze własnym niemowlakiem, albo Uzbecy, Tadżycy, Azerowie – licho wie kto – przeciskając się między pasażerami, będą usiłowali nakłonić „towarzyszy podróżnych” do litości nad dolą uchodźców (z dzisiejszej obczyzny, która kiedyś była „swoja”, spokojna, radziecka), a wtedy ten i ów, złorzecząc „przeklętym demokratom”, sięgnie do kieszeni...

...Do kieszeni skórzanej kurtki, szykownego palta, dobrze skrojonej jesionki, niezłego futra. Do eleganckiej torebki lub teczki. A przecież dziesięć lat temu powszechna szarość rzadko załamywała się na fiolecie damskiej chustki czy bezczelnej czerwieni młodzieżowego szalika, woniało niedostatkiem. Ludzie marzyli wtedy o RZECZACH, one ich uszczęśliwiały, były triumfem, zdobyczą.

Dziś wystarczy pchnąć szklane drzwi w przejściu podziemnym, a RZECZY narzucają się same po przystępnej cenie... W witrynach minisklepików buty, szaliki, staniki, aparaty fotograficzne, zagraniczne kosmetyki, delikatesy. Holenderskie, niemieckie i polskie gadżety kuchenne. Kwiaty. Na stołach szmaciane dobra z Tajwanu, Chin i Turcji. Są nawet meble: przy wejściu stoi mężczyzna obwieszony ich zdjęciami. Agent fabryki, która przywiezie do domu zamówioną z fotografii produkcję. Nie spodoba się – przywiezie inną.

Można spotkać babę krzyczącą: – Sprzedaż prosto z magazynu! – i za parę groszy kupić piękną koszulę nocną z czystej bawełny... Ktoś inny handluje mandarynkami, jabłkami, orzechami. Inny – kociakami (rasowe nawet po 500 dolarów). Sprzedawcy potrafią „zniknąć” przed nadchodzącym milicjantem albo go „przekonać”.

Na ulicy obok metra sprzedaje się wędliny z ogromnych przyczep samochodowych należących do różnych zakładów mięsnych. Żywność – taką samą jak w Pradze czy Warszawie – można kupić i w byle jakich budkach, i w eleganckich pawilonach tętniących życiem przez całą dobę. Im bliżej centrum, tym pawilony bardziej paradne, towary droższe, firmy bardziej snobistyczne. Moskwa handluje chyba nawet przez sen...

Ale czy ona w ogóle zasypia, jeśli na bulwarze Czistyje Prudyślizgawka tętni życiem i o północy?

*

Upał. Czerwiec. Dokąd by tu?

„Moskowskij Komsomolec”publikuje mapkę plaż miejskich z zaznaczeniem miejsc, w których nie wolno się absolutnie kąpać. Ale w ciągu tygodnia upałów (około 34 stopni Celsjusza) utonęło sześćdziesiąt siedem osób, bo tylko na paru plażach dyżurują ratownicy. Ochotnicy. Na zawodowców brak funduszy. Większość topielców była w stanie nietrzeźwym. Ilość wódki i zakąski okazała się bardziej zgubna niż jakość wody.

O mniej więcej pół godziny jazdy samochodem od mojego domu jest zalew rzeki Klaźmy. Tam wolno się kąpać.

Jest woda. Jest zielono.

Dawno, dawno temu, przed gospodarką rynkową, człowiek plus zieleń plus woda stanowili kolektywny obieg zamknięty. Bez ingerencji nachalnego indywidualizmu pieniądza. Człowiekowi wystarczały dwie nogi, które doprowadzały go na Dworzec Rzeczny i które dzielnie stały w kolejce na statek. Statek, jak wodny tramwaj, dobijał do kolejnych przystani, człowiek na własnych nogach przemieszczał się na ląd w kierunku kąpieliska. Po czym wracał na statek. Wraz z całą resztą. Kolektywnie. Z oddziałem gospodarczym w postaci żony, pododdziałem rozrywkowym w postaci dzieci i setką podobnych do siebie wokoło.

Każda jednostka w tym tłumie, cokolwiek by robiła i jakkolwiek byłaby odziana, instynktownie wypełniała nakaz: nie wyróżniać się! Gest, głos, wzrok – wspólne wyciszenie, jak pod pałeczką dyrygenta. Dyrygenta, który jest w każdym z nich jak jądro w komórce, specjalny składnik krwi. Dyrygenta, który w porę spłaszczy zbyt wysoki podskok, przytłumi hałaśliwe wołanie (żadne tam wydzieranie się: Leeena!!! Igoooor!!!), powstrzyma dłoń w zbyt frywolnym geście... Kolektywny dyrygent systemowy przekazuje pałeczkę z pokolenia na pokolenie... – Nie krzyczeć! Nie biegać! Nie opierać się! Cicho! Równo! Sztywno! Stać! Iść! Zabrania się! – siedzące okrakiem na każdym karku od jego pojawienia się na świat. A nawet wcześniej: matka każdym zalęknionym oddechem egzorcyzmowała z ciała i duszy embriona zaplątany w nim – nie daj Boże – gen indywidualizmu.

Obóz pionierów, rajdy komsomolców i wszystko, co po drodze – równaj krok, podnieś wzrok i naprzód marsz! W nogę!

– Pani syn jest jakiś nietypowy – mówili nauczyciele skromnej Wierze. – To, co wszyscy potępiają, Maks uważa albo za normalne, albo niegodne uwagi...

Jednym nauczycielom się to podobało, innym nie. Ojciec Maksa nie był dysydentem. Wiera zaś to najbardziej zastraszony człowiek pod słońcem. (Miała powody; urodziła się w USA, wrogiem narodu radzieckiego została więc jeszcze w łonie matki, mimo że ta matka – powodowana poczuciem obowiązku budowy ZSRR – wróciła do kraju, skazując tym samym córkę na ostatnią kategorię obywatelstwa.) Ot, para zwykłych radzieckich inżynierów, trochę tylko nietypowych: nie należeli do KPZR. Rzadkości jednak nie stanowili... Wysokich stanowisk nie zajmowali, chodzili na koncerty i zbierali książki. A jednak, gdy ich poznałam w 1987 roku, byli dla mnie najbardziej stereotypowymi, zastraszonymi, zdyscyplinowanymi obywatelami ZSRR.

Widocznie błysk swobody, alarmujący wewnątrz tej społeczności, na zewnątrz był tak nikły, że niedostrzegalny.

Kolektywna dyscyplina nie rozpuściła się nagle w oparach coca-coli. Tkwi spokojnie na przypisanym jej miejscu, w układzie nerwowym jednostki, która wyzwoli się z niej być może dopiero za jakąś granicą...

– Kiedy byłem w Polsce, poraziło mnie otwarte, wyzwolone zachowanie Polaków, ich swoboda i nieskrępowanie – mówi historyk Lew Krasnopiewcow o swoich wrażeniach z Warszawy z 1957 roku .

– W Polsce zobaczyłem, że ludzie są niewymuszeni, swobodni, nieskrępowani... U nas w Moskwie strach przed donosami, przed jakimkolwiek zbędnym słowem, nieustanne oglądanie się na kapusiów, których pełno było wśród nas... – też o roku 1957 mówi historyk Nikołaj Obuszenkow, a obaj używają przy tym słów: raskrieposzczennyje, raskowannyje – wyzwoleni, nieskrępowani (od kriepostnogo prawa – prawa pańszczyźnianego – synonim uwolnienia w ogóle: raskowannyje, czyli odwrotność skowannyje – skrępowani, skuci, spętani).

Przypomina się anegdota z lat siedemdziesiątych. Polska, hotel. Do recepcji schodzi dwóch niedawno przybyłych „radzieckich”. Zasięgają informacji:

– Możemy wyjść do miasta?

– Oczywiście.

– A kiedy mamy wrócić?

– Kiedy chcecie.

– A możemy przyprowadzić znajome?

– Owszem, byleby wyszły przed 22.00.

– Ty, popatrz – mówi jeden do drugiego. – Wszystko u nich wolno. Ale burdel!

Bułat Okudżawa ujął to... nieco inaczej.

Na początku lat dziewięćdziesiątych powiedział : „W Polakach podoba mi się głębokie poczucie własnej godności. Cecha nieczęsta i dlatego cenna. I – w odróżnieniu od Rosjan – świadomość własnej wolności. Poznanie wolności z bliska. A my nie wiemy, co to takiego wolność. My wiemy, co to wola... Jaka różnica między wolnością a wolą? Wola to rób, co chcesz. A wolność to rób, co chcesz, ale tak, by nie przeszkadzać innym... Szacunek dla prawa... Szacunek dla jednostki; tego u nas nigdy nie było... Dopiero teraz po raz pierwszy pojawiło się sformułowanie, że interes jednostki ważniejszy jest od interesów państwa. Ale to tylko frazes, pusta deklaracja...”

*

Wieczorem na Starym Arbacie młodzież gra na gitarze i śpiewa. Wczesną jesienią 1993 roku nie nuciła piosenek Bułata Okudżawy – barda Rosji, Moskwy i tej ulicy – bo ich nie znała.

– Okudżawa? – Owszem, słyszeli, ale...

*

Cisza na rosyjskich plażach, spokój na statku – początkowo przyjemne, inne niż gdzie indziej – stają się mniej przyjemne, gdy ich podszewką okazuje się dyscyplina. Bywa, że jak ręką odjął, opuszcza „nowych Ruskich” gdzieś na rozpasanej Majorce, ale to raczej wyjątek niż reguła. (A z drugiej strony, czy to nie wszystko jedno, dlaczego czyjeś zachowanie można określić jako „kulturalne”? Czy wrzaski na plaży są przyjemniejsze przez to, że wydostają się z raskowannych gardeł? Czy moja niechęć do dyscypliny nie sięga zbyt daleko?)

Równaj krok... podnieś wzrok... weź się w garść... naprzód marsz... „dziś nowe życie budujemy i nowy świat”, śpiewały i Polska, i Czechosłowacja, i Węgry. Jakoś tak nie na serio. Ich kolektyw – babka z piasku. Do radzieckiej doskonałości brakło chyba tego rosyjsko-radzieckiego chromosomu. Strachu.

*

Po bilet na pociąg do Warszawy stałam kiedyś godzinę, bo dziewczyna przede mną kupowała cztery bilety do Warny i z powrotem. Kasjerka coś pisała, drukarka z komputera warczała, kasjerka spoglądała na wykresy i tablice, co najmniej pięć razy zaglądała do każdego biletu, porównywała z paszportem, znowu coś pisała, znowu spoglądała, porównywała... A kiedy zakończyła doktoranckie studia biletowe, wysłała dziewczynę do innej kasy i innej kolejki. Oczywiście z kwitem z drugiej kasy trzeba wrócić do poprzedniego okienka.

Pokora przed okienkiem, żadnych pytań, śladu sprzeciwu. Raczej radość: jadę za granicę, i to z rodziną!

Oto lata osiemdziesiąte, film Interdiewoczka. Moskwianka chce wyjść za mąż za Szweda. Skandal! Zdrada narodowa. Do otrzymania paszportu konieczna jest opinia z pracy (poza podstawową ankietą liczącą kilkadziesiąt stron), zgoda matki, zgoda ojca i oświadczenie od notariusza, że nikt z nich nie ma pretensji finansowych ani innych do córki. Ojciec porzucił matkę i córkę 23 lata temu. To nie ma znaczenia, jego zgoda być musi. Świetna scena, gdy kierownik przychodni, w której pracuje dziewczyna, męczy się „w sprawie” opinii. Boi się zwolnienia z pracy...

Dziesięć lat później do pasportnogo stoła ustawia się w każdej dzielnicy długa kolejka.

Znikły stare, wielostronicowe ankiety dołączane do prośby o wydanie paszportu do kapstran (państw kapitalistycznych), w których musiała figurować i prababcia ze strony wujka, szczególnie jeśli miała nieszczęście przebywać za granicą, i wszystkie inne dane świadczące o czystości ideologicznej petenta lub też o jej braku. Obecnie obywatel składający podanie o paszport wypełnia m.in. takie rubryki:

Czy był/a pan/i w trakcie pracy (nauki, służby) formalnie dopuszczony/a do wiadomości stanowiących tajemnicę państwową? Czy posiada pan/i zobowiązania wynikające z umowy czy kontraktu, które uniemożliwiają wyjazd za granicę? Czy ciążą na panu/i zobowiązania sądowe? Czy nie wszczęto przeciw panu/i postępowania cywilnego? Czy nie wszczęto przeciw panu/i postępowania karnego? Czy podlega pan obowiązkowi czynnej służby wojskowej? Dołączyć wypis z książeczki pracy o zatrudnieniu w ciągu ostatnich 15 lat (włączając naukę i służbę wojskową).

Informacje są sprawdzane z dowodem osobistym, książeczką wojskową i książeczką pracy (bo i ona – a jakże – istnieje do dziś).

Jaki jest cel tych pytań? Przecież – tak czy inaczej – w związku z tymi wszystkimi okolicznościami, obywatel zostanie „sprawdzony” przez odpowiednie służby. Mają czas; na paszport czeka się półtora miesiąca. Zapewne w jakimś stopniu podobnie dzieje się i gdzie indziej. Ale to jest zadanie tych służb, a nie samego obywatela. W obywatelu rosyjskim natomiast przy litanii pytań powinien zadrżeć, choćby lekko, choćby malutki chromosom strachu... W państwie, którego ludność w tak wielkiej mierze związana była z wojskiem albo z przemysłem wojskowym, pracując w niezliczonych tajnych zakładach pracy oznaczanych nie nazwą, lecz numerem (tak zwane skrzynki pocztowe), tajemnicą państwową było niemal wszystko.

Czy minęło już pięć lat od opuszczenia tego miejsca pracy? Od rozstania się z tą tajemnicą? A jeśli nawet, to a nuż... może jednak lepiej się nie przypominać... – zastanawia się delikwent o drugim na przykład stopniu wtajemniczenia (na pięć możliwych), wyrzuca ankietę do kosza i zamiast nad Morze Egejskie po raz dziesiąty jedzie na Krym...

Jeśli zaś sąsiadka wszczęła przeciw petentowi sprawę cywilną o kradzież kur, petent – tak czy inaczej – jest już jednostką podejrzaną.

A jak się mają do prawdy pieczątki w książeczce pracy w państwie, które za pracę nie płaci latami, zmuszając obywateli, by się imali każdego zajęcia? Znajomy właściciel firmy czy „kadrowy” zakładu państwowego postawi taką pieczątkę bez problemu...

Ale... może lepiej zrezygnować z paszportowej fanaberii?...

*

W najlepszym dla postradzieckiej turystyki okresie 1995– –1998 miliony, które po raz pierwszy przekroczyły rubieże, stanowią raptem około dziesięciu procent ludności. Reszta – jeszcze nigdy w życiu nie trzymała w ręce zagranicznego paszportu. (Nad moim w rejestracji przychodni rejonowej z zainteresowaniem pochyla się parę głów. To pierwszy paszport zagraniczny, jaki widzą.)

Wyjeżdżali głównie drobni handlarze, czełnaki (jak czełno,czyli czółenko tkackie, przemieszczający się tam i z powrotem, tam i z powrotem). Boom się skończył z przyczyn wizowych (nagłe wprowadzenie wiz przez Polskę) i dewizowych (totalny krach finansowy 17 sierpnia 1998 roku). Dziesięć procent... jeśli odliczyć handlarzy zmierzających do Chin czy Turcji, ta jakże mizerna liczba posiadaczy czerwonych paszportów, często jeszcze z sierpem i młotem na okładce, mogła spostrzec odmienność zachowań władzy w stosunku do obywatela i w swoim systemie nerwowym zamienić neuron NIKT na neuron KTOŚ...

*

„Polonez”, najpopularniejszy pociąg z Warszawy do Moskwy, wiezie mnie tam chyba setny raz.

I oto stał się cud; po raz pierwszy, w połowie 1999 roku, białoruscy „pogranicznicy” nie kazali wyjść z przedziału, by oddawać się – jak to czynili od niepamiętnych czasów – polowaniu na szpiega. Zawsze podnosili siedzenia, zaglądali na górną półkę – teraz nie. Żądali, by drzwi do przedziałów były otwarte podczas całej kontroli – a od paszportowej do celnej mijały długie kwadranse. I krzyczeli na pasażerów. Z biegiem lat – łagodnieli. (Jeszcze trochę, a staną się tak sprawni i uprzejmi jak polscy celnicy i służby graniczne.) Na razie jednak ciągle zabierają paszport przy wjeździe na Białoruś, a oddają, gdy już wszystkie koła zostaną przestawione na szerokie tory byłego imperium rosyjskiego. Trwa to dwie godziny. Od dwustu lat.

*

Jest więc woda i jest zielono. A co z przyjemnościami stołu? I na statku, i w „strefie wypoczynkowej” nie udało mi się stwierdzić, by w początkach lat dziewięćdziesiątych obywatela wspomagał bufet, sklepik lub bodaj stoisko z czymś do jedzenia i picia. Na statku znajdowało się wprawdzie coś, nad czym wisiał szyld BUFET, ale to coś przydatne było chyba tylko do statystyki (ilość bufetomiejsc w miejskiej flocie wodnej na przykład). Ani tatusiom (piwka by!), ani mamusiom (kawka, herbatka, ciasteczko), ani dzieciom (coś słodkiego) przydatne być nie mogło. Tysiącletnie herbatniki i landrynkowa lemoniada, wsio. Niecierpliwi sięgali do własnych zapasów, bo stoliki nachalnie zapraszały.

1 maja 1987 roku, zainspirowana czytanką z podręcznika do nauki języka rosyjskiego, która zapewniała, że w takie święto Park Kultury im. Gorkiego w Moskwie kipi od atrakcji, zaryzykowałam wyprawę krajoznawczą.

W Parku Kultury bardzo wiele rzeczy można było znaleźć, atrakcje jednak do nich nie należały. Po wyasfaltowanych alejkach paradowały tłumy wystrojone jak komsomolec na 1 Maja w drugim roku pieriestrojki:bez czerwonego krawata, z twarzą bladą od suchogo zakona... Ludzie ustawiali się w kolejki. Atrakcję stanowiło chyba tylko wybranie właściwej: kilometrowej do jedynego stoiska z lodami czy dwukilometrowej do „diabelskiego młyna”. Ani jednego kiosku z czymkolwiek do jedzenia, ani jednego bufetu.

Atrakcje wesołego miasteczka trochę tylko atrakcyjniejsze od konduktu pogrzebowego. Godnie przesuwające się po alejkach tłumy wsłuchiwały się w muzykę z potężnych, dumnie taszczonych radiomagnetofonów. Park wyglądał jak poligon ministerstwa nudy. Malowała się na twarzach, parowała z trawników (nie deptać!), ścieżek i ławek... Zrobiło się zimno. Zaczął padać deszcz. Najbliższym miejscem, w którym można się było rozgrzać herbatą, okazał się dom.

Z czasem w Parku Kultury im. Gorkiego pojawiły się bufety, szaszłykarnie, restauracyjki; wesołe miasteczko zmieniło się w bardzo wesołe miasteczko, tyle że ceny takie mniej więcej jak w Paryżu... Latem wybrałam się – śladem tubylców – statkiem do zatoki Radości. Zapasów żadnych, bo – myślałam – lepiej zakosztować miejscowych przysmaków. W miarę przybliżania się statku do brzegu zwiększała się liczba smużek dymu dostrzegalnych złaknionym okiem.

Brzeg... Mętna zielono-brązowa fala, tu i ówdzie zmierzwione wodorosty... Kąpiel – chyba w trybie karnym. A jednak pluskających się niemało... Brzeg błotnisty, drzewa i krzewy. Między nimi – gęsto – ludzie. Między ludźmi – gęsto – śmieci. Ani gdzie koca rozłożyć, ani gdzie przysiąść. Smużki dymu snują się z „prywatnych” ognisk, nad którymi mężczyźni obracają prywatne szaszłyki. Nieprzytulnie. Ludno. Brudno. I głodno. Śladu bufetu, sklepiku, stoiska, kiosku...

A jednak w maleńkiej zatoczce stał maleńki stateczek, a na jego pokładzie wesoła kompania obgryzała szaszłyki, od których niósł się smakowity zapach... Stateczek został wynajęty z okazji urodzin czarniawego dżentelmena, który swym dobrem nie zamierzał się dzielić z przybłędami. Jedwabno-tiulowe damy spod grubo wymalowanych rzęs rzucały pogardliwe spojrzenia.

Lato 1996 roku – Klaźmienskoje wodochraniliszcze. Trochę lasu, polanka, woda. Na polance kilka ławek. Pod daszkiem miejsca do spożycia prowiantu własnego.

Lato 1998 roku – przy wejściu na teren wypoczynkowy stoi kilkanaście aut. Sklepik, zaopatrzenie takie sobie, głównie piwo, wódka, chipsy, lody.

Lato 1999 roku – masa samochodów, płatny parking. W sklepiku wszystko, nawet świeże sałatki. Pod drzewami sprzedają szaszłyki. Trochę dalej napoje. Tłum.

– Każdy moskwianin ma ponoć daczę, to skąd tu tyle ludzi? – zżymam się. Informacja co do dacz – jak widać – mocno przesadzona.

A co do aut: w 1990 roku za kierownicą jedynego chyba w Moskwie malucha napawałam się szerokimi, niemal pustymi arteriami stolicy. Prywatny samochód był rzadkością. Po jezdniach szerokości rzek płynęły głównie samochody służbowe. Ale już w 1993 roku maluch zachłystywał się w ścisku gazami z rur wydechowych przedpotopowych ciężarówek (którym te rury tkwiły z boku). Między rokiem 1993 a 1994 liczba samochodów w Moskwie wzrosła o sto procent.

Rok później tkwiłam w korku cztery godziny. Potem zaczęto naprawiać i budować drogi, tak że zimą, po pracy, w piątek przed świętami stoi się w korku najwyżej godzinę. Chyba że spadnie śnieg. Wtedy następuje nieprzewidziany oczywiście kataklizm i auta, porykując klaksonami jak ranne stada, godzinami brną od skrzyżowania do skrzyżowania. W 1987 roku po Moskwie jeździły wyłącznie moskwicze, wołgi, czajki i żiguli (za granicą znane jako łady). Dziesięć lat później trudno je wyłowić z natłoku mercedesów, bmw, volvo, audi, toyot, fordów czy volkswagenów. I z logiką właściwą zwariowanym czasom w zwariowanej rzeczywistości porządny serwis samochodowy dla rosyjskiego samochodu to rzadkość. Dla zagranicznych natomiast pełno. Czy dlatego, że potencjalny kupiec woli stare audi niż nowego moskwicza, czy dlatego, że ci od audi są bardziej prężni niż ci od ład? Zapewne i to, i to.

Statystyki mówią, że sześćdziesiąt procent Rosjan żyje w biedzie, skąd więc te samochody?! Czy pozostałe czterdzieści procent przypada akurat na Moskwę? Informacja o biedzie Rosjan też wydaje się mocno przesadzona.

*

Tłumek – spokojny, cichy nawet. Tu i ówdzie – na specjalnym urządzeniu o nazwie mangał – pieką szaszłyki. Nie żadne tam kiełbaski. Do smażonej czy pieczonej kiełbaski trzeba kiełbasy. A to, co w Rosji nosi tę szlachetną nazwę, jest pojęcia samego obrazą. Nikt obrazą żołądka nie traktuje...

A więc szaszłyczki. O tak właśnie, z pieszczotliwym zdrobnieniem. W sklepach spoczywają już przygotowane, z cebulką, w marynacie. Jedyna potrawa, w której moskwianin uznaje wyższość wieprzowiny nad wołowiną („schaboszczak” nie spotyka się z okrzykami zachwytu po rosyjsku, podobne kłopoty ma i bigos, i – brr – flaki. Polska kiełbasa to zupełnie co innego, ale gdzie ją dostać?).

Przed wychodnymi – tak nazywa się tu weekend i inne dni wolne od pracy – szanująca się gospodyni, a często i gospodarz maszerują na bazar w poszukiwaniu właściwego mięsa na szaszłyki. Kroją, marynują, każda rodzina ma swój przepis.

No więc szaszłyczki, ogóreczki, pomidorki, dużo zieleninki (ach, te zdrobnienia, smaczek języka rosyjskiego) i rzecz jasna, prawda... również... Ale – nie bardzo pojmuję, jak to się dzieje – pomimo owego „rzecz jasna”, i to zapewne w dużych ilościach, spokój – rzekłabym – elegancki. Żadnego pijackiego wycia, wrzasków, facetów groźnie machających kułakami... Może w obfitej zakąsce tajemnica? A może w tym specjalnym chromosomie...

Jeśli ktoś rozrabia, to bardzo młodzieżowa młodzież.

– Gdzie mój kieliszek? – słyszę zza krzaków głos wyrośniętego małolata.

– Nie rozumiem – prycha dziewczyna – gdzie muzyka?

– Będzie muzyka – uspokajają.

Rzeczywiście, w kierunku krzaków zmierza radiomagnetofon wielkości stołu. Zaczyna ryczeć. Wypadek dość rzadki. Walkmanów w metrze pełno. No, ale jak widać są jeszcze tacy, dla których wielkość ma znaczenie podstawowe.

Mniej współczesna Tania czy Natasza nie czekałaby na muzykę, a sama zanuciła coś swojskiego, ruskiego... Ale czy dzisiejsze dziewczyny znają piosenki swoich matek...

Do niewielkiej przystani dopływa statek. Wysypują się ludziska. Ciekawe, dokąd pójdą, i tak wszystko zapchane... Ludziska jak ludziska: w adidasach, w szpilkach. Ten w dresie ukochanym, tamten w szortach (nowość: prawdziwa klasa robotnicza nie ośmieszała się chodzeniem w krótkich spodenkach, a jeszcze i teraz nie w każdym miejscu pracy, choćby w upał i na powietrzu, mężczyzna może pojawić się w krótkich spodniach)... Ci z dwulitrową butelką coca-coli, a ci z kartonem miejscowego piwa w puszkach.

Piwo od niedawna robią tu bardzo dobre (jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych rosyjskie piwo trzeba było pić szybko, było bowiem niepasteryzowane). Piwo zaś pija się w Rosji... do raków! Za pierwszym razem myślałam, że to żart. Ale nie. Raki wrzuca się do lekko osolonej wody, czasem z przyprawami, czasem bez. Podaje na ogromnym półmisku (co najmniej pół kilo na dwie osoby) – i piwko. Próba wprowadzenia w to miejsce wina spotkała się z powszechnym oburzeniem. Raki mogą być zastąpione krewetkami. Piwo – niczym.

Rzeka wypływająca z Zalewu Klaźmieńskiego jest szeroka, spokojna. Od czasu do czasu płynie ogromna barka, popychając przed sobą podwodę z piachem czy żwirem. Od czasu do czasu – elegancki statek. Płynie przez Wołgę aż do Morza Kaspijskiego zatrzymując się po drodze w wielkich miastach. Kiedyś prawie każdego stać było na taką podróż. Dziś – to jeszcze jedna enklawa dla bogatych.

Po rzece malowniczo suną żagle.

– Popatrz – słyszę rozdrażniony damski głos.

– Mówi się, że ludzie nie mają pieniędzy. A tych żaglówek skąd się tyle wzięło? Przecież to droga rzecz taki jachcik.

– Eee, to chyba jakiś klub... Spójrz, one wszystkie podobne... – mówi mężczyzna...

– No to co, do takiego klubu też za rubla nie wejdziesz. Pamiętasz nasz klub zakładowy? Jedna łajba była, a i to głównie dla kierownictwa. Ale przynajmniej wiosną czy wczesną jesienią mogliśmy popływać. A teraz co?!... Ani łajby, ani zakładu, ani pracy...

*

Przestrzeń wypoczynkową kończy niewielkie kartoflisko. Obok niego amatorskie wysypisko śmieci... Za nim pełno czegoś, co trudno określić. Niewątpliwie są to pomieszczenia. Coś na kształt pakamer, bud, szałasów. Architektura swoista doprawdy. Coś zbudowane z czegoś. Z papy, z desek, ze skrzynek po owocach, z opon. Brzydota bezboleśnie wrośnięta w pejzaż, zadomowiona, swojska... Brzydota funkcjonalna; obok kilka samochodów, najwyraźniej jedna z tych bud to miejscowy serwis samochodowy. Pod podniesioną maską pochyla się dwóch facetów. Spojrzeli podejrzliwie, co się tak przyglądam? Z władz jakichś czy co...

Niedaleko stąd – przestrzeń ogrodzona niespotykaną konstrukcją: mistrzowski splot gałęzi, drutu, połamanych desek, opon, starych materacy i Bóg wie czego jeszcze. Konstrukcja długa, niejednolita, rozdzielona na fragmenty o różnym stopniu doskonałości. Co za nią? Wtykam nos w szczelinę – poletka. Ziemniaki, kapusta, buraki. Nad nimi pochylone plecy. Gdzieniegdzie mikroskopijne cieplarnie z plastiku. Poletka – samozwańcze działki, ziemia samowolnie zagarnięta, zadbana i pilnie chroniona. Matka karmicielka. Może jedyna? Może te sześćdziesiąt procent klepiących biedę to nie przesada?

Mówią: Rosjanom brakuje inicjatywy. Nieprawda, tam, gdzie im się uda zawładnąć skrawkiem niezależności, tam rozprzestrzeniają swoją maleńką samorządność, wolną od urzędów i podatków. Samorządność skierowaną do wewnątrz, cichą i skromną – samorządność przetrwania.

*

Kiedyś na skraju lasu dałam się zwieść malowniczej ścieżce, brzozom migającym w słońcu.

– Zaraz będzie ładna polanka – pomarzyłam.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.