Pamiętniki - Kieniewicz Stefan - ebook + książka

Pamiętniki ebook

Kieniewicz Stefan

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Świat Stefana Kieniewicza odszedł w przeszłość i powoli zacierają się jego kontury. Opowieść autora o dojrzewaniu do życia rodzinnego i publicznego nie tylko ocala wiele szczegółów rzeczywistości pierwszej połowy XX wieku, lecz także pozwala zbudować z nią więź emocjonalną.

Dobrze urodzony w carskiej Rosji. Stracił dom, zanim w Polsce poszedł do szkoły. Nie strzelał, nie galopował, ale odebrał complete education. Czytał światową literaturę w pięciu językach i nie

uważał się za poliglotę. Z równym zapałem karnawałował i bywał w archiwach. Gdy założył własną rodzinę, przyszła wojna. Dziesięć lat po niej uznał, że już nic oprócz M4 mu nie trzeba.

Konspiracja, powstanie i obozy koncentracyjne umocniły jego wiarę, a zarazem pozwoliły mu lepiej zrozumieć epokę, której badaniu poświęcił życie. Stronił od polityki, ale stał się głosem środowiska. Za to poza akademią nieraz słyszał, że gdyby wszyscy pisali pamiętniki i odpowiadali na listy, historycy nie byliby potrzebni. Choć Stefan Kieniewicz był nadzwyczaj sumiennym korespondentem, nie zgodziłby się z taką opinią. Pamiętniki pokazują, dlaczego historycy są jednak niezbędni.

Stefan Kieniewicz (1907–1992) – pochodził z rodziny ziemiańskiej na Kresach, w wolnej Polsce wybrał drogę inteligenta. Służył ojczyźnie jako uczony i konspirator, rodzinie jako mąż i ojciec. Historyk wieku XIX, zrobił magisterium w Poznaniu, doktorat w Warszawie, a habilitację w Krakowie. W czasie wojny działał w Biurze Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK, ranny w powstaniu, trafił do obozu koncentracyjnego. Po wojnie pracował w Instytucie Historycznym UW i Instytucie Historii PAN . Zyskał sławę jako badacz dziejów powstania styczniowego.

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 1145

Data ważności licencji: 7/8/2026

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karta tytułowa

Wprowadzenie

Pamiętniki Ojciec zaczął pisać latem 1978 roku w Mądralinie, kontynuował w Nieborowie. Początkowo bez wstępnej koncepcji całości, potem w latach 1979–1983 prowadził zapisy kawałkami już wedle pewnego planu, zawsze w porze wakacyjnej. Po dłuższej przerwie, być może pod wpływem wydarzeń 1989 roku, zdecydował się domknąć swoją opowieść, doprowadzić do miejsca, od którego, jak sądził, powinniśmy już radzić sobie z przeszłością sami. Ten ostatni tom, obejmujący lata 1955–1961, dedykował mnie i mojej żonie wyjeżdżającym na placówkę hiszpańską, wyraźnie poruszony obrotami spraw nie tylko państwowych, ale i rodzinnych. Rodzice zdążyli nas odwiedzić w Madrycie w 1991 roku, a wiadomość o Jego śmierci przekazano mi 2 maja 1992, dopiero pod koniec dnia, gdyż był to pierwszy dzień wizyty prezydenta Wałęsy, któremu jako ambasador towarzyszyłem na EXPO w Sewilli. Szczęśliwie niewiele dni wcześniej zdołałem przyjechać i pożegnać się z Ojcem. Wtedy, w szpitalu w Konstancinie powiedział mi, że nie wie, czyby się na to zdobył, będąc na moim miejscu i w danych okolicznościach… To mówi o nim bardzo wiele.

Te okoliczności są znaczące dla kształtu Pamiętników, które po trzydziestu latach zdecydowałem się opublikować. Ojciec pomyślał zostawić nam, dzieciom, zapis przeszłości, o której w latach dziecinnych nie opowiadał. Nie tylko by uniknąć ryzyka spowodowanego dziecinnym gadulstwem. Chyba także w przekonaniu o bezcelowości podtrzymywania iluzji przynależności do jakiejś cokolwiek lepszej sfery. To miało być naszym własnym wyborem. Chcąc dać świadectwo tego, co nazywał opóźnionym dojrzewaniem, miał na uwadze także własną drogę wyzwalania się z uzależnień związanych z pochodzeniem. Zaczynał to pisanie po siedemdziesiątce, gdy uznał za możliwe podsumowanie swojego życia. Przyjął, że świadectwo – jak to ujmował – dojrzewania może mieć wartość nie tylko dla potomków. W ciągu następnych kilkunastu lat miały miejsce wydarzenia, których nie oczekiwał, ale które żywo komentował. Strajki sierpniowe, stan wojenny, Okrągły Stół i wybory czerwcowe budziły w nim silne emocje. W różnym czasie i formie dawał im wyraz, zajmował publicznie stanowisko. Gdy trzeba było, pisał. Zawsze trzymając się konsekwentnie spraw swego środowiska zawodowego. Pamiętniki objaśniają postawę mojego Ojca w okresie jego pełnej dojrzałości – jako człowieka, uczonego i obywatela.

Choć w 1977 przeszedł na emeryturę, był nadal bardzo zajęty i pisał wspomnienia w czasie wolnym od pracy. Przepisane przez Mamę tomy ofiarowywał nam na gwiazdkę. Układ tomów postanowiłem zachować (stały się rozdziałami), ponieważ pokazuje oryginalny sposób myślenia Autora o własnym życiu i o świecie oraz do tego świata stosunek, który można określić jako zaangażowanie zdystansowane.

Świat ten odszedł w przeszłość i powoli zacierają się jego kontury, zostaje obraz uproszczony i zmitologizowany. Utrwalenie szczegółów jest ważne, jeśli pokolenie współczesne ma nawiązać więź emocjonalną z przeszłością. Myślę o prawnukach i praprawnukach mego Ojca nie tylko w sensie rodzinnym, ale też o pokoleniach dojrzewających w wolnej Polsce, które niebawem przejmą odpowiedzialność nie tylko za rodziny, także za kraj. Ojciec przy całej swej skromności miał bardzo silne poczucie odpowiedzialności.

Wspomnienia Ojca obejmują lata 1907–1961, lecz nie są prostym zapisem wydarzeń. Wynikało to przede wszystkim z charakteru przedsięwzięcia, jego dorywczości, odpowiadania na zapotrzebowanie wyrażane przez najbliższych. Te okoliczności ujawniają się w narracji – to nie tylko poczucie klęski nadziei obudzonych w roku 1980 i radość z odzyskanej wolności w 1989, to także reakcje Ojca na kolejne zakręty życia rodzinnego.

Pamiętniki nie są też prostym opowiadaniem, ponieważ ich Autor świadomie je konstruował, nadawał wspomnieniom kształt rzeczowy. Ojciec zbyt dobrze znał się na źródłach pamiętnikarskich, by się nie kontrolować. Jego opowiadanie stara się, na ile to jest możliwe, nie interpretować przeszłości z bieżącej, czyli np. politycznej perspektywy. Do własnego życia podchodził jak historyk, także starając się panować nad emocjami. Ten dystans wobec siebie i spraw rodzinnych ujawnił też w pisaniu Dereszewicz 18631, studium właściwie naukowego, choć dotyczącego historii rodziny Kieniewiczów.

Ta forma jest najwyraźniejsza w ostatniej części nazwanej „Brakujące ogniwo” a obejmującej lata 1955–1961. Ojciec postanowił oprzeć to uzupełnienie narracji na materiale źródłowym, jakim była dla niego korespondencja z Matką. Nadając temu wspomnieniu postać rzeczową, a nie chronologiczną, Ojciec poświęcił wiele miejsca sprawom istotnym dla rodziny, ale niekoniecznie dla szerszej publiczności. Uznałem za celowe usunięcie partii materiału dotyczących życia codziennego i spraw osobistych. Pozostawiłem fragmenty niezbędne dla zrozumienia obrazu tej części Jego życia. Jest ona wyodrębniona przeprowadzką do Warszawy, pracą w Instytucie Historii PAN i rozliczeniem środowiska z czasami stalinowskimi2. Usunąłem również odsyłacze do listów, zastępując je w miejscach koniecznych wskazówką o czasie danego wydarzenia.

Pamiętniki kończą się w chwili, gdy dla Ojca zaczynał się nowy, prawie dwudziestoletni okres największego nasilenia twórczości naukowej, a jednocześnie coraz większych i poważniejszych obowiązków. O tym pisał parokrotnie3, więc nie ma potrzeby tego powtarzać. Ukazało się też nieco opracowań dotyczących Jego dokonań naukowych i metod badawczych. Studia nad dorobkiem mego Ojca jako historyka są dopiero w fazie embrionalnej, ale można powiedzieć, że nie został zapomniany4. Ta rzecz bardzo go obchodziła. Świadectwem właśnie tej fazy życia jest korespondencja z Henrykiem Wereszyckim5.

Mając to na uwadze, ograniczę się do bardzo zwięzłego przeglądu Jego życia po 1961 roku. Od tamtej pory aż do śmierci Ojciec prowadził raptularz, codzienne zwięzłe zapiski wydarzeń. W minimalnym stopniu świadectwo myśli i uczuć. Pozwala on na bardzo dokładne odtworzenie warstwy wydarzeniowej. Dla kogoś z zewnątrz rekonstrukcja życia nie będzie jednak sprawą łatwą. Pozostaje korespondencja. Po śmierci swych Rodziców Ojciec kontynuował pisanie listów w niedzielne przedpołudnia, ale nie było to już zdawanie sprawy z przebiegu wydarzeń jak w raptularzu. Takim blokiem korespondencji są listy do braci Kazimierza i Henryka, do córki Teresy, od chwili gdy przekroczyła klasztorną furtę, oraz do mnie z czasu mego pobytu w Madrycie.

Nie jest mi łatwo pisać o tym trzydziestoleciu, bezsprzecznie najbardziej twórczym. Od 1958 roku byłem już tylko gościem na Wiktorskiej i patrzałem na życie Ojca z zewnątrz. Nie uczestniczyłem w Jego codzienności. Jestem też niekompetentny w komentowaniu Jego dzieła. O tym pisali uczniowie, będą pisać badacze. Z drugiej strony był to czas mego własnego rozwoju, od magisterium do profesury. We własnym życiu dostrzegam niezwykle istotną tendencję, pragnienie dorównania Mu, traktowanie Ojca jako wzoru bycia historykiem. Mam wrażenie, że nie zawiodłem nadziei, choć nie potrafiłem sprostać własnym ambicjom. To bardzo utrudnia wszelką próbę obiektywnego przedstawienia życia i pracy Ojca.

Życie Ojca w latach 1961–1992 nadal było podporządkowane działalności naukowej i wydarzeniom rodzinnym. Obowiązki zawodowe, uniwersyteckie i akademickie, zajmowały Mu nadal wiele czasu, ale nie określały rytmu życia. W 1968 roku przestał być wicedyrektorem Instytutu Historii PAN, lecz po śmierci Tadeusza Manteuffla w 1970 środowisko historyków powierzyło Mu rolę przewodniczącego Komitetu Nauk Historycznych. Ta biurokratyczna struktura okazała się istotnym elementem formowania się opinii środowiska, a jej przewodniczący, z pewnym zaskoczeniem i zażenowaniem, dostrzegł kierowane ku niemu oczekiwania6. Funkcję tę pełnił do 1984 roku, prawdopodobnie dlatego, że uznawano Jego autorytet nie tylko naukowy, ale przede wszystkim moralny. W 1977 przeszedł na emeryturę, zachowując do 1984 roku zajęcia w Instytucie Historycznym, przede wszystkim prowadzenie seminarium doktoranckiego.

Dwa dzieła określiły pozycję naukową mego Ojca: 25 tomów źródeł do dziejów powstania styczniowego oraz Powstanie styczniowe. Początki tej monumentalnej edycji zostały przedstawione w Pamiętnikach, a została ona zakończona w 1988 roku. Pisał wtedy Henryk Wereszycki: „tym wydawnictwem zdobył Pan sobie stanowisko wyjątkowe w dziejach historiografii, bo nawet najznakomitsze książki starzeją się… Natomiast ten zespół źródeł, który jest niewątpliwie Pańskim osobistym dziełem, jest trwały bezwzględnie: aere perennius… Tego w naszym pokoleniu historyków nikt nie dokonał”7. Ojciec zresztą był tego samego zdania, monografie przemijają, wydawnictwa zostają. Powstanie styczniowe stało się wydarzeniem w chwili wydania w 1972, a jego nakład błyskawicznie wykupiono. Na następne wydanie trzeba było czekać do 1984, władzom nie podobał się patriotyczny odbiór tego dzieła. Dla porządku dodać trzeba, że trzecie wydanie udało się załatwić dopiero w 2009, w skromnym nakładzie i bez ilustracji. Ojciec, pisząc Pamiętniki, był świadom zarówno znaczenia tego dzieła, jak i jego ograniczeń, wraca w nich parokrotnie do sporów towarzyszących powstawaniu tego niewątpliwie epokowego dokonania. Zmieniał się bowiem także jego punkt widzenia na sprawę dziejowej roli powstań narodowych. Kwestię tę sygnalizuje w końcowej partii wspomnień i wracał do niej do końca życia.

Wbrew pozorom aktywność badawcza Ojca nie osłabła po wydaniu Powstania styczniowego i przejściu na emeryturę. Nie mam na myśli stale przyrastających publikacji, ale pogłębianie Jego refleksji nad Polską i jej dziejami. Tak było z okazji wydania studiów zebranych w tomie Historyk a świadomość narodowa8, podobnie z szeregiem wystąpień publicznych. Ojciec uważał, że po siedemdziesiątce już nie powinien podejmować nowych zadań, których mógłby nie dokończyć. Kontynuował dzieło, do którego przywiązywał wielką wagę: pisał życiorysy do Polskiego słownika biograficznego. Niestrudzenie też recenzował – słusznie uchodził za mistrza tej trudnej sztuki. Służył wreszcie, oceniając niestrudzenie kolejne postępowania doktorskie i habilitacyjne.

Stając się głosem środowiska, uważał za konieczne zajmowanie stanowiska wobec ważnych spraw publicznych. Tak było w przypadku strajku w Stoczni Gdańskiej czy wprowadzenia stanu wojennego. Tu już nie był wyrazicielem środowiska, występował w imieniu własnym. Szukał jednak konsensu w granicach dopuszczalnych. Na pewno nie należał do „opozycji” w żadnym sensie, czy to przed Sierpniem, czy po grudniu 1981. Znamienne jest, co powiedział Barbarze Grochulskiej, komentując podpisanie zbiorowego listu do strajkujących w Gdańsku: „… gdyby pani wtedy do mnie nie przyszła, zostałbym poza tą sprawą. A tego bardzo bym nie chciał”. Było to niezwykle charakterystyczne dla Jego postawy – pamięć o tych, którym coś zawdzięczał. I jeszcze jedno: gdy wypowiadał się w sprawach publicznych, chodziło mu o prawdę, a nie o efekt. Dlatego swe wystąpienie na spotkaniu z Jaruzelskim 23 grudnia 1981 roku skomentował: „Bardzo mnie wtedy poniosło”. Epizod zaproszenia profesorów na spotkanie z generałem Wojciechem Jaruzelskim jest dobrze znany, świadectwo Ojca wydało mi się jednak znaczące. Przedrukowałem je przed laty w całości9, a tu wspominam, ponieważ jak najsłuszniejsze było przypomnienie generałowi fatalnych skutków branki 1863 roku: nie tylko dla Polski, także dla jej inicjatora. Ktoś to wtedy powinien, powiedzieć. Dla Ojca była to bezdyskusyjna dyrektywa.

W ostatnim wywiadzie udzielonym Telewizji Polskiej w grudniu 1991 roku Ojciec podsumował swe życie naukowe i aktywność publiczną, mówiąc: „Nie uważałem, ażeby »faworki władzy ludowej« kiedykolwiek nas ­zobowiązywały, abyśmy w interesie tej władzy mieli cokolwiek mówić sprzecznego z naszym naukowym sumieniem”10. Ta rezerwa objęła też czas po 1989 roku.

Niepodległa Polska napełniała Go radością, ale daleki był od optymizmu. Opowieść o tym, czego już zapisać nie zdołał, zwłaszcza o wiecznie obecnej w jego myśleniu kwestii wyboru, czy braku wyboru, między czynem zbrojnym a pracą u podstaw, byłaby pasjonującym dopełnieniem obrazu Jego życia. Życia obejmującego cały wiek XX, który w naszych dziejach rozstrzygał o dniu dzisiejszym. Tego wieku mój Ojciec nie był biernym obserwatorem, choć zawsze unikał politycznych zaangażowań. Historia jednak parokrotnie się o niego upomniała i wtedy „stawał na placu”.

Jan Kieniewicz

1 Ossolineum, Wrocław 1986.

2 Rys tych problemów dał Jerzy W. Borejsza, Stefan Kieniewicz. Historyk i jego epoka w: Stefan Kieniewicz i jego dziedzictwo w polskiej historiografii, pod red. Andrzeja Szwarca, DiG, Warszawa 2010, s. 17–27.

3 Przede wszystkim w Z rozmyślań dziejopisa czasów porozbiorowych, „Kwartalnik Historii Nauki i Techniki” 1980, nr 2, s. 243–267.

4 Bodaj czy nie najważniejszym, a na pewno najbardziej przejmującym świadectwem jest tu artykuł Jerzego Zdrady, O Stefana Kieniewicza koncepcji dziejów rozbiorowych w: Stefan Kieniewicz i jego dziedzictwo…, dz. cyt., s. 29–102.

5 Stefan Kieniewicz – Henryk Wereszycki, Korespondencja z lat 1947–1990, wstęp i oprac. Elżbieta Orman, IH PAN, Kraków 2013.

6 Por. kluczowy dla zrozumienia postaw Ojca odczyt na plenarnym posiedzeniu Towarzystwa Miłośników Historii „O etyce zawodu historyka”, Warszawa, 20 marca 1974.

7 List Henryka Wereszyckiego do Stefana Kieniewicza [12 XI 1987] w: Stefan Kieniewicz – Henryk Wereszycki, Korespondencja..., dz. cyt., s. 743.

8 Czytelnik, Warszawa 1983.

9 Jan Kieniewicz, Wyraz na ustach zapomniany. Polskich inteligentów zmagania z Ojczyz­ną, Wydawnictwo DiG, Warszawa 2012, s. 186–188.

10 Stefan Kieniewicz, O sobie i o historii, emisja 5 maja 1992, druk w „Przeglądzie Historycznym” 1993, t. LXXXIV, z. 1, s. 12.

Przesłanie

Naczytałem się w życiu setek pamiętników i nauczyłem się oceniać sceptycznie ich wątpliwą wartość źródłową. Również w poniższej lekturze czytelnik nie rozpozna „całej prawdy i tylko prawdy”. Pamięć moja jest jednostronnie selektywna, a co więcej, zawodzi w siedemdziesiątym pierwszym roku życia. W opisanej przeze mnie epoce nie doświadczyłem niczego takiego, czego by inni współcześni nie przeżyli dogłębniej, nie umieli odtworzyć lepiej. Historyk lat międzywojennych uzna zapewne ten tekst za mało przydatny.

Nie dla późniejszego historyka też piszę, lecz dla siebie. Ostatnia to chwila w życiu, aby obejrzeć się wstecz jeszcze przytomnym okiem i zastanowić się: co jestem wart i co umiałem zdziałać. Ta właśnie potrzeba wewnętrznego obrachunku skłoniła mnie do niniejszych rozważań na temat: skąd się wziąłem, co mnie ukształtowało, czemu poszedłem tą, a nie inną drogą? Oraz czy właściwie wykorzystałem dane mi możliwości?

Podobny zamiar pisarski narzucił mi kompozycję – nie ściśle chronologiczną, ale rozbitą wedle oddzielnych wątków, które złożyły się na utkanie mej osobowości. Dlatego też ograniczyłem te wspomnienia do czasów przydługiej młodości. O mych późniejszych, zwłaszcza powojennych losach mówić mogą inne źródła – oczywiście jeśli się moja korespondencja dochowa i jeśli zainteresuje się nią historia historiografii.

Jeżeli zaś moje dzieci i wnuki szukać zechcą na poniższych kartach rozświetlenia przeszłości rodziny, to owszem, niech szukają. Obraz to będzie niepełny i jednostronny, upiększony nawet w tych partiach, gdy autor z naciskiem mówi o sobie źle. Ufam, że dzieci i wnuki zechcą ocenić autora z wyrozumiałym ukochaniem.

W początku 1990 roku powstał dopisek:

Kilkanaście lat temu skreśliłem dla swoich dzieci własne wspomnienia doprowadzone do wybuchu wojny 1939 roku. Po przerwie kilkuletniej ciągnąłem tę pisaninę dalej, aż po rok 1955, datę przeprowadzki do Warszawy. W tym punkcie się zatrzymałem, nie bardzo chciało mi się pisać: ani o dorastającym potomstwie, ani o nowym etapie kariery naukowej. Dziś, u schyłku życia, dochodzę do przekonania, że przerywając wówczas pisanie, nie miałem racji. Udokumentowanie dalszego ciągu życiorysu może się okazać potrzebne nie tylko dzieciom i wnukom, ale i osobom postronnym… Tymczasem tak zwany raptularz, dziś już wypełniający dwadzieścia brulionów, zacząłem prowadzić dopiero od śmierci Mamy, to jest od końca kwietnia 1961 roku. Istnieje zatem luka ponadpięcioletnia pomiędzy wspomnieniami powielonymi w maszynopisie a początkiem raptularza. Tę lukę, brakujące ogniwo (missing link, jak mówią antropolodzy), postanowiłem zapełnić.

W większym stopniu, w niniejszej partii wspomnień, polegać muszę na dokumentach aniżeli na zawodzącej pamięci. W grę wchodzi dochowana korespondencja moja i Zosi, a także listy nas obojga do Mamy. Do siebie pisywaliśmy wówczas, gdyśmy bywali rozdzieleni; ten blok korespondencji odnosi się więc głównie do pobytów mych za granicą. Do Mamy pisywałem regularnie co niedzielę, z wyjątkiem tych momentów, gdy dojeżdżałem sam do Krakowa, kilka razy do roku, rzadko na dłużej niż na kilka dni. Obie serie listów w jakiejś mierze się uzupełniają.

Niewłaściwe byłoby streszczanie listów jak leci, każdy z nich bowiem mówi na przemian o różnych sprawach, ważnych i nieważnych. Materiał źródłowy wypadło uporządkować wedle tematyki, referując go chronologicznie w obrębie rozdziałów rzeczowych.

Część I

Pamiętnik opóźnionego dojrzewania

Dereszewicze

Pierwsze wspomnienie dzieciństwa, które jestem w stanie datować, tyczy się pogrzebu mego dziadka. Mróz był wielki i małych dzieci nie wypuszczano z domu. Przez okno więc patrzyłem na kondukt żałobny, który skręcał ze ścieżki wiodącej od starego domu, w głębi alei świerkowej. Nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że trumnę nieśli czarno ubrani ludzie, chociaż od domu do kaplicy był kilometr z górą. Działo się to w styczniu 1911 roku, miałem zatem trzy lata i cztery miesiące. Urodziłem się w Dereszewiczach, jako syn Antoniego Kieniewicza i Magdaleny z Grabowskich, 12 września 1907 roku według starego stylu, 25 września według nowego. Później w Warszawie, w czasie wyrabiania obywatelstwa polskiego, urzędnik jakiś coś pokręcił i wpisano mi do dokumentów mylną datę 20 września, na co wszyscy machnęli ręką.

Pokój, z którego wyglądałem przez okno, należał do czterech w amfiladzie, tworzących „apartament dziecinny”. Zostały one dobudowane od tyłu do skromnej oficyny, w której Rodzice moi osiedli po ślubie, właśnie dla pomieszczenia przybywającego potomstwa. W pierwszym z tych pokojów rezydował brat mój Hieronim, starszy ode mnie o blisko sześć lat. Było tam pełno książek z obrazkami i luksusowych zabawek, ale chodziłem tam rzadko, bo Heruś był bardzo ważny, wiele umiał, podróżował, chodził z dorosłymi na polowanie, więc nic dziwnego, że patrzał na nas z góry.

Drugi pokój, kwadratowy, zdawał mi się ogromny. Na środku stał okrągły stół jesionowy, dokoła którego uprawiało się gonitwy; pod ścianą przepaścista kanapa, a nad nią Poczet królów Matejki, na którym uczyłem się historii Polski. Poza tym stało tu łóżeczko dziecinne mego brata Henia (młodszego o lat cztery), który tu mieszkał z naszą dawną nianią, Marią Bilkiewicz. Jak przez mgłę pamiętam mamkę Henia, która drocząc się ze mną, pokazała mi pewnego razu nagą pierś, od której uciekłem z krzykiem.

Trzeci pokój, spory i podłużny, był wspólny mój i Kazia, młodszego ode mnie o półtora roku. Nic stamtąd nie pamiętam poza dwoma metalowymi łóżkami, niskim żółtym stolikiem zmontowanym z dwiema ławeczkami, gdzie siadaliśmy do obiadu. Menu raz kiedyś zostało zafiksowane i docierało do nas z kuchni automatycznie: rosół, kotlety siekane z marchewką i kompot – przez rok okrągły. Z Kaziem żyłem najbliżej i najlepiej bawiłem się we wczesnym dzieciństwie. W jednym nade mną górował – talentem do rysunków, do czego nie nadawałem się wcale. Zresztą mogłem nad nim przewodzić, był raczej słabowity, raz nawet przeszedł zapalenie płuc i sprowadzono doń aż z Mińska doktora Jurahę. Z Mińska, miasta gubernialnego, jechało się kolejką kilkanaście godzin, z trzema przesiadkami. Co do mnie, to podobno przed czwartym rokiem życia bywałem pokryty wrzodami, ale nic z tego wszystkiego nie pamiętam. Potem już żadnych chorób nie bywało poza odrą, paru – jak się wtedy mówiło – „influenzami” i częstymi, zawinionymi rzecz jasna, nawrotami niestrawności. Te leczono brutalnie, olejkiem rycynowym.

W czwartym i ostatnim, najmniejszym pokoju mieszkała nasza opiekunka, panna Anna Bem, która chyba najbardziej wpłynęła na ukształtowanie mego dziecinnego charakteru. Niewielka osóbka o dużych talentach pedagogicznych: nie podnosiła głosu, z konieczności uciekała się do paru klapsów, ale wystarczyło, że powiedziała: idź do kąta – i szło się do kąta. Przy okazji dowiadywaliśmy się, jacy byli grzeczni mali Bobińscy, Regulscy czy Jeziorańscy, których wychowywała poprzednio. Na całe życie wpoiła mi panna Anna poczucie tego, co „się robi”, a czego „się nie robi”, niezdolność do otwartego nieposłuszeństwa. Zresztą jej faworytem był Kazio, który miał śliczne niebieskie oczy i w ogóle przypominał „białą sowę”.

Odchodząc od nas w 1919 roku w Warszawie, panna Anna przeszła do Krzeszowic, na które kręciła nosem, jako demokratka. Zapewne opowiadała wnukom pani Krystyny Potockiej o grzeczności małych Kieniewiczów. Raz jeszcze odwiedziła nas w latach okupacji, jako wielka, ale zawsze jeszcze żwawa staruszka; zmarła wkrótce potem. Pokój jej duszy!

Gdzieś koło szóstego roku życia, być może po powrocie z wakacji w Sables d’Olonnes w Wandei, zostaliśmy dopuszczeni, Kazio i ja, do ogólnej jadalni, a więc i do frontowych pokojów. Wstając od stołu, szło się ucałować Mamę w rękę. W owych latach dostrzegam Mamę w długiej białej sukni i dużym kapeluszu, idącą z wolna aleją kwiatową od nowego domu w stronę sadu. W ręku sekator, za nią służący ze srebrną tacą: Mama ścinała kwiaty na bukiety. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że Mama była wielką damą, przy całej swej prostocie, braku pretensji i wymyślnych gustów. Wyszła za mąż młodo – opisał tę historię Ojciec w swoich pamiętnikach11 i nie mam tu nic do dodania. W ciągu dziesięciu lat miała sześcioro dzieci (dwoje urodzonych pomiędzy Herusiem a mną wcześnie zmarło). Zajęta głównie chorowitym pierworodnym, którego woziła do zagranicznych lekarzy, Mama pozostawiała młodsze dzieci niezawodnej opiece panny Anny. Wypełniało jej czas prowadzenie wielkiego domu, lektury, korespondencje i hafty. Zajęła się mną bliżej, gdy już skończyłem lat dziesięć.

Ojca pamiętam w owym czasie rozmawiającego w swoim gabinecie przez telefon: z fabryką, z rektyfikacją, z tym czy innym folwarkiem. Prywatna sieć telefonów, długości kilkudziesięciu kilometrów, nie działała zapewne sprawnie. Słyszę Ojca miarowe, rosyjskie odpowiedzi: „Da, da, da, da” – i biada, jeżeliśmy wtedy za blisko hałasowali! Ojciec beształ nas, bo był gorączka, chociaż panował nad sobą. Ojca (mówiliśmy zresztą: Tatko) nie widywaliśmy wiele, spędzał życie na bryczce, bądź to administrując dobrami, bądź polując. Reżyserował, owszem, nasze przedstawienia amatorskie i czytał nam, dzieciom, głośno – ale to już w późniejszych latach. Parę razy tylko zabrali mnie z sobą Rodzice na dalsze, całodzienne wyprawy do folwarków: Sudzibora, Paulinowa czy Łopczy. Przyjemna była jazda bryczką i nowe widoki – nudniejszy pobyt na miejscu, gdy Ojciec pogrążał się w interesach, a nam nie wolno było nigdzie się oddalać.

O kilkadziesiąt kroków od naszej rozbudowanej oficyny stał nad rzeką właściwy dom, a raczej dwa sprzężone domy: „stary”, klasycystyczny, postawiony przez mego stryjecznego pradziada Feliksa Kieniewicza około 1820 roku, i „nowy”, szpetny, dobudowany przez mego dziada Hieronima siedemdziesiąt lat potem. W starym domu mieszkała moja babka („pani marszałkowa”), już wtedy schorowana i z daleko posuniętą sklerozą; przy niej najstarsza siostra mego Ojca, ciocia Klosia Potworowska z córką Dziunią Łopacińską i wnuczką Teklą, będącą w moim wieku. Tu dojeżdżali często z pobliskiego Bryniewa stryjostwo Kieniewiczowie (stryj Rucio i ciocia Lela, rzadziej zaś z odleglejszych Bolcienik ciocia Zosia Puttkamerowa z wujem Wawrzyńcem. Rzadko prowadzono nas na salony starego domu i nie lubiliśmy tych wizyt, bo trzeba było być jeszcze grzeczniejszym niż zwykle, a zachowanie nasze wszystkich denerwowało. Nie miałem oczywiście pojęcia o napięciach i konfliktach rodzinnych, jakie narastały wokoło, a których ofiarą padała moja Mama. Później dopiero, w Warszawie, wspominała mi o nich świadoma rzeczy Tekla, pod największym sekretem. Więcej dowiedziałem się w pół wieku potem z drukowanych pamiętników Jani Żółtowskiej i rękopiśmiennych – mego Ojca12, do tych źródeł więc odsyłam ciekawych.

W czerwcu 1915 roku oficyna nasza się spaliła i przenieśliśmy się do „nowego” domu, ulokowani w wielkiej sali na parterze, z widokiem na rzekę. Heruś miał obok własny pokoik, a Rodzice mieszkali na piętrze. Odtąd już buszowaliśmy swobodnie po całym domu i wszystkich jego zakamarkach. Była nas spora gromadka dzieciarni: na wakacje 1914 roku zjechała do nas pani Blanche Grabowska, dawna dame de compagnie mojej ciotki Lubańskiej, z trzema córkami: Igą, Blanką i Zulą, plus minus w moim wieku, Kazia i Henia. Zaledwie przyjechały, wybuchła wojna, zostały więc w Dereszewiczach, odcięte od Warszawy, na następne cztery lata. Z Kopcewicz dojeżdżało nieraz czworo Ulatowskich, dzieci dyrektora naszej fabryki – w sumie bywało nas kilkanaścioro. Dochodził do tego rozliczny personel: dama do towarzystwa mojej babki, panna Andrzejewicz, daleka kuzynka Dziuni Plińcia Zajączek, nauczyciel Herusia Maurycy Małek, nowy nasz wychowawca, Szwajcar, Otto Dromler, bona Tekli, Mlle Alice, rzeźbiarka panna Broniewska, która rzeźbiła biust Mamy oraz słynnego leśnika Moroza. Normalnie siadało do stołu kilkadziesiąt osób. Personel nauczycielski kojarzył się w różnych układach, flirtował i kłócił się, ale to nie docierało do mojej świadomości.

Klucz Dereszewicze – Bryniów był tak rozległy, że sąsiedztwa ziemiańskie właściwie nie istniały. Najbliższy sąsiad, p. Stanisław Lewandowski, pojawiał się rzadko i bez rodziny. Sensację sprawił kiedyś p. Aleksander Lenkiewicz, przyjeżdżając samochodem – fordem. Stryjostwo mieli elegancką drezynę z motorem spalinowym, którą cyrkulowali na wąskotorówce fabrycznej pomiędzy Bryniowem, Dereszewiczami i stacją kolejową w Kopcewiczach. Drezyna nie zawsze chciała ruszyć z miejsca i musieli ją wtedy rozpędzać dwaj lokaje.

Dalsza rodzina miała swe rezydencje wzdłuż Prypeci: w górę rzeki Ordowie, w dół Horwattowie. Ale to były dalekie, wielodniowe wyprawy, na które nas nie zabierano. Czasy zresztą szły niespokojne i jeśli przyjeżdżali do Dereszewicz jacy wujowie i ciotki, to bez progenitury. Nasz własny świat wystarczał dzieciom aż nadto. Przede wszystkim interesowała nas rzeka, podpływająca pod sam dom szerokim zakolem, a w dalszej perspektywie wijąca się wśród łąk. Na rzece obserwowaliśmy w dół spływające tratwy, pod górę holowane mozolnie berlinki; parowce towarowe i pasażerskie; eleganckie monitory zarządu żeglugi; w czasie wojny też minikanonierki. Wszystkie te sylwetki znało się na pamięć i wypatrywało z dużej odległości. Rozpacz brała, gdy z dołu rzeki nadciągał holownik, a dzieci zaganiano na podwieczorek! Partie olchy zakupione do fabryki gdzieś nad Dnieprem dowoził holownik do przystani położonej zaraz za parkiem. Tam przeładowywano je na wąskotorówkę – było czemu się przyglądać. W zimie po zamarzniętej rzece zwożono siano saniami; sensacją była na wiosnę chwila ruszenia lodów. Zaczynały się wtedy wycieczki na okoliczne zalewy i łąki. Czaru tamtego pejzażu nie odczuwałem wtedy – odsyłam więc do opisów przyrody mego Ojca i Janiusi. Plaża do kąpieli znajdowała się naprzeciwko dworu, po drugiej stronie rzeki. Nie mając lat dziesięciu, byłem w stanie dowieźć do niej człowieka, operując jednym tylko wiosłem i przy dość silnym prądzie.

Wzdłuż urwistego brzegu, na prawo od starego domu ciągnął się park, na lewo od nowego domu sad – dwa rozległe tereny zabaw, wcześnie spenetrowane i tak doskonale znane, że jeszcze dziś byłbym w stanie odrysować sieć ówczesnych ścieżek i alejek. Dopiero hen, za parkiem znajdował się folwark, na który chodziło się już tylko ze starszymi, co było dla mnie nudne, gdyż co parę minut stawało się na rozmowę z tym czy innym funkcjonariuszem, w interesach, a poza tym grzęzło się w piachu. Na majówki dzieci nie wożono – raz tylko jeden (w 1915?) urządziła ciocia Lela taką wielką imprezę w lesie koło Bryniewa. Co lato regularnie jeździło się na grzybobranie do dąbrowy za rzeką, raz, dwa razy do roku. Grzybów było dużo i liczyły się tylko borowiki i rydze – na nic innego nikt w ogóle nie spoglądał. Wracał z takiej wyprawy ładowny wóz grzybów, które następnie suszono i marynowano.

Szczególne, że z owych lat pamiętam głównie zabawy w dużym i zżytym gronie – nie tylko te tradycyjne, ale i własnego pomysłu. Wykombinowaliśmy jakiegoś udziwnionego berka, któregośmy nazwali „limuzyną” (o berku zresztą nie mieliśmy pojęcia). Urządzaliśmy wielkie bitwy na kasztany, najchętniej przeciw starszemu i mocniejszemu od nas Herusiowi, który jednak nie zawsze raczył zniżać się do tych igraszek. Bywały montowane wśród nas ośmiorga różne koalicje, w czym chyba Tekla miała główny udział, ale rozwiewały się one już następnego dnia. Któregoś lata weszły w modę wędrówki parami: jedno z nas szło z zamkniętymi oczami, drugie go prowadziło, starając się zmylić drogę. Mogłem w ten sposób snuć się parę godzin po parku prowadzony przez Igę, nie próbując otworzyć oczu. Samym nie wolno nam było wyjść poza obręb parku, który miał chyba ponad dwadzieścia hektarów. Do głowy by mi nie przyszło złamać ten zakaz, ale „Blanszęta” od czasu do czasu lansowały projekty zbiorowych „ucieczek w świat” – zbierały nawet prowiant na drogę, chowając w krzakach bułki ze śniadania, które potem wyjadały psy.

W całodziennych partiach krokieta brali udział także dorośli. Jak wiadomo, krokiet roznamiętnia i staje się źródłem kłótni wśród partnerów i przeciwników. Byłem gwałtownikiem i zdarzało mi się dochodzić swych racji z młotkiem w ręku, ale byłem też strasznym płaksą i stąd też przedrzeźnianym. Raz pogrożono mi, że nie dostanę deseru, jeżeli się rozpłaczę. Jakoż rozpłakałem się – tymczasem do jadalni wniesiono andruty z kremem! Zacząłem szlochać jeszcze bardziej gorzko, zdając sobie sprawę, że w tych warunkach nie dostanę deseru już do końca życia. Rodzice ulitowali się, darowali mi winę i dali deser. Doprawdy nie wiem, jakie bywały powody moich nieszczęść, poza kłopotami z zawiązaniem i rozwiązaniem sznurowadeł. Nic nam przecie nie brakło do szczęścia. Zastanawiam się, jakie mogły być na dłuższą metę złe strony takiego rajskiego dzieciństwa? Może ta jedna, że gdy wszystko nam było dane, chłopiec taki jak ja, mało przedsiębiorczy z natury, nie szukał wtedy i potem niczego na zewnątrz: ani przyjaciół, ani nowych, własnych dróg.

Jakieś miejsce w tym naszym życiu, chyba nie zanadto obszerne, zajmowała nauka. Nauczyłem się czytać, sam nie wiem jak, kreśląc kijem litery na piasku, miałem zaś wtedy lat cztery. Pamiętam jakieś kaligraficzne wprawki i dyktanda z panną Anną. Nigdy w życiu nie miałem kłopotów z ortografią – aż do chwili gdy w latach trzydziestych zaczęto subtylizować pisanie łączne i rozdzielne; pomagała mi pamięć wzrokowa. Gorzej szły dyktanda francuskie, pisane wraz z Teklą pod okiem cioci Klosi. Ale i francuskiego nauczyłem się nie wiem kiedy, pomiędzy Dziunią, panią Blanche i panem Dromlerem. Mój akcent musiał być z początku dosyć straszny, potem ustawiła mi go Mama.

Nie pamiętam, kiedy przeszedłem do nauki bardziej systematycznej, może wówczas, gdy panna Anna wzięła i Henia pod swoją opiekę. Powierzono mnie pannie Plińci, która była, o ile wiem, społeczniczką o wielkim poczuciu obowiązku, ale jako nauczycielka źle sobie ze mną radziła. Widzę siebie oblewającego łzami zeszyt z zadaniami z arytmetyki – przychodził mi z pomocą Nikifor, chłopiec kredensowy. Po jakimś czasie, bodaj w 1916 roku, trafiłem do rąk pana Małka, który od kilku lat uczył Herusia. Był to łysy, okrągły człowieczek, typowy przedstawiciel radykalnego inteligenta, stale nastroszonego na swoich chlebodawców, w przekonaniu, że mu w czymś uchybią. Nauczyciel był zresztą świetny i całkowicie oddany swoim pupilom. Każdy doroczny egzamin Herusia przeżywał głęboko i doprowadzał go do bardzo dobrych stopni. Mnie mówił, że jeśli Heruś zdaje egzaminy na piątki, to ja powinienem zdawać na dwudziestki piątki! Wiele zatem wymagał, miał zaś nieprzyjemny zwyczaj pstrykania palcem w ucho za każdą dostrzeżoną pomyłką. Wołał wtedy do mnie: „Wariat – pompka!”. Główną wagę przykładał do arytmetyki, którą też opanowałem, zaczynając od tabliczki mnożenia, poprzez cztery działania na ułamkach, aż do klasycznych zadań o konnym posłańcu ścigającym pachciarza i o zbiornikach napełnianych i opróżnianych kilku rurami. Dziś jeszcze, czekając na autobus, sprawdzam, co ile minut chodzi który numer, i obliczam w pamięci, za ile minut przyjść może jeden z dwóch lub trzech potrzebnych mi numerów. Oczywiście w teorii, bo autobusy chodzą i tak, jak chcą…

Pan Małek nie miał zrozumienia do nauk pamięciowych, zresztą wiedział, że z nimi nie będę miał trudności. Natomiast wyuczył mnie rozbioru gramatycznego i logicznego tak akuratnie, że recytowałem go bez zająknienia i wysiłku – po rosyjsku lepiej nawet niż po polsku. Rosyjska ortografia była problemem serio, obowiązywało jeszcze wtedy „jat” i pan Małek kazał mi wykuć paręset wyrazowych pierwiastków z „jat”. Szkoła tego nie wymagała, lecz zdaniem pana Małka była to wiedza przydatna, zwłaszcza dla ucznia Polaka. Przydatność ta zawiodła w związku z reformą ortografii po rewolucji; nic mi też nie pozostało z wprawy nabytej wówczas w rosyjskim „udarenii”.

Triumfem pana Małka był mój egzamin do II klasy w Kijowie na wiosnę 1918 roku w gimnazjum polskim (lecz z rosyjskim jako obowiązującym przedmiotem). Przywiozłem do domu same piątki. Pan Małek zaczął wtedy forsować program nauk, zaczynając ze mną algebrę i stylistykę. Pierwsza mnie zainteresowała, na drugiej się załamałem. Nie byłem zdolny do ułożenia zdania ze wskazanym sobie rzeczownikiem i przydawką w określonym przypadku. Pogrążony byłem w rozpaczy, wiedziałem, że jestem w stanie nauczyć się na pamięć wszystkiego, co przeczytam, ale zdawało mi się, że nigdy, nigdy nie zdołam stworzyć nic samodzielnego. Miałem wtedy lat jedenaście, nabrałem obrzydzenia do lekcji z panem Małkiem i w rok później, idąc do szkoły, rozstałem się z nim bez żalu. Potem kiedyś na operetce Nitouche rozrzewniła mnie arietka o żołnierzu z Norymbergi, ponieważ pan Małek często ją wyśpiewywał. Koniec jego był niewesoły: czas jakiś był na kondycji13 u Rozenwerthów na Podlasiu, ale wkrótce rozwinął się syfilis złapany jeszcze w Kijowie, w czasie wojny, i wreszcie paraliż postępowy. Gdzieś w 1924 roku odwoziliśmy, Ojciec i ja, pana Małka do Tworek, gdzie zmarł w kilka miesięcy potem. Nie powinienem go wspominać źle: wymęczył mnie, ale i nauczył. Nawet gramatyki!

Z historią zaznajamiałem się innymi drogami, bez obowiązku i wysiłku. Jeszcze z panną Anną przeczytałem Zofii Bukowieckiej Książkę Zosi. Opowiadania babuni o Ojczyźnie. Cieszyła się ta książka najgorszą opinią w kołach postępowych jako „rozwlekłe patriotyczne gawędziarstwo”. Mnie jednak wcale nie wydała się tak bardzo głupia. Zawierała obszerne wprowadzenia archeologiczne, jak to lepili garnki „nasi pradziadziusiowie”, w dalszym ciągu objaśniała, jak to pięć palców u rąk może wyobrażać: już to pięciu synów Krzywoustego, już to pięć stanów średniowiecznej Polski. Dotarł do mnie zresztą tylko tom pierwszy, który urywał się na Kazimierzu Wielkim. Nie trafiły mi wtedy do rąk 24 obrazki Anczyca; była za to inna książeczka niepamiętnego mi autora z historią kolejnych „królów”, od Mieczysława I do Stanisława Augusta14. Przy każdym królu był stosowny wierszyk, z nich zapamiętałem jeden tylko dwuwiersz:

Pytaj się Orszy i Obertyna

Jakie widziały zwycięstwa?!

Ta książeczka była głównie o wojnach, trochę też o przywilejach dla szlachty, od których zaczęło się wszystko, co najgorsze. Dużo faktów i dat pamiętam od tamtego czasu.

W latach 1917–1918 czytywałem głośno przy Mamie francuskie tomiki Lamé Fleury: La Mythologie, L’histoire ancienne (Bliski Wschód i hellenizm), Histoire grecque, Histoire romaine (w dwóch tomach). I te lektury były infantylne, że przypomnę słynne wprowadzenie do wojen punickich „Vous ne savez peut-étre pas, mes enfants, ce que c’est qu’un navire”…15 Ale były tu wszystkie anegdoty, które należało znać i których nie zapomniałem. Zresztą zaglądałem ukradkiem i do Herusiowego podręcznika Historii starożytnej Korzona – i tak sobie kompletowałem wiadomości. Starożytność sobie, historia Polski (do rozbiorów) sobie – związku obu tych wątków jeszcze nie poszukiwałem.

Gramatyki francuskiej, koniugacji i participes uczył mnie pan Dromler, rodem z Lucerny, siostrzeniec dawnego nauczyciela mego Ojca, Burckhardta. Chyba jeszcze dość młody, postawny, z rudawą brodą, wesoły, dawał się lubić, mimo że podkpiwał sobie trochę i z nas malców, i w ogóle z ziemiańskiego środowiska, w którym się obracał. Dromler w teorii miał nas wciągać do sportów, co mu nie wychodziło, przynajmniej gdy idzie o mnie. Nie tylko dlatego, że byłem tchórz, ale głównie ponieważ rezygnowałem od razu ze wszelkich sprawności, w których z miejsca nie zdobywałem sukcesów. Trochę, owszem, nauczyłem się ślizgać – ale jakże można było się nie ślizgać na sięgającej po horyzont gładkiej tafli lodu, na zamarzniętej Prypeci! Przezwyciężyłem też strach przed zjeżdżaniem ze stromej skarpy do rzeki na sankach. Ale od nart uciekłem po pierwszej próbie. Wsadzany na konia wolałem spaść od razu, niż ciągle się bać spadnięcia. Nie udawało mi się strzelanie do celu, więc nie paliłem się do strzelby. Heruś od dawna już strzelał w parku wrony, polował ze starszymi na ptactwo błotne, miał na rozkładzie głuszca i parę dzików – a i moi młodsi bracia rwali się do dubeltówki. Jako niemyśliwy byłbym pozostał dziwakiem w poleskim środowisku, gdyby nie to, że Dereszewicze i tak przestały istnieć. Nawiasem mówiąc: osiągnąłem jako taką biegłość w warcabach, ale zbojkotowałem naukę gry w szachy, bo mi się wydała za trudna.

Dzięki pannie Annie błysnąłem w innej dziedzinie: kompletowaliśmy zielnik. Nie byłem nadto zaradny w zasuszaniu i wklejaniu kwiatów, ale z zamiłowaniem określałem (chociaż bez fachowego klucza) rodziny, rodzaje i gatunki, z ich łacińskimi nazwami. Wpadałem też w rozterkę z powodu różnic terminologicznych między atlasem Willkomma i Atlantą Z. Urbanowskiej16. Flora poleska była bogata, w samym parku nie brakło rzadkich, dziko rosnących gatunków. Starsi znosili mi osobliwsze, żyjące w puszczy okazy, między innymi storczyki. Byłem dumny ze swej dziecinnej, niewolnej od błędów kolekcji, i do dziś jeszcze coś niecoś mi zostało z tej wiedzy o kwiatach.

Poza tym jednak mym światem pozostawały książki. Pierwszą, którą przeczytałem samodzielnie we wrześniu 1913 roku, zatem mając lat sześć, był Władzio nad morzem, następną Lolek grenadier. Były to więc dziecinne lektury. W dużej sali na piętrze starego domu (w czasie wojny mieszkały tam Blanszęta) mieściła się biblioteka moich pradziadostwa, wielkie szafy z książkami z pierwszej połowy XIX wieku, jednostajnie oprawionymi w brązowo-żółty marmurek. Nowsza biblioteka moich dziadostwa rozlokowana była w tak zwanej Galerii, łączącej oba domy. Rodzice mieli własny księgozbiór w oficynie, ze wszystkimi klasykami literatury młodopolskiej – część tego wyratowano z pożaru w 1915 roku. O kompletowaniu tych książek mówią pamiętniki Ojca – mnie one jednak wcale nie ciekawiły, zostawały poza moim zasięgiem. Na stołach w obu salonach, czerwonym i srebrnym, oczywiście leżały albumy Dorégo, Andriollego, Sienkiewiczowski, oprawne roczniki „Wsi Ilustrowanej”, ale to było tylko do oglądania. Do czytania zaś miałem wystarczająco dużo książek młodzieżowych, i to raczej do samodzielnego użytku. Tekla korzystała z głośnej lektury, zarówno polskiej, jak i francuskiej, czytywały jej matka i babka, i to poważniejsze rzeczy, ale do tego rzadko kiedy bywałem dopuszczany. Sam natomiast dość chętnie odczytywałem Blanszętom niektóre, już sobie znane książki.

Niewiele wśród nich było powieścidełek współczesnych z wydźwiękiem moralnym (Dziedzice Otoka, Dziecinny dwór itp.). Jedną z ulubionych lektur było Serce17, o którym znacznie później dowiedziałem się od Janiusi, że jest w gorszący sposób demokratyczne. Sporo literatury tego typu odnajdywałem w oprawnych rocznikach „Przyjaciela Dzieci”, które dawniej abonował Heruś, podobnie jak „La Semaine de Suzette”. Do nas aż do wybuchu wojny przychodziło „Moje Pisemko”, w którym drukowało się między innymi Słoneczko tudzież Bohater Cis. Historia psa. Ale te historyjki z życia realnego pociągały mnie o wiele mniej, w porównaniu z udziwnionymi, takimi jak Sierotka Marysia, Historia dziadka do orzechów, Gucio zaczarowany czy zwłaszcza Cudowna podróż. Zaczytywałem się w książkach podróżniczo-indiańskich, pochłaniałem Verne’a w oryginale, Coopera w tłumaczeniu francuskim, Mayne Reida i oczywiście Umińskiego po polsku. Księgę dżungli przeczytałem zrazu po francusku, pod okiem pana Dromlera. W powieściach egzotycznych interesowała mnie fabuła, przeskakiwałem opisy flory i fauny. Były i poważne luki w tym zestawie, dopiero bowiem w 1918 roku Danek Zaniewski pożyczył mi Winnetou.

Drugi dział ulubionych lektur stanowiła oczywiście „Bibliothèque rose”18, w niej zaś nie tylko Mme de Ségur, ale i poważniejsze nieco i bardziej dydaktyczne Zénaïde Fleuriot. I to też były historie fantastyczne, mimo że osadzone w takim samym ziemiańskim świecie, tyle że francuskim i z połowy XIX wieku, co rozpoznawałem z ilustracji, według toalet. Ale najbardziej pociągał mnie Przyborowski, którego przeczytałem z tuzin książek, od Młodych gwardzistów do Reduty Woli. Czytałem nie po kolei, nie bardzo wiedząc, o co w ogóle idzie, nikt mnie bowiem nie uczył historii porozbiorowej. Dopiero w 1919 roku na skrawku papieru ułożyłem sobie spis znanych tytułów powieści w kolejności chronologicznej. Nie miałem wtedy pojęcia, że będę kiedyś polemizował z Przyborowskim jako historykiem powstania styczniowego. A przecież zawdzięczam mu coś bardzo istotnego – inicjację w sprawy narodowe.

Zdarzyło mi się raz, że podniecony zabawą, ni stąd, ni zowąd wskoczyłem na krzesło i wykrzyknąłem do młodszego rodzeństwa: „Jeszcze Polska nie zginęła!”. Urwałem nagle i zamilkłem, zastanawiając się, co też mi się wyrwało i co to właściwie znaczy? Działo się to już w nowym domu, a więc nie wcześniej niż jesienią 1915 roku. Najpewniej było to echo wiersza Edwarda Słońskiego („że ta, co nie zginęła, wyrośnie z naszej krwi…”) – wiersz dotarł do Dereszewicz wkrótce po wybuchu wojny, a ktoś go nam przeczytał. Ale przecie nikt: ani Rodzice, ani panna Anna, nie prowadził z nami patriotycznych rozmów.

Przez długie lata po powstaniu styczniowym Ojczyzna w dworach kresowych była tematem tabu. Zaczęło się to zmieniać po roku 1905. O mojej Matce mawiał wuj Oleś Horwatt: „Madzia – patriotka, tego-tego” – z wyraźną dezaprobatą. Zapewne nie był to patriotyzm jasno określony, chyba nawet nie endecki, tym mniej lewicowy. Starsi w jadalni musieli rozmawiać de publicis19 po francusku ze względu na służbę, ale do gwarnej dzieciarni w końcu stołu to wcale nie docierało. Obecności zaborcy dzieci przecież nie dostrzegały. Prawda, że statki na rzece nosiły nazwy rosyjskie, które trzeba było umieć rozpoznawać; że na skrzyżowaniu traktu z wąskotorówką był napis (starą ortografią): Осторожно съ поѣздомъ; że Heruś jeździł zdawać egzaminy w rosyjskim gimnazjum; że czasem (ale rzadko) zjawiał się w domu ktoś w mundurze, z kim panowie rozmawiali po rosyjsku, a panie po francusku. To wszystko były sprawy oczywiste, zastane, zewnętrzne i nas, dzieci, mało obchodzące. Odezwę wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza z 1914 roku przyjęto w Dereszewiczach z aprobatą, ale bez szczególnego entuzjazmu. Panna Anna pokazywała mi rosyjską mapę przedstawiającą, jak będzie wyglądała Europa po pokonaniu Niemiec. Wcale nawet jej nie dziwiło, że nie przewidziano miejsca dla Polski. Trochę nas zaszokowało, że pan Dromler po wybuchu wojny przepowiadał zwycięstwo Niemiec. Pono i stryj zaczął pod koniec wojny przechylać się ku niemieckiej orientacji, ale nie miałem pojęcia o jego racjach.

Dorośli z upodobaniem biorą małe dzieci na fundusz20: wmówiono więc mnie i Kaziowi w 1914 roku, że i my także zostaniemy wzięci do wojska. Uwierzyłem w to całkowicie i kłopotałem się tylko jednym: kto mi będzie przypinał z tyłu klapę od majteczek do stanika? Nawiasem mówiąc: nauczony zostałem w dzieciństwie przyszywania guzików, ale praktyka samoobsługi nie poszła o wiele dalej.

Cofnę się jeszcze do czasów przedwojennych. Ojciec opowiedział w pamiętniku nasze wakacje nad Atlantykiem w 1913 roku. Pomijając niemiły zabieg laryngologiczny, który przebyliśmy z Kaziem w Warszawie, wyprawa ta dostarczyła nam mnóstwa wrażeń. Z Warszawy jednak zapamiętałem niewiele: flagi biało-niebiesko-czerwone; szwadron huzarów z orkiestrą na ulicy Mazowieckiej, złoto kopuły soboru i wykładzinę z kolorowej cegły na fasadzie Pałacu Staszica, żółte autobusy z dwugłowym orłem dowożące pocztę na plac Warecki. Słowem rzeczy rosyjskie – z innych zaś już chyba tylko kajzerki i wodę sodową, windy i tramwaje. Z Berlina i Paryża nie zapamiętałem nic takiego, co by warto odnotować – w ogóle tamta podróż pozostała jakimś snem, do którego się powracało latami, bez przekonania, że się to naprawdę przeżyło. Na plaży w Sables d’Olonnes musiałem być niezdarny i nieznośny, panna Anna miała z nami dużo kłopotu. Nie cierpiałem długich nabożeństw niedzielnych w ciemnym gotyckim kościele i wręcz bałem się brodatego księdza-misjonarza, który śpiewał głębokim basem. Na fotografii zbiorowej zrobionej owego lata wyglądam jak cymbał, i podobnie też na portreciku, który wymalował niedługo później niejaki Dawidowicz. Straszna ta podobizna spaliła się na szczęście w 1944 roku. Starsi w tym czasie dostrzegali moje zdolności, ale na zewnątrz nie sprawiałem wrażenia rozgarniętego, na co składała się nieśmiałość i brak wiary w siebie.

Wspominając dziecinne zabawy i równoległe samotne lektury, zastanawiam się, czy bardziej żyłem w zbiorowości, czy na własny rachunek? Bo miałem także swój własny świat rozmyślań, opowiadanych sobie samemu historii. (Próbowałem opowiadać je Blance, ale nie bardzo ją to zajmowało). Stojąc nad rzeką przed domem, miałem po jednej ręce sad, a za nim wieś Hołubicę, po drugiej park, a za nim folwark, przede mną, za rzeką, łąki – a więc kilka odmiennych krajobrazów, jak gdyby kilka państw, każde ze swoją stolicą, rządem i armią, drogami i kolejami. Opowiadałem sobie historie tych państw, wojny, które toczyły się i toczą – parafrazując, rzecz jasna, to, co zasłyszałem o wojnie, jaka się toczyła naprawdę. Postanowiłem sobie, że napiszę kiedyś historię tego z owych pięciu krajów, który uważam za własny, i zakładam, że to będzie bardzo gruba książka, z wielu ilustracjami. Ani mi przychodziło do głowy, że pół wieku potem przyjdzie moda w literaturze światowej i polskiej na pisanie apokryficznych historii nieistniejących światów.

Heruś pisał w tym czasie wiersze, więc i ja próbowałem, ale bez powodzenia. Kilka razy (1915, 1918, 1921) zaczynałem prowadzić dziennik, ale rzucałem go po niewielu miesiącach. Pisanie listów było dla mnie torturą, nie umiałem sklecić dorzecznego zdania – nie tylko do babci Grabowskiej której nigdy nie widziałem na oczy i do której kazano mi pisać ze względów rodzinnych, ale nawet do najbliższej Tekli, kiedy wyjechała z Dereszewicz. Skomponowałem w 1914 roku sztukę na tematy wojenne, lecz zdawałem sobie sprawę, że jest bez sensu. Później nieco, w 1918 roku, zacząłem pisać dłuższą powieść pt. Bezdomni21 – były to oczywiście przygody ziemiańskiej rodziny rozgromionej przez rewolucję. Występowała w niej między innymi nauczycielka francuskiego, Mlle Alice Cigarette, która w każdym rozdziale musiała zwichnąć nogę! W Dereszewiczach organizowałem kilkuminutowe przedstawienia teatralne własnego pomysłu, do których zaprzęgałem inne dzieci, nie zawsze chętne do tej zabawy. Raz zdobyłem się na odwagę, narzuciłem na ubranie nocną koszulę, przepasałem ją czerwonym krawatem i z ganku nowego domu wygłosiłem płomienne przemówienie Brutusa po śmierci Lukrecji22. Kosztował mnie ten występ wiele psychicznego wysiłku.

Czym innym były przedstawienia amatorskie montowane pod egidą starszych: z uczeniem się ról, kostiumami i dekoracjami. Urządzano je dwukrotnie, około Nowego Roku 1915 i 1916, w sali nowego domu na piętrze, wobec gości pozapraszanych z Kopcewicz i Bryniowa. W pierwszej z tych imprez grałem niedobrego drwala, który ma ścinać drzewko przeznaczone na choinkę. W drugiej byłem gospodarzem, do którego przychodzi w gościnę „król chłopków”. Moja pierwsza kwestia: „Napracowałem się dziś rzetelnie, a co tam słychać w chałupie?” – weszła na trwałe do repertuaru domowego. Tegoż wieczoru, w baśni o Kopciuszku, występowałem w niebieskich pluderkach jako Prince-Charmant, ale to była epizodyczna rola. Potem Dziunia z Herusiem produkowali się w jednoaktówce Fredry Świeczka zgasła. Na zakończenie kazano mi deklamować Rotę, w czym się zblamowałem, gdyż zapomniałem tekstu; ta okoliczność świadczy o ówczesnych podniosłych nastrojach.

Czy dałoby się coś powiedzieć o moim życiu duchowym? To, że rano i wieczór klękałem do pacierza, w piątek jadłem rybę zamiast mięsa, wieczorem zaś, idąc spać, nadziewałem koszulę nocną przed zsunięciem majtek – to należało do spraw rozumiejących się samo przez się, tak jak obowiązek posłuszeństwa wobec panny Anny. Nie było obowiązku unikania „brzydkich słów”, gdyż w ogóle nie wiedziałem, że takie istnieją. Wszystko to razem nie składało się na żaden światopogląd. Z kościołem Dereszewicze miały luźny związek. Parafia była w Petrykowie, o osiemnaście wiorst, to jest ponad dwadzieścia kilometrów. Powóz chodził tam na mszę w niedzielę, w ładną pogodę zabierając tylko parę osób. Mnie spotkała ta frajda dwa czy trzy razy, w całym tym okresie. Frajda, bo się jechało na koźle, a również nabożeństwo z wystawieniem bywało interesujące. Po obiedzie na plebanii zostawało się jeszcze na nieszpory. Widywałem na nieszporach parafian przybyłych pieszo z bardzo daleka, którzy nie zdążyli na sumę i przystępowali do sakramentów, będąc na czczo od poprzedniej nocy… Proboszcz, ksiądz Suchwałko, przyjeżdżał z mszą do Dereszewicz, a raczej do kaplicy na samym końcu parku, chyba rzadziej niż raz w miesiącu. Wówczas spowiadały się starsze panie. Poza tym w niedzielę zbieraliśmy się w salonie na nabożeństwo prywatne, z bardzo długimi litaniami, zwłaszcza jeżeli celebrowała ciocia Klosia. Trudno było tyle czasu wyklęczeć na twardej posadzce. Mama, która dość wcześnie okazała zrozumienie dla liturgii i korzystała z mszalika już przed moim urodzeniem, wprowadziła do tych nabożeństw bieżącą Lekcję i Ewangelię, co sobie ceniłem jako urozmaicenie. Mama też zorganizowała w kaplicy nabożeństwa majowe, na które się chodziło wieczorami; ale i tu trudno mi było skupić uwagę. Nikt też nie uczył mnie śpiewu – wiadomo było, że jestem pozbawiony słuchu.

Rodziców chrzestnych dobierano wtedy według familijnego konwenansu. Moimi byli: dziad Aleksander Grabowski i siostra mojej babki, Zofia Tyszkiewiczowa. Nie pokazali się już później w Dereszewiczach, nigdy ich nie poznałem, nie miałem więc z nich duchowego ani materialnego pożytku. Historii świętej uczyła mnie panna Anna, chyba jeszcze zanim weszło w grę przygotowanie do pierwszej komunii świętej. Wówczas to Mama wzywała mnie do siebie na pobożne pogadanki. Rzadka to była okazja przesiadywać z Mamą we dwoje, w różowym buduarze, na miękkiej skórze rysia, i czuć ją blisko siebie. Nie trwało to długo, gdyż ciocia Lela zażądała dla siebie prawa przygotowywania mnie do pierwszej komunii i Rodzice dla świętego spokoju jak zawsze musieli ustąpić. Co dzień więc przez tydzień czy dwa chodziły konie o dziewięć wiorst do Bryniewa, wożąc na te przygotowania nie tylko mnie, ale i Kazia. Bardzo owszem lubiliśmy te wyjazdy, w Bryniewie tyle było rzeczy, których nie miały Dereszewicze: bilard, czarny wypchany bocian na szafie bibliotecznej, złocone krzesełka i złocone łyżeczki do herbaty. Z ciocią Lelą więcej było baraszkowania niż nauki, chociaż pokazywała nam w latarni magicznej tajemnice Różańca i kazała nam recytować różne historyjki z morałem, na przykład o żalu doskonałym i mniej doskonałym. W sumie zostałem chyba nauczony tego, co trzeba, nawet katechizmu, którego nie lubiłem. W istocie pamięć miałem bardzo dobrą, ale czułem abominację do wszelkiego wkuwania. Co się tyczy prawd wiary, można powiedzieć, że się ich z grubsza nauczyłem – i tyle.

Szczególna rzecz, że przyjąłem sakrament bierzmowania jeszcze przed spowiedzią i komunią. W końcu 1913 roku wizytował Polesie arcybiskup mohylowski Kluczyński – Ojciec obszernie opisał tę wizytację, zapewne pierwszą w tych stronach od czasu chrztu Litwy. Sam z niej pamiętam niewiele: pannę służącą Mamy w garderobie, czyszczącą jakąś plamkę na biskupiej infule; moją tremę, czy zapamiętam, które jest prawe kolano, bo na nie mam uklęknąć dla ucałowania biskupiego pierścienia. Metropolici mohylowscy chodzili w purpurze kardynalskiej i widocznie uzyskali też prawo bierzmowania bez względu na wiek. Okazało się to w ostatniej chwili; raz-dwa popędzono nas do tego sakramentu, nie bardzo nawet objaśniwszy, o co chodzi. Heruś otrzymał wtedy imię Aleksander, ja – Antoni, Kazio – Hieronim. Panna Anna zaraz po ceremonii zabrała nas do domu, ponieważ robiło się późno. Już nawet kładła nas spać, gdy ktoś zdyszany przyleciał z rozkazem, że nowo bierzmowani muszą się jeszcze znaleźć przy błogosławieństwie pontyfikalnym. Bardzo zdenerwowana panna Anna narzuciła na nas byle co i wskoczyła z nami do powozu, który pogalopował do kaplicy. Samego błogosławieństwa nie pamiętam – ale może było potrzebne dla ważności sakramentu?

Do pierwszej komunii świętej przystąpiłem wcześnie jak na tamte lata, 27 maja 1915 roku, nie mając więc lat ośmiu. Ciocia Lela prowadziła mnie przez park do kaplicy, musiałem jej recytować wyuczoną spowiedź, ona zaś przerywała: „Prędzej, prędzej, ksiądz się niecierpliwi!”. Czułem się ważny tego dnia, obdarowany stosownymi prezentami. Przeżyłem fazę samorzutnych, indywidualnych dewocji eucharystycznych, którym pan Dromler przyglądał się ironicznie. Z trudem przymuszałem się do wieczornego rachunku sumienia znużony tym, że się sprowadzał niezmiennie do dwóch samooskarżeń: „Nie słuchałem i dokuczałem”. Do spowiedzi i komunii świętej chodziłem za każdym przyjazdem księdza do Dereszewicz, z tym zaś wiązał się następujący przywilej: ktoś wymyślił, że za wiele mięsa nie służy dzieciom, w związku z tym dostawaliśmy je raz dziennie, a do doskonałych wędlin na śniadanie mieliśmy prawo tylko w niedzielę. W drodze wyjątku, po przystąpieniu do komunii miało się prawo do plasterka szynki albo myśliwskiej kiełbasy. Co prawda trafiało się, że ksiądz przyjeżdżał w piątek, wówczas czułem się wykiwany (jakkolwiek jeszcze nie znałem tego ostatniego słowa).

Śmierć mojej babki w początkach 1916 roku była poważnym wstrząsem dla nas, dzieci, jako pierwsze tego rodzaju przeżyte zdarzenie. Któregoś wieczora kazano nam przyjść do sypialni dziadostwa, na drugi koniec domu, i ucałować rękę zmarłej. Potem na pogrzeb pani marszałkowej zjechały tłumy ludzi, wielu księży. Później Tekla wmawiała nam, że „duch prababuni straszy”, więc po kolacji z piskiem przebiegaliśmy długą drogę od jadalni, przez salon, buduar i ciemną galerię, do dziecinnego pokoju. Nieraz się mówi, że ludzie na ogół umierają w porę. Dotyczy to na pewno mojej babki, która nie dożyła rewolucji i pogromu.

To, że dostatni i spokojny świat, w którym wyrośliśmy, jest z dawna zagrożony, że polski dwór i jego domownicy stanowią tylko wysepkę pośrodku morza ludności obcej i niechętnej lub wrogiej – o tym, rzecz jasna, nie miałem wtedy pojęcia. Lecz i moi Rodzice (w przeciwieństwie na przykład do Jani Żółtowskiej) nie bardzo patrzeli prawdzie w oczy mimo precedensu 1905 roku. Był i dawniejszy precedens powstania styczniowego, o którym wiem coś niecoś z archiwaliów, może nawet kiedyś napiszę dawniejszą historię Dereszewicz, ale nie na tym miejscu23. W tej chwili zastanawiam się, czy jako dziecko nie przeczuwałem tego, co przyjść miało.

W dół rzeki, na pierwszym zakręcie zaraz za sadem, widniały słomiane dachy wsi Hołubica, o której mieszkańcach mówiło się z niechęcią, przypisując im wszystkie grzechy – zapewne głównie wypasy i wyręby leśne. Ludzie ze wsi wędrowali na skróty przez park, poprzez różne dziury w płocie, a wydeptane przez nich „tropinki” krzyżowały się z gracowanymi ścieżkami. Kiedyś zobaczyłem na ścieżce nieznaną mi dziewczynkę w moim wieku i podbiegłem, żeby się z nią zapoznać. Odwróciła się i podniósłszy spódniczkę, pokazała mi gołą pupę, po czym uciekła z chichotem. Zameldowałem o incydencie pannie Annie i oczywiście zostałem wyłajany, że się zadaję z dziećmi spoza dworu. Mógłbym (gdyby istniały jeszcze Dereszewicze) wskazać i dzisiaj miejsce, gdzie się to zdarzyło. Historia zapadła mi w pamięć, nie z żadnych chyba freudowskich powodów, ale z nagłego odkrycia, że ktoś obcy może żywić do mnie niechęć.

Dwa inne jeszcze wydarzenia: do dziecinnego pokoju wtargnął kiedyś pijany Moroz i siedział z godzinę, ku przestrachowi głównie panny Anny. Moroz był ulubionym strzelcem mego Ojca, bohaterem myśliwskich opowiadań Józefa Weyssenhoffa i Stanisława Zaborowskiego. Wtedy wydał mi się niebezpieczny; w 1917 roku ku wielkiemu zgorszeniu Rodziców wziął udział w pogromie, co zdaje mi się dzisiaj w pełni zrozumiałe: wolno mu było przecie uważać, że jako najbliższy sługa pański ma większe od innych prawo do pańskiego dobytku.

Inne jeszcze zdarzenie z lata 1916 roku: kradzież ładnego, mosiężnego kałamarza, który niedawno dostałem na gwiazdkę. Nikt nigdy w poleskich dworach nie zamykał żadnych drzwi i okien, tak wszyscy się czuli bezpieczni – a tu nagle ktoś wyniósł na zewnątrz taki drobiazg (odkryłem ślady atramentu wiodące w stronę sadu). Świat się kończył!

W istocie. Prasowe doniesienia o upadku caratu podnieciły nas, dzieci, na równi z dorosłymi, ale niewiele więcej niż opowiadania o wojnie, która toczyła się już trzeci rok i w życiu naszym niczego nie zmieniła. Latem 1915 roku przetoczyła się przez Dereszewicze ogromna fala „bieżeńców”24 z Królestwa. Bardzo nas podnieciła ta wędrówka ludów, ale nie przeczuwaliśmy, że ich klęska może stać się i naszym udziałem. Moi Rodzice zachowywali się równie beztrosko, jakkolwiek świadczyli pomoc uchodźcom różnego stanu. Front zatrzymał się o sto kilometrów na zachód i tylko wprawne ucho dosłuchiwało się czasem odgłosu kanonady. Wojna nas oszczędziła – ale dosięgła rewolucja. Na wiosnę 1917 roku ludzie ze wsi przestali najmować się do dworu. Zrazu nawet nas to bawiło: siłami domowników wysadzano jak co roku kwiaty na klombach przed domem, pomagaliśmy w tym ochoczo. Również żyto z najbliższego pola obok parku zostało sprzątnięte własnymi siłami dworu, my zaś braliśmy udział w ustawianiu snopów. Skrępowano nieco naszą swobodę ruchu, nie pozwalając się bawić nigdzie dalej, poza otwartym pasem pomiędzy domem a rzeką – ale i tak był tego hektar powierzchni! Rewizja przeprowadzona we dworze przez chłopską gromadę w poszukiwaniu broni była dla nas wstrząsem moralnym, lecz zakończyła się spokojnie, a nawet dobrodusznie. Starsi oszczędzali nam własnych złych przeczuć, ja zaś właśnie wtedy zacząłem interesować się prasą, mianowicie humorystyczną „Muchą”, która wychodziła w Kijowie. Nie umiałem jeszcze ocenić monologów rewirowego Połusztannikowa, ogromnie za to bawiły mnie listy „Abrahama Goldmachera, właściciela Hotelu Europa, do Izaaka Goldmachera, właściciela Hotelu Ameryka”. Była tam dowcipna karykatura toczącej się wojny, a zwłaszcza przygód „pani Kontuszowskiej”, którą trzej sąsiedni lokatorzy wyrugowali z mieszkania.

W obliczu walącego się świata Rodzice moi szukali zbliżenia z dziećmi. Pan Dromler opuścił nas, wracając via Petersburg do Szwajcarii. Mama zajęła się więc moim niemieckim i w tym właśnie języku przeczytaliśmy wspólnie… Małego lorda Frances Burnett. Ojciec zaczął nam czytać głośno: naprzód Pana Tadeusza, po jednej księdze dziennie, następnie zaś ­Ogniem i mieczem. Łatwo się domyślić, że opisy zbuntowanej Siczy przeżywaliśmy niby fragmenty aktualnej rzeczywistości. Lektura kolejnych tomów trylogii ciągnęła się z przerwami aż do warszawskich początków 1919 roku i przyznaję się, że pod koniec, ku oburzeniu panny Anny, dorywałem się do „zastrzeżonego” Sienkiewicza, aby się dowiedzieć, co będzie dalej. Wolno było, rzecz jasna, odczytywać sobie partie już przeczytane głośno. W ciągu paru następnych lat bawiliśmy się wycinanymi z papieru żołnierzami, których malował Kazio, jako oficerów Wiśniowieckiego, z najdzielniejszym Zagłobą na czele!

Tak się wtedy splatały losy: ginących dworów i zmartwychwstającej Polski. W październiku 1917 roku pojechaliśmy do Kopcewicz na obchód „Kościuszkowski”. Lokomotywa naszej wąskotorówki była już zarekwirowana, wiózł nas konik zaprzężony do towarowego wagonika wyposażonego w daszek. W hali strażackiej, dekorowanej polskimi sztandarami, miał odczyt pan Ulatowski, na zakończenie był żywy obraz z Bartoszem Głowackim na zdobytej armacie. Wracaliśmy do domu patriotycznie upojeni. W pół drogi okazało się, że naprzeciwko jedzie tym samym torem wagon z jakimiś chłopami. Musieliśmy wysiąść, zdejmować wagon z szyn, przepuszczać tamtych… Co za czasy!

W kilka tygodni potem Blanszęta zdradziły nam sekret, o którym dowiedziały się od matki: będziemy musieli uciekać z Dereszewicz! Potwierdzono nam to następnego dnia i zaraz zaczęło się gorączkowe pakowanie. Nie wchodzę w szczegóły, odsyłając do pamiętników Ojca. Znów jednak było przeżyciem, gdy na dworcu w Kopcewiczach żołnierze zajmujący wagon pierwszej klasy nie chcieli nas wpuścić do środka i gdy musieliśmy odbyć całą drogę do Kopatkiewicz w trzeciej klasie, w tłoku i na stojąco.

Półroczny pobyt w Mozyrzu pozostał mi w pamięci jako pełen kontrastowych wrażeń. Wieść o pogromie Dereszewicz w początkach grudnia 1917 roku przeżyliśmy boleśnie, to rzecz zrozumiała. Czuliśmy się bezdomni w wynajętym kilkupokojowym domku, choć zawsze jeszcze przebywał z nami pan Małek i panna Anna; ale kazano nam samym słać sobie łóżka i czyścić obuwie. Za potrzebą należało chodzić do drewnianej komórki w podwórzu, co zdawało się utrapieniem. Skądinąd Rodzice przemilczali przed nami niebezpieczeństwa grożące „burżujom” pod władzą bolszewicką; a zresztą już pod koniec zimy wkroczyli do Mozyrza Niemcy i ziemiaństwo na Kresach uzyskało od losu niespodziewaną, kilkumiesięczną prolongatę egzystencji. Domowe życie, chociaż w skromniejszych ramach, toczyło się więc w Mozyrzu po dawnemu. Uczyłem się normalnie z panem Małkiem, a nawet prefekt miejscowy przychodził raz w tygodniu dawać Kaziowi i mnie lekcję religii. Kościół był naprzeciwko, często doń zaglądałem, uroczyste obrzędy traktowałem jako atrakcję. Interesowało mnie, po głuchej wsi, życie w małym miasteczku; malownicze okolice Mozyrza budziły nawet zachwyt, po zupełnie płaskim górnym dorzeczu Prypeci. W samym naszym domu mieściła się wypożyczalnia książek; nie bardzo legalnie bobrowałem po półkach, w poszukiwaniu nowych lektur.

Na jednym z pierwszych, zimowych spacerów w okolicy zdarzył się komiczny incydent. Zebrałem z ziemi większą ilość czarnych kuleczek i wsunąłem je do kieszeni palta, przekonany, że się nadadzą w domu do zabawy. Później z kretesem o nich zapomniałem, w cieple zaś „kuleczki” odtajały. Były to kozie bobki…

Zmienił się też w Mozyrzu krąg rówieśników. Rodzice prowadzili dom otwarty, coraz to odbywały się u nas jakieś ziemiańskie narady. Poznałem wówczas swoich wujów (ze strony babki) Horwattów: Aleksandra z Barbarowa i jego brata Stanisława z Chabna; ich kuzynów: Edwarda z Narowli i Stanisława („goryla”) z Hołowczyc. W tych domach nie było wówczas dzieci w moim wieku. Przyjaźnił się jednak Ojciec z ziemianami podmozyrskimi: Lenkiewiczami z Chomiczek i Prudka, Śniadeckimi ze Słobody. Tu się znaleźli kompani na następnych lat kilkanaście: Bohdan i Olgierd Lenkiewiczowie oraz Danek Zaniewski, siostrzeniec pana Henryka Śniadeckiego. W Dereszewiczach Heruś trzymał się z dala od dzieciarni, ja zaś byłem wśród niej najstarszym chłopcem, przewodziłem nad Blanszętami, Tekla była dla mnie równym partnerem. Z mozyrskimi znajomymi musiałem się liczyć. Bohdan i Danek starsi byli ode mnie o rok lub dwa, imponowali mi ogromnie, zresztą wtedy i później odnosili się do mnie życzliwie, a nawet opiekuńczo. Olgierd był równolatkiem i ani na chwilę nie przestawał dawać mi do zrozumienia, że jestem patałachem i ofermą (choć i te wyrażenia nie padały między nami).

Przez długie lata miałem zazdrościć tym chłopcom ich zaradności, sprytu życiowego, sprawności, z jaką wyszli na ludzi i stanęli na własnych nogach. A potem… Danek Zaniewski poszedł na placówkę dyplomatyczną do Waszyngtonu i zginął w Ameryce, w wypadku samochodowym. Olgierd Lenkiewicz był w 1939 roku podprokuratorem w Pińsku, nic też dziwnego, że przepadł bez śladu w zawierusze wrześniowej. Brat jego Bohdan wyspecjalizował się w ichtiologii, miał interesującą pracę w państwowej hodowli ryb, zrazu w Augustowie, potem w Kruszwicy. Ożenił się jednocześnie ze mną, z kuzynką moją, Jolą Ordzianką, i zabrał ją w podróż poślubną do Taorminy; gdy mnie stać było jedynie na kilka dni w Zakopanem… Pod okupacją Bohdan handlował z powodzeniem brylantami i żył na wielką stopę. Po wojnie wywiózł rodzinę do Argentyny i tam… zginął w katastrofie samolotu, gdzieś aż w Patagonii. Nie były to jedyne wypadki, na podstawie których wyrodził się we mnie dziwny przesąd: że mianowicie zły los spotyka ludzi, którym zazdroszczę. Myśl o tym skłaniała mnie do zwalczania tego nałogu – nie zawsze skutecznie.

W ciągu 1918 roku pogłębiał się dalej kontrast pomiędzy rozkładem kresowego ziemiaństwa a krystalizowaniem się niepodległej Polski. Żyliśmy w Mozyrzu patriotycznym uniesieniem, z entuzjazmem witaliśmy przejazd 2. Pułku Ułanów z Antonin do Bobrujska, widząc w Korpusie Dowbora nie tylko zalążek siły zbrojnej narodowej, lecz i osłonę dworów przed „czubarykami”25. Wkrótce potem przez nasze mieszkanie zaczęły przewijać się setki dowborczyków, którzy po rozbrojeniu I Korpusu przez Niemców przekradali się w różne strony. Dwaj z nich zginęli w pobliżu Mozyrza, nie wiem już, w jakich okolicznościach, i wyprawiono im bardzo uroczysty pogrzeb. Później przeżyliśmy obchód 3 Maja, w kościele odśpiewano Z dymem pożarów i Boże, coś Polskę – hymny, które pierwszy raz wtedy słyszałem i których nikt nie słyszał na Kresach od czasu powstania styczniowego. Następnie odbyła się akademia w polskiej ochronce – chór prowadzony przez pana Śniadeckiego odśpiewał Trzeci Maj i Bracia! Rocznica! Nie pamiętam, czy wtedy, czy przy innej jakiej okazji Heruś deklamował publicznie Redutę Ordona.

Wspomniałem, że owej wiosny jeździłem na egzamin do Kijowa. Pamiętam tę wyprawę dużo lepiej aniżeli wcześniejszą o lat pięć do Sables d’Olonnes. Po niekomfortowej nocy spędzonej na statku niezapomniany widok miasta wyłaniającego się z porannej mgły, z dziesiątkami złotych kopuł cerkiewnych. Wyjazd dorożką z Padołu na Kreszczatik, panorama Dniepru z ogrodu Kupieckiego. W pensjonacie przy ulicy Mikołajewskiej pan Małek zapytał mnie w wigilię egzaminu, który przedmiot umiem najgorzej. Odpowiedziałem po długim wahaniu, że chyba przyrodę. „No, to ucz się przyrody” – powiedział i zostawiwszy mnie samego w numerze, wyszedł na miasto, prawdopodobnie do cukierni! Zdałem, jak się rzekło, ze wszystkich przedmiotów na piątki, mimo że w trakcie egzaminów nastąpił potężny wybuch amunicji w Cytadeli. Rozbiegliśmy się wszyscy po mieście, bardzo podnieceni – mówiono, że grozi miastu fala gazów trujących. Na ulicy przyłapał mnie pan Małek, ale interesowało go tylko jedno: z czego cię pytali z rosyjskiego? Po swych sukcesach naparłem się pójścia do teatru i trudno było mi odmówić. Niedobrze jednak trafiłem. Na scenie polskiej, prowadzonej przez Osterwę, grano jakąś rzecz pt. Marta wychodzi za mąż. Nie zrozumiałem ani słowa i wynudziłem się setnie.

Lato 1918 mogliśmy jeszcze spędzić w Dereszewiczach. Znajdowaliśmy się pod osłoną kompanii niemieckiej piechoty, która kwaterowała w starym domu i ku naszemu zgorszeniu zapraszała na zabawy dziewczęta z Hołubicy. My z Rodzicami zajęliśmy nowy dom, mocno zdemolowany po pogromie. Przyjechałem z Herusiem na kilka dni przed Rodzicami i z radością odnalazłem Blanszęta, które spędziły tę zimę w domu akcyźnika obok rektyfikacji, niemolestowane przez lud jako „bieżenki”. Blanszęta przyjaźniły się z małym Kiperem, synkiem gorzelanego, więc i ja chętnie bawiłem się w tym towarzystwie; lecz Mama po przyjeździe położyła kres poufałościom i mały Kiper znikł z horyzontu. Dni znów biegły, jakby się nic nie zmieniło, bo i Tekla przyjechała z Mińska. Hasaliśmy po parku, kąpaliśmy się na plaży, pływaliśmy łódką po rzece. Wikt tylko pogorszył się znacznie, z czym się nie umiałem pogodzić i wstrętnie kaprysiłem nad zacierką i kaszą jaglaną.

Wypadki dziejowe biegły niepowstrzymanym torem. Późną jesienią Mama zaskoczyła nas wiadomością, że Niemcy przegrały wojnę. Ucieszyliśmy się bardzo szczerze, jako że Niemcy to był także rozbiorca, w entencie upatrywaliśmy zaś przyjaciół Polski. Nie braliśmy pod uwagę, że dzięki Niemcom możemy jeszcze pozostawać w Dereszewiczach. Niedługo potem osłaniająca nas kompania została cofnięta znad Prypeci na linię kolejową, co stanowiło preludium ewakuacji Ober-ostu26. Nie było mowy o trwaniu na miejscu: przenieśliśmy się do Kopcewicz, a w sześć tygodni później wyjechaliśmy do Warszawy. Opis tej trudnej przeprawy, mniej dramatyczny zresztą od wielu innych w owym czasie, zostawił Ojciec w pamiętnikach.

W ciemny wieczór wczesnozimowy szliśmy sporą gromadką pieszo od domu, wzdłuż ściany parku, na folwark. Wszyscy byli oczywiście objuczeni, mnie kazano prowadzić na smyczy wyżła Kszyka, który się wyrywał i szarpał, za co oczywiście obrywałem. Na folwarku załadowaliśmy się na jakieś lory wąskotorówki. Tym razem było mi naprawdę gorzko w sercu – bo też nie zobaczyłem więcej Dereszewicz. W następnym roku, 1919, wkroczyły tu wojska polskie, Ojciec przyjechał i wywiózł z Kopcewicz zapas fornirów z fabryki, co stało się podstawą egzystencji naszej rodziny w tak zwanym dwudziestoleciu. Również Heruś dotarł następnej wiosny do Bryniewa i nawet zapolował na głuszca. Nas, młodszych, nie puszczono w pobliże frontu, byliśmy jeszcze dziećmi, wkrótce zresztą zaczęła się ofensywa Tuchaczewskiego. Po traktacie ryskim graniczną polską stacją linii kolejowej Brześć – Łuniniec – Homel stały się Mikaszewicze. Graniczną stacją sowiecką – Żytkowicze. Następna stacja kolei ku wschodowi to były nasze Kopcewicze.

Rodzice moi znieśli dość spokojnie konieczność budowania egzystencji swej od początku. Wpoili nam zasadę, że co minęło, nie wróci, i że mamy się wychowywać w Warszawie. Akceptowaliśmy tę postawę bez trudu: byliśmy jeszcze bardzo młodzi i mogliśmy się cieszyć, że w zamian za utratę domu i kraju rodzinnego uzyskaliśmy wolną Polskę. Tęskniliśmy, rzecz jasna, do Dereszewicz, ale ich pamięć z wolna zacierała się w oczach, podtrzymywana tylko przez album z fotografiami.

Wielu ziemian kresowych żyło i nadal nadzieją upadku Sowietów i powrotu do siebie. W parę lat po wojnie mój Ojciec, podbechtany zapewne przez stryja, zagabnął mnie, czy gdyby powrót taki okazał się możliwy, byłbym gotów osiąść i pracować na Polesiu? Odpowiedziałem potulnie, że owszem: ale wewnątrz przestraszyła mnie ta perspektywa; nie czułem w tym kierunku żadnego powołania.

O tym, co się stało z naszym rodzinnym domem, z kaplicą i rodzinnymi grobami, nie wiedzieliśmy zupełnie nic. Dwukrotnie jeszcze, w latach 1941–1944, wojenny front przetoczył się nad tamtą ziemią. Trzy lata temu wpadła mi w ręce wydana w Mińsku książka W.G. Antipowa pt. Parki Biełorussii. Była tam wzmianka i o dereszewickim parku, że istnieje, jakkolwiek w zaniedbaniu, ale wart wypielęgnowania. O domu naszym powiedziano tyle, że uległ zniszczeniu w czasie ostatniej wojny: bronili się w nim Niemcy, zaś marynarka radziecka szturmowała od strony rzeki. Na jej brzegu ustawiono pomnik ku czci poległych wówczas marynarzy.

Tak więc dom mojego dzieciństwa istniał jeszcze ćwierć wieku po moim z nim rozstaniu. Zapadł się w nicość w chwili, gdy byłem odeń myślą jak najdalej. Minęło następne ćwierćwiecze, nim doszła do mnie wieść o tej zagładzie.

11 Antoni Kieniewicz, Nad Prypecią, dawno temu… Wspomnienia zamierzchłej przeszłości, Ossolineum, Wrocław 1989.

12 Janina z Puttkamerów Żółtowska, Inne czasy, inni ludzie, Alma Book, Londyn 1959 (II wyd. Polska Fundacja Kulturalna, Londyn 1998). Pamiętniki Antoniego Kieniewicza ukazały się drukiem, Nad Prypecią dawno temu…, dz. cyt.

13 Był nauczycielem domowym, korepetytorem.

14 Była to książeczka Włodzimierza Bełzy Dawni królowie tej ziemi. Treść dziejów polskich dla dzieci.

15 Nie wiecie zapewne, moje dzieci, co to jest okręt.

16 Chodzi o różnice między atlasem znanego botanika Heinricha Moritza Willkomma a powieścią Zofii Urbanowskiej Atlanta, czyli przygody młodego chłopca na wyspie tajemniczej.

17 Chodzi oczywiście o zbiór opowiadań Edmunda de Amicisa.

18 Była to francuska kolekcja książek dla dzieci publikowana od 1856 roku przez wydawnictwo Hachette.

19 o sprawach publicznych

20 Drwią z dzieci, bawią się ich kosztem.

21 Rękopis tego utworu przetrwał nie tylko rewolucję, ale i wojnę. Ojciec nigdy o nim nie opowiadał, a rzeczą charakterystyczną dla stosunków rodzinnych było niezadawanie pytań. Odkryłem rękopis wiele lat po śmierci Ojca i żadną miarą nie dojdę, jak się mógł uratować. Wydałem faksymile tego dziełka dla uczczenia stulecia Jego urodzin jako druk prywatny.

22 Chodzi o epizod znany z Titusa Liviusa, Historia rzymska, I, 59, ale Ojciec zadeklamował raczej Owidiusza, Fasti