Ozland - Burton Agnieszka - ebook + książka

Ozland ebook

Burton Agnieszka

0,0

Opis

Kraina, czyli Country, jest dla australijskich Tradycyjnych Właścicieli najważniejsza: wszystko dla niej, o niej, dzięki niej.

Ozland to opowieść o Australii. O miłości do swojego miejsca na ziemi. O łasych pelikanach skuszonych przez terra incognita, czyli dziki, niczyj ląd zamieszkany przecież od dziesiątek tysięcy lat przez najstarszą, nadal istniejącą kulturę na świecie. O ekscentrycznych Europejczykach omamionych gorączką złota i polowaniach na warkoczyki Chińczyków. O Starych Ludziach wykradzionych z miejsc wiecznego spoczynku na potrzeby europejskiej nauki i muzealnych wystaw. O walce z przemysłem wydobywczym i o katastrofie klimatycznej, przez którą każdego roku giną miliony zwierząt. O tym, że – jak wierzą Rdzenni Australijczycy – jedno wypływa z drugiego i wszystko jest jednością.

Aby opowiedzieć o jakimś miejscu, trzeba w nim żyć, stać się jego częścią, nie wystarczy wpaść na rok lub dwa lata. Agnieszka Burton, mieszkająca od dwudziestu lat w Melbourne, zdziera z mapy Down Under, Oz, Edenu, Elizjum wypolerowaną warstwę lucky country. Powłokę nagromadzoną na australijskiej historii od czasów kolonizacji. Pisze o dwóch Australiach, bo oto spod angielskich nazw geograficznych wychodzą te rdzenne. Między płotami farmerskich stacji wiją się pradawne Ścieżki Śnienia, na mapie wykwitają żółte kropki w miejscach kolonialnych masakr. Dla Pierwszych Narodów przestrzeń od zawsze była źródłem mądrości i darzyły ją one nieskończonym szacunkiem, podczas gdy przybyli na okrętach biali chcieli ją posiąść i sobie podporządkować. Za wszelką cenę.

Burton pojechała na daleki Outback, do tasmańskich lasów deszczowych, do zrujnowanego miasteczka, które w czasach gorączki złota było „królową zachodu”. Spędziła godziny na „przędzeniu słów” z Pierwszymi Narodami. Wysłuchała opowieści o skradzionych kościach Przodków i Skradzionych Pokoleniach, o drzewach narodzin, drzewach kajakach i drzewach przewodnikach, o językach, które trzeba obudzić, o nieustępliwych ekowojownikach, o duchach, spirits, widmach, o prastarych Śnieniach i gwiazdach, które pokazują ludziom, jak żyć, aby nie zniszczyć krainy.

Ponieważ ludzie nie posiadają krainy – to ona posiada ludzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 504

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WARSZAWA 2024

Agnieszka Burton OZLAND. PRZESTRZEŃ JEST WSZYSTKIM

Wydanie pierwsze, Warszawa 2024

Copyright © by Agnieszka Burton, 2024

Copyright © for this edition by Fundacja Instytut Reportażu, 2024

REDAKCJA

Julianna Jonek-Springer

KOREKTA I POPRAWNOŚĆ JĘZYKOWA

Justyna Tomas

PROJEKT OKŁADKI

Dominika Jagiełło/OneOnes Creative Studio/

www.behance.net/OneOnes

SKŁAD I ŁAMANIE

Michał Wysocki

ZDJĘCIE NA OKŁADCE

Australia. Land of Tomorrow (circa 1948),

Joe Greenberg (Museum Victoria)

ISBN: 978-83-66778-67-2 (EPUB); 978-83-66778-67-2 (MOBI)

Wydanie elektroniczne 2024

Imprint Fundacji Instytut Reportażu

Gałczyńskiego 7, 00-362 Warszawa

www.dowody.com

[email protected], [email protected]

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dla E.

Chciałabym wyrazić uznanie dla wszystkich Tradycyjnych Opiekunów australijskich krain, w szczególności dla ludu Boon Wurrung, a także złożyć wyrazy szacunku Starszym przeszłym, obecnym oraz wschodzącym.

Dziękuję im za dzielenie się ich krajem, w którym również mieszkam.

(...) jesteśmy odcięci od reszty świata.

Dlatego też między nami ciągle jeszcze są

czarownice i czarodzieje.

L.F. Baum, Czarnoksiężnik z krainy Oz

Potoczne nazwy Australii to Oz i Down Under.

Oz pochodzi od skrótu Aus. Australijczycy to Aussies.

Down Under, bo z brytyjskiej perspektywy kraj jest „na dole”, pod równikiem, z drugiej strony globu.

Czasy Śnienia (Dreamtime) to w terminologii kolonialnej czas tworzenia świata. W większości języków aborygeńskich nie ma powiązania pomiędzy słowem „sen” a „czas tworzenia”. Wiele Pierwszych Narodów nie zgadza się z używaniem terminologii „Czasy Śnienia”.

Terminy „Czasy Śnienia” i „Śnienie” zostały wprowadzone przez kolonialnych antropologów. Były próbą zrozumienia skomplikowanych pojęć z systemu wierzeń Pierwszych Narodów, które Aborygeni próbowali wytłumaczyć białym. Dziś są mocno zakorzenione w kulturze popularnej, jednak w językach aborygeńskich występują inne określenia.

Kolonialna terminologia, chociaż powszechnie używana, może nadmiernie upraszczać złożony światopogląd obejmujący historie tworzenia, rolę Przodków i związek z krainami, które wykraczają poza konwencjonalne – europejskie – pojęcie czasu.

Gdy Yuin zobaczyli po raz pierwszy wielkie białe żagle statku kapitana Cooka, rozpalili ognie na oceanicznych skarpach, przylądkach, półwyspach, aby ostrzec inne narody żyjące wzdłuż wybrzeża.

Mieszkańcy Australii patrzyli na tego dziwnego, białego, pływającego stwora i powiadali, że to chciwy typek ze Śnienia, łasy fella, pelikan Gurung-gubba, który podpływa, gdy łowisz ryby, żeby je ukraść, trzeba więc się przed nim strzec, pilnować go, nie spuszczać z oka.

DWUDZIESTY SZÓSTY STYCZNIA

Dwudziestego szóstego stycznia z grillów unosi się dym. Na plażach, w ogródkach, parkach. Mężczyźni w luźnych szortach za kolana i klapkach rozgrzewają węgle, układają na blachach i rusztach wołowe steki, jagnięcinę, kiełbasy albo ryby i owoce morza, cienko pokrojoną cukinię, dynię, ziemniaki. Zamykają i otwierają wentyle, wpuszczają, wypuszczają powietrze. Aussie barbie to ceremonia – męska sprawa.

Obok stoją w grupkach kobiety z kieliszkami białego wina w dłoniach, turlają się rozkrzyczane dzieci. Grają w krykieta, rzucają klapkiem, kto dalej, kto dalej, ślizgają się po wodnych zjeżdżalniach, bo gorąco, z zakrytymi oczami przypinają tekturowemu kangurowi ogon albo wygryzają, kto dokładniej, kształt kontynentu australijskiego w kruchych ciasteczkach Arnott’s. Łopoczą flagi, duże i małe, z brytyjskim Union Jackiem i Krzyżem Południa, na masztach, w oknach, na wystawach, są wymalowane na kucharskich fartuchach, na jednorazowych talerzach i kubkach, na coolerach do piwa.

Dwudziesty szósty stycznia to Dzień Australii.

Dwudziestego szóstego stycznia 1788 roku z pokładów sześciu statków zeszli angielscy skazańcy, bladzi, skuci, chorzy, głodni i sterroryzowani; wraki mężczyzn, kobiet i dzieci, wymęczonych po ośmiu miesiącach spędzonych w cuchnących brzuchach okrętów.

Dwudziesty szósty stycznia to dla Pierwszych Narodów, czyli – jak o sobie mówią – „czarnej Australii”, Dzień Inwazji, Dzień Żałoby, Dzień Przetrwania.

Dwudziestego szóstego stycznia wielotysięczny tłum wychodzi na ulice z banerami i transparentami: „Białe milczenie to zbrodnia”, „Dekolonizacja i sprawiedliwość TERAZ”, „NIE dla kolejnych Skradzionych Pokoleń”.

Dwudziestego szóstego stycznia pomniki europejskich odkrywców, polityków i mężów stanu, w szczególności monumenty kapitana Cooka, są oblewane czerwoną farbą, przykrywane płótnami z żądaniem: „Chcemy Traktatu”.

Dwudziestego szóstego stycznia razem z Pierwszymi Narodami maszerują młoda Australia, młodzież w żydowskich kippah na głowach, wydzierganych w kolorach aborygeńskiej flagi, azjatyccy studenci z hasłami: „To zawsze była i zawsze będzie ziemia aborygeńska”, nastolatki w koszulkach z napisem: „Mieszkam na skradzionej ziemi”. Niosą flagi z wyciętym Union Jackiem, powiększone zdjęcia aborygeńskich mężczyzn, którzy zmarli w australijskich aresztach i więzieniach. „Życie czarnych ma znaczenie!”, krzyczą, „Ludobójstwo to nie chluba!”, „Nie ma sprawiedliwości, nie ma pokoju, nie ma miejsca na rasistowską policję!”, „To jest wojna!”.

Pierwsze Narody nazywają angielskiego „odkrywcę” Australii, kapitana Cooka, bogeyman, upiorem; straszą nim dzieci: jeśli będziecie niegrzeczne, przyjdzie bogeyman i was schwyta.

KOŚCI

„Aborygeni i mieszkańcy wysp Cieśniny Torresa powinni być świadomi, że poniższy rozdział zawiera obrazy, głosy i imiona osób zmarłych” – takie ostrzeżenie to australijski standard, norma w publikacjach, dokumentach, filmach, sztuce. Oglądanie lub słuchanie tych, którzy odeszli, może wywoływać smutek, niepokój, naruszać zakazy kulturowe, obrażać.

1.

Dawniej, czyli przed inwazją białych, wierzono, że śmierć przynoszą złe duchy albo umiera się z powodu zaklęcia. Klątwy potrafiły rzucać rozmaite osoby, ale najbardziej bano się czarownic i czarowników. Różnie ich nazywano w różnych rejonach kontynentu: karadji, maban, rayiljawa, marngit, punman, jalnanguru... Czarownice i czarownicy potrafili zakląć za pomocą małej zaostrzonej igły z kości kangurzej, emu lub ludzkiej, z włosem przymocowanym żywicą na jednym końcu, albo drewnianego kolca czy ostrza muszli perłowej. Klękali na jedno kolano, wskazywali kością ofiarę i śpiewali, przeszywając klątwą przestrzeń. Mogli przywołać śmierć lub chorobę, wbijając taką magiczną kość, muszlę czy kolec w miejsce, gdzie ofiara oddała mocz lub się wypróżniła. Rzucali klątwy, celowo raniąc lub zabijając w magicznej ceremonii zwierzęta, albo rysowali na korze drzewa ludzką postać i dźgali ją, cięli. Na skutek tych czarów ofiara traciła siły i apetyt, stawała się apatyczna, odwodniona, aż w końcu przychodziła po nią śmierć.

Bano się też mężczyzn kurdaitcha, mścicieli wybranych przez klanową Starszyznę. Do dziś powiadają w centrum kontynentu, na pustynnym południu i na północnym zachodzie, że kurdaitcha potrafili latami tropić swoje ofiary, często ukryci za maskami z pierza, a na nogach mieli buty, które nie zostawiały śladów. Podeszwy utkane z piór emu, cholewki z ludzkich włosów i zwierzęcego futra, umazane we krwi – takie buty posiadały moc.

Każdy naród miał własne zwyczaje pogrzebowe. Boon Wurrungowie z okolic dzisiejszego Melbourne prawdopodobnie zostawiali ciała w nasłonecznionych miejscach, a wyschnięte zakopywali w ziemi. W innych krainach zmarli byli składani w ofierze drapieżnym ptakom na wysokich drewnianych platformach. Ludy Wiradjuri z centralnych rejonów Nowej Południowej Walii grzebały umarłych na brzegach rzek, a przy grobach ważnych członków klanu – czarowników, wojowników, oratorów czy mistrzów ceremonii – zdzierano korę z jednej części drzewa i ryto na nim wzory, zawiłe labirynty, koła, zygzaki. Te drzewa stawały się znakami drogowymi dla wędrujących dusz.

Były takie plemiona na Tasmanii, które zwłoki kremowały, a prochy zawieszały na szyi w woreczku z kangurzej skóry jako amulet chroniący przed chorobą i zapewniający pomyślność.

Wiele plemion wkładało ciała zmarłych do pustych drzew, które otaczano orężem do polowania i walki. Biali odkrywcy australijskiej „dziczy” pozostawili w swoich pamiętnikach opisy niewielkich kurhanów, w których szkielety siedziały ze skrzyżowanymi nogami, czuwając nad krainą. W tropikach, a także na południu kontynentu znajdowano podobnie posadzone mumie, tyle że w jaskiniach i na wysokich rzecznych skarpach; pustymi oczodołami obserwowały ukochaną przestrzeń.

Każdy naród inaczej opłakiwał swoich zmarłych. William Blandowski, szlachcic z pruskich Gliwic, odkrywca rejonów australijskich rzek Murray i Darling, pisał w latach pięćdziesiątych XIX wieku: „W powszechnym rytuale żałobnym kobiety ścinają włosy, a na głowy wkładają ciężkie hełmy zrobione z gipsu. Codziennie chodzą na grób męża i wyrażają swój smutek melancholijnym lamentem”.

Od ponad dwustu lat, od kiedy pojawili się tu biali, Australia, ta ukryta, niewidoczna, jest w nieustannej żałobie. Płacze, ponieważ czaszki, żuchwy, kości długie, kręgi, najdrobniejsze chrząstki, a nawet zęby i włosy, które popłynęły na okrętach białych do Europy i Ameryki, to Przodkowie, Starzy Ludzie. A ci muszą spoczywać w swoim kraju, w swojej ziemi, w swoich drzewach, nad swoimi rzekami, w przeciwnym razie ich cienie nie zaznają ukojenia. Bo kraj i kości jego opiekunów to jedność. Bez kości Starych Ludzi kraj i jego mieszkańcy chorują, marnieją.

W aborygeńskich wierzeniach człowiek przychodzi z Krainy, z przyrody. I tam też wraca.

I to ma sens, bo przecież z prochu jesteśmy i w proch się obrócimy.

Po śmierci skóra staje się luźna, schodzi, ześlizguje się. Przychodzą żuki i zjadają mięśnie, larwy zagnieżdżają się w oczach, ustach, genitaliach, najbardziej lubią mózg. Szczepy bakterii, które za życia pomagały człowiekowi trawić, mnożą się, aż wytwarza się gaz, który wzdyma zwłoki i – bum – rozrywa je. Wtedy może się zacząć proces znikania, wsiąkania w ziemię, powrotu.

Śmierć i opłakiwanie zmarłych nazywa się tutaj Sorry Business. „Wyjeżdżam na Sorry Business. Nie ma mnie i nie wiem, kiedy wrócę” – ludzie w żałobie przepadają na nieokreślony czas, zapadają się pod ziemię.

Powiadają, że Sorry Business Pierwszych Narodów trwa od dnia, kiedy w Australii pojawił się biały człowiek.

Sorry Business to również wszystko związane z wykradaniem kości i repatriacją Starych Ludzi z dalekich obcych lądów do kraju.

Sorry Business to międzypokoleniowe traumy.

Sorry Business spowija milczenie jak gęsty eukaliptusowy dym.

Czy o Sorry Business może opowiadać Europejka? Miałam co do tego poważne wątpliwości. W moich snach pojawiali się nadzy, ciemnoskórzy ludzie i padały zdania jak rebusy, które, jak się wydawało, koniecznie muszę rozwiązać. Na samą myśl, że znów będę czytać stare listy złodziei kości, ogarniała mnie zgryzota.

2.

Rozterki rozwiały się, kiedy poznałam DeeKaya i Jody’ego Williamsa.

Było to zimą, w sierpniu, w obozowisku Wangan i Jagalingou w stanie Queensland. Outback – słabo zaludniony pustynny obszar – to takie zadupie, że nie działa ani telefon, ani internet, jest tam gorąco i sucho, a do oczu i nosa pchają się setki nachalnych much. Płaski horyzont nie ma początku ani końca, agresywne światło słabnie dopiero po długich zachodach słońca. Noce zapadają zimne, prawie mroźne, a gwiazd jest jakby więcej niż u mnie, w Melbourne.

Pojawili się któregoś poranka. Śniadzi, zwaliści i poważni jak ochroniarze. Jeden z długą siwą brodą i w kapeluszu akubra, drugi w pasiastym ponczo. Jody, ten z siwą brodą, pochodzi z ludu Gangulu, DeeKay w kolorowym ponczo to Gomeroi. Jody jest opiekunem i orędownikiem Starych Ludzi, DeeKay – zaśpiewywaczem kości.

Przyjechali z Deebing Creek, peryferii Ipswich w stanie Queensland. Opowiedzieli o cichym zakątku swojego miasteczka, gdzie rosną banany i kwitną hibiskusy. Kilka lat temu powiesili tam na płotach kości z papier mâché i wielki napis SUWERENNOŚĆ, bo firma budowlana chciała wyciąć drzewa, wyrównać teren i wybudować ponad dziewięćset domów. To drapieżna deweloperka, a przecież miejsce, gdzie w latach 1887–1915 były misja i aborygeński cmentarz, jest wpisane do rejestru dziedzictwa stanowego, bo ma wielkie znaczenie dla historii i kultury Tradycyjnych Właścicieli, potomków Rdzennych Australijczyków przewiezionych tutaj z różnych regionów stanu. Na misję Deebing Creek spędzono ludzi z całego Queenslandu. Do dziś po okolicy krążą historie o dzieciach zmuszanych do niewolniczej pracy. Ponoć rozstrzelano tam ponad dwieście osób, w tym sześćdziesięcioro małoletnich. Jak twierdzą Aborygeni, kości ukryte są w rowie na terenie cmentarza, jednak deweloperzy i stanowy rząd nie uznają, że doszło do jakiejkolwiek masakry i że spoczywają tam anonimowe ludzkie szczątki.

Jody płakał, gdy o tym opowiadał. Za chwilę wjadą tam koparkami, mówił, a jego niski głos drżał, trzęsły się potężne plecy. Aby duchy mogły odpocząć, tłumaczył, kości muszą być pochowane w swoich krainach, w odpowiednich miejscach, podczas odpowiednich ceremonii. Tylko skąd pochodzili ci zmarli? Jak znaleźć ich miejsce? Przecież na misję spędzono ich z tropikalnej północy i zachodnich, pustynnych rejonów, het, aż po Charleville. To straszne, że tego nie wiemy, powtarzał, straszne.

Strażnicy kości liczą na pomoc profesora Davida Lamberta, szefa laboratorium badań nad starożytnym DNA z Uniwersytetu Griffitha w Brisbane, który analizuje genomy pobrane ze starych kości i porównuje je z informacją uzyskaną z próbek śliny współczesnych żyjących. W ten sposób naukowiec może wskazać, z których grup językowych pochodzą szczątki. Jody i DeeKay przyjechali na Outback zapytać przedstawicieli narodów Wangan i Jagalingou, czy wezmą udział w testach, a jeśli okazałoby się, że w Deebing Creek są pochowani ich Starzy Ludzie, niech potomkowie zdecydują, co z nimi zrobić.

Opowiedziałam o podobnym problemie z mojego kraju; o złodzieju Starych Ludzi, polskiej doktorce, śląskim zamczysku i wojnie.

– Z tym nie ma żartów. – Jody zapalił papierosa. – Mogą zachorować i ci, którzy ukradli szczątki, i ci, którzy je przetrzymują z daleka od krain. A jeśli mają tam medicine man, uzdrawiacza, lub karadji, czarownika... Karadji to człowiek prawa, wszystko wie, jest najpotężniejszy, więc jeśli ktoś zabierze jego kości... – Machnął ręką poirytowany. – On naprawdę może zrobić krzywdę całej wiosce, całej twojej krainie. Jedynym wyjściem jest odesłanie Starych Ludzi do domu.

DeeKay, milczący i wielki w swoim ciepłym ponczo i wełnianej czapce nasuniętej na czarne oczy, ożywił się, gdy wspominał zaśpiewywanie kości.

– Bałem się, że jeśli pomylę coś podczas ceremonii, spotka mnie kara. Wracałem do domu samochodem i myślałem, że zaraz będę mieć wypadek, auto rozwali się na drzewie albo spadnie ze skarpy, bo duchy, rozumiesz, mają taką moc. Napisz więc o Starych Ludziach w twoim kraju – powiedział, wciskając peta w piasek. – Ważne, aby wrócili do siebie. A magia? Sama zobaczysz, co się będzie działo. – Uśmiechał się. – Na pewno poczujesz jej działanie.

3.

– Pudełka są z masy plastycznej. Mają otwory wentylacyjne i pokrywki. Są w nich przechowywane kości. Większość oznaczona jest literą R, widać, że napisano ją dawno temu.

Doktorka Wioletta Nowaczewska z Zakładu Biologii Człowieka Uniwersytetu Wrocławskiego, która opowiada mi o kościach, siedzi na tle okna, więc widzę ją jako cień na ekranie. U niej, we Wrocławiu, jest ranek, pełnia lata, u mnie, w Melbourne, zimowy wieczór.

– Około osiemdziesięciu czaszek, delikatne kręgi, kości udowe, kości kończyn górnych. To szczątki osób w różnym wieku, również kilkuletnich dzieci. Rdzenni Australijczycy z XIX wieku, niewymieszani z Europejczykami. Dlatego ta kolekcja jest wyjątkowa! Nazywamy ją australijską. Jest tak bezcenna, że trzeba mieć odpowiednie zgody, aby ją zobaczyć.

Żeby wyjaśnić, skąd Starzy Ludzie wzięli się we Wrocławiu, muszę napisać o niemieckich i polskich naukowcach, pałacu i złodzieju kości. A więc po kolei, bo, jak wierzą Aborygeni, jedno wypływa z drugiego, splata się, wiąże, wszystko jest jednością.

W październiku 1946 roku Adam Wanke, ówczesny adiunkt Zakładu Antropologii Uniwersytetu Wrocławskiego, otrzymał niezwykle ważną informację od E. Eickstedta.

Egon Freiherr von Eickstedt, potomek pruskiej szlachty urodzony w Posen, jeden z głównych teoretyków rasowych nazistowskich Niemiec, był szefem Institut für Anthropologie und Ethnologie w Breslau. Wykładał podstawy higieny rasowej oraz eugeniki. Kiedy Armia Czerwona weszła do miasta, uciekł do Drezna. Po wojnie kilkakrotnie przeprawiał się pociągami przez granicę, za każdym razem wywożąc ze starego mieszkania worki pełne książek, obiektów etnograficznych, fotografii. Jego dawny instytut został zniszczony, ponoć nic nie udało się uratować. W przewożeniu rzeczy pomagali mu polscy naukowcy. Na dobre opuścił Polskę, gdy jego dawna sprzątaczka przedstawiła się mu jako przewodnicząca Związku Zawodowego Instytutu.

Powróćmy jednak do dnia, w którym Eickstedt przekazał ważne informacje Adamowi Wankemu, lwowiakowi, byłemu więźniowi stalinowskiemu, antropologowi i wykładowcy. „W październiku 1946 roku Wanke udał się samochodem ciężarowym do Bobrowic – czytam w archiwum Zakładu Antropologii Polskiej Akademii Nauk we Wrocławiu – i w wieży starego zamczyska, już opróżnionej z innych przechowywanych tam rzeczy, odnalazł czaszki i kości australijskie rozrzucone na ziemi wśród wiórów i nawozu końskiego. Duża warstwa śmieci leżąca na podłodze wieży uratowała materiał osteologiczny od zupełnej zagłady, gdyż prawdopodobnie wieża ta służyła przez dłuższy czas za stajnię”.

Czy zamek w Bobrowicach to zamek Boberstein, czyli pałac w Bobrowie stojący na skarpie nad rzeką Bóbr dziesięć kilometrów od Jeleniej Góry? Przez wieki budynek zmieniał właścicieli, od śląskich arystokratów po zakon jezuicki. Po wojnie zajmowała go armia radziecka, działały tu ośrodek dla uchodźców politycznych z Grecji, dom poprawczy, dom kolonijny, PGR, Spółdzielnia Kółek Rolniczych, Inspektorat Obrony Cywilnej z Jeleniej Góry. Potem nieużytkowany popadł w ruinę, a dzisiaj jest własnością prywatną i nadal niszczeje.

Czy Wanke był jednym z tych Polaków, którzy pomogli staremu profesorowi przemycać książki i artefakty antropologiczne do Niemiec? Może w podzięce Egon zdradził mu, gdzie szukać czaszek ukrytych przed wojenną zawieruchą, bo zdawał sobie sprawę, że nie uda mu się przewieźć przez granicę ludzkich szczątków? W końcu żaden pogranicznik nie odróżniłby kości współczesnych od starych kości aborygeńskich, więc jeżdżenie tuż po wojnie z walizką pełną zdekompletowanych szkieletów mogłoby nie być roztropne.

„Odnaleziony w archiwum Zakładu Antropologii spis inwentarzowy wskazuje, że zbiór Klaatscha zawierał około dwustu czaszek, z tego ocalało od zniszczenia zaledwie osiemdziesiąt”.

Tylko kim był Klaatsch?

Hermann

Pochodzi z berlińskiej rodziny lekarskiej. Już jako mały chłopiec chętnie zbiera okazy przyrodnicze. Ma trzydzieści dwa lata, gdy zostaje profesorem nadzwyczajnym na Uniwersytecie w Heidelbergu, czterdzieści jeden, kiedy wyrusza na wyprawę naukową do Australii. Razem z uniwersyteckim przyjacielem Ottonem Schoetensackiem chcą udowodnić, że rasa ludzka nie narodziła się w Afryce, tylko właśnie w Down Under. Są pod wpływem przełomowego dzieła Karola Darwina O powstawaniu gatunków drogą doboru naturalnego, czyli o utrzymywaniu się doskonalszych ras w walce o byt, a także księgi innego ewolucjonisty Thomasa Henry’ego Huxleya Stanowisko człowieka w przyrodzie. Fascynują ich czaszki. Zamierzają wykazać podobieństwa i różnice między człowiekiem prehistorycznym a rdzennymi ludami australijskimi.

Niestety, Otto jest słabego zdrowia i ostatecznie nie wyrusza z Hermannem na koniec świata, obiecuje jednak pozostać z nim w kontakcie. Taka wyprawa w pojedynkę może być przytłaczająca, koniec świata to przecież całkiem daleko.

Hermann wsiada na pokład parowca cesarskiej marynarki wojennej, a w marcu 1904 roku dopływa do zachodnich brzegów Australii. Jest za gorąco, za sucho, za daleko. Na krótko zatrzymuje się w Adelajdzie, Melbourne i Sydney, gdzie nawiązuje kontakty naukowe w muzeach i na uniwersytetach. W Brisbane, stolicy stanu Queensland, poznaje Waltera Rotha, administratora kolonialnego, tak zwanego Opiekuna Aborygenów. To ponoć od niego niemiecki naukowiec odkupi ludzkie czaszki oznaczone literą R.

W maju, kiedy na południe kontynentu nadciąga pochmurna zima, a północ oddycha po letniej spiekocie, Hermann wyrusza rządowym dwumasztowcem na rubieże Queenslandu. Przeraża go widok bezludnych brzegów. Tropikalna Australia to dziki organizm, który brzęczy, cyka, skrzeczy, wibruje, szumi górskimi rzekami, pachnie zgnilizną, gęstością, lepkimi owocami i potem spływającym na podkręcone, pruskie wąsy Hermanna Augusta Ludwika Klaatscha. Kiedy patrzy z pokładu żaglowca na parujące lasy deszczowe, wydaje mu się, że za chwilę nad gęstym, zielonym morzem drzew rozlegnie się nawoływanie niczym śpiew wieloryba i wysunie długa szyja żyjącego tu przed milionami lat tytanozaura. Od marynarzy dowiaduje się o czyhających w gęstwinie kazuarach, pijawkach i komarach roznoszących dengę, o wężach grubych jak ludzkie ramię. Obserwuje krążące przy brzegu krokodyle i meduzy wielkości ludzkiego paznokcia, których poparzenie wywołuje syndrom Irukandji: przeszywający ból, nudności, poty, zaburzony rytm serca, niepokój i uczucie zbliżającego się końca.

Wielu śmiałków zadusiła ta rozbuchana przyroda, wiele białych osad nie przetrwało. Jednak Klaatsch widzi, że gdzieniegdzie wyrastają niby chwasty przywleczone na europejskich butach przyczółki cywilizacji. To szaleńcy, uciekający przed prawem, poszukiwacze złota, nawiedzeni misjonarze. W Herberton, Cairns i Cooktown (nazwanych na cześć brytyjskiego polityka, administratora i kapitana) Klaatsch mierzy głowy tubylców, szkicuje, zapisuje dane antropometryczne, robi zdjęcia. Interesuje go też totemizm – nowy nurt w niemieckiej antropologii. Naukowiec zbiera święte obiekty w opuszczonych obozach, kupuje za grosze, dostaje od farmerów, inspektorów policji, a przede wszystkim na misjach prowadzonych przez niemieckich duchownych. Jednocześnie nie cierpi misjonarzy, którzy na siłę cywilizują czarnych. Pojmuje, że spóźnił się o kilka lat: tubylcy, których spotyka, mówią łamaną angielszczyzną, noszą zniszczone spodnie i koszule, palą tytoń, uwielbiają chińskie opium. A oczekiwał przecież bytów pierwotnych, nagich, czystych, dziewiczych, którymi rządzą popędy. Potem powie dziennikarzowi w Brisbane, że rdzenni mieszkańcy Australii „szybko dryfują w stan cywilizacji, w którym ich wartość wyparowuje”, a on spieszy się, aby schwytać to, co jeszcze zostało ze „znikającej rasy”.

Płynie rządowym żaglowcem jeszcze dalej, na wyspy zatoki Karpentaria. We wrześniu dociera do Normanton (nazwanego na cześć kapitana angielskich statków wojskowych). To port hodowców bydła: bank, więzienie, pub hotel i linia kolejowa biegnąca na pola złota. Złoto jednak się kończy, a miasteczko pustoszeje. Hermann obserwuje kręcących się po ulicy czarnych, którzy pracują dla białych za grosze, trochę mąki, trochę cukru, tabakę. W jednej dłoni garnek albo narzędzia farmerskie, w drugiej dzida i woomera do miotania bronią.

W miejscowym szpitalu niemiecki naukowiec powołuje się zapewne na swoją pracę naukowca i dowiaduje, gdzie są pochowani Rdzenni Australijczycy, po czym plądruje ich groby i kradnie kości.

Być może Klaatsch odpoczywa w cieniu werandy z kuflem chłodnego piwa, gdy dochodzą go słuchy o zbiegowisku mężczyzn. Jeden groźnie trzęsie oszczepem i woła: „Diabeł wykopał mojego brata, ja go teraz włócznią!”, więc naukowiec barykaduje się w pokoju hotelowym, worki z ludzkimi szczątkami wciska pod łóżko i z nabitą strzelbą czeka trzy dni na statek. „Napotkaliśmy grupę czarnych, którzy wydawali się nie zwracać na nas uwagi – pisze w liście do Ottona Schoetensacka. – Podeszła do mnie stara brzydka kobieta, złapała za torbę z kośćmi i dźgając mnie palcem wskazującym prawej ręki, krzyczała: diabeł, diabeł”.

Hermann podróżuje po Australii statkami parowymi, konno, łodziami. Najczęściej sam, czasem opłaca przewodników. Trzyma się wybrzeży, tylko raz ośmiela się zapuścić głębiej. W lasach deszczowych Bellenden Ker (nazwanych na cześć brytyjskiego botanika) poznaje starego farmera na zboczach góry Bartle Frere (nazwanej na cześć kolonialnego administratora).

Przed przybyciem osadników opiekunami tej krainy byli Wanyurr Majayowie. Większość z nich zmarła na przywleczone z Europy choroby lub została wyrżnięta w masakrach, a ci, którzy przeżyli, obawiają się wypędzenia na misję. A tu, het, z daleka przywędrowała plotka jak tradycyjne patyki listy – kawałki drewna z wyrytymi symbolami, które przekazywały wiadomości: biali rabują kości Starych Ludzi! Więc Wanyurr Majayowie poprosili starego farmera zwanego czule Papą, aby pilnował ich grobów.

Teraz Hermann może bez przeszkód wykopać kości Starych Ludzi. To Papa pokazał mu, gdzie są pochowane.

W styczniu 1905 roku Klaatsch zatrzymuje się w okolicy miasteczka Cairns na misji Yarrabah prowadzonej przez Kościół anglikański.

(W listach zachowała się rozmowa Klaatscha z Ernestem Gribble’em, superintendentem misji. Tak ją sobie wyobrażam...)

Środek lata, duchota w cieniu rozłożystej werandy oplecionej gałęziami rośliny o ciemnozielonych, mięsistych liściach. O tej porze roku wszystko jest mokre, gęste, bujne, za bardzo. Klaatsch w brunatnym uniformie podróżnika, w skórzanych botkach ze skóry kangura, z fajką w zębach wygląda niczym weteran zapomnianej tropikalnej wojny. Spoconą łysinę przykrył australijskim kapeluszem z szerokim rondem, jaki noszą farmerzy i poganiacze bydła. Mierzy czaszki stojących w rzędzie ciemnoskórych dzieci. Chciałby je sfotografować i naszkicować: twarze, kończyny, całe sylwetki. Wszystkie maluchy zostały wykradzione od matek i przywiezione na misję z daleka, mówią różnymi językami, są z różnych krain. Niektóre nagie, inne w workowatych, bezkształtnych ubraniach. Stoją z rozdziawionymi buziami wpatrzone w tego dziwnego pana, który chwyta ich głowy jedna po drugiej w duże metalowe szczypce.

Klaatsch marzy o kuflu lodowatego piwa i porządnym obiedzie: golonce po berlińsku z kwaszoną kapustą na ciepło z dodatkiem cebuli, boczku i białego wina, purée z grochu i ziemniaków, a wszystko posypane świeżą pietruszką, ach, i koniecznie ogórki konserwowe ze Spreewaldu! W tym ponurym miejscu brakuje jednak nawet podstawowych produktów.

– Czy szanowny profesor zechciałby przyjść jutro do naszej szkoły? – pyta superintendent Ernest Gribble.

Hermann nie pała sympatią do pastora, który publicznie występuje przeciwko czarno-białym związkom, a cudzołoży z brudną Aborygenką.

– Nasi uczniowie przerabiają ten sam materiał co dzieci w białych szkołach – chwali się duchowny.

– Bzdura, one nie potrafią się niczego nauczyć – rzuca Klaatsch, pakując narzędzia. – Wiem, bo zmierzyłem ich głowy.

– Więc może profesor zechce zobaczyć silnik parowy obsługiwany przez dwóch rdzennych chłopców? – naciska mniej przymilnym tonem Gribble.

– Niemożliwe. Oni nie są w stanie zrozumieć, jak działają maszyny.

– Czy nie posłucha pan przynajmniej naszej orkiestry, tak cenionej w miasteczku? – Gribble traci cierpliwość do niemieckiego naukowca.

– Doprawdy? – Hermann spogląda ironicznie, po czym wyjmuje z woreczka tabakę i zabiera się do nabijania fajki. – Nie sądzę, żeby było czego słuchać. Przecież zmierzyłem ich czaszki.

Klaatsch wraca do miasta i rozpowiada w gazetach, że jego badania antropometryczne udowadniają, jakoby ludy Australii nie pochodziły od jedynego Boga. Twierdzi, że to synowie antycznej małpy, forma przejściowa pomiędzy bestią a człowiekiem. Ogłasza, że Rdzenni Australijczycy są niczym dzieci i potrzebują ochrony państwa, że powinny powstać tubylcze wioski, w których uczeni na wzór Klaatscha rozpatrywaliby ich specyfikę cielesną, maniery i temperamenty.

Pastor Gribble jest wściekły. Nie daj Boże, aby te bezeceństwa dotarły do stanowych komisarzy! – niepokoi się duchowny. Potrzebne są misje, a nie jakieś eksperymentalne rezerwaty. Przecież to oni, protestanccy i katoliccy misjonarze, są zobowiązani nawracać pogan w duchu miłosierdzia, przyuczać ich do pracy przy bydle, na plantacjach trzciny cukrowej i bananów, jako służące, kucharki i sprzątaczki.

Hermann każdą zdobytą kość oznacza literą K. Są jego „kolekcją osteologiczną”.

W październiku 1905 roku przybywa do Perth (miasta nazwanego tak jak miejscowość w Szkocji), gdzie dowiaduje się od dyrektora szpitala dla obłąkanych, że na wyspie więzieniu znajdzie setki aborygeńskich szkieletów. Klaatsch spędza tam dziesięć dni. Groby są nieoznaczone i tuż pod ścianą więzienia, co utrudnia swobodne plądrowanie. Naukowiec jest rozczarowany, ale udaje mu się wykopać szkielety dwóch mężczyzn. Podpisuje je jako K65, K66.

Potem płynie parowcem wzdłuż wybrzeża stanu Australia Zachodnia. Po drodze zatrzymuje się w osadach białych kolonialistów, jest nawet świadkiem corroboree. Szkicuje poruszających się przy ognisku mężczyzn, wymalowanych w totemiczne wzory, z nakryciami głów, które wyglądają jak magiczne pudła. To Aborygeni wyśpiewujący w pradawnym tańcu ceremonialnym swoje Śnienia, historie o stworzeniu świata, o Przodkach zwierzętach i o gwiazdach.

Wreszcie przybywa w okolice wyżyny Kimberley (nazwanej na cześć angielskiego lorda i polityka). Cierpi, bo to wyjątkowe odludzie. Samotność rekompensuje mu żniwo, które udaje się zebrać dzięki pomocy katolickich misjonarzy z zakonu pallotynów. Szczątki podpisuje jako K71, K72.

Z listów Hermanna Klaatscha do Ottona Schoetensacka:

„To doprawdy dziwny, aczkolwiek szczęśliwy, zbieg okoliczności. Na krótko przed moim wyjazdem z Beagle Bay zmarła czternastoletnia dziewczyna cierpiąca od dłuższego czasu na kiłę przywleczoną przez Malajów. Szczęście, że główny misjonarz potajemnie pozwolił mi odciąć jej głowę, dłonie i stopy. Liberalność katolickich kapłanów, do której nie byliby zdolni duchowni protestanccy, zasługuje na moje uznanie. Taka posługa dla nauki byłaby nie do wyobrażenia przez misjonarzy protestanckich. Z wdzięczności mógłbym stać się katolikiem na kilka dni (...). Otrzymałem szczątki dziewczynki dwanaście godzin po śmierci i przy pomocy wstrzykniętej formaliny próbowałem uratować jak najwięcej mózgu. W małym pokoju, przy świecach, w upale i duszności to było nie lada wyzwanie, dopóki szczęśliwie nie umieściłem głowy, dłoni i stóp w cylindrze z blachy falistej wykonanym przez braci i oznaczonym jako okazy goanny i żaby. (...) Przed pogrzebem dziewczynki w Beagle Bay jej ciało zostało owinięte korą drzewa ze sztuczną głową (z dyni), nikt niczego nie zauważył” (grudzień 1905).

„W krótkim odstępie zmarło dwóch więźniów, tubylców, przedstawicieli lokalnej społeczności obszaru rzeki Fitzroy. To byli wspaniali osobnicy, bardzo zwarci i muskularni. Pochodzili z obszaru nielicznie zasiedlanego przez kolonialistów. Policja robi tam wypady i bierze do niewoli całe wioski z powodu rzekomego zabijania bydła włóczniami. W rzeczywistości właściciel farmy chce się pozbyć tubylców. Policjanci dostają wynagrodzenie od każdego więźnia bez względu na to, czy polował na krowy, czy nie. Biedni delikwenci są skuwani łańcuchami jeden do drugiego i zmuszani do ciężkiej pracy przy budowie dróg. Ci dwaj zmarli na beri-beri, chorobę przywleczoną według mnie przez Azjatów. Przedstawiłem panu P.M., sędziemu policji, moje życzenie i poprosiłem go o zwłoki. Pan P.M. był niezwykle zażenowany, zdumiony i przerażony. Powiedział, że to niemożliwe w odniesieniu do czarnej populacji, która zauważyłaby podczas pogrzebu rażące okaleczenia ciał, a to spowodowałoby straszne poruszenie i zwiększyłoby ich silną niechęć do szpitala. Aczkolwiek pozwolił mi usunąć te organy, których nie można było zobaczyć po przygotowaniu ciał do pochówku, jak mózgi. PS Prawdopodobnie przy pierwszej okazji wyślę mózgi do Waldeyera, obiekty te spełniają specyficzne zapotrzebowanie Akademii Nauki w Berlinie” (maj 1906, szpital w Broome, gdzie Klaatsch leczy się z malarii).

„Podczas tego zaiście krótkiego pobytu udało mi się zgromadzić nieco materiału do planowanych badań. Dwa czerepy czekały na mnie zarezerwowane. W towarzystwie czarnego mężczyzny poszedłem w busz niedaleko miasteczka Derby, gdzie po raz pierwszy zobaczyłem autentyczny grób na drzewie. Kości częściowo spadły już na ziemię. Wspiąłem się, żeby strącić pozostałe resztki szkieletu. Czarny towarzysz nie odważył się niczego dotykać, chociaż był udomowiony” (lipiec 1906, statek SS „Bullara” na północnym wybrzeżu Australii Zachodniej, w drodze do Wyndham).

„Doktor Moloney powiedział mi, że zmarł na beri-beri czarny mężczyzna zwolniony z więzienia. Doktor pozwolił mi zachować jego głowę. W tym opuszczonym przez Boga gnieździe Moloney reprezentuje najwyższą władzę cywilną, jest sędzią, burmistrzem, obrońcą czarnych, wszystko w jednej osobie, więc zgoda na zabranie głowy leżała w jego rękach. Moloney nie mógł mi pomóc, bo asystował przy porodzie. Nie pozostało nic innego, tylko samemu zabrać się do pracy i z bólem w obszarze krętniczo-kątniczym wynikającym z nawrotów malarii wstrzykiwałem w aborygeński mózg formalinę. Doktor, który aż nazbyt dobrze zna moją sytuację, powiedział: »W rzeczy samej, poświęca pan swoje życie dla nauki«” (wrzesień 1906, Wyndham).

W połowie września 1906 roku Klaatsch dociera do miasteczka Darwin (nazwanego na cześć brytyjskiego przyrodnika), skąd wyjeżdża z jedenastoma czaszkami. Na Wyspie Melville’a zdobywa kolejne dwie. Dociera jeszcze na południe, na konferencję naukową w Adelajdzie (mieście nazwanym na cześć angielskiej królowej), gdzie wzbudza kontrowersje zdjęciami rdzennych mężczyzn skutych łańcuchami. Od jednego z profesorów otrzymuje na pamiątkę kompletny szkielet, po czym opuszcza Australię. Do Niemiec wraca 3 kwietnia 1907 roku.

Wkrótce Hermann Klaatsch, lekarz, anatom, antropolog fizyczny, ewolucjonista, otrzymuje profesurę i wydział anatomii w Breslau. Zabiera tam różne aborygeńskie przedmioty ceremonialne, niektóre święte i ważne dla Pierwszych Narodów, oraz kolekcję australijskich kości.

Opracowuje kurs anatomii topograficznej, dzieli ciało na regiony i bada wzajemne położenie narządów. Publikuje po niemiecku wiele prac, w których wskazuje na podobieństwa struktur kości Aborygenów i neandertalczyków. Jest zapalonym członkiem kongresu antropologów i anatomów, przemawia prawie każdego roku. Chce napisać książkę o swoich przygodach na końcu świata, ale w styczniu 1916 roku umiera nagle w wieku pięćdziesięciu trzech lat. Rdzenni Australijczycy wierzą, że to klątwa sprowadziła śmierć na Hermanna Augusta Ludwika Klaatscha za karę.

Profesurę w Breslau – i pieczę nad kolekcją Klaatscha – przejmuje Theodor Mollison, a potem Egon von Eickstedt.

Dwadzieścia dwa aborygeńskie obiekty ze zbiorów Klaatscha – ozdoby z piór i ludzkich włosów – znajdują się dzisiaj w Państwowym Muzeum Etnograficznym w Warszawie. Dokumenty, dzienniki, szkice, zdjęcia, lista aborygeńskich słów i tablice pomiarów są w Stanach, gdzie wywiózł je wnuk Hermanna.

Około osiemdziesięciu czaszek spoczywa w plastikowych pudełkach z otworami na Uniwersytecie Wrocławskim.

– Kości są duże, ciężkie, zbite. Czaszki mają wydatne łuki brwiowe, masywne puszki mózgowe. Aborygeni spędzali życie na wędrowaniu, zbieraniu roślin, polowaniu na zwierzęta, co wpływało na kształtowanie się wysokiego stopnia masywności ich kośćca – tłumaczy doktorka Nowaczewska. – Widzimy tu największe na świecie, jeśli chodzi o populację współczesnego człowieka, korony zębów trzonowych potrzebnych do żucia nieprzetworzonego, twardego pożywienia. Kości nóg i rąk wskazują, że ludzie ci mieli długie, smukłe kończyny, a im smuklejsze jest ciało, tym lepsze wymiana energii, termoregulacja i radzenie sobie z wysokimi temperaturami w ciągu dnia. Ich organizmy były również bardzo dobrze przystosowane do nagłych spadków temperatury w nocy na pustyni po upalnym dniu. Ciemny kolor skóry chronił przed rakiem. Aborygeni doskonale dostosowali się do swojego środowiska, żeby mieć większe szanse na przetrwanie. Byli nierozerwalnie związani z zamieszkiwanym przez nich terytorium. Wiedzieli, jak przetrwać w ekstremalnych warunkach klimatycznych. Według badań archeologicznych ludzie przybyli do Australii, kiedy ta była jeszcze połączona lądowym korytarzem z Papuą-Nową Gwineą, czyli ponad sześćdziesiąt tysięcy lat temu, a więc żyli na tej ziemi bardzo długo i mieli czas, żeby zaadaptować się do środowiska.

Doktorka dotyka, ogląda, mierzy i bada stare kości z kolekcji, którą uznaje za zbiór Rotha, dba, żeby żadna kosteczka nie została uszkodzona.

– Szkielety Europejczyków kiedyś też były takie, to znaczy bardziej masywne niż współcześnie – kontynuuje wykład. – Jednak rolnictwo, urbanizacja, technika i globalizacja doprowadziły do pogorszenia kondycji biologicznej ludzkich organizmów. Dobrze ilustruje to porównanie rdzennej Aborygenki z okresu przed kolonizacją ze współczesną Europejką, która dużo czasu spędza przed komputerem, żywi się produktami przetworzonymi o niskiej zawartości niezbędnych mikroelementów i innych składników potrzebnych do budowy struktury kostnej... Dlatego znacznie częściej występują zwyrodnienia szkieletu oraz osteoporoza, nawet u młodych Europejczyków. Kości z osteoporozą są lekkie, ich struktura jest delikatnie utkana, a te stare kości Aborygenów są bez porównania cięższe, bardziej zbite. Badania genetyczne wskazują – wyjaśnia Nowaczewska – że musiało dojść do jakiejś katastrofy, coś się w przeszłości wydarzyło, wybuchł wulkan, rozprzestrzeniły się jakieś wirusy lub bakterie i pod koniec plejstocenu, czyli epoki lodowcowej, być może nawet przed siedemdziesięcioma tysiącami lat, nastąpiła drastyczna redukcja homo sapiens, która nie dotknęła jednak obszaru Australii. Aborygeni są więc żywym reliktem – ekscytuje się. – Ich kości są szczególnie cenne pod względem genetycznym i morfologicznym. Nieprzebadanie tych szczątków byłoby ogromną stratą dla nauki.

– Czy pani spędza cały dzień z kośćmi? – pytam doktorkę z Wrocławia.

– Tak, są przechowywane w pomieszczeniu, w którym pracuję.

– A miewa pani dziwne sny?

– To ciekawe, ale nie. Ktoś by może pomyślał, że kobieta, która bada ludzkie czaszki, powinna się bać. Nawet panie w portierni pytają: „Pani Wiolu, a musi tam pani tak siedzieć sama?”.

– A co pani czuje, kiedy je bada?

– Może to zabrzmi dziwnie, ale gdy stamtąd wychodzę... Bo często to były dzieci... Przeżywam to. Nie jest tak, że oglądam ich kości bezdusznie. Gdy stamtąd wychodzę, zawsze żegnam się z nimi, wtedy czuję wewnętrzny spokój. Traktuję ich, jakby żyli.

– Jakimi słowami się pani żegna?

– Nie zdradzę tego, to zbyt osobiste, jak modlitwa. Co ciekawe, myślałam, że tylko ja tak mam, ale dowiedziałam się, że większość osób, które zajmują się kośćmi naukowo, zachowuje się podobnie.

Doktorka antropologii fizycznej Wioletta Nowaczewska pisze habilitację między innymi o masywności czaszek ludzkich i uważa, z całym szacunkiem dla Aborygenów, że dla dobra nauki kości powinny pozostać w Polsce, przynajmniej do czasu jednoznacznego rozstrzygnięcia tej kwestii przez rządy obu państw. Nie jest przecież jasne, skąd dokładnie te szczątki pochodzą. Trzeba by najpierw sporządzić mapę ich pochodzenia, żeby mogły wrócić do spokrewnionych z nimi rdzennych populacji, a ustalenie pokrewieństwa wymagałoby przeprowadzenia badań genetycznych.

– Przyjechał kiedyś do naszego zakładu profesor z Tasmanii. Zaprosiłam go do siebie do pokoju, wyjęłam z pudełek czaszki, profesor notował. Coś mu się jednak nie zgadzało...

Doktorka twierdzi, że szczątki zostały przekazane Klaatschowi przez Rotha, stąd to charakterystyczne R. Profesor Paul Turnbull z Tasmanii uważa natomiast, że materiału Rotha we Wrocławiu nie ma, że to zbieranina Klaatscha z różnych miejsc Australii.

– Nie przedstawił niestety żadnych dowodów, jest to zatem osobiste przypuszczenie profesora. Tajemnice tych kości mogłyby zostać rozwiązane poprzez przeprowadzenie badań genetycznych połączonych ze szczegółową kwerendą w archiwach niemieckich, brytyjskich, australijskich oraz innych.

4.

Mapa pochodzenia kości ma wielką moc. Wskazuje język, naród, krainę, z której zrabowano ludzkie szczątki. A tylko wtedy, gdy znane jest dokładne miejsce pochodzenia, ruszają tryby, wały i tłoki machiny repatriującej Starych Ludzi. Machiny sapiącej, napędzanej wiarą w metafizykę i dobrą wolą żyjących, opłacaną z rządowej kasy Australii.

Machina ta jest powolna. Najpierw latami trwają negocjacje australijskiego Departamentu Komunikacji i Sztuki z rządem kraju, w którym przebywają kości, z muzeami i instytucjami, które je przechowują i zazwyczaj nie spieszą się, aby oddać cenny naukowo materiał kostny. Potem zapadają decyzje, kto poleci za morza, bo Starzy Ludzie – czyli ludzkie szczątki, czyli kości – nie powinni podróżować samotnie. Następnie planowana jest ceremonia, którą trzeba dopiero wymyślić, bo nie było w pradawnych czasach instrukcji, jak zaśpiewywać zrabowanych Przodków.

Duchy, które towarzyszą kościom, są niezwykle potężne. Gdyby podczas misterium coś poszło nie tak, mogłyby się rozgniewać. Dlatego po Starych Ludzi wysyłani są ci, którzy znają pieśni pogrzebowe i potrafią poprowadzić starożytny rytuał palenia, okadzania dymem z australijskich roślin. Śpiewy w języku narodu, z którego pochodzą kości, uspokajają widma, wyjaśniają, że Starzy Ludzie odbędą długą drogę z powrotem do swojej krainy. Dym ze spalanych eukaliptusowych liści przegania mary, wskazuje ścieżkę do jaśniejszej przyszłości.

Starzy Ludzie powoli wracają do Australii z Anglii, Irlandii, Szwecji, Austrii, Holandii, Stanów Zjednoczonych i Kanady. Od czasu do czasu boeingami i airbusami przelatują nad światem kości aborygeńskich Przodków. Wraz z nimi przybywają ich cienie. Miejmy nadzieję, że nie siedzą w ciemnych lukach bagażowych skulone i rozedrgane, lecz śpią ukołysane szumem silników, zadowolone, że wreszcie wracają do domu.

Australijscy historycy szukają Starych Ludzi w muzealnych katalogach, pożółkłych uniwersyteckich raportach, archaicznych dziennikach naukowych, dziewiętnastowiecznej prasie. To mozolna praca. W Europie Wschodniej i Środkowej, krajach bałtyckich, Niemczech dokumenty spłonęły podczas drugiej wojny światowej. Na podstawie oszczędnego wpisu w katalogu muzealnym – „Jedna czaszka z Queenslandu zabrana przez...” – naukowcy z Australii muszą wytropić, kim był złodziej, gdzie wykopał szczątki, czy kości nadal znajdują się w kolekcji.

Ilu Przodków już wróciło do swojej ziemi? Australijski Departament Komunikacji i Sztuki podaje, że od lat dziewięćdziesiątych XX wieku przybyło około tysiąca sześciuset Starych Ludzi, przy czym często nie są to pełne szkielety, tylko kości i czaszki. Nie wiadomo, ilu jeszcze czeka na powrót do domu. W samej Wielkiej Brytanii jest około pięciuset czterdziestu aborygeńskich Przodków.

– Niemcy odesłali już stu pięćdziesięciu – mówi profesor Paul Turnbull z Tasmanii. – Zapewne ze względu na swoją historię oddają kości najchętniej.

– Tylko że Niemcy obawiają się ceremonii kadzenia dymem eukaliptusowym – uzupełnia Hilary Howes, badaczka z Australijskiego Uniwersytetu Narodowego. – Raz włączył się w muzeum alarm przeciwpożarowy.

Niedawno aborygeńskie szczątki oddali Czesi, którzy trzymali ośmiu Starych Ludzi w antropologicznej kolekcji Muzeum Moraw. W innych miejscach, w tym we Francji, w Rosji czy ukraińskiej Odessie, wiadomo, że są, ale nie wiadomo gdzie. Węgrzy w ogóle odmawiają profesorowi Turnbullowi rozmowy o katalogach muzealnych, podobnie Estończycy. Naukowcy z Tartu odpowiedzieli na mail Hilary Howes z pytaniem o przetrzymywane tam szczątki Aborygenów: „Sorry, nie posiadamy żadnej dokumentacji”.

W Rosji poszukiwania Starych Ludzi zahamował wybuch wojny w Ukrainie w 2022 roku – australijskie uniwersytety nie chcą mieć żadnego kontaktu z Rosjanami. Howes wyjaśnia, że kości Przodków trafiały w XIX wieku do Muzeum Anatomii w Sankt Petersburgu, a także do Cesarskiego Moskiewskiego Towarzystwa Przyrodników. Przywozili je oficerowie marynarki wojennej i niemieckojęzyczni naukowcy rosyjskich ekspedycji czasem jako modne suweniry. „Oczywiście, że musisz mi coś przywieźć, ale co? – pisała do admirała rosyjskiej marynarki Christiane Gertrude von Kotzebue, żona słynnego dramaturga. – Może czaszki dzikich plemion, na które się natkniesz? Szczerze mówiąc, drogi Adamie, bardzo mi się zobowiążesz, jeśli będziesz mógł to zrobić bez niedogodności i niebezpieczeństwa dla siebie. Przywieź mi kilka pięknych czaszek”.

Kolekcjonowanie Starych Ludzi niczym się nie różniło od kolekcjonowania wypchanych zwierząt, egzotycznych roślin czy kamieni. Ludzkie czaszki, kości, nawet kompletne szkielety, wyprawione skóry i wnętrzności wysyłane były za morza razem z kazuarami, tajpanami, misiami koala i krokodylami różańcowymi.

Zbierali je głównie mężczyźni: brytyjscy chirurdzy ze statków Marynarki Królewskiej, lekarze pracujący w australijskich koloniach karnych, medycy z małych miasteczek zagubionych w interiorze, geodeci, policjanci, farmerzy, pracownicy placówek rządowych, nadzorcy aborygeńskich rezerwatów, a nawet pasterze i górnicy. Jedni dla dobra nauki, inni dla pieniędzy, może komuś dzięki takiej czaszce czy kości udowej udało się nawet zdobyć serce damy. „Stały rynek szczątków istniał od późnych lat sześćdziesiątych XIX wieku do końca 1920 roku – wyjaśnia Paul Turnbull w swoich badaniach historycznych. – Za dobrze zachowaną czaszkę z żuchwą muzea gotowe były zapłacić około dziesięciu szylingów. Za mniej lub bardziej kompletne szkielety od dziesięciu do piętnastu funtów. W drugiej połowie XIX wieku wysłanie trzech lub czterech czaszek do muzeum przynosiło robotnikowi z buszu równowartość tygodniowej pensji”.

Krótka lista najbardziej fanatycznych złodziei kości

Mueller – Góra Muellera, Potok, Jezioro i Rzeka Muellera, park Mullera, a nawet Lodowiec Mullera w Nowej Zelandii; rośliny o nazwach: Parascythrismuelleri, Muellerina eucalyptoides, Eucalyptus muelleriana, ponadto jaszczurka Lerista muelleri; spektakl z 2003 roku Miłość, śmierć, muzyka i rośliny na podstawie życia barona von Muellera; poza tym lokomotywa Sir Ferdinand von Mueller, a w przepięknych ogrodach botanicznych w Melbourne jego popiersie: brodaty facet obwieszony medalami.

To Ferdinand Jacob Heinrich von Mueller, Niemiec z Rostocku, botanik i geograf. Wyemigrował do Australii, aby w ciepłym klimacie ratować zdrowie siostry chorej na suchoty. Podczas wyprawy badawczej na północ kontynentu „odkrył” osiemset gatunków roślin. (Mógł po prostu zapytać o nie Pierwsze Narody, które florę swoich krain znają doskonale od dziesiątek tysięcy lat).

Przy jego nazwisku w encyklopedii brakuje informacji, że wysyłał „czaszki tubylców” i „obiekty etnograficzne” do Moskwy, Paryża, Stuttgartu, Getyngi i Berlina – zawsze bez opóźnień. Nie brudził sobie rąk kopaniem, wystarczyły rozległe znajomości wśród niemieckojęzycznych misjonarzy i farmerów, a także geodetów, policjantów, urzędników państwowych.

„Ferdinand Mueller z Melbourne ogłasza wysyłkę pudełka zawierającego dwa kompletne szkielety mężczyzny i kobiety z plemienia zamieszkującego pustynię Murray, oraz kilka oddzielnych kości czarnych tubylców z tych terenów. Pan Mueller dołącza do przesyłki broń plemienia Yarra, a także owoce Banksia serrata” – raportowało na jednym ze swoich zebrań w 1866 roku Imperialne Towarzystwo Przyrodników w Moskwie.

Dietrich – upamiętniono ją nazwami roślin, których jednym z członów jest: dietrichiae, dietrichiana, amaliae; jest też Dietrich Place – ślepa uliczka na przedmieściach Canberry.

To Amalie Dietrich nazywana przez Rdzennych Australijczyków z tropikalnego Queenslandu „aniołem czarnej śmierci”. Lokalna legenda głosi, że kiedy gościła w miasteczku Rockhampton, poprosiła białego farmera o zabicie jednego z black-fellows, chciała bowiem wysłać do Niemiec jego ceremonialnie ponacinaną skórę. Innym razem miała uprzejmie poprosić o zastrzelenie czarnego policjanta, bo jej się zamarzył jego szkielet.

Faktem jest, że w latach 1863–1872 Dietrich aktywnie poszukiwała szkieletów i wysyłała je do Muzeum Godeffroya w Hamburgu. Gdy wracała do Europy, zapakowała do swoich bagaży oprócz sukien, parasolek i kapeluszy również ludzką skórę i wiele kości skradzionych z grobów w okolicy osady Bowen.

Finsch – ptaki: Amazona finschi, Oenanthe finschii, Alophoixus finschii, Psittacula finschii; jaszczur Varanus finschi, a nawet krater na Księżycu Finsch.

To kolejny Niemiec, etnograf, naturalista i znawca papug Otto Finsch pochodzący z Bad Warmbrunn, czyli z Cieplic Śląskich-Zdroju, dzisiejszej dzielnicy Jeleniej Góry.

Nie chciał, jak ojciec, malować na szkle, wolał podróżować, najpierw po Węgrzech i Bałkanach, potem poświęcił się studiom ornitologicznym i jeździł po dalekim świecie na wyprawy badawcze. Przyczynił się do powstania niemieckich kolonii, jednak nie zapewniono mu stanowiska w administracji „nowych” ziem, więc zgorzkniały powrócił do pracy ornitologicznej w niemieckich muzeach.

„Zwłoki Aborygenów i mieszkańców wysp Cieśniny Torresa, zabrane przez Finscha z Cape York i Mabuyag, zostały zwrócone ich tradycyjnym właścicielom” (ze szpitala klinicznego Charité w Berlinie, 2013 i 2014 rok).

Maclay – drzewa, banany, ślimaki, chrząszcze, osy i czerwce: Pouteria maclayana, Musa maclayi, Canefriula maclayiana, Rhinoscapha maclayi, Colastomion maclayi, Dysmicoccus maclayi; a nawet asteroida 3196 Maklaj.

Dziś Maclay ma w Sydney park swego imienia i popiersie. Jego pomniki stoją w Indonezji, Papui-Nowej Gwinei, Rosji i Ukrainie. W Związku Radzieckim był symbolem humanitarnego podejścia do Papuasów.

Nikolaj Miklouho-Maclay przybył do Down Under z Cesarstwa Rosyjskiego. Urodzony i wychowany w Ukrainie, rozpowiadał, że pochodzi od Kozaków zaporoskich. Na zdjęciu z Wysp Kanaryjskich pozuje z siatką na motyle, jakby przebrany na bal karnawałowy: fantazyjna kokarda pod brodą, przekrzywiona czapka, czarne oficerki, z jednego ramienia spływa do ziemi błyszcząca peleryna. Zachowała się też fotografia, na której stoi upozowany według ówczesnej mody na australijskiego odkrywcę w roboczym komplecie, prążkowanych spodniach i koszuli, wysokich, skórzanych butach, przy których leżą kapelusz, siekiera i ostro zakończony metalowy pręt. Na obu zdjęciach ma ciemną, starannie przystrzyżoną brodę, z którą kontrastuje jego jasna skóra. Jest skupiony, poważny i groźny.

Założył pierwszy instytut morski w Sydney, nazywano go baronem. Ożenił się odpowiednio do swojej pozycji z córką premiera stanu Nowa Południowa Walia.

Jak prawie każdy złodziej kości miał dwa oblicza. Z jednej strony protestował przeciwko blackbirding, porywaniu ludzi z wysp Pacyfiku i sprzedawaniu w niewolę na australijskie farmy bawełny, bananów i trzciny cukrowej, oraz słał do Bismarcka listy w sprawie lepszego traktowania Papuasów. Z drugiej wśród australijskich dam krążyły historie, że to kanibal ucztujący na ludzkim mięsie, bo gdy tylko podczas jego podróży badawczych jakiś blackfella wyzionął ducha, Nikolaj szybko porywał ciało. Miał również powiedzieć: „Pospieszcie się, jestem w okolicy”, gdy chciał zabrać czaszkę skazanego na śmierć Aborygena.

Przez kilka lat w społeczności białych osadników krążyła historia, opisana w 1892 roku w „The Brisbane Courier”: „Najgorszym rdzennym przestępcą ostatnich lat był blackfellow Johnny Campbell. Baron Miklouho-Maclay wysłał jego ciało do Rosji w beczce z rumem nierozważnie opisanej jako »olej z diugonia«. Rosyjscy marynarze pili zawartość podczas podróży w górę Wołgi i zarzekali się, że olej z diugonia jest napojem stulecia. Gdy przybyli do St. Petersburga, zapach z beczki rozprzestrzenił się na pół imperium, więc narodziło się podejrzenie, że to chińska armia wkroczyła na wojenną ścieżkę i jest już tysiąc mil od stolicy”.

Kolekcje osteologiczne Maclaya (kości zbierał też w Papui-Nowej Gwinei, Nowej Zelandii i na innych wyspach) zawierały liczne czaszki (jak podają stare rosyjskie katalogi muzealne, odgrzebane przez badaczki Govor i Howes) i wielką kolekcję mózgów w spirytusie (jak raportowały ówczesne petersburskie gazety). Natomiast pożółkłe listy Nikolaja pozostawiły dla współczesnych historyków informacje o zakonserwowanych „specjałach”, czyli ludzkich głowach podarowanych przez lady Margaret Maclay Muzeum Maclaya w Sydney razem z czterdziestoma ośmioma czaszkami.

Mjöberg – roślina, żaby, konik polny, krab, skolopendra, żuk i jaszczurki: Vaccinium mjoebergii, Uperoleia mjobergii, Goniaea mjoebergi, Uca mjoebergi, Gonocephalus mjobergi, Glaphyromorphus mjobergi, Philautus mjobergi, Leptobrachella mjobergi, Neobidessodes mjobergi.

Eric Mjöberg, zoolog i etnograf, dorastał na zachodnim wybrzeżu Szwecji, jego ojciec był pastorem w Kościele luterańskim. Eric, błyskotliwy uczeń, fascynował się owadami. Po studiach wspierał matkę i siostry, zarabiając jako nauczyciel biologii. Marzył jednak o odkrywaniu nieznanych krain. W 1909 roku za pośrednictwem Szwedzkiego Muzeum Etnografii i Klubu Podróżników wyruszył na pierwszą szwedzką wyprawę do Australii. Jej uczestnicy mieli dokumentować przyrodę, ale podstawową motywacją było zbadanie darwinowskiej idei ewolucji i znalezienie odpowiedzi na pytanie, czy Aborygeni są brakującym ogniwem między małpą a człowiekiem. Dla Mjöberga Rdzenni Australijczycy byli częścią świata zwierząt, pisał o nich: „brzydcy”, „podobni do neandertalczyków”.

Na rozległej wyżynie Kimberley, którą zamieszkiwały dziesiątki grup językowych, Mjöberg znajdował Starych Ludzi w jaskiniach, na drzewach, w pustych pniach. Przemycał ludzkie szczątki do Europy jako kości kangurów.

„Dotarliśmy do pokrytego mgłą portu Fremantle – notował w swoim pamiętniku. – Australijskie prawo zabraniało wywożenia z kraju aborygeńskich kości. Dwóch funkcjonariuszy urzędu celnego dokonało szybkiej kontroli.

– Masz tu jakie szkielety? – zapytał jeden.

Odpowiedziałem natychmiast: – Cóż, myślę, że musiałem zabrać ze sobą co najmniej tuzin, ale kangurzych.

Twarz oficera rozjaśniła się: – Żartowniś z pana, doktorze.

I tak rozpoczęła się długa podróż szkieletów do Szwecji”.

Zmarł w ubóstwie po długiej, niezdiagnozowanej chorobie, podczas której w sennych koszmarach męczyli go Aborygeni i duchy ze Śnienia Wandjina.

W 2004 roku Starzy Ludzie zabrani przez Mjöberga powrócili do Australii.

Smith – William Ramsay; szkocki lekarz, pedagog, przyrodnik, antropolog.

Pełnił funkcję patologa i koronera w Adelajdzie, miał dostęp do umierających w szpitalu dla obłąkanych, gdzie zamykano Rdzennych Australijczyków tylko dlatego, że nie potrafili komunikować się po angielsku. Uważany za jednego z największych zbieraczy kości. Wysłał na Uniwersytet Edynburski około pięciuset – sześciuset Starych Ludzi.

O handlu ciałami, który toczył się za pięknymi fasadami instytucji naukowych, mieszkańcy miasta dowiedzieli się, gdy zmarł ulubieniec Adelajdy, Poltpalingada Booboorowie z ludu Ngarrindjeri, na którego biali wołali Tommy Walker. Ten blackfella lubił chodzić we fraku i cylindrze, wypić i rzucać złośliwe komentarze, w których odbijały się wady kolonialnego społeczeństwa. Zmarł zimą 1901 roku, a w gazecie ukazały się nekrologi. Lokalna giełda papierów wartościowych zapłaciła za pogrzeb i nagrobek na miejskim cmentarzu. Mieszkańcy miasta przynosili na jego grób świeże kwiaty.

Gdy władze stanowe dowiedziały się, że doktor Smith kradnie zwłoki, na cmentarz zostali wysłani pracownicy rządowi. Zamiast ciała Walkera i wielu innych znaleźli w trumnach worki z piaskiem.

Ramsay Smith został oskarżony o pogwałcenie ustawy o anatomii, usunięty ze stanowiska w szpitalu i upomniany, jako że „gorliwość w sprawie nauki osłabiła jego osąd”. Kolejne dwadzieścia lat spędził, zbierając ciała pochowane na cmentarzu w odległym zaułku miasta, „z daleka od wścibskich oczu”. Kiedy zmarł, w jego domu znaleziono sto osiemdziesiąt czaszek.

Do dziś lud Ngarrindjeri otwiera trumny podczas ceremonii pogrzebowych.

Black – George Murray; farmer, amator etnografii.

Plądrował groby wzdłuż rzeki Murray w stanie Wiktoria od lat dwudziestych do pięćdziesiątych XX wieku. Wykopał około tysiąca ośmiuset Starych Ludzi.

Został przeszkolony przez personel Australijskiego Instytutu Anatomii, jak rozpoznawać materiał szkieletowy wykazujący oznaki starożytności. Groby, które okradł, należały jednak najczęściej do osób zmarłych na ospę lub inne choroby zakaźne przywleczone z Europy. Późniejsi archeolodzy ubolewali, że Black, szukając całych szkieletów, wyrzucał drobniejsze kości do pobliskiego potoku.

Wills – Korah Halcomb; poszukiwacz złota, rzeźnik, właściciel pubu w miasteczku Bowen na północy stanu Queensland.

Lata sześćdziesiąte XIX wieku to czasy wojen granicznych pomiędzy Pierwszymi Narodami a europejskimi osadnikami, czasy zagrabiania ziemi Tradycyjnych Właścicieli, napadów Aborygenów na stacje farmerskie i odwetowych krwawych jatek urządzanych przez białych. Wills, przybyły z Dover, zapisał w pamiętniku szczegóły takiej rzezi, w której brał udział. Chwalił się poćwiartowaniem ciała zamordowanego mężczyzny: najpierw odciął głowę, potem ramiona, nogi, zebrał wszystko do worka i wrzucił na siodło. Obok ludzkich szczątków posadził na konia cudem ocaloną dziewczynkę, którą uprowadził „w intencji cywilizacji”.

Opisał też oczyszczanie ludzkich kości i wystawianie na widok publiczny, żeby zebrać datki dla lokalnego szpitala. To wszystko nie stało na przeszkodzie, aby Wills został miejskim radnym, jednym z pierwszych burmistrzów Bowen, a potem miasteczka Mackay, gdzie rozwijał biznes hotelowy i cieszył się poważaniem kolonialnego społeczeństwa.

Crowther – William Lodewyk; lekarz z Hobart, właściciel statku handlowego i statku wielorybniczego, przez rok premier Tasmanii.

Z najgłośniejszych kradzieży Starych Ludzi zasłynęli złodzieje grobów na Tasmanii. To właśnie tam grasował Crowther, który wysyłał szkielety australijskich zwierząt do Hunterian Museum i Królewskiego Kolegium Chirurgów Anglii w Londynie. Któregoś dnia konserwator muzeum napisał do Crowthera z prośbą o szkielet morskiego ssaka, a także dodał: „Suponuję, że nie ma dalszych zmian w pozyskaniu szkieletu jednego z rdzennych mieszkańców lub pary, mężczyzny i kobiety”.

Crowther nadał statkiem szkielet wieloryba, za co otrzymał od londyńskiego uniwersytetu złoty medal, jednak miał niemałe problemy w pozyskaniu pary ludzkich szkieletów. W liście z 1864 roku informował, że „Aborygeni są dziś zredukowani do pięciu osobników”. Trzy lata później obiecywał, że zbada cmentarz w zatoce Oyster: „Konieczny będzie niemały takt, ponieważ ci biedni ludzie... mają wielką odrazę do wszelkich perturbacji przy szczątkach swoich przyjaciół”.

Allport – Morton; radca prawny i szanowany członek Królewskiego Towarzystwa Tasmanii; największy kolekcjoner w kolonii pod względem zarówno liczby, jak i „jakości” szkieletów; plądrował z przekonania, że szczątki „wymierającej rasy” trzeba zachować dla nauki.

W grudniu 1871 roku Allport wysłał do Antropologicznego Instytutu Wielkiej Brytanii i Irlandii swój pierwszy podarunek: szkielet „perfekcyjny z wyjątkiem kości ogonowej i dwóch lub trzech małych kości ręki”. Dwa lata później posłał kolejny „skarb w postaci szkieletu dorosłego mężczyzny z Tasmanii, prawie perfekcyjny i z każdym zębem w pozycji” – zdobycz z cmentarza na Flinders Island. W tym samym roku wyeksportował do Królewskiego Instytutu Nauk Przyrodniczych w Brukseli „świeży szkielet Patty, pocięty, nigdy niepochowany; Malabackaniewa, prawie idealnego mężczyzny z wyspy Flinders, który był wiodącym wodzem plemienia wędrującego po południowym krańcu Tasmanii, gdzie obecnie znajduje się miasto Hobart; i większą część ostatniego męskiego Aborygena, Williama Lanneya”.

Lanney, nazywany Królem Billym, był znanym w Hobart wielorybnikiem, lubił wypić i powtarzać, że jest ostatnim przedstawicielem swojej rasy. Umarł w samotności w izdebce pubu Pod Psem i Kuropatwą, a zaraz po jego śmierci rozpoczął się wyścig hien cmentarnych, który wyglądał tak:

Opowieść o pościgu hien za Królem Billym

Późny wieczór, piątek, marzec 1869 roku, szpital w Hobart. Na stołach chirurgicznych w cuchnącej sali leżą porozrzucane fragmenty ludzkich ciał. W świetle świecy pochyla się mężczyzna. To William Crowther, który odcina głowę dyrektora szkoły Thomasa Rossa, po czym przechodzi do kostnicy, gdzie leży w trumnie William Lanney, zwany Królem Billym. Crowther podmienia głowy i wychodzi z czaszką „ostatniego” tasmańskiego Aborygena.

Po jakimś czasie do kostnicy wpada szpitalny chirurg George Stokell, który miał pilnować ciała Króla Billy’ego, jednak gdy zagląda do trumny, widzi, że coś tu nie gra. Wysyła posłańca do Towarzystwa Królewskiego z wiadomością, że głowa znanego wielorybnika została skradziona. W odpowiedzi otrzymuje polecenie odcięcia i skonfiskowania dłoni i stóp Lanneya.

Zaplombowaną trumnę z pociętym ciałem króla przykrywają brytyjską flagą i kwiatami, włóczniami, patykami do polowań, skórą pałanki. Na uroczysty pogrzeb przychodzi ponad sto osób, w tym żeglarze i wielorybnicy.

O północy ktoś rozkopuje grób Lanneya, odbija wieko trumny. Ze środka wypada głowa Rossa, toczy się na sąsiedni nagrobek. Zwłoki Króla Billy’ego lądują w worku. Gdy rano przychodzą mieszkańcy miasteczka ze świeżymi kwiatami na grób Króla, znajdują porzuconą głowę dyrektora szkoły.

A co stało się z czaszką Króla Billy’ego? Ponoć ostatni raz widziano ją w Edynburgu. Jego dłonie i stopy znaleziono ponad sto lat później w pomieszczeniach Towarzystwa Królewskiego, wiadomo też, że różni naukowcy zabrali uszy, nos i fragment ramienia, a z kawałka skóry „ostatniego” tasmańskiego Aborygena doktor Stokell uszył woreczek na tabakę, który podarował przyjacielowi.

W sierpniu 2022 roku przewagą głosów siedem do czterech Rada Miasta Hobart zdecydowała o usunięciu pomnika premiera Tasmanii Williama Crowthera.

Jednak niektórzy biali mieszkańcy miasta zebrali fundusze na „walkę o uratowanie pomnika doktora przed przeniesieniem go do magazynu”, twierdząc, że nie powinno się wymazywać historii: ponaddwumetrowy Crowther z brązu nadal stał w samym centrum miasta, w surducie i kamizelce, dumnie zapatrzony w przestrzeń. Kiedy Pierwsze Narody malowały go na czerwono, wyglądał jak oblany krwią.

Aż w maju 2024 roku australijskie media doniosły: „Wandale obalili 135-letnią statuę byłego premiera Tasmanii”.

Ktoś zakradł się nocą i wysprejował na cokole hasła: „What goes around” i „Decolonise”, po czym odciął piłą nogi i przewalił Crowthera na ziemię. Policja prowadzi w tej sprawie śledztwo, a władze Hobart raportują: „W tej chwili posąg jest przechowywany w bezpiecznym miejscu. Naszym celem będzie ponowne połączenie stóp z resztą pomnika oraz opieka nad nim w sposób pełen szacunku”.

5.

Dlaczego szczątki Starych Ludzi były grabione przez białych?

Ten proceder zaczął się już na początku inwazji w 1788 roku, kiedy Anglicy założyli kolonię karną w Botany Bay na terenie dzisiejszego Sydney. Pierwsza czaszka wysłana na Stary Kontynent należała do mężczyzny „z Nowej Holandii”, jak wówczas nazywano Australię, którego zamordowała banda białych więźniów. Ta nieszczęsna głowa wpadła potem w ręce słynnego angielskiego botanika, sir Josepha Banksa. Jednak żeby znaleźć kolejne kości, wielki sir Banks musiał trochę się natrudzić, bo ludy Dharug, Kuringgai czy Eora najczęściej kremowały swoich zmarłych.

To był zalążek zbrodni. Brytyjski Akt o morderstwie z 1752 roku zezwalał na wykorzystywanie do celów naukowych tylko zwłok straconych morderców. Jednak w związku z rozwojem medycyny w XIX wieku oraz rzadszymi egzekucjami nauce zaczęło brakować ciał, więc proces przemytu kości i handlu ludzkimi szczątkami rozwijał się na coraz większą skalę. Dodatkowo w połowie stulecia modne stały się gabinety osobliwości, kolekcjonowanie egzotycznych przedmiotów, „ciekawostek”, rzadkości, takich jak zioła, wypchane zwierzęta i ptaki, wysuszone ryby, węże, owady, kamienie szlachetne i minerały, broń, monety i medale, muszle, pióra, rzeźby i maski, stare manuskrypty, tajemnicze artefakty religijne i kulturalne, ceremonialne nakrycia głów, orientalne buty i ubrania, a nawet rarytasy typu „ręka syreny, smocze jajo, dwa pióra z ogona feniksa, kawałek prawdziwego krzyża i fiolka z krwią, która spadła jak deszcz na wyspę Wight” – oraz ludzkie kości. Posiadając ludzką czaszkę z Tasmanii, nawet kolekcjoner amator czuł, że przyczynia się do badań nad starożytnością.

Oto dziewiętnastowieczny Londyn: fascynacja tym, co makabryczne, kuriozalne, wstydliwe, paranormalne; ciasne gorsety i długie suknie zamiatające z ulic ludzką nędzę; gargantuiczne kapelusze ozdobione jedwabnymi kwiatami, wstążkami i piórami: śnieżnej czapli, różowych flamingów, rajskich ptaków, zdarzało się nawet, że na szczycie nakryć głów siedziały jak żywe wypchane egzotyczne ptaszki; fryzury z doczepianych cudzych włosów; sesje spirytualistyczne i zjawiska nadprzyrodzone; dziwaczne pokazy cyrkowe i ludzkie zoo; rozpędzona urbanizacja, rygorystyczna moralność i odloty w oparach opium; mieszczaństwo, patriarchat, chrześcijaństwo; maszyny parowe, kolej żelazna, telegraf, silnik gazowy, dynamit, elektryczność, żarówka; darwinizm społeczny: rywalizacja, rozrost i ekspansja, walka o byt.

Dla ginących narodów, dla wymierających ras nie ma miejsca na świecie widzianym z perspektywy Londynu – pępka wszechświata. A na czele pochodu ludzkości kroczą Anglosasi.

Rasa jest arcyważna. Skóra im bielsza – tym piękniejsza. Z ostrożnością podchodzi się do „rasy żółtej”: licznej, odpornej, pracowitej i agresywnej w kupiectwie. Jednak już rasy „niebiałe”, „ciemne” trzeba ujarzmiać, cywilizować, nawracać. Na samym dnie, właściwie w świecie bestii, egzystują australijscy czarni, przedstawiciele rasy brzydkiej, nagiej, prymitywnej, skazanej na zniknięcie – to „przegrana sprawa”. Dla idealizujących przyrodę humanistów Aborygeni są co najwyżej „szlachetnymi dzikusami”, żyjącymi w swoim buszu naiwnie i prosto.

Wreszcie w 1859 roku imperium brytyjskie otrzymuje naukowe świadectwo potwierdzające rasową przewagę i rozgrzeszające agresywną ekspansję.

W Down Under zatrzymuje się na dwa miesiące płynący dookoła świata statek Jej Królewskiej Mości „Beagle”. Z pokładu schodzi na ten dziewiczy ląd Charles Robert Darwin. Jest styrany kilkuletnią podróżą, tęskni za domem. W szczególnie złym nastroju zwiedza Sydney, Góry Błękitne, Bathurst i Tasmanię. W Podróży na okręcie „Beagle” opisuje wstrząs, jakiego doznał po spotkaniu z tasmańskimi „dzikimi”, którzy stoją tylko kilka stopni wyżej na cywilizacyjnej skali niż ludy z krańców Ameryki Południowej. Darwin widzi spadek populacji Rdzennych Narodów na Tasmanii jako nieuchronny, będący przykładem na to, że kontakt między „odmianami człowieka” prowadzi do wyparcia słabszego przez silniejszego. Aborygeni muszą odejść, aby zrobić miejsce rasie cywilizowanej – stwierdza brytyjski przyrodnik, a potem płynie na zachód, zbiera skały, owady, rośliny i zwierzęta, obserwuje, notuje, rozmyśla. Prawdopodobnie właśnie w Australii krystalizuje się jego teoria o przetrwaniu najsilniejszych, którą po powrocie do Anglii ogłasza w książce O powstawaniu gatunków drogą doboru naturalnego, czyli o utrzymywaniu się najdoskonalszych ras w walce o byt.

Wydanie darwinowskiego opus magnum w 1859 roku wywołuje wojnę na arenie naukowej, religijnej i filozoficznej. Skąd jesteśmy? Kto nas stworzył? Jakie jest miejsce człowieka w przyrodzie?

Jeszcze przed ogłoszeniem teorii Darwina od ponad wieku toczył się spór na temat historii ludzkości. Monogeneza, poligeneza, frenologia... Mnożyły się teorie, a także pseudonauki o dziwnych nazwach.

Monogeniści próbowali udowodnić, że wszelkie rasy mają ten sam początek, a byty tworzą łańcuch: od najprostszego zwierzęcia do człowieka. Rodzaj ludzki pochodzący z jednego źródła rozproszył się po świecie, a wystawiony na działanie odmiennych stref klimatycznych i odmienną dietę, rozgałęził się na rasy.

Poligeniści twierdzili, że rasy nie wywodzą się z tego samego źródła, ale od wielu różnych przodków – cywilizowani mają inne pochodzenie niż „dzikusy”, dlatego inne są ich właściwości fizyczne, psychiczne i moralne.

Frenologia zapoczątkowana w ostatnich latach XVIII wieku przez niemieckiego anatoma Franza Josepha Galla głosiła, że określone części mózgu są odpowiedzialne za szczególne cechy moralne i intelektualne, a kształt czaszki jest związany z atrybutami rasowymi. Głowę dzielono na dwadzieścia siedem „wydziałów”, guzki, wgłębienia ujawniały mocne i słabe strony, a kiedy frenologia stała się bardziej popularna, dodano jeszcze więcej obszarów. Technika „czytania charakteru z głowy” była łatwa do nauczenia: wystarczyło poznać jej zasady z książki lub obejrzeć podczas licznych prezentacji frenologicznych, by móc później „czytać z głowy” z przyjaciółmi i rodziną. Na wiele lat ta pseudonauka rozgościła się w gabinetach lekarskich, kołach naukowych, salonach bogatych mieszczan. W Australii praktykowano ją jeszcze w latach sześćdziesiątych XX wieku.

Monogeniści szukali w aborygeńskich kościach dowodów na potwierdzenie swoich poglądów co do historii ludzkości. Rdzenni Australijczycy i inne „dzikie rasy” zdegradowano do podludzi nieodwracalnie uwięzionych w stanie barbarzyństwa.

Frenolodzy natomiast pisali: „Czerepy Aborygenów są obszerniejsze z tyłu i prawie nie posiadają czoła, kudłate brwi zasłaniają małe oczka, zwiotczały nos, grube wargi i śnieżne zęby, typowe dla kanibali”. Albo: „Australijska czaszka jest nad wyraz źle ulepiona, w dużej mierze występują na niej zwierzęce guzy odpowiadające za inteligencję”.

Darwiniści nazywali Aborygenów „żywymi skamielinami” zamrożonymi fizycznie i psychicznie w „strefie zero” rozwoju ewolucyjnego człowieka.

Monogeneza, poligeneza, frenologia, darwinizm przynosiły rozgrzeszenie. Teraz biali mogli zabijać w imię nauki.

„Doomed race”, „Aborygeni są skazani na wyginięcie” – pełno tego typu artykułów w starej, australijskiej prasie.

„Gdy osadnictwo się rozprzestrzeni, aborygeni[1] ustąpią miejsca białemu człowiekowi, ich całkowite zniknięcie z kontynentu jest kwestią czasu” – przewidywał jeden z autorów „The Sydney Herald Sun” w 1888 roku.

„Wszystko wskazuje na to, że interesująca rasa czarnych prawdopodobnie zostanie wyeliminowana w ciągu pięćdziesięciu lat” – pisano na łamach „The Daily Telegraph” w 1908 roku.

„Ludzie epoki kamienia stoją teraz w obliczu białej cywilizacji i po prostu nie mogą dać rady” – wieszczył „The Newcastle Morning Herald and Miners Advocate” w 1938 roku.

Książka Darwina rozwiązała spór monogenistów z poligenistami, potwierdziła ludzką jedność i wyjaśniła różnice ras – spychając „dzikich” do statusu małpy. Od momentu jej wydania na niespotykaną wcześniej skalę gromadzono szczątki Pierwszych Narodów aż do wczesnych lat XX wieku.

Szkielety ludów australijskich bardzo długo budziły ciekawość i rozpalały wyobraźnię kolekcjonerów, naukowców i kuratorów muzealnych. Jednym z największych zbieraczy był doktor medycyny Joseph Barnard Davis, który przechowywał w swoim domu (Shelton, angielskie hrabstwo Staffordshire) tysiąc czterysta siedemdziesiąt cztery czaszki.

Wyobrażam sobie tych mężczyzn, nobliwych, dostojnych i wąsatych, z kieszonkowymi zegarkami w złotych, grawerowanych kopertach. Ci antropolodzy fizyczni i doktorzy anatomii w melancholijnych, chłodnych gabinetach najpierw przy świetle świec, potem lampy gazowej, a w końcu żarówki, w skupieniu, a może i zachwycie, zapewne tak, w zachwycie, z nadzieją oraz przekonaniem, że oto dokonują czegoś istotnego dla nauki, dzięki czemu nie zostaną zapomniani po własnej śmierci, mierzyli długości i proporcje swoimi antropometrami – linijkami do ciał; szczypcami, zaciskami z podziałką milimetrową i suwakiem sprawdzali objętość materiału kostnego; wtykali czaszki w kraniografy, wyglądające niczym futurystyczne kapelusze z drutów i śrubek, przytwierdzali je wkrętami w stenografy, które nakręcane korbką, robiły pośmiertne szkice; wtłaczali je w ocynkowane, dwulitrowe cylindry umieszczone na szklanej rurce z podziałką, w których sprawdzali pojemność; goniometrami żuchwowymi, cytometrami, encefalometrami, ruletką millimétrique określali krzywizny, mapowali różnice rasy, która za chwilę miała przestać istnieć.

6.

Ozdobna rufa z rzeźbami i galeryjkami, wciągnięte na maszty białe żagle, liny i bocianie gniazda, chorągwie łopoczące na wietrze – to holenderski żaglowiec, który przypłynął do brzegów Australii w 1623 roku. Ziemię Arnhema, przy której rzucił kotwicę, odwiedzali wcześniej Makasarowie z indonezyjskiej wyspy Sulawesi, smagli i drobni przypływali na zwinnych proas po trepangi, morskie ogórki cenione w Chinach. Nazywali ten zakątek Marege’ – dzikim krajem.

Ziemia Arnhema leży na północy kontynentu, pomiędzy morzem Arafura, morzem Timor i zatoką Karpentaria. Na mapie przypomina kształtem ucho stwora ze Śnienia i jest malutka: ma powierzchnię dziewięćdziesięciu siedmiu tysięcy kilometrów kwadratowych, trochę więcej niż Węgry. Prawie wszyscy mieszkańcy to Pierwsze Narody, które żyją tu od ponad sześćdziesięciu tysięcy lat. Jednak według kolonialnego prawa – Aboriginal Land Rights Act (Terytorium Północne, 1976 rok) – nie mogą oni swojej krainy ani kupić, ani sprzedać. Mogą za to decydować, kto na nią wjedzie, a kto nie. Żeby przybyć na Ziemię Arnhema, potrzebne jest pisemne pozwolenie wydawane przez Północną Radę Ziemską.

I tam, podobnie jak wszędzie na kontynencie, biali zakładali misje chrześcijańskie, zapewniali tubylcom racje żywnościowe w zamian za porzucenie koczowniczego stylu życia, w zamian za porzucenie wiary w Śnienia wręczali Biblię, za sięgające pradawnych czasów tradycje i pieśni – niedbale sklecone domy, za naturalną nagość – europejskie szmaty, za bush tucker, żywność zebraną, złowioną, upolowaną – dawali białą mąkę, tabakę i alkohol.

Podróż zajęła mi pięć godzin odrzutowcem z Melbourne do Darwin. Była zima, pora sucha, upał. Jednak pamięć jest jak sito, po piętnastu latach rozmyły się słowa i zapachy, pozostały obrazy.

Obraz pierwszy: jedziemy jeepem przez bezdroża Ziemi Arnhema. W zieleni brodzi biały ptak z czarną szyją na długich, ciemnych nogach – to jabiru. Podciągamy szyby w oknach i przejeżdżamy przez rzekę, samochód kołysze się i trzeszczy.

Obraz drugi: dojechaliśmy do osady Oenpelli, w tutejszym języku to Gunbalanya. Kiedyś była tu farma białego osadnika, tak zwana stacja, potem misja Kościoła anglikańskiego. Wchodzimy do szopy z blachy falistej, gdzie na piachu siedzą w kucki czarnoskórzy mężczyźni w łachmanach. Są, ale jakby ich nie było, nie zwracają na nas uwagi. Mężczyźni moczą cienkie pędzelki w czerwonej i białej farbie. Na korze drzewa malują pajęcze kończyny, malutkie głowy, ptasie nosy – to duchy Mimi. Ponoć potrafią być złośliwe. Wabi mnie do siebie Mimi o długim, odwłokowatym tułowiu, z jego wielkich czarnych jąder aż do uszu biegną linie niczym owadzie czułki. Z łokci i kolan, przypominających odnóża cykady, wyrastają młotki, słychać, jak uderzają jeden o drugi. To duch częstych w tych rejonach burz, właśnie tworzy grzmoty i błyskawice.

Obraz trzeci: naszym przewodnikiem jest suchy, sfatygowany mężczyzna, jego ciemna skóra błyszczy niczym nasmarowana masłem orzechowym, ma przekrwione spojówki, aureolę siwych włosów, naderwane klapki, brudne długie paznokcie, dawno nieprane jeansy, pot o silnej woni. Charka gęstą śliną i mamrocze w aborygeńskim pidgin, miesza angielski z lokalnym dialektem, trudno go zrozumieć. Wywrócone do góry nogami słowa skaczą, nabierają innych znaczeń, nowego brzmienia, drwią z nas, białych.

Obraz czwarty: przewodnik zabiera nas – grupkę ciekawskich balanda, whitefellas z dużych miast – na świętą górę Injalak. Skały to kości ziemi, zawiane wiatrem, wypalone słońcem. Na dole aż po horyzont rozlewiska, a na zielonej wodzie ślady. Motorówka? Przewodnik śmieje się, właściwie śmieje się cały czas, to przecież krokodyle zostawiają takie kręte linie, niemądrzy biali ludzie tego nie wiedzą?

Wszędzie naskalne malowidła zrobione białą i czerwoną ochrą, z czarnymi akcentami tu i tam: ryby, kangury, dzikie gęsi, emu, jabiru, krokodyle, węże, wielomasztowy statek z wielkimi żaglami. I szkielety zwierząt, kostka po kostce, jakby prześwietlone rentgenem. Rysunki nakładają się na siebie. Niektóre mają sto lat, inne ponad osiem tysięcy. Na ścianach jaskiń, sufitach skalnych galeryjek i tarasów tańczą wymalowane Mimi, długonogie, giętkie, przypominają stwory z innej galaktyki. Ponoć siedzą w czeluściach skał i obserwują nas, słuchają. Ponoć to one nauczyły ludzi malować, polować, rozpalać ognisko i piec mięso kangura.

Dochodzimy do miejsca, gdzie w pęknięciu pomiędzy blokami piaskowca spoczywają ludzkie szczątki. Czaszki, kości długie, rzędy żeber, miednice. Przewodnik już się nie uśmiecha: nie dotykać, nie robić zdjęć, nie wolno!

Stoimy osłupiali, milczący.

Wiele lat później dowiaduję się od historyka kultury profesora Martina Thomasa z Canberry, że ludy z Ziemi Arnhema umieszczały swoich zmarłych na platformach zbudowanych na drzewach, przykrywały skórami zwierząt, a kiedy z ciał zostawały już tylko kości, zbierano je i wkładano do misternie malowanych trumien Lorrkkon – wydrążonego przez termity drzewa. Dopiero po pewnym czasie szczątki zanoszono na świętą górę, smarowano czerwoną ochrą, zawijano w korę i pozostawiano w skalnych szczelinach.

Bliska obecność zmarłych dawała żywym poczucie bezpieczeństwa. W trudnych chwilach szli do jaskiń, do Przodków, i prosili o pomoc.

Ludy Ziemi Arnhema i rejonów Kakadu wierzyły w reinkarnację. Człowiek umiera, duch Yalmaru pilnuje jego kości, po długim czasie duch rozdziela się, a jego druga część – Iwaiyu – przemienia w żabę, znajduje kobietę i wchodzi w nią, a raczej w jej nienarodzone dziecko.

Kilka lat temu profesor Thomas natrafił w archiwum National Geographic Society na zapomniane materiały filmowe. Był to dokument amerykańsko-australijskiej ekspedycji naukowej do Ziemi Arnhema z 1948 roku.

Naukowcy dotarli do misji Gunbalanya, aby badać tamtejszy lud Bininj, jego język kunwinjku i świętą górę Injalak. Oczywiście nie skonsultowali tej wizyty z tubylcami. Co prawda, druga wojna światowa i nazizm zmieniły podejście naukowców do „dzikusów” i „rasy”. W 1950 roku UNESCO wydało przełomowe oświadczenie zatytułowane The race question: „(...) ludzkość jest jedna: wszyscy ludzie należą do tego samego gatunku, homo sapiens. Naukowcy są zgodni co do tego, że wszyscy ludzie prawdopodobnie pochodzą z tego samego źródła”. Musiało jednak minąć wiele lat, zanim takie poglądy trafiły na koniec świata, do Australii.

Liderem ekspedycji z końca lat czterdziestych sponsorowanej przez amerykański Instytut Smithsonian, National Geographic Society oraz australijski rząd był etnolog i fotograf Charles Pearcy Mountford. Pochodził z Adelajdy i lubił nazywać siebie wielkim przyjacielem Aborygenów. Głównym naukowcem wyprawy był Amerykanin Frank Maryl Setzler, archeolog i kierownik wydziału antropologii w Instytucie Smithsonian w Waszyngtonie, który słynął z największej na świecie kolekcji ludzkich kości.

Na czarno-białych fotografiach Setzler wygląda zwyczajnie: druciane okulary, przystrzyżone jasne wąsy, szeroki uśmiech, naciągnięte wysoko według ówczesnej mody spodnie zakrywają zaokrąglony brzuch. Stoi w kapeluszu na głowie, bez koszuli, ma sflaczałe, białe ramiona. (Jego mentorem był Aleš Hrdlička, którego nazywano w Stanach ojcem antropologii fizycznej. Pochodzący z Czech teoretyk rasowy też był złodziejem: ukradł tysiące szkieletów Rdzennych Amerykanów, znano go z „szorstkiego i wojowniczego sposobu postępowania z tubylcami”, zwłaszcza gdy chodziło o rozkopywanie grobów). Zbieranie ludzkich szkieletów nie było oficjalnie planowane podczas tej ekspedycji. Kiedy jednak rdzenni asystenci zapadali w popołudniową drzemkę, Setzler pędził do jaskiń, gdzie znajdowały się ossuaria przechowujące zmarłych od setek, a nawet tysięcy lat.

Jest 28 października 1948 roku, filmuje Howell Walker z National Geographic Society na kolorowej taśmie szesnastomilimetrowej. Prawie słychać szum korbki kamery, ale to złudzenie, bo nagranie jest bez dźwięku. Setzler w przepoconej koszuli z podwiniętymi rękawami i granatowej przepasce na czole z triumfalnym uśmiechem podnosi ludzką czaszkę i ogląda ją, ocenia, jakby kupował arbuz na rynku. Następnie wyjmuje z ciemnej rozpadliny długie, cienkie kości i zawiniątko z wypłowiałego, zbutwiałego sukna. Odwija je, rozkłada. Zbliżenie na wypełnioną skrzynię, do której ładuje wyciągnięte ze skał piszczele. Podnosi czaszkę i próbuje dopasować ją do żuchwy, zbliżenie kamery – pasuje. Potem schodzi z góry, dźwigając przykrytą wiekiem skrzynię, pomaga mu inny biały bez koszuli, w szortach i farmerskim kapeluszu. W dole widać rozlewiska, w oddali wioskę Gunbalanya.

– Szczątki owinięto tkaniną, czyli nie były takie stare: w klimacie tropikalnym materiał rozkłada się dosyć szybko – zwraca uwagę profesor Thomas.

Poza tym żałobnicy zmarłego mieli płótno, a ono pochodziło od Europejczyków lub indonezyjskich Makasarów, nie znano go w czasach starożytnych. A więc były to szkielety ludzi współczesnych, których krewni zapewne nadal mieszkali w okolicy.

Gdy potem Setzler pisał raporty z wykopalisk, zaledwie wspomniał o ludzkich grobach pomiędzy danymi o kamieniach kwarcytowych i hematytowych, znalezionych szklanych paciorkach czy kawałkach żelaza. Nie pisał „kradzież”, tylko „kolekcjonowanie”. Kości nie były „zrabowane”, ale „zachowane” dla muzeum, nie „wyszabrowane”, tylko „odzyskane” ze skały lub ziemi. Nie było winy, więc nie było też odpowiedzialności. Bo i za co?

„Kradzież jest przestępstwem przeciwko mieniu – rozumuje w swoich naukowych opracowaniach profesor Thomas. – Podczas gdy przekonania o trwałej obecności ludzkich duchów sprawiają, że była to zbrodnia przeciwko ludziom. Z tego punktu widzenia zbieranie i usuwanie kości są bardziej porwaniem niż kradzieżą”.

Nie tylko Setzler porywał Starych Ludzi, robili to też inni członkowie wyprawy zatrudnieni jako kucharze, pomocnicy transportowi, przewodnicy.

Amerykańsko-australijscy naukowcy wyjechali z Ziemi Arnhema obładowani pakunkami: kilometrami taśmy z filmem dokumentalnym, tysiącem fotografii, dziesiątkami tysięcy okazów flory, fauny, geologii, z tradycyjnymi przedmiotami codziennego użytku i obiektami sakralnymi, malunkami na korze oraz setkami ludzkich kości oznaczonych dla niepoznaki jako „okazy historii naturalnej”.

Pozostała po tej ekspedycji legenda w języku iwaidja. To przekazywana między pokoleniami Croker Island, jednej z wysp Ziemi Arnhema, opowieść o „sprytnym amerykańskim człowieku”. W skrócie brzmi ona tak:

Pewnego dnia na brzegu wyspy pojawiła się łódka. Biały człowiek wyszedł na ląd i wędrował przez kraj Przodków, a idąc, zaglądał do jaskiń, gdzie od pradawnych czasów spoczywali Starzy Ludzie. Biały człowiek zabrał kości mężczyzny, który nazywał się Marrarna. Wywiózł je do swojego domu, do Ameryki. Któregoś dnia Marrarna przyjął postać żywego, podszedł do naukowca i powiedział: „To ja. Jestem tym, którego schwytałeś”.

W Waszyngtonie Starzy Ludzie z Ziemi Arnhema zostali ponumerowani według muzealnego kodu i sześćdziesiąt lat siedzieli w ciemnych salach Instytutu Smithsonian bezczynnie, nie robiono im nawet żadnych badań. Aż do czasu, gdy profesor Thomas przyleciał z Canberry do Darwin, a potem jeepem dotarł do wioski Gunbalanya, gdzie na skałach tańczą duchy Mimi. Wieczorem, a wieczory tam wibrują od dźwięków cykad, usiadł na werandzie domu Jacoba Nayinggula, schorowanego staruszka, który jako ostatni ze swojego narodu urodził się tradycyjnie w buszu, a nie na misji prowadzonej przez białych. Na ekranie profesorskiego laptopa Wujek[2] Jacob po raz pierwszy obejrzał archiwalny dokument amerykańsko-australijskiej wyprawy. Na własne, zachodzące bielmem oczy zobaczył: oto balanda kradnie jego Przodków! Staruszek był wściekły, obrzydzony. Przecież każda forma kontaktu z martwymi w kulturze Bininj wywołuje lęk, wymaga ogromnego szacunku. Wyrwanie Starych Ludzi z kraju to zaburzenie porządku, wynaturzenie, wywołanie chaosu w świecie duchów, który jest tak mocno wrośnięty w krainę. Najbardziej szokujący był jednak sposób obchodzenia się ze szczątkami, to, jak je dotykano. Tylko ktoś blisko spokrewniony może sobie pozwolić na intymny, prawie zmysłowy kontakt ze zmarłymi – delikatnie malować kości ochrą, misternie zawijać w korę drzewa, śpiewać im żałobne pieśni. A na filmie biały człowiek przykłada żuchwę do czaszki, zadowolony, bo pasuje jak ulał.

A tak profesor Thomas opisuje w swoim eseju Because it’s your country