Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Jeżeli najważniejszym problemem współczesnego człowieka jest brak odpowiedzi na pytanie, po co żyje, to w niniejszej książce tę odpowiedź znajdzie. Tylko Miłość, która kocha za darmo, bezwarunkowo, także wtedy, gdy człowiek jest zły, może rozpalić nadzieję w sercu poszukującym prawdy.
„Wiara jest przeciwieństwem pesymizmu, depresji, braku nadziei” – mówi Jan Grosfeld w niezwykłym wywiadzie-rzece ze Sławomirem Jackiem Żurkiem, ale to więcej niż rozmowa. To historia człowieka, który na swojej drodze spotkał Boga i Jego miłość wypełniającą pustkę w ludzkim sercu.
Jan Grosfeld jest świadkiem Boga, który Go znalazł i czyni nowym człowiekiem.
Tematem książki jest konkretny człowiek – z imieniem i nazwiskiem, z datą i miejscem urodzenia, z rzeczywistą biografią. To on jest tytułowym »pałacem w płomieniach« – podpalany zawieruchą dziejów i nieodwołanie (wydawałoby się) ginący, a jednak ratowany, odbudowywany i wskrzeszany przez Boga, który – to najważniejszy refren tej książki – jest wierny! Przy czym jest to także człowiek z ogromnym poczuciem odpowiedzialności – nie tylko za siebie czy swoich bliskich, ale również za Kościół, za swoją Ojczyznę, za świat, w szczególności za kolejne pokolenia: za młodych.
Serdecznie zapraszam Państwa do lektury
Ze wstępu kard. Grzegorza Rysia
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 429
Data ważności licencji: 3/13/2029
Pragniemy wyrazić naszą wdzięczność następującym osobom, które przyczyniły się do powstania tej książki w jej ostatecznym kształcie: księdzu Bohdanowi Dutce ze Zgromadzenia Księży Misjonarzy Saletynów za wielkoduszną gościnę w Centrum Pojednania La Salette w Dębowcu (od 29 sierpnia do 2 września 2022 roku), dzięki której mogliśmy w komfortowych warunkach materialnych i duchowych prowadzić i nagrywać nasze rozmowy. Księdzu kardynałowi Grzegorzowi Rysiowi za słowa wstępu, napisanie których graniczyło z cudem ze względu na notoryczne – i rosnące – przeciążenie posługą jako człowieka, kapłana i arcybiskupa. Profesor Irenie Grosfeld-Smolar, siostrze Jana Grosfelda, za wnikliwą weryfikację tekstu i liczne uwagi, które przyczyniły się do uniknięcia błędów faktograficznych oraz do poprawy jakości wypowiadanych opinii. Markowi Wojciechowi Druszczowi, przyjacielowi Jana Grosfelda z dzieciństwa i obecnie, za profesjonalne opracowanie fotografii zamieszczonych w książce oraz tych, które się w niej nie zmieściły. Redaktorowi Januszowi Poniewierskiemu ze „Znaku” za wnikliwą lekturę tekstu i poczynione uwagi. Naszym Żonom – Barbarze Grosfeld i Elżbiecie Żurek – za cierpliwe i pełne otwartości towarzyszenie nam zarówno podczas pobytu w Dębowcu, jak i na kolejnych etapach przygotowywania książki.
Jan Grosfeld Sławomir Jacek Żurek
Mam szczerą i naprawdę nieodpartą odwagę zaprosić Państwa do lektury tej niezwykłej książki. Książki, której ani nie sposób streścić (jest bowiem niesłychanie wielowątkowa), ani nawet określić jej formy literackiej. Wygląda na wywiad rzekę, ale raczej nim nie jest; w wielu miejscach staje się bowiem zaangażowaną publicystyką, mierzącą się z wielkimi tematami, dotyczącymi przede wszystkim Kościoła, ale nie tylko. Momentami jest czymś na kształt najgłębiej osobistych wyznań (na modłę augustyńską), w których główny Bohater nie waha się mówić o swoich najbardziej osobistych – wręcz intymnych – słabościach i grzechach, tak że czytelnik nie może wręcz nie odczuwać jakiegoś zażenowania i zawstydzenia tak wielkim zaufaniem i powierzeniem siebie. Z drugiej strony – zaraz na kolejnych stronach – książka staje się ogromnie ważnym opowiadaniem, a właściwie świadkiem historii – wszystkich jej najbardziej dramatycznych zwrotów i wstrząsów: od drugiej wojny światowej i Zagłady, przez okres stalinowski w Polsce, rok 1968, a potem przełom lat osiemdziesiątych XX wieku, wybór papieża Jana Pawła II i jego pierwsza pielgrzymka do Polski, Solidarność, powstawanie nowych instytucji w wolnej Polski. W książce co chwila, jakby ni stąd, ni zowąd, pojawiają się niemal wszystkie kluczowe postacie naszych dziejów najnowszych – spięte niesłychaną biografią profesora Grosfelda.
Z wątków teologicznych na czoło wybija się oczywiście problematyka Kościoła. Rozmówcy – w szczególności Jan Grosfeld – są krytyczni wobec wielu aktualnych w nim zjawisk i procesów, ale najbardziej (i tu pewnie ku wielkiemu zdumieniu przeciętnego Czytelnika) boli ich chrześcijaństwo szukające głównego dla siebie nurtu w syntezie z grecką filozofią i rzymskim prawem, a to za cenę wyparcia pierwszego i najważniejszego odniesienia, którym jest judaizm, i to nie tylko biblijny, ale również (!) rabinistyczny (a więc nie historyczny, lecz także aktualny). Bez żywotnego związku z judaizmem (jako życiodajnym korzeniem) chrześcijaństwo staje się – twierdzi profesor Grosfeld – „religią opresji”. Wszystkiemu w książce, co dotyczy relacji chrześcijańsko-żydowskich, należy się z całą pewnością uwaga szczególna. Źródłem tych refleksji jest bowiem nie tylko znajomość aktualnego nauczania na ten temat kościelnego Magisterium, ale także ów niezwykły „dialog” chrześcijańsko-żydowski, jaki dokonał się (i ciągle dokonuje) we wnętrzu głównego Bohatera! W życiu, w duszy, w „sercu” Jana Grosfelda. Poznając sens swojego pochodzenia, polski Żyd odkrył judaizm dopiero dzięki chrześcijaństwu, przyjętemu w trzydziestym piątym roku życia (nie poznał go bowiem wcale w swoim własnym domu rodzinnym).
Zresztą wszystkie owe fragmenty publicystyczne ostatecznie nie mają charakteru teoretycznych (jedynie „naukowych”) wywodów. Tematem książki nie są ostatecznie wielkie procesy historyczne ani równie ważne zagadnienia eklezjologiczne. Jej tematem jest uwikłany, a częściej zaangażowany w nie w sposób świadomy i twórczy człowiek. Konkretny – z imieniem i nazwiskiem, z datą i miejscem urodzenia, z rzeczywistą biografią. To on jest tytułowym „pałacem w płomieniach” – podpalany zawieruchą dziejów i nieodwołanie (wydawałoby się) ginący, a jednak ratowany, odbudowywany i wskrzeszany przez Boga, który – to najważniejszy refren tej książki – jest wierny! Przy czym jest to także człowiek z ogromnym poczuciem odpowiedzialności – nie tylko za siebie czy swoich bliskich, ale również za Kościół, za swoją Ojczyznę, za świat, w szczególności za kolejne pokolenia: za młodych.
Powracającym motywem książki – oczywistym ze względu na biografie i formację duchową obu Interlokutorów – jest doświadczenie Kościoła na Drodze Neokatechumenalnej. Zapewne i te fragmenty nie będą dla każdego z Czytelników równie przekonujące. Momentami ktoś mógłby odnieść wrażenie, że zdaniem Jana Grosfelda Droga stanowi panaceum na każdą z kościelnych chorób; że każde z seminariów Redemptoris Mater jest z definicji lepsze od każdego ze „zwykłych” seminariów duchownych; że każdy prezbiter „na Drodze” jest lepiej uformowany od innego księdza i tak dalej. Namawiam każdego Czytelnika, w szczególności krytycznego wobec Drogi Neokatechumenalnej, by nie pomijał tych fragmentów ani (tym bardziej, żeby nie odkładał książki na półkę). Ponieważ źródłem tej pozornej jednostronności Bohatera nie jest absolutyzowanie jednego (dla niektórych kontrowersyjnego) modelu Kościoła, lecz osobiste świadectwo konkretnego doświadczenia wiary. Podkreślić trzeba słowo „konkretnego”! Jan Grosfeld nie jest ideologiem „Drogi”; jest świadkiem Boga, który go „na Drodze” znalazł i czyni nowym człowiekiem. Z ideologią można – i należy – się spierać, ale z doświadczeniem… nie bardzo. Zwłaszcza gdy przekłada się na takie OWOCE.
Jeszcze raz serdecznie zapraszam Państwa do lektury.
+Grzegorz Ryś
Rozmowa pierwsza
Sławomir Jacek Żurek: Pierwsza informacja biograficzna, którą można znaleźć o Tobie, mówi, że urodziłeś się 1 maja. Kiedy to przeczytałem, od razu przyszło mi do głowy, że ta data nie jest w Twoim wypadku przypadkowa, a nawet można ją interpretować jako wyznacznik Twojego osobistego zaangażowania w różne dyskursy społeczne. Gdy się patrzy na Twoje życie pod tym kątem, to jest ono wypełnione aktywnościami społecznymi: akademickimi, medialnymi, kościelnymi. Więc zacznijmy. Jan Grosfeld, urodzony 1 maja 1946 roku w Warszawie…
Jan Grosfeld: Kiedy tu jechałem na spotkanie z Tobą, miałem taką myśl, że skoro mamy zacząć tę rozmowę od początku to – paradoksalnie – zacznijmy od dzisiaj. A to z powodu wydarzenia, w którym wczoraj uczestniczyliśmy z moją żoną Barbarą w Nowym Sączu, mianowicie w uroczystości odsłonięcia pomnika Żydów nowosądeckich zamordowanych podczas drugiej wojny światowej przez Niemców. Pojechaliśmy tam, ponieważ z Nowego Sącza była moja mama i jej rodzona siostra. Mam więc z Nowym Sączem związek bardzo osobisty. I to, co przeżyłem wczoraj, było dla mnie bardzo trudne, ponieważ wzmogła się we mnie tęsknota za matką i cierpienie z powodu ogromu zła, jakie spotkało Żydów z rąk niemieckich. Przechodziliśmy koło domu przy Plantach, gdzie mama mieszkała z siostrą i rodzicami. Dziadkowie wynajmowali tam mieszkanie, bo swojego nigdy nie mieli. Patrzyliśmy na miasto, które jako dziecko widziała mama. Wiele starych domów, przedwojennych zabudowań, wiele drzew zasadzonych na początku XX wieku. Uświadomiłem sobie, że przecież ona tym wszystkim żyła. Pomyślałem, że w pewnym sensie tam był także mój początek. Poczułem wtedy głęboki związek właśnie z tym miejscem, gdzie się urodziła, mieszkała i dorastała osoba, która mnie urodziła. Związek z matką jest innego rodzaju niż ten z ojcem. Wszystko to są bardzo poważne kwestie. Stąd widzę dziś, że wbrew powszechnemu mniemaniu czas nie leczy ran, lecz raczej tylko tamuje krwawienie, a ten głęboki wewnętrzny ból wcale się nie zmniejsza, tylko wraz z upływem czasu staje się jeszcze głębszy, rodzi tęsknotę i pragnienie spotkania. Uroczystości w Nowym Sączu towarzyszył koncert. Jakiś polski zespół z piosenkarką śpiewał pieśni żydowskie i nieżydowskie. Piosenkarka wykonała piękną piosenkę Warszawo ma na nostalgiczną melodię Miasteczko Bełz. I nuciłem sobie tę piosenkę pod nosem, używając zamiast nazwy stolicy słowa „mama”. Szczególnie zapadły mi w pamięć słowa: „Bo nie wiem, czy jeszcze zobaczę cię jutro”.
Poprzez tę piosenkę przyszło do Ciebie pytanie o…
… życie wieczne. Zupełnie zamarłem, gdy mi się to wyśpiewało, gdzieś od środka. No i wtedy się zaczęło trudne przeżywanie przeszłości. Pojawiło się we mnie bolesne pytanie o sens tego, w czym zostałem wychowany od początku, o ten 1 maja, który był świętem bez Boga. Pytanie o to, dokąd takie życie prowadzi, dokąd mnie mój początek poprowadził. Jakie znaczenie ma to, że umieramy, a śmierć – jak niektórzy twierdzą – jest końcem wszystkiego. Nasza przyjaciółka z młodości niedawno powiedziała mi przez telefon: „Jasiek, mam dla ciebie złą nowinę: po drugiej stronie nic nie ma…”. Ja także zostałem ukształtowany w przekonaniu, że po śmierci nic nie ma. W domu nikt mnie oczywiście w tym kierunku nie indoktrynował, ale przekaz o takiej wymowie docierał do mnie z całego mojego otoczenia: „Potem nic nie ma”. „Życie jest formą istnienia białka”, śpiewano w Studenckim Teatrze Satyryków, dodając: „Tylko coś czasem w kominie załka”.
Kiedy sięgam pamięcią do tego pierwszego czasu, przypomina mi się coś, co kiedyś powiedział mój ojciec, który był raczej osobą milczącą, zamkniętą i mało obecną. Może dlatego tak dobrze zapamiętałem jego słowa. W tym czasie był on już na etapie rozwodu z komunizmem, który wyznawał od młodości, a przed wojną był nawet partyjnym działaczem wysokiego szczebla. Powiedział mi: „Kiedy się urodziłeś, to był jedyny dzień w moim życiu, w którym założyłem wszystkie moje ordery i medale”. Według jego myślenia i odczuwania był to sposób zamanifestowania radości z tego, że mu się syn urodził! Śmialiśmy się z rodzicami i z moją siostrą Ireną, która się urodziła dwa i pół roku później, 25 grudnia 1948 roku, że były to czasy niepewne, bo nie było wiadomo, jak potoczy się historia polityczna w Polsce – czy wygra Mikołajczyk czy Gomułka – więc na wszelki wypadek mieli jedno dziecko na 1 maja, a drugie na Boże Narodzenie.
Wróćmy jednak do pytania…
Czy data moich urodzin świadczy o moim przyszłym zaangażowaniu społecznym? Wydaje mi się, że raczej nie, tym bardziej że od samego początku byłem raczej osobą aspołeczną. W dzieciństwie, w młodości i potem również jako człowiek dorosły byłem nastawiony tylko na siebie. I byłem mało refleksyjny, jeśli chodzi o myślenie o sprawach szerszych i ogólnych. Życie biegło szybko, dużo się działo, a ja – co najwyżej, w najlepszym razie, i to rzadko – jedynie reagowałem na nie. Wszystko, co istniało, miało służyć tylko i wyłącznie mnie. To prawda, że później, kiedy przyszedł Marzec 1968 roku, kiedy przyszły następne lata – praca w instytucie zajmującym się spółdzielczością, wydarzenie Solidarności, moja praca w „Znaku”, publikacje w „Tygodniku Powszechnym” – wszystko to zaczęło mnie wciągać w szerszą rzeczywistość. Ku mojemu zaskoczeniu odkrywałem, że nie jestem sam. Nie wiem, na ile byłem wtedy gotów do poświęceń, do ofiarowania siebie, do oddania swojego „ja”, bo przecież byłem przyzwyczajony, żeby nic z siebie nie oddawać, nawet bliskim. Nie miałem zielonego pojęcia, co to znaczy myśleć o innych, a co dopiero kochać ich i poświęcać się dla nich. Nie mówiąc już o całkowitym oddawaniu się.
Patrzę więc na datę moich urodzin z ironią… Myślę, że raczej istnieje związek między pojęciem „święto pracy” – czy też „święto od pracy”, bo przecież się nie pracowało tego dnia – a moją skłonnością do lenistwa, niechęcią do nauki i w ogóle do wszelkiego większego wysiłku, nie wspominając o niechęci do rezygnacji z własnego „ja”.
Jesteś bardzo krytyczny wobec siebie…
Myślę, że teraz widzę siebie prawdziwie, bo zawsze taki właśnie byłem, co więcej, ta postawa w dużym stopniu we mnie została. Z jej powodu cierpię.
Czy możesz powiedzieć coś więcej o matce. Jak się nazywała, kiedy się urodziła?
Moja mama nazywała się Olga, z domu Eichhorn. Eichhorn po niemiecku znaczy „wiewiórka”.Nazywała się więc Wiewiórka, dopóki nie zmieniła nazwiska na Izdebska w czasie okupacji, kiedy ukrywała się na aryjskich papierach. Urodziła się 14 września 1914 roku. Pochodziła z nowosądeckiej zasymilowanej rodziny żydowskiej. Uczyła się w prywatnej szkole żeńskiej, z której żydowskie dziewczynki chodziły na lekcje religii do pewnej pani (być może żony rabina), a dziewczynki chrześcijańskie – do księdza. Mama mówiła, że dziewczynki żydowskie były nieszczęśliwe z tego powodu, ponieważ kochały się w księdzu, który był bardzo przystojny. Była zawsze dobrą uczennicą. Pozostawała w bardzo bliskiej relacji ze swoją matką a moją babcią. To jest cały oddzielny rozdział: moja babcia – wyjątkowa postać.
A jak się babcia nazywała?
Laura Eichhorn, z domu Broch, urodzona w Zgłobicach pod Tarnowem w 1889 roku. Była przed wojną w Nowym Sączu nauczycielką języka niemieckiego i angielskiego. Uczyła tam między innymi późniejsze słynne aktorki Danutę Szaflarską i Zofię Rysiównę. Szaflarska wspomina ją w wywiadzie rzece1 jako najbardziej niezwykłą osobę, jaką w życiu znała, która wywarła na nią wielki wpływ, bo skierowała ją w stronę teatru. Babcia studiowała w Wiedniu i Krakowie anglistykę, pisywała rozprawy o Szekspirze. Obroniła doktorat z filologii angielskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Naówczas kobieta z doktoratem to był ewenement! Była osobą niezwykle wykształconą, erudytką. Znała świetnie niemiecki, angielski, biegle czytała po hebrajsku. Zrobiła nawet kursy z zakresu grafologii. Jest coś, co łączy moją babcię z tą moją samokrytyką. Kiedy przyjechała raz do Warszawy – miałem wtedy może piętnaście lat – zobaczyła napisany przeze mnie tekst i załamała ręce nad charakterem mojego pisma. Nie chciała powiedzieć, o co chodzi, ale była podobno przerażona.
A o co chodziło?
Nie wiem, do dzisiaj nie wiem. Nie chciała chyba mnie zniszczyć swoją opinią. Babcia była osobą dobrze, ciepło i szczerze wspominaną przez wielu ludzi, przede wszystkim przez swoje uczennice, o czym sporo mówiła Szaflarska. Po wojnie została członkiem Centralnej Żydowskiej Komisji Historycznej, w której prowadziła dział świadectw żydowskich z Szoa. Babcia była szefową ekipy, która je spisywała. W marcu 2023 roku w aptece Pod Orłem, gdzie mieści się oddział Muzeum Krakowa, otwarto wystawę poświęconą między innymi świadectwom ofiar Zagłady i osobom je upamiętniającym. Jest tam wspomnienie o Laurze Eichhorn i roli, jaką odegrała w upamiętnieniu ofiar tej strasznej zbrodni.
Babcia była całkowicie zasymilowana, mimo to wraz z dziadkiem posyłali córki na lekcje religii żydowskiej. Mama – jak wspominałem na początku – miała też siostrę, nosiła podwójne imię: Renata Rut. Do dzisiaj nie wiem, czy imię Renata było nadane podczas okupacji, czy też od urodzenia miała dwa imiona. Obie siostry były piękne – moja mama była blondynką, a Renata, o trzy lata młodsza (urodzona w 1917 roku) brunetką. Przed wojną Renata studiowała muzykologię w Krakowie. Została zamordowana przez Niemców w kwietniu 1943 roku w Warszawie i to nie jako Żydówka, mimo że miała tak zwany wygląd semicki, lecz jako członkini Armii Krajowej: najpierw trzykrotnie przesłuchiwana i torturowana na Szucha, a potem stracona na Pawiaku. Informacja o jej śmierci na Pawiaku przyszła najprawdopodobniej z tamtejszej komórki Armii Krajowej. Mama opowiadała później, że z więzienia dotarł do nich jedynie jej pokrwawiony płaszcz. Jeżeli to prawda, to przesyłka ta mogła pochodzić tylko z Armii Krajowej, bo gdyby Niemcy wiedzieli, gdzie mieszka jej rodzina, nie przysyłaliby płaszcza, lecz przyszliby po prostu ich zaaresztować. Symboliczne groby Reny, bo tak ją nazywali rodzice i siostra, znajdują się w kilku miejscach: na grobie mojego dziadka Leopolda Eichhorna na cmentarzu żydowskim w Krakowie przy ulicy Miodowej i na grobie jego żony a mojej babci Laury-Eleonory na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie, wreszcie na żydowskim cmentarzu w Nowym Sączu na grobie moich pradziadków ze strony mamy – Maurycego (zm. w 1938 roku) i Reginy (zm. w 1932 roku) Eichhornów.
Mama ukończyła przed wojną studia medyczne w Wiedniu i Warszawie. Nie pamiętam dokładnie, czy zaczynała je w Wiedniu, czy tam je uzupełniała. Ostatecznie została stomatologiem. W czasie studiów poznała Olka, także studenta medycyny; początkowo łączyło ich po prostu koleżeństwo, a potem się pobrali. Olek, czyli Aleksander Izgur, był synem Dawida i Heleny Izgurów.
W którym to było roku?
Dokładnej daty nie znam. Oboje ukończyli medycynę w roku 1937. Pobrali się więc niedługo potem w Warszawie, najprawdopodobniej w roku 1938. Jego rodzice byli zamożni – kupili i wyposażyli Oldze gabinet w domu przy ulicy Próżnej 8, w którym zresztą młodzi małżonkowie zamieszkali. Mama zdążyła jeszcze przed wybuchem wojny zacząć praktykę stomatologiczną. Ale wszystko to trwało krótko. Kiedy do Polski wkroczyli Niemcy i po pewnym czasie Żydzi zostali zmuszeni do przemieszczenia się do dzielnicy zamkniętej, mama wraz z mężem i teściową poszli do getta. Kiedy zaczęły się wywózki, teściową zabrano do transportu, a wtedy Aleksander wskoczył za swoją mamą do wagonu i razem pojechali do gazu, nie wiem dokąd, pewnie do Treblinki… To był rok 1942.
W czasie tak zwanej wielkiej akcji likwidacyjnej?
Tak. Moja mama była osobą niezwykle zaradną i to zostało jej do końca życia (mam tę cechę po niej), znała też biegle niemiecki. Następnego dnia po zabraniu teściowej i desperackim odejściu męża umówiła się z kimś, kto miał ją przeprowadzić przez budynek sądów na Lesznie, który dzielił czy też łączył strefę żydowską z aryjską. Ten człowiek nie przyszedł. Wtedy moja mama podeszła do niemieckiego strażnika – a nie wyglądała na Żydówkę – i powiedziała po niemiecku: „Przepraszam pana, przyszłam ze strony aryjskiej i się w sądzie zagubiłam”. A on na to: „Proszę bardzo wyjść tędy”. I mama wyszła. Dokąd poszła? Do swoich rodziców, którzy najpierw z Nowego Sącza uciekli do Krakowa, a potem – widząc, co się tam dzieje z Żydami – przyjechali do Warszawy. Uznali bowiem, że w tym wielkim mieście nie mają żadnych znajomych, więc nikt ich nie rozpozna. Zamieszkali na Forcie Mokotowskim u wdowy po pewnym generale, prawdopodobnie zamordowanym w Katyniu.
Jeśli chodzi o moją mamę, to wiąże się z nią pewna bardzo piękna, choć trudna historia. Mama opisała ją potem w liście do Jerzego Turowicza, opublikowanym w „Tygodniku Powszechnym”. W czasie wojny mama pracowała ze swoim ojcem w Warszawie w jakimś biurze projektowym. Był rok 1943, jesień, a może wiosna 1944 roku. Oboje siedzieli na parterze. Był ciepły dzień, więc okna były otwarte. Nagle za oknem pojawiła się jakaś dziewczyna z jasnymi warkoczami. Wrzuciła kartkę i uciekła. Na tej kartce było napisane: „Przejęliśmy na poczcie donos na was”. Mama z moim dziadkiem wstali, wyszli i więcej tam nie wrócili. Wiele lat po wojnie mama koniecznie chciała dać świadectwo, że zostali uratowani przez tę dziewczynę z Armii Krajowej. Stąd ta publikacja w „Tygodniku Powszechnym”.
Dziadkowie żyli w Warszawie pod zmienionym nazwiskiem?
Tak.
Jak się nazywali?
Lipińscy. Moja mama miała aryjskie papiery na nazwisko Izdebska. Dziadek Leopold zmienił imię na Paweł, babcia Laura – na Eleonora. Mama zaczęła mieszkać z nimi. Nie wiem, co generałowa o nich wszystkich wiedziała. Po wojnie o żydowskiej tożsamości w naszym domu się nie mówiło. Chociaż Laura nie była tchórzliwa, w żadnym wypadku. Danuta Szaflarska wspomina, że w 1942 lub 1943 roku spotkała w Warszawie swoją nauczycielkę Laurę Eichhorn spacerującą jakby nigdy nic po mieście. A wygląd miała niewątpliwie semicki. Według aktorki wymagało to wielkiej odwagi. Jednakże trauma spowodowana Szoa – Katastrofą, jak mówią Żydzi – musiała być ogromna. Zapewne dlatego milczenie o tych czasach było w mojej rodzinie normą. Zetknięcie ze złem niemal absolutnym nie pozostaje bez wpływu na ludzką psychikę.
Mimo to mama wspominała później niektóre fakty z czasów okupacyjnych. Na przykład to, jak pewnego dnia ktoś zapukał do drzwi ich mieszkania. Otwierają, a tu stoi dwóch chłopców, którzy wyglądają nie jak dwaj Żydzi, ale jak setka Żydów! Babcia pyta: „Dlaczego chodzicie po ulicach w biały dzień? To przecież bardzo niebezpieczne!”. A oni na to: „Tak, wiemy, no, ale my nie mamy co jeść, mieszkamy u dozorczyni, ale jedzenia ona nie ma, umieramy z głodu”. Od tego dnia chłopcy przychodzili do nich codziennie na obiad. Aż w końcu generałowa zapytała moją babcię: „Pani Eleonoro, czy pani nie uważa, że coś dziwnego się tu dzieje?”. „Nie, nie uważam, pani generałowo, żeby działo się coś dziwnego”. Pewnego dnia chłopcy przestali przychodzić. Babcia z mamą były przerażone; myślały, że zostali zabici. Jednak niedługo potem dziadkowie z mamą szli ulicą i zobaczyli jednego z nich, jechał na rowerze. Kiedy ich zobaczył, przystanął, więc go zapytali: „Dlaczego tak ryzykujesz, jeżdżąc po mieście na rowerze? Przecież wiesz, że Żydom nie wolno tego robić”. A on na to: „No właśnie, jak ja jadę rowerem, to kto pomyśli, że ja jestem Żydem?”. To byli bardzo odważni chłopcy, obaj przeżyli. Po wojnie znaleźli się w Izraelu. Jeden z nich z żoną i czwórką dzieci przyjechał w latach siedemdziesiątych z Izraela do Warszawy. Mieszkali w hotelu Victoria i pewnego razu przyszli w odwiedziny do nas na ulicę Królewską, do tak zwanego domu Bez Kantów, gdzie mieszkaliśmy. Dobrze pamiętam to niezwykłe spotkanie! Dawny podopieczny przyjechał, żeby się spotkać, motywowany wdzięcznością wobec dziadków i mojej mamy. Żydzi ratujący Żydów… Szkoda, że dziadkowie już wtedy nie żyli.
Łatwo można zrozumieć, że po takich przeżyciach babcia po wojnie zajęła się dokumentowaniem żydowskich świadectw Katastrofy. My, którzy nie doświadczyliśmy bezpośrednio takiego bestialstwa i odczłowieczenia, nie jesteśmy w stanie wczuć się w uczucia tych, którzy przeżyli. Ta praca z nimi, jaką podjęła moja babcia Laura, była dla niej budowaniem niezbędnej pamięci. Ale Katastrofa i zapewne ta praca dokumentacyjna (spisywanie relacji Żydów, którzy przeżyli) nie pozostały bez negatywnego wpływu na stan jej ciała i ducha.
Moja mama z rodzicami i z całą ludnością Warszawy została wypędzona z miasta po powstaniu warszawskim w październiku 1944 roku. Przedostali się do Lublina, który był już wyzwolony od Niemców. I właśnie w Lublinie na schodach jakiegoś komunistycznego urzędu mama spotkała mojego ojca – który zresztą nie był dla niej kimś zupełnie obcym, znała go sprzed wojny.
Wróćmy jeszcze na moment do ojca Twojej matki.
Ojciec mojej matki, dziadek Leopold, czyli Poldek, jak go nazywała babcia, był dla mnie postacią bliską i zarazem daleką. Po wojnie dziadkowie zamieszkali w Krakowie przy Karmelickiej. Duszą domu była babcia. Dziadek miał przed wojną tartak pod Nowym Sączem i po wojnie w jakimś sensie poszedł w podobnym kierunku. Został dyrektorem pewnego zjednoczenia produkcji mebli giętych. Umarł wcześnie, w roku 1956. Miałem dziesięć lat i pamiętam go mniej niż babcię. Mam z dziadkiem kilka pięknych zdjęć i gdy na nie patrzę, to z jednej strony wzmacnia się moje poczucie własnej tożsamości, a z drugiej – płaczę wewnętrznie, i nie tylko. Myśmy często jeździli do Krakowa, choćby po drodze do Zakopanego. Bardzo dobrze pamiętam wyposażenie i urządzenie salonu w mieszkaniu dziadków. Tam był tylko ten salon i pokój, w którym spali. W pozostałej części dużego lokalu mieszkało inne małżeństwo. Pamiętam meble w salonie, szczególnie kredens z taką półką z boku, na której stała butelka jakiegoś popularnego wtedy napoju – noszącego nazwę „Płynny Owoc”, czasem „Leśny Owoc”, a był to po prostu sok z jabłek. Do dzisiaj pamiętam jego smak. Pamiętam jeszcze drugi smak: zupy poziomkowej, którą babcia zawsze robiła na powitanie.
Kiedy dziadek zachorował, a leżał w tym drugim pokoju, to już nas nie dopuszczali do niego. Kwestia choroby i śmierci była wtedy, niestety, tematem tabu. Chociaż kiedy babcia umierała – było to już w Warszawie, bo gdy zachorowała, to mama przeniosła ją z Krakowa do Warszawy – odwiedziłem ją w szpitalu, gdzie odchodziła na marskość wątroby. Schorzenie to ma się podobno z dwóch powodów: albo z nadmiernego picia alkoholu, albo z powodu stresów. Babcia alkoholu nie piła… Wykończyły ją ciężkie przeżycia. Pamiętam, że w szpitalu jak już zbliżała się do przejścia na tamten świat, miała głowę przewiązaną bandażem. I nawet w tym stanie troszczyła się o moje wykształcenie polonistyczne. Była anglistką, ale literaturę polską znała doskonale. Uwielbiała Mickiewicza, Słowackiego i Tuwima. I martwiła się, że ze mnie nic nie będzie. Nawet pod koniec swojego ziemskiego życia starała się jeszcze jakoś temu zapobiec.
A może chodziło o to, że jesteś Żydem i musisz dobrze znać polski?
To mi nigdy do głowy nie przyszło…
Sam wiesz, że często było tak, że Żyd przed wojną, jak był z Polakami w klasie, to musiał być najlepszy z polskiego. To było coś, co miało w sobie wielu zasymilowanych Żydów.
To prawda, rzeczywiście, w wielu rodzinach zasymilowanych, które znałem, znajomość literatury polskiej i języka polskiego była o wiele lepsza niż w rodzinach rdzennie polskich. Polscy Żydzi znali bardzo wiele wierszy na pamięć. No tak, tak było – moja mama znała te wiersze, moja babcia znała i ja znam. Ale myślę, że raczej babci chodziło o coś innego. Ona w ogóle była bardzo zasymilowana. Kultura była dla niej bardzo ważna, chociaż te wszystkie rzeczy zapewne traciły znaczenie wobec ogromu nieszczęść. Na dodatek, gdy opracowywała w Centralnej Żydowskiej Komisji Historycznej świadectwa ocalałych z Zagłady, to czara goryczy musiała się przelać. Ale mimo to troszczyła się o moje wykształcenie jako o coś, co jest ważne dla człowieczeństwa.
Z natury jestem leniwy, więc uczyłem się pilnie tylko wtedy, gdy byłem zagrożony. Miałem jednak jakoś wpojone, że ze wszystkiego powinna być piątka. Pewnego razu dostałem dwóję z historii. Byłem raczej słaby z przedmiotów ścisłych, a tu dwója z historii! Była możliwość poprawki, ale przy całej klasie. I dostałem pytanie – chodziło w nim o jakieś dzielnice Imperium Rzymskiego, które cezar odzyskał czy stracił, dziś już niedokładnie pamiętam. Wymieniłem dwie z trzech, dostałem czwórkę z minusem – i do dziś pamiętam to poczucie klęski… Rozpłakałem się. Dziś z tych trzech pamiętam tylko tę jedną, której wtedy nie mogłem sobie przypomnieć:Noricum.
Czy pamiętasz jakąś wypowiedź dziadka Leopolda?
Nie, nie przypominam sobie żadnej. Jakoś dobrze pamiętam to, że on niezwykle kochał swoją żonę, czyli moją babcię. Ale to też jest pamięć późniejsza, stosunkowo świeża. Odkryliśmy z siostrą jego list, który napisał do swojej córki, czyli naszej mamy, niedługo przed śmiercią. Szedł wtedy do szpitala i zapewne uważał, że już z niego nie wyjdzie. Ale wyszedł jeszcze na pewien czas. Ten list gloryfikował jej mamę, czyli jego żonę, moją babcię Laurę, był hołdem dla niej. Dziadek ją uwielbiał! Nie pisał o sobie, ale pisał do córki, żeby kochała swoją mamę. Ten list to jakby testament. Cały mówił tylko o miłości. Bardzo mnie poruszył i do dziś porusza jako wyraz ich tak wielkiej bliskości i czułości małżeńskiej. Czy dziadziuś (tak o nim mówiliśmy) był osobą otwartą, tego nie wiem, ale ja go widzę jako słodkiego człowieka. Mam zdjęcie z nim na balkonie w Krakowie i jak na nie patrzę, to doświadczam wewnętrznego poczucia szczęścia, prawdziwej radości.
Czy po wojnie babcia i dziadek pozostali na aryjskich papierach?
Dziadkowie w czasie wojny nazywali się – tak jak wspominałem – Lipińscy, ale zaraz po wojnie, wedle informacji, jaką znalazłem w Żydowskim Instytucie Historycznym, dotyczącej funkcji kierowniczki działu zbierania świadectw, którą babcia wówczas pełniła, figuruje tam ona jako Laura Eichhorn. Jednak po krótkim czasie oboje, babcia i dziadek, znów funkcjonują jako Lipińscy. A zatem musieli na nowo wrócić do ochronnego, okupacyjnego nazwiska.
Czyli stało się to na początku lat pięćdziesiątych?
O ile pamiętam, to już pod koniec lat czterdziestych. Wraz z siostrą uświadomiliśmy sobie tę kwestię używanych przez nich nazwisk dopiero w ostatnich latach, gdy mocniej dotarła do nas sekwencja zdarzeń historycznych. I przyczyna tej zmiany mnie przybija, ponieważ była ona związana z przejawami antysemityzmu w Polsce w drugiej połowie lat czterdziestych…
Pod jakim nazwiskiem jest pochowana babcia?
Moja matka pochowała ją pod nazwiskiem Eleonora Lipińska, ale ja zmieniłem napis na Eleonora Eichhorn-Lipińska. To jej żydowskie nazwisko dopisałem dopiero po wielu latach, po odejściu mojej matki. Na grobie wyryłem też menorę. Moja siostra Irena zapytała mnie: „A skąd wiesz, czy nasza babcia chciałaby mieć menorę na swoim grobie?”. Wzruszyłem ramionami i powiedziałem, że nie wiem, ale dziś bym dodał, że może chciałaby, choćby dlatego, że zbierała te świadectwa żydowskie ocalonych z Katastrofy. To zaś oznacza, że identyfikowała się z Żydami, a co za tym idzie – z podstawowym żydowskim znakiem rozpoznawczym. Skądinąd nasi rodzice też leżą na tym Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Na ich grobie menory nie dodałem. Na marginesie – u babci w grobowcu są jeszcze wolne dwa miejsca. Stoimy z żoną przed dylematem, czy w przyszłości mamy tam być pochowani, bo na tym grobie jak dotąd nie ma krzyża.
A na Waszym grobie musi być krzyż?
Jeśli chodzi o mnie, to raczej tak, jest to także ważne dla mojej żony Basi. Chcielibyśmy jakoś połączyć menorę z krzyżem. To są piękne symbole pełni światła pośród cierpienia, pełni zbawienia! Wielki żydowski myśliciel Franz Rosenzweig nadał swej książce tytuł Gwiazda Zbawienia2 i ten tytuł bardzo do mnie przemawia. Czy musi być krzyż? Wiele osób w ogóle nie ma grobu, a i tak podlegają Bożemu prawu miłości, które prowadzi do zmartwychwstania i życia wiecznego. Moje zbawienie też nie zależy od symboliki nagrobnej. Jednak dla chrześcijanina nadzieja zmartwychwstania jest właśnie w krzyżu. Czy z krzyża jest zmartwychwstanie? Jest to wielka tajemnica, którą na drodze wiary można stopniowo nieco zrozumieć, ale która, co najważniejsze, otwiera się na życie wieczne. Zmartwychwstanie bez krzyża jest angelizmem, oderwaniem się od życia, pozbawieniem go właściwego mu ciężaru. Podobnie krzyż bez zmartwychwstania jest przerażającym cierpiętnictwem prowadzącym do nicości i braku nadziei. Chodzi tu bowiem nie tylko o sam krzyż Jezusa Chrystusa, ale o to, że wiara w Jego zmartwychwstanie po dobrowolnym ukrzyżowaniu oraz Duch Święty zrodzony z miłości między Bogiem Ojcem a Jego Synem stanowią o sposobie przeżywania naszego życia ziemskiego i gwarancję życia, które się nie kończy, lecz ulega przemianie. Taki znak na grobie mówi wiele i jest mocnym świadectwem. Rzecz jasna, pomniki na grobach i ich estetyka nie są dla tych, którzy odeszli, ale dla tych, którzy jeszcze pozostali na ziemi i cierpią.
Czy masz dziś oprócz siostry jeszcze jakąś rodzinę?
Mam rodzinę w Izraelu, mam też daleką rodzinę w Anglii, Szwecji i Brazylii. Wszyscy są ze strony matki. Ze strony ojca niemal nikt nie przeżył… Leon Grosfeld był jedynakiem, jego rodzice, czyli moi dziadkowie, zostali zamordowani podobno natychmiast po wejściu Niemców do Przemyśla. Przeżył Ludwik Grosfeld, dalszy kuzyn ojca z poprzedniego pokolenia (ur. w 1889 roku w Przemyślu, zm. w 1965 roku w Warszawie). Był bardzo znaną postacią, przedwojennym adwokatem, działaczem Polskiej Partii Socjalistycznej, ministrem skarbu w londyńskim rządzie Mikołajczyka, a po powrocie do Polski tworzył powojenny resort handlu zagranicznego i zajmował rozmaite kierownicze stanowiska. Najpierw w Tymczasowym Rządzie Jedności Narodowej, potem już w rządach komunistycznych. Był organizatorem i pierwszym prezesem Polskiej Izby Handlu Zagranicznego. Poparł przymusową fuzję koncesjonowanej Polskiej Partii Socjalistycznej Cyrankiewicza z Polską Partią Robotniczą. Jego żoną była Olga Grosfeld, z domu Kupfer. Tak więc po wojnie były w Warszawie dwie Olgi Grosfeld – moja mama i żona Ludwika. Tamci Grosfeldowie mieli córkę, Ewę Grosfeld-Krawczyk, której grób, podobnie jak jej rodziców, jest na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Żyje podobno syn Ewy, ale go nie znam.
Ze strony matki mieszka w Izraelu moja kuzynka Miriam. Jest córką najbliższego kuzyna mojej matki Bronisława Finka i znanej na całym świecie pisarki Idy Fink, zmarłej kilka lat temu. Miriam (Miri, w Polsce nazywała się Marysia) jako czteroletnia dziewczynka wyjechała z Polski z rodzicami i siostrą jej mamy Elsą (Heleną) w roku 1957. Reszta rodziny pochodzi z dalszych związków powstałych w starszych pokoleniach. Była to emigracja powojenna, niekiedy tużprzedwojenna. Większość tych osób wyjechała z Polski około roku 1946. W Szwecji żyje kuzynka Ljola właśnie z tej linii kuzynostwa przyrodniego, podobnie w Rio de Janeiro żyje rodzeństwo Chris (Krystyna) i Roberto, dzieci Zuzanny Rymer z podobnej linii. W Londynie, a może gdzie indziej w Anglii, mieszka Andrew Bram, wnuk Heddy, która była siostrą tejże Zuzy.
I utrzymujesz z nimi jakieś kontakty?
Teraz, niestety, nie. Nie wiem dlaczego. Oczywiście Zuza z pewnością już odeszła. Ją i jej męża Józia poznaliśmy, Basia i ja, w Paryżu w 1981 roku. Zaprosili nas do „Casino de Paris”, a potem na kolację. Ponad dwadzieścia lat później w drodze na konferencję chrześcijańsko-żydowską w Montevideo zatrzymałem się na kilka dni w Rio de Janeiro i spotkałem się z Zuzą (w Brazylii jest Susanną), moją jakby przyrodnią ciotką. Ależ to była piękna kobieta! Wyszła za mąż za Józefa Rymera, który był szefem brazylijskiej filii Westinghouse’a. Poznałem wtedy też ich dorosłe dzieci, ale kontaktu osobistego już potem z nimi nie miałem, czego żałuję. Zuza i ja z rzadka pisaliśmy do siebie. Owszem, spotkaliśmy się z Zuzą ponownie w Rzymie, razem z moją żoną, pamiętam restaurację, w której jedliśmy obiad, i przepiękne mieszkanie jej przyjaciółki nad samym Tybrem. Zuza pięknie mówiła po polsku, choć nie aż tak jak Ida Fink i jej siostra Helena.
Jaka była pamięć o żydowskim pochodzeniu w Twojej rodzinie? O tym, że jesteście polskimi Żydami?
Tak, jesteśmy polskimi Żydami i ta świadomość była obecna, a dowodem na to był też fakt, że ojciec po wojnie nie zmienił nazwiska, mimo że tak byłoby wygodniej ze względu na antysemityzm, także ten komunistyczno-stalinowski. W późniejszym czasie bardzo to doceniłem. Ani ojciec, ani matka nie mieli żadnych wątpliwości co do tego, że są Żydami, choć tożsamości żydowskiej nie kultywowali. Tak naprawdę to chyba nie zdawali sobie z tego sprawy, co to znaczy być Żydem. Mama oczywiście pamiętała śpiewaną po hebrajsku dziecięcą piosenkę z sederu paschalnego3: „Co takiego jest innego w tej nocy, od wszystkich innych nocy?”. W dzieciństwie obchodziła z rodzicami i siostrą święta żydowskie, ale to były trochę takie obchody, jak w Polsce osoby niereligijne obchodzą Boże Narodzenie. Podobnie było i u nas w domu po wojnie – tyle że świętowaliśmy Boże Narodzenie, była kolacja wigilijna, choinka, prezenty. I to wszystko. Nie mówiło się ani słowa o tym, o co w tym wszystkim chodzi. A na Wielkanoc była baba wielkanocna i w obu przypadkach supermakowiec domowy. Wszystko to raczej z kuchnią się wiązało. „Obchody” te nie miały nic wspólnego ze świętami narodzin czy śmierci i zmartwychwstania Chrystusa ani Paschy żydowskiej.
A czy rodzice przywoływali przeszłość żydowską?
Ojciec nie przywoływał żadnej przeszłości, a myśmy nie pytali… Dziś z siostrą żałujemy tego bardzo. To jest taki klasyczny przypadek w rodzinach żydowskich po Katastrofie, także w żydowskich rodzinach komunistycznych. Mama wspominała przeszłość, jak chociażby w tej historii o nauce religii i afektach żydowskich koleżanek do księdza. Używała też żydowskiego określenia „straszne dni” w odniesienia do czasu między świętem Rosz ha-Szana a Jom Kipur, choć Biblii prawie nie znała. Jej świadomość żydowskiej przeszłości była bardziej kulturowa niż religijna. Moja babcia zrobiła doktorat tuż po pierwszej wojnie światowej – była ewidentnie wybitną sufrażystką. A taka kulturowa emancypacja musiała się wiązać z odrzuceniem aktywnej religijności. Nic nie wiem o tym, na ile religijni byli rodzice mojego dziadka, którzy zmarli jeszcze przed wojną śmiercią naturalną w Nowym Sączu. Niedawno zrobiłem na nowosądeckim cmentarzu żydowskim świeży nagrobek – leży tam mój pradziadek, czyli dziadek mojej mamy, Maurycy Eichhorn, i jego żona, to znaczy babcia mojej mamy, Regina Eichhornowa, z domu Landau. Przywołani są też członkowie rodziny, którzy byli ofiarami Szoa: moja ciotka, siostra mamy Renata Rut Eichhornówna, Maria Finkowa, Adela i Maks Steinmetzowie, Zofia Steinmetz Finderowa, Henryk i Olga Finkowie z synkiem Jureczkiem, Dorota Fink z synkiem Adasiem, Lila Steinmetzówna (zginęła w więzieniu na Montelupich w 1944 roku). Moja babcia Laura ufundowała ten pomnik w drugiej połowie lat pięćdziesiątych.
Kim był Twój ojciec?
Mój ojciec – Leon Grosfeld (w dokumentach przedwojennych figuruje też jako Grossfeld) – pochodził z Przemyśla. Urodził się 28 stycznia 1911 roku w rodzinie adwokackiej. Kancelaria dziadka, Józefa Grossfelda, mieściła się w Żmigrodzie pod Przemyślem. Babcia Lea nie pracowała. Leon skończył studia prawnicze przed wojną. Najpierw studiował w Krakowie na Uniwersytecie Jagiellońskim, a następnie we Lwowie na Uniwersytecie Jana Kazimierza. Bardzo wcześnie zaczął jednak komunizować – miał wtedy niecałe siedemnaście lat. Była to żydowska rodzina inteligencka, zasymilowana, niereligijna i poza moim ojcem nikt w niej nie był komunistą. Dziadkowie zupełnie nie akceptowali tego, że syn poszedł do komunistów, i bardzo cierpieli z tego powodu.
Przed wojną ojciec był bardzo aktywny politycznie, siedział dwukrotnie, ogółem ponad trzy lata, jako komunista w więzieniach krakowskim i lwowskim. Mam nawet zbiorowe zdjęcie ojca wraz z kolegami, wszyscy w ubraniach więziennych. Był więc więźniem politycznym, został aresztowany i skazany, ponieważ działalność komunistyczna w Polsce międzywojennej była zabroniona.
Ojciec był członkiem Komunistycznej Partii Polski?
Tak. Według obecnie dostępnych źródeł historycznych był członkiem KPP od roku 1929. Ale myślę, że to jest błąd, ponieważ jedynym dokumentem, jaki widziałem, była legitymacja Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, której był wysokim funkcjonariuszem od roku 1929 lub 1930. Chyba nie należał oficjalnie do Komunistycznego Związku Młodzieży Polski. Według Instytutu Pamięci Narodowej, kiedy przyszli Niemcy we wrześniu 1939 roku, ojciec siedział w Przemyślu w więzieniu skazany za działalność komunistyczną w roku 1937. Dotarłem do tej informacji niedawno, nigdy wcześniej jej nie znałem, nie wiem, czy jest prawdziwa. Gdy wkroczyli Sowieci, wyszedł stamtąd i natychmiast przedostał się do Lwowa. Pamiętam z jego urywkowych opowieści, że w latach 1939–1941 był szefem jakiegoś wydziału Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy oraz propagandowego wydawnictwa. Kiedy w czerwcu 1941 roku wybuchła wojna niemiecko-sowiecka, wycofał się wraz z Armią Czerwoną do Uzbekistanu, gdzie przeżył wojnę. Z relacji ojca wynikało, że pracował tam między innymi jako wicedyrektor domu kultury związków zawodowych4.
Przyjął paszport sowiecki?
Nie, ale wiem, że miał sowiecką legitymację pracowniczą.
Czy w ogóle wiesz, jaki był los Twoich dziadków ze strony ojca?
Moi dziadkowie, Lea i Józef Grossfeldowie, zostali zamordowani przez Niemców podobno pierwszego dnia po ich wkroczeniu do Przemyśla, ale nie wiadomo ani gdzie dokładnie, ani w jakich okolicznościach. Mój ojciec później chyba bardzo cierpiał z tego powodu i do końca życia nic nie mówił o swoich rodzicach.
Dlaczego o nich nigdy nie mówił?
W ogóle mało mówił o swojej przeszłości.
Dlaczego?
Z kilku powodów. Po pierwsze, taką miał osobowość, po drugie, wpłynęła na to jego działalność komunistyczna, która zawsze była tajna – nieustanne ukrywanie się, konspiracja. Po wojnie pracował w obszarze, który zapewne też domagał się tajności. Poza tym państwo totalitarne, ideologia komunistyczna, cenzura, brak wolności, polityka budzenia lęku w społeczeństwie nie sprzyjały szczerości. Myślę, że wszystko to wraz z przeżyciami wojennymi rodziło pewien stan wewnętrznego napięcia i lęku, który nie pozwalał mu się otworzyć.
Wróćmy jeszcze do tego, w jaki sposób spotkali się Twoi rodzice na tych schodach.
Ojciec przybył do Lublina razem z armią generała Berlinga. Wstąpił do wojska w Rosji, a dokładnie: do 1. Dywizji Piechoty imienia Tadeusza Kościuszki. I jak później opowiadał – jeden dzień był szeregowcem, dwa dni podoficerem, następnie został oficerem (miał pistolet!) i w tej randze dowództwo skierowało go do pracy propagandowej. Jak podaje Instytut Pamięci Narodowej, na początku był adiutantem dowódcy 2. pułku, potem sędzią śledczym we wspomnianej dywizji. Od stycznia do jesieni 1944 roku był na froncie, pracując w aparacie politycznym. Potem oddelegowano go do Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego, gdzie był kierownikiem Wydziału Redakcyjnego, zastępcą szefa i szefem oddziału5.
Był więc oficerem politycznym…
Tak jest! W Lublinie zajmował się tworzeniem tak zwanych zrębów władzy ludowej. I tak się między nimi zaczęło. Jakiś czas później się pobrali. Niestety, wkrótce musieli się rozstać – z powodów wojskowych, bo ruszył front. Mama zgodziła się być lekarzem wojskowym, stomatologiem, ale z konieczności pełniła w wojsku funkcję chirurga szczękowego. I paradoks: ojciec został w jakimś garnizonie pod Warszawą, a mama poszła na Berlin! W archiwum rodzinnym są jej listy pisane spod Berlina do męża, czyli mojego taty. Przywiozła z wojny trofea wojenne! Jakie? Przedwojenny niemiecki odkurzacz, który funkcjonował – pamiętam – co najmniej do lat siedemdziesiątych. Niemiecką maszynę do pisania, na której napisałem doktorat. Froterkę, która spaliła mi się w rękach, ale było to chyba pięćdziesiąt lat po jej wyprodukowaniu. Zdumiało mnie, że w tej sytuacji, w tym wszystkim, co działo się podczas wojny, moja mama myślała o takich rzeczach, więc musiała istnieć dla niej jakaś konkretna przyszłość, czyli życie z moim ojcem.
Była osobą bardzo pragmatyczną.
Ona po prostu niczego nie miała. Z córki zamożnej żydowskiej rodziny mieszczańskiej stała się bezdomna; jedyną jej rzeczą tuż po wojnie był szynel wojskowy. Wydaje mi się, że kiedy brała te porzucone czy też zdobyte rzeczy, to jednak musiała myśleć o założeniu gospodarstwa domowego.
Rodzice wzięli ślub w 1944 roku w Lublinie?
Nie, oficjalnie pobrali się już po powrocie mamy z frontu, chyba w 1945 roku. W każdym razie, kiedy się urodziłem w 1946 roku, byli już małżeństwem. Mam ich listy z tego czasu. Ojciec był raczej oszczędny w słowach. Myślę, że z powodu funkcji, którą sprawował, trudno było mu pisać w sposób wylewny. Ona natomiast pisała zupełnie swobodnie. Moja mama była jeszcze przed wojną tak zwaną postępową Żydówką, jakkolwiek nie sprzyjała komunistom, raczej była tak ogólnie „postępowa”. Być może sympatyzowała z organizacją „Życie”. Być może właśnie w tych „okolicach społecznych” się poznali, bo ojciec podczas swoich studiów kierował pracą tej organizacji akademickiej.
Po wojnie Warszawa była tak zniszczona, że stolica miała być w Łodzi. Na moich rodziców czekało tam wówczas pięciopokojowe mieszkanie, no bo skoro ojciec był wysokim funkcjonariuszom politycznym w wojsku, to jasne, że należał do grupy korzystającej z nowego ustroju. I tu zaskoczenie – nie zdecydowali się na to, by przenieść się do Łodzi, zostali w Warszawie, która przecież nie rokowała. Niedługo i w Warszawie dostali mieszkanie, w tak zwanym domu Bez Kantów przy ulicy Królewskiej, który nie był zburzony, ale mocno zniszczony. Wkrótce przyszedłem na świat i tam właśnie mieszkałem od urodzenia do 1973 roku, czyli do momentu ślubu z Basią – przez dwadzieścia siedem lat.
A co ojciec robił po wojnie?
Początkowo ojciec pracował w pionie polityczno-propagandowym Wojska Polskiego, w ostatnim okresie był zastępcą szefa Głównego Zarządu Politycznego.
I do którego roku tam pracował?
Do 1949, kiedy został z wojska zwolniony, tak do końca nie wiadomo dlaczego. Wtedy też zaczęła się pierwsza czystka żydowska w wojsku i w partii, więc może to zwolnienie miało z nią związek.
I co robił, kiedy wyszedł z wojska?
Kiedy ojciec przestał zajmować się tą propagandą bezpośrednią, ideowo-polityczną w wojsku, zajął się historią. Zaczął pracować jednocześnie w dwóch miejscach: w Instytucie Kształcenia Kadr Naukowych (to była taka uczelnia partyjna, która potem zmieniła nazwę na Instytut Nauk Społecznych przy KC PZPR; od 1952 roku był jego prorektorem) i w Instytucie Historii Polskiej Akademii Nauk, gdzie został skierowany do pracy jako wicedyrektor. Niektórzy historycy mówili, że przyszedł do nich jako partyjny nadzorca. Wiem z rozmaitych relacji, że pełniąc tę funkcję, nikogo nie prześladował6. Ojciec przeszedł tam naukową ewolucję – od prawa i ekonomii do historii. Zajmował się okresem międzywojennym. Ewolucję tę widać w jego książkach, które początkowo miały charakter stricte marksistowsko-leninowski, były wypełnione krytyką kapitalizmu przedwojennego, a później była to już czysta historia. Za książkę Polityka państw centralnych wobec sprawy polskiej w latach pierwszej wojny światowej7 otrzymał nagrodę tygodnika „Polityka”. Stopniowo mój ojciec odrzucił komunizm całkowicie i poszedł w kierunku nieocenzurowanej prawdy historycznej, czego przejawem była publikacja w „drugim obiegu”, w piśmie „Krytyka”, artykułu Polskie aspekty stosunków niemiecko-sowieckich w przededniu i w pierwszym okresie II wojny światowej8, w którym ujawniał istotę paktu Ribbentrop–Mołotow i pisał o sowieckiej współodpowiedzialności za wybuch drugiej wojny światowej. Wydaje mi się, że ten artykuł miał charakter przełomowy. Opublikował go nie pod pseudonimem, lecz pod swoim nazwiskiem. Na naszym rynku to było pierwsze historyczne ukazanie prawdy o tym pakcie jako o czwartym rozbiorze Polski. Praca ta ukazała się również w podziemiu nakładem Niezależnej Oficyny Wydawniczej NOWA9.
Zmiana światopoglądu i stosunku do rzeczywistości była niewątpliwie czymś bardzo dobrym, ale czy uleczyła rany związane z komunizmem i wojną? Myślę, że nie. Według mnie zaangażowanie taty w komunizm było szczere przed wojną i jakoś także po wojnie. Później przyszło rozczarowanie totalne, które musiało być dla niego niesamowitym ciosem. Wszystko zaczęło się w 1956 roku, ale to było jeszcze mało… Największy cios przyszedł jednak w roku 1968: usunęli ojca ze stanowiska wicedyrektora Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk. Czara goryczy przelała się wtedy, gdy skończył wieloletnią pracę nad swym chyba największym dziełem – wielotomowym krytycznym zbiorem raportów ambasadorów niemieckich w Polsce w okresie międzywojennym. Podczas jego przygotowywania ojciec spędził bardzo wiele czasu w archiwach niemieckich, francuskich i polskich. Rozpoczął się Marzec ’68. Dzieło było gotowe do druku i wtedy nagle przyszła informacja, że publikacji nie będzie. W ślad za partyjnym nakazem wydawnictwo „Książka i Wiedza” wycofało się z zawartej uprzednio umowy na opublikowanie tej czterotomowej pracy. To ojca załamało. Potem już nigdy nic większego nie napisał. Niemniej wykorzystywał bogaty materiał z tej niedoszłej publikacji w artykułach publikowanych w różnych czasopismach naukowych.
Cały czas był wtedy aktywny i partyjnie, i naukowo?
Po 1968 roku partyjnie już nie, naukowo coraz mniej. Wcześniej pełnił różne funkcje w partii, ale nie organizacyjne – był na przykład członkiem redakcji kwartalnika „Z Pola Walki”.
I robił też normalną karierę naukową?
Oczywiście. Po doktoracie uzyskanym w latach pięćdziesiątych na początku lat sześćdziesiątych otrzymał tytuł profesora z zakresu historii.
Do kiedy był w PZPR?
W roku 1978 wystąpił z PZPR, ale już wcześniej przestał płacić składki, a kiedy mu o tym przypomnieli – odmówił. Ojciec odszedł z tego świata 23 lutego 1987 roku. Zmarł, „płacząc” nad swą przeszłością ideową po tym, jak przeszedł na pozycje antykomunistyczne i antysowieckie. Myślę, że rany, jakie nosił, nie zostały zagojone. Pokazuje to trochę pewna scenka. Ojciec był namiętnym palaczem od szesnastego roku życia. W połowie lat siedemdziesiątych przestał palić, lecz zaczął na nowo, gdy przyszła Solidarność. Zachorował w końcu na raka płuc z przerzutem do mózgu, co zdiagnozowano w grudniu 1986 roku. Oba nowotwory objawiły się równocześnie. Leżał w szpitalu, korzystał jeszcze z lecznicy rządowej. Przynieśliśmy mu tam malutki telewizorek marki Vela, taki biały. Pewnego dnia przychodzę, patrzę, a mój tata płacze ‒ nie szlocha, ale ma łzy w oczach. Pytam: „Tato, co się stało?”. A on mówi: „Ten komunizm nie może nawet dziecka uszanować…”. Oglądał jakiś serial, który pokazywał prawdę o systemie, to już był rok 1987. On nie mógł tego ścierpieć, że oddał swoje życie temu strasznemu ustrojowi.
Pamiętam, że pewnego razu, jeszcze zanim śmiertelnie zachorował, siedział w swoim gabinecie w fotelu i nagle powiedział: „Wiesz, ja już teraz tylko czekam na śmierć…”. Ojciec bardzo lubił prowadzić rozmowy z moją żoną Barbarą, która też jest historykiem. Podczas jej studiów na Uniwersytecie Warszawskim, gdy miała okienko w zajęciach, przychodziła do nas, bo mieszkaliśmy bardzo blisko uniwersytetu. Ojciec zawsze wtedy wyciągał koniaczek, miał też czekoladki, ukryte na specjalne okazje. Częstował ją nimi i rozmawiali. I ona później mówiła, że czuła się wtedy wspaniale – wreszcie ktoś ją traktował jak partnera. Tata nieco się przed nią otwierał. W ogóle oboje moi rodzice mówili Basi o przeszłości więcej niż mnie i mojej siostrze Irenie. Może też dlatego, że łatwiej się otwierać przed osobą nieco dalszą niż przed własnym dzieckiem. Myślę więc, że ostatecznie ojciec umarł niepogodzony z własnym życiem. I to mnie jakoś bardzo, bardzo nurtuje i dręczy. Oczywiście nigdy mi nie powiedział, że zainwestował w coś, co się okazało totalnym bankructwem od początku do końca. Ale pojedyncze, ot tak rzucane wypowiedzi ewidentnie o tym świadczyły. Nie miał żadnej nadziei. Owszem, zaczął namiętnie słuchać Radia Wolna Europa i utożsamiać się z tym, co tam słyszał. Chłonął tę krytykę całym sobą. Mieliśmy w domu książki Poboga-Malinowskiego, Sołżenicyna, także inne, głównie z paryskiej „Kultury”. Sam te książki załatwiał do czytania, oboje z żoną przywoziliśmy je z zagranicy, moja siostra przekazywała mu je różnymi drogami z Francji.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
1 Gabriel Michalik, Danuta Szaflarska. Jej czas, Warszawa, Wydawnictwo Agora, 2018.
2 Przeł. Tadeusz Gadacz, Kraków, Znak, 1998.
3Seder (hebr. רדס – dosłownie: „porządek”) – pierwszy wieczór żydowskiego święta Pesach; wtedy to kolacja przebiega według określonego porządku liturgicznego, spożywane są dania odnoszące się do historii wyjścia Izraela z niewoli egipskiej, a dorośli przekazują dzieciom w formie opowieści wielopokoleniowe doświadczenie wiary we Wszechmogącego Boga.
4 Zob. https://katalog.bip.ipn.gov.pl/informacje/646357 (dostęp: 30.12.2022).
5 Tamże.
6 Zob. https://www.wikiwand.com/pl/Leon_Grosfeld#%C5%BB???Życiorys (dostęp: 30.12.2022).
7 Warszawa, Wydawnictwo Naukowe PWN, 1962.
8 „Krytyka” 1980, nr 7.
9 Warszawa 1981.
Rozmowa druga
Dostępne w wersji pełnej
Rozmowa trzecia
Dostępne w wersji pełnej
Rozmowa czwarta
Dostępne w wersji pełnej
Rozmowa piąta
Dostępne w wersji pełnej
Rozmowa szósta
Dostępne w wersji pełnej
Rozmowa siódma
Dostępne w wersji pełnej
Rozmowa ósma
Dostępne w wersji pełnej
Rozmowa dziewiąta
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Projekt okładki Olgierd Chmielewski
Obraz na okładceHistoria Daniela i trzech młodzieńców w piecu ognistym, Konstantinos Adrianoupolitis, ok. 1725–1750 Muzeum Benaki, Ateny
Na s. 3 wykorzystano fragment grafiki Abrahama van den Heckena Szadrak, Meszak i Abed-Nego w piecu ognistym ok. 1720– 1728, Rijksmusem, Amsterdam
Opieka redakcyjna Karol Kleczka Katarzyna Mach
Adiustacja Bogusława Wójcikowska
Korekta Barbara Gąsiorowska
Indeks Artur Czesak
Copyright © by Jan Grosfeld, Sławomir Jacek Żurek Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z.o.o., 2024
ISBN 978-83-240-6933-0
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, 2024
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska
