Oszczędnego czarodzieja poradnik przetrwania w średniowiecznej Anglii - Brandon Sanderson - ebook

Oszczędnego czarodzieja poradnik przetrwania w średniowiecznej Anglii ebook

Brandon Sanderson

4,4

Opis

Samodzielna opowieść łącząca Jasona Bourne’a, epicką fantasy i podróże w czasie, w której jedyną szansą cierpiącego na amnezję czarodzieja na przeżycie w średniowiecznej Anglii jest odzyskanie wspomnień. Mężczyzna trafia do średniowiecznej Anglii. Nie pamięta kim jest, skąd pochodzi ani dlaczego się tu znalazł. Ściga go grupa ludzi z jego własnego czasu, a jego jedyną nadzieją na przetrwanie jest odzyskanie wspomnień, znalezienie sojuszników wśród miejscowych, a może nawet zaufanie ich przesądom. Jego jedyną pomocą z „prawdziwego świata” powinien być przewodnik pod tytułem Oszczędnego czarodzieja poradnik przetrwania w średniowiecznej Anglii, ale jego egzemplarz wybuchł w drodze. Nieliczne ocalałe fragmenty dały mu pewne wskazówki co do jego sytuacji, ale czy uda mu się zrozumieć je wystarczająco szybko, by przeżyć?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (125 ocen)
68
41
13
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ktreder

Nie oderwiesz się od lektury

Jak to Brandon. Czyta się dopóki się nie skończy.
30
waldemarwojnicz

Nie oderwiesz się od lektury

Ogromna przyjemność z czytania. Sanderson w najlepszej formie : )
20
Karaszda

Dobrze spędzony czas

Przyjemna, lekka, kameralna historia z wieloma przemieszanymi motywami - utratą pamięci, relacji magii do technologii, podróży w czasie, złego gliny i tak dalej. Kartki z przewodnika okazały się dobrym sposobem na budowanie lore bez zbędnych infodropów. Miejscami satyryczna, odpowiada też na marzenia niejednych na zasadzie "wróciłbym do średniowiecza i zbudował samochód", ale okazuje się, że samochodem potrafią kierować, ale jak działa on, mikrofalówka czy smartfon, to już mniej. Trochę akcji, spisków. Nie rozczarowałem się.
10
katarzynagrzyl

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała nowelka na jeden dzień czytania. Wciąga od pierwszej strony, więc 5 gwiazdek na 5. Główny bohater powinien być zadowolony z oceny🤣
00
Miyuna

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa pozycja
00

Popularność




Podziękowania

Podzię­ko­wa­nia

Nie cała magia w tym tomie jest moja. Tak naprawdę mnó­stwo ludzi pomo­gło mi urze­czy­wist­nić tę książkę. W szcze­gól­no­ści chciał­bym wyróż­nić troje. Pierw­szym jest nie­sa­mo­wity Steve Argyle – przy­ja­ciel i dosko­nały arty­sta. Zasad­ni­czo wrę­czy­łem tę książkę Steve’owi i powie­dzia­łem: „Możesz się nią poba­wić – zrób, co zechcesz, żeby wyszła wspa­niała”. I, jak rany, nawet przy moich ogrom­nych ocze­ki­wa­niach jego dzieła spra­wiły, że pra­wie padłem z wra­że­nia. Jeśli słu­cha­cie audio­bo­oka, suge­ruję, żeby­ście zaj­rzeli na moją stronę i obej­rzeli ilu­stra­cje Steve’a, bo są nie­wia­ry­godne.

Drugą wyjąt­kową osobą jest dr Michael Living­ston. Moi czy­tel­nicy pew­nie znają go naj­le­piej z jego dzieł nauko­wych na temat Roberta Jor­dana i Koła czasu (jeśli chce­cie przyj­rzeć się uważ­niej temu, co kryje się w opo­wie­ści, zaj­rzyj­cie do jego Ori­gins of The Wheel of Time), jed­nak napi­sał rów­nież swoje wła­sne histo­rie fan­tasy, z któ­rymi powin­ni­ście się zapo­znać! Jest medie­wi­stą i pro­fe­so­rem histo­rii, i prze­czy­tał wszystko bar­dzo uważ­nie, żeby popra­wić nie­które nie­do­cią­gnię­cia tego tomu. Jakby tego było mało, napi­sał na nowo wszyst­kie stwo­rzone przeze mnie próbki anglo­sa­skiej poezji, żeby lepiej odda­wały styl, a jego poematy są znacz­nie lep­sze. Poświę­cił wiele czasu pracy nad tym pro­jek­tem, za co jestem mu wdzięczny.

Trze­cią jest oczy­wi­ście moja cudowna żona, która jako pierw­sza prze­czy­tała wszyst­kie „tajne pro­jekty” i dla któ­rej je stwo­rzy­łem. Dosta­li­ście te książki jedy­nie dzięki jej zachę­tom i eks­cy­ta­cji.

Duża część pozo­sta­łych osób pra­cu­ją­cych nad tym pro­jek­tem to pra­cow­nicy mojej firmy, Dra­gon­steel. Kie­row­ni­kiem arty­stycz­nym pro­jektu był I. Ste­wart, a poma­gały mu Rachael Lynn Bucha­nan i Jen­ni­fer Neal, zaś Bill Wearne był eks­per­tem od druku. Te książki wyma­gają dużo dodat­ko­wej pracy, by przy­go­to­wać je do druku, więc doce­niam ich pomoc.

Dzia­łem wydaw­ni­czym kie­ruje śród­lą­dowy Peter Ahl­strom, a główną redak­torką tego pro­jektu była Kri­sty S. Gil­bert. Przy redak­cji poma­gały rów­nież Karen Ahl­strom i Bet­sey Ahl­strom, zaś korektą zajęła się Kri­sty Kugler.

Dzia­łem ope­ra­cyj­nym zarzą­dza Matt Hatch, a do jego zespołu należą Emma Tan-Sto­ker, Jane Horne, Kath­leen Dor­sey San­der­son, Makena Salu­one, Hazel Cum­mings i Becky Wil­son.

Kie­row­ni­kiem działu reklamy i mar­ke­tingu jest Adam Horne, a do jego zespołu należą Jeremy Pal­mer, Tay­lor D. Hatch i Octa­via Esca­milla. W dużej mie­rze to dzięki ich pracy nad Kick­star­te­rem wszystko poszło tak dobrze. Wydaje mi się, że Tay­lor i Octa­via po raz pierw­szy poja­wiają się w podzię­ko­wa­niach! Dobra robota.

Dzia­łem reali­za­cji zamó­wień kie­ruje Kara Ste­wart. To jej ekipa zaj­muje się wysy­ła­niem wam wszyst­kim tysięcy egzem­pla­rzy ksią­żek, a w tym roku pra­co­wali wyjąt­kowo ciężko. Ogrom­nie dzię­kuję im za ciężką pracę! Do zespołu należą: Chri­sti Jacob­sen, Lex Wil­l­hite, Kel­lyn Neu­mann, Mem Grange, Michael Bate­man, Joy Allen, Katy Ives, Richard Rubert, Brett Moore, Ally Reep, Sean Van­Bu­skirk, Isa­bel Chri­sman, Owen Knowl­ton, Alex Lyon, Jacob Chri­sman, Matt Hamp­ton, Camilla Cutler i Quin­ton Mar­tin.

Na podzię­ko­wa­nia zasłu­gują nasi przy­ja­ciele z Kick­star­tera, Mar­got Atwell i Oriana Lec­kert; nasi przy­ja­ciele z Bac­ker­Kit, Anna Gal­la­gher, Pal­mer John­son i Anto­nio Rosa­les; i wiecz­nie czujni przy­ja­ciele z Inven­tor’s Guide, Matt Ale­xan­der i Mike Kan­nely.

Czy­tel­ni­kami alfa tej książki (czy­tali dru­ko­wane egzem­pla­rze!) byli: Brad Neu­mann, Kel­lyn Neu­mann, Lex Wil­l­hite, Jen­ni­fer Neal, Chri­sti Jacob­sen, Ally Reep i Tyson Meyer.

Czy­tel­ni­kami beta byli: Drew McCaf­frey, Brian T. Hill, João Mene­zes Morais, Richard Fife, Joy Allen, Glen Voge­laar, Megan Kanne, Bob Kluttz, Paige Vest, Jay­den King, Deana Covel Whit­ney, Chana Oshira Block, Chri­stina Good­man, Heather Clin­ger, Zaya Clin­ger, i Chris Cot­tin­gham.

Czy­tel­ni­kami gamma byli: Brian T. Hill, Joshua Har­key, Tim Chal­le­ner, Ross New­berry, Rob West, Jes­sica Ash­craft, Chris McGrath, Evgeni „Argent” Kiri­lov, Glen Voge­laar, Fran­kie Jerome, Shan­non Nel­son, Ted Her­man, Drew McCaf­frey, Kaly­ani Poluri, Bob Kluttz, Chri­stina Good­man, Rose­mary Wil­liams, Jay­den King, Ian McNatt, Anthony, Lynd­sey Luther, i Ken­dra Ale­xan­der.

Bran­don San­der­son

Część pierwsza. Biały pokój

Rozdział pierwszy

Odzy­ska­łem przy­tom­ność z unie­sio­nymi pię­ściami, zalany adre­na­liną. Obró­ci­łem się na pię­cie, lekko, szu­ka­jąc kogoś, kogo mógł­bym wal­nąć, a po twa­rzy spły­wał mi pot.

Znaj­do­wa­łem się na polu.

Na zala­nym słoń­cem polu, w pobliżu lasu.

Co, do cho­lery?

Co, do jasnej cho­lery?

Z ser­cem biją­cym w baso­wym ryt­mie, pró­bo­wa­łem zna­leźć sens we wszyst­kim. Za moimi ple­cami roz­legł się jakiś dźwięk, a ja odwró­ci­łem się gwał­tow­nie, uno­sząc ręce do zasłony.

To był zwy­kły ptak. To było zwy­kłe pole. Zaorane, z falu­ją­cymi radli­nami. Krąg ziemi wokół mnie wyglą­dał jak wypa­lony, wypeł­niały go zwę­glone źdźbła zboża i dymiący popiół. Się­gną­łem do pamięci w poszu­ki­wa­niu wska­zó­wek i odkry­łem, że jest czy­sta, jak biały pokój cze­ka­jący na poma­lo­wa­nie.

Pusty. Byłem pusty. Poza… nie­ja­sną nie­chę­cią do pły­wa­nia?

W tam­tej chwili było to wszystko, co potra­fi­łem sobie przy­po­mnieć na swój temat. Żad­nego imie­nia. Żad­nej histo­rii. Jedy­nie ukryty strach przed dużymi akwe­nami.

Unio­słem dłoń do czoła i rozej­rza­łem się, pró­bu­jąc zna­leźć sens w swo­jej pustce. Rośliny wyra­sta­jące wokół spa­lo­nej ziemi miały kilka cali wyso­ko­ści. Fakt, że ich nie roz­po­zna­wa­łem, suge­ro­wał, że naj­praw­do­po­dob­niej nie byłem rol­ni­kiem.

Dziwne wypa­le­nie two­rzyło krąg o śred­nicy około dzie­się­ciu stóp, ze mną w środku. Kiedy przyj­rza­łem się bli­żej, zauwa­ży­łem, że rośliny pod moimi sto­pami nie spło­nęły. Obej­rza­łem się i odkry­łem, że oca­lony przed wypa­le­niem frag­ment ma wyraźny kształt ludz­kiej syl­wetki. Mój kształt. Sza­blon osoby.

Może byłem ognio­od­porny? Może mia­łem takie wzmoc­nie­nia? Wyglą­dało na to, że jestem męż­czy­zną, śred­niego wzro­stu i musku­lar­nej budowy ciała. Mia­łem na sobie parę solid­nych sznu­ro­wa­nych butów, długą koszulę, na niej brą­zową tunikę, a na niej z kolei jaskrawy płaszcz. Czyli naj­pew­niej nie mia­łem w naj­bliż­szym cza­sie zmar­z­nąć. Pod tuniką…

Nie­bie­skie dżinsy? Z tuniką i płasz­czem? To było dziwne.

Do dia­bła. Byłem cosplay­erem? I dla­czego pamię­ta­łem to słowo, a nie wła­sne imię?

Jasne, czyli wysze­dłem na pole, żeby poro­bić zdję­cia miej­sco­wej imprezy rekon­struk­to­rów albo cze­goś w tym stylu. Zabra­łem mate­riały piro­tech­niczne, żeby uję­cie wyglą­dało faj­niej, i przy­pad­kiem się wysa­dzi­łem. To brzmiało dość praw­do­po­dob­nie.

To gdzie był mój apa­rat? Tele­fon? Klu­czyki do samo­chodu?

Kie­sze­nie mia­łem puste, zna­la­złem w nich jedy­nie dłu­go­pis. Odsze­dłem od sza­blonu mojej postaci, wypa­lone pozo­sta­ło­ści roślin chrzę­ściły mi pod sto­pami. W powie­trzu czu­łem zapach dymu i siarki.

Szybko rozej­rza­łem się po oko­licy, ale nie zna­la­złem niczego god­nego uwagi. Zie­mia, roślin­ność. Żad­nej sterty dobytku – zaczy­na­łem wąt­pić w teo­rię sesji zdję­cio­wej. Może byłem po pro­stu dzi­wa­kiem, który lubił ubie­rać się w sta­ro­modne ciu­chy, żeby… iść się wysa­dzić na polu?

No wie­cie, jak zwy­kle.

W pew­nej odle­gło­ści dostrze­głem bitą drogę pro­wa­dzącą do sku­pi­ska sta­ro­mod­nych budyn­ków, kry­tych strze­chą i z nie­licz­nymi oknami. Za nimi wzno­siła się wyż­sza budowla. Czę­ściowo zasła­niało je wzgó­rze, więc nie mogłem powie­dzieć o nich dużo wię­cej. Pokrę­ci­łem głową i wes­tchną­łem. Musia­łem…

Chwi­leczkę. Co to było na ziemi?

Pod­bie­głem i wyją­łem spo­mię­dzy dwóch więk­szych źdźbeł koły­szący się kawa­łek papieru. Jak to prze­ga­pi­łem? Kawa­łek był spa­lony, a na oca­la­łym skrawku znaj­do­wało się tylko kilka lini­jek tek­stu.

Oszczęd­nego cza­ro­dzieja porad­nik prze­trwa­nia w śre­dnio­wiecz­nej Anglii Wyda­nie IV Cecil G. Bag­sworth III

Prze­czy­ta­łem te słowa trzy razy, po czym znów spoj­rza­łem na sta­ro­modne budynki. Nie byłem cosplay­erem. Odwie­dzi­łem jakiś park roz­rywki. Czy to zna­czyło, że byłem mniej czy bar­dziej ner­dem?

Teraz, kiedy wie­dzia­łem, czego szu­kać, dostrze­głem kolejny kawa­łek papieru w pobliżu lasu. Może będzie na nim mapa – a przy­naj­mniej infor­ma­cja, gdzie mogę zna­leźć naj­bliż­szy punkt pierw­szej pomocy. Było oczy­wi­ste, że ude­rzy­łem się w głowę albo coś w tym rodzaju.

Ta kartka była bar­dziej uszko­dzona przez ogień niż poprzed­nia. Widzia­łem dwa kawałki tek­stu – po obu stro­nach.

Może być trau­ma­tyczne, ale nie mar­tw­cie się! W ramach pakietu zosta­nie dla was wybrana odpo­wied­nia loka­li­za­cja, w któ­rej będzie­cie mogli odzy­skać siły po przy­by­ciu. Ponadto warto, byście wyko­rzy­stali pod­ręczną kartkę na notatki na końcu książki do zapi­sa­nia istot­nych infor­ma­cji na temat waszego życia.

Pro­ces prze­nie­sie­nia może wywo­łać zamęt w gło­wie – kilka fak­tów na temat wła­snego życia pomoże wam odzy­skać inne szcze­góły. Nie przej­muj­cie się począt­kową dez­orien­ta­cją. To czę­sty efekt uboczny i musi­cie tylko

Co za kosz­marne miej­sce, żeby prze­rwać. Prze­krę­ci­łem kartkę.

się wyda­wać, że bar­dziej kosz­towne pakiety, sprze­da­wane przez tak zwane firmy klasy pre­mium, mogą uła­twić odzy­ska­nie sił. Słu­żący, luk­su­sowa rezy­den­cja i opieka medyczna. Choć możemy uwzględ­nić takie życze­nia, nie mar­tw­cie się, jeśli was na nie nie stać! Oszczędny Cza­ro­dziej™ nie musi być tak eks­tra­wa­gancki. W rze­czy samej, tego rodzaju usługi mogą spra­wić, że wszystko sta­nie się zbyt łatwe! (Patrz: bada­nie autor­stwa Bag­sworth et al.).

Tak, Oszczędny Cza­ro­dziej™ jest kom­pe­tentny i pewien sie­bie, i nie trzeba go hołu­bić. Czy­taj dalej, żeby poznać wszyst­kie nie­zbędne wska­zówki i tajem­nice

W porządku, czyli kupi­łem jakiś wyjazd zor­ga­ni­zo­wany. Taki, który… dużo wyma­gał od orga­ni­zmu, z jakie­goś powodu? Na skraju mojej świa­do­mo­ści poja­wiła się myśl.

Wybra­łem to. Chcia­łem tu tra­fić.

Przez chwilę byłem bli­sko zna­le­zie­nia odpo­wie­dzi na waż­niej­sze pyta­nia. Ale zaraz znik­nęła. I wró­ci­łem do gapie­nia się na biały pokój wewnątrz mojego mózgu.

Tak czy ina­czej, nie przy­by­łem do „odpo­wied­niej loka­li­za­cji”, żeby odzy­skać siły. Obu­dzi­łem się pośrodku pło­ną­cego pola. Recen­zja pisała się wła­ści­wie sama. „Cudowne prze­ży­cie, jeśli przy­pad­kiem jeste­ście krową cier­piącą na piro­ma­nię. Jedna gwiazdka”.

Chwi­leczkę.

Głosy docho­dzące z daleka.

Moje ciało poru­szyło się, zanim zare­je­stro­wa­łem dźwięki. Bły­ska­wicz­nie wśli­zgną­łem się do lasu i opar­łem ple­cami o pień. Odru­chowo się­gną­łem do pasa po…

Do dia­bła. Się­ga­łem po spluwę? Nie mia­łem przy sobie niczego takiego, poczu­łem się też nie­zręcz­nie ze świa­do­mo­ścią, jak szybko – i cicho – zna­la­złem sobie kry­jówkę.

To nie musiało jesz­cze ozna­czać niczego nie­go­dzi­wego. Może byłem mistrzem zabawy w cho­wa­nego. Zabawy w cho­wa­nego z paint­bal­lem?

Wcze­śniej myśla­łem o szu­ka­niu pomocy, więc powi­nie­nem się cie­szyć, że zosta­łem zauwa­żony. Jed­nakże jakiś instynkt kazał mi pozo­stać w ukry­ciu za drze­wem, oddy­chać powoli i spo­koj­nie. Kim­kol­wiek byłem, mia­łem w tym doświad­cze­nie.

Znaj­do­wa­łem się na tyle bli­sko, że kiedy ludzie się zbli­żyli, sły­sza­łem ich.

– I co tam, Eal­sta­nie? – ode­zwał się cicho męż­czy­zna … mówiący dosko­nałą, współ­cze­sną angielsz­czy­zną, choć z nie­wy­raź­nym euro­pej­skim akcen­tem. – Duch ziemi?

– To nie było dzieło ducha – sprze­ci­wił się drugi męż­czy­zna. Miał niż­szy głos niż jego towa­rzysz.

– Może ogień Logny? – zapro­po­no­wała kobieta. – Popa­trz­cie na zarys tej syl­wetki. I te wszyst­kie inkan­ta­cje roz­rzu­cone dookoła…

– Wygląda to tak, jakby ktoś spło­nął żyw­cem – powie­dział pierw­szy męż­czy­zna. – Ten grzmot w sło­neczny dzień… może pochło­nęły go ognie z nieba.

Ten drugi chrząk­nął. Hamo­wa­łem się, by nie wyj­rzeć zza drzewa. Jesz­cze nie, szep­tały moje odru­chy.

– Zwo­łaj­cie wszyst­kich. Dziś zło­żymy ofiary. Hild… tamta scop. Już wyru­szyła?

– Wydaje mi się, że jakiś czas temu – odparła kobieta.

– Poślij chło­paka, żeby ją dogo­nił i bła­gał o powrót. Możemy potrze­bo­wać wią­za­nia. Albo, co gor­sza, uwol­nie­nia.

– Będzie tym zachwy­cona – stwier­dziła kobieta.

Kolejne chrząk­nię­cie. Zasze­le­ściły rośliny, kiedy tamci odcho­dzili. W końcu wyj­rza­łem zza drzewa i zoba­czy­łem troje ludzi idą­cych w stronę odle­głych budyn­ków. Dwaj męż­czyźni i kobieta w archa­icz­nych stro­jach. Męż­czyźni w tuni­kach i luź­nych spodniach – czy oni nie powinni nosić poń­czoch? Mógł­bym przy­siąc, że widzia­łem to w muzeum. Ich ubra­nia miały sto­no­wany, bury odcień, choć wyż­szy z męż­czyzn nosił poma­rań­czową pele­rynę – w odcie­niu tak jaskra­wym, że trudno mi było uwie­rzyć, że jest zgodny z epoką.

Kobieta była ubrana w brą­zową sukienkę bez ręka­wów, narzu­coną na nieco dłuż­szą białą sukienkę z dłu­gimi ręka­wami. Pomi­ja­jąc kolo­rową pele­rynę, wyglą­dali jak sta­ro­modni chłopi – a przy­naj­mniej lepiej niż ja w moich dżin­sach. Kolejna wska­zówka, że to jed­nak park roz­rywki?

Jed­nakże, czy pra­cow­nicy parku roz­rywki nie wtrą­ca­liby sta­ro­mod­nych słó­wek? „Waść”, „asa­nie”, „dobro­dzieju” i inne takie. Tylko czy uda­wa­liby, nawet gdy w oko­licy nikogo nie było?

Potrze­bo­wa­łem wię­cej infor­ma­cji. Zauwa­ży­łem, że pod­bie­gła do nich inna osoba, która trzy­mała coś w ręku. Kawałki osma­lo­nego papieru. Więk­szość kart książki musiała pole­cieć w stronę mia­steczka i ktoś je zebrał.

W porządku. Wyzwa­nie przy­jęte.

Potrze­bo­wa­łem tych kar­tek.

Rozdział drugi

Właści­wie to mia­łem ochotę wyjść i zażą­dać odpo­wie­dzi. Grać rolę poiry­to­wa­nego klienta, zmu­sić ich do wyj­ścia z roli.

Jed­nak… Coś w tym wszyst­kim…

Czu­łem, że oni nie byli akto­rami. Że – choć to sza­leń­stwo – ta roz­mowa była auten­tyczna i powi­nie­nem pozo­stać w ukry­ciu.

Cho­lera. To zabrzmiało absur­dal­nie, prawda?

Tak czy ina­czej, instynkt pod­po­wia­dał mi, że jestem osobą, która ufa swo­jemu instynk­towi. Dla­tego zosta­łem na miej­scu, przy­glą­da­jąc się ukrad­kiem z cieni, pod­czas gdy słońce powoli gasło. Cze­ka­łem odro­binę za długo, bo w końcu zro­biło się ciemno.

Ciemno jak w piw­nicy z hor­roru. Gro­ma­dzące się chmury zasło­niły gwiazdy – a to była naj­wy­raź­niej bez­k­się­ży­cowa noc. Poza tym nie widzia­łem żad­nego świa­tła w mia­steczku. Spo­dzie­wa­łem się pochodni albo ognisk.

Pokle­pa­łem drzewo, za któ­rym się ukry­wa­łem.

– Dzięki za osłonę – szep­ną­łem. – Jesteś dobrym drze­wem. Wyso­kim, gru­bym i, co naj­waż­niej­sze, drew­nia­nym. Cztery i pół gwiazdki. Znów bym się za tobą ukrył. Minus pół gwiazdki za brak prze­ką­sek.

Zatrzy­ma­łem się.

Po raz drugi zro­bi­łem coś podob­nego i odkry­łem, że kusi mnie, by zapi­sać swoje doświad­cze­nia i prze­my­śle­nia w notat­niku. Czy to była wska­zówka co do tego, kim byłem? Jakimś… recen­zen­tem?

Wyśli­zgną­łem się zza wysoko oce­nio­nego drzewa i odkry­łem, że umiem się dosko­nale skra­dać. Poru­sza­łem się wśród czę­ściowo pod­ro­śnię­tych roślin i wła­ści­wie nie wyda­wa­łem dźwię­ków, mimo ciem­no­ści. Nie­sa­mo­wite. Może byłem ninją?

Za polem natra­fi­łem na drogę z ubi­tej ziemi. Skie­ro­wa­łem się do mia­steczka, cie­sząc się, że chmury roz­stą­piły się na tyle, by prze­pu­ścić odro­binę bla­sku gwiazd. Zmie­niło to wio­skę z „piw­nicy z hor­roru” w „las z hor­roru”. Może to postęp?

Nie byłem przy­zwy­cza­jony do takiej pier­wot­nej ciem­no­ści. Cie­nie były głęb­sze, niż te, które kie­dy­kol­wiek widzia­łem, i jakby wzmoc­nione przez świa­do­mość, że nie mogłem nad nimi zapa­no­wać za pomocą prze­łącz­nika.

Dotar­łem do wio­ski i prze­cho­dzi­łem mię­dzy cichymi domami. Budyn­ków było co naj­wy­żej dwa­dzie­ścia. Wszyst­kie o drew­nia­nych ścia­nach i stro­mych dachach kry­tych strze­chą. (Dwie gwiazdki. Pew­nie mają kiep­ski zasięg Wi-Fi).

Gdzieś w pobliżu usły­sza­łem szum wody, a dalej dostrze­głem dużą bryłę ciem­no­ści. Po dru­giej stro­nie wio­ski odna­la­złem rzekę – sze­roką ale płytką. Uklą­kłem i nabra­łem w dłoń tro­chę wody, by ją wypić. Moje medyczne nano­boty zneu­tra­li­zo­wa­łyby wszel­kie bak­te­rie, zanim spra­wi­łyby mi jakieś kło­poty.

Zamar­łem z dło­nią unie­sioną do ust.

Medyczne… nano­boty?

Tak, malut­kie maszyny wewnątrz mojego ciała, które na pod­sta­wo­wym pozio­mie trosz­czyły się o moje zdro­wie. Powstrzy­my­wały tok­syny, zapo­bie­gały cho­ro­bom i roz­kła­dały to, co jadłem, by zapew­nić mi ide­alne odży­wie­nie i kalo­rie. W sytu­acji awa­ryj­nej mogły przy­śpie­szyć goje­nie ran. Kiedy ostat­nio zosta­łem postrze­lony, po godzi­nie sta­ną­łem na nogi – ale moje nano­boty wyłą­czyły się na dobre dwa dni.

Cho­lera jasna! Część ukła­danki. Czy mia­łem jakieś inne wzmoc­nie­nia? Nie pamię­ta­łem, ale wie­dzia­łem, że potrze­bo­wa­łem wię­cej jedze­nia niż prze­ciętny czło­wiek. Dokład­niej zaś potrze­bo­wa­łem wyso­ko­ka­lo­rycz­nego jedze­nia albo… Węgla? Zasad­ni­czo nada­wało się wszystko pocho­dze­nia orga­nicz­nego. Ale nie­które źró­dła były lep­sze od innych.

Odwró­ci­łem się w stronę mia­steczka. Jakieś dziecko zaczęło pła­kać, a samotne ściany wzbu­dzały mój nie­po­kój.

Sta­ra­jąc się zapa­no­wać nad sobą, prze­kra­da­łem się wzdłuż rzeki, aż dotar­łem do drew­nia­nego mostu i prze­sze­dłem po nim. Duża ciemna bryła oka­zała się umoc­nie­niami z wyso­kich na jakieś osiem stóp belek, wbi­tych w zie­mię, z zaostrzo­nymi koń­cami wzno­szą­cymi się w niebo.

Mur wyglą­dał dość solid­nie, choć spo­dzie­wał­bym się cze­goś wyż­szego i z kamie­nia. Przy­po­mi­na­ją­cego zamek. Drew­niana pali­sada odro­binę mnie roz­cza­ro­wała. Powstrzy­ma­łem się jed­nak od zre­cen­zo­wa­nia jej. Może była zgodna z epoką.

Tutaj musia­łem zna­leźć waż­niej­sze osoby w mia­steczku – jak męż­czy­zna o głę­bo­kim, wład­czym gło­sie.

Obsze­dłem całe umoc­nie­nia – były tak małe, że w środku mie­ściło się zale­d­wie kilka budyn­ków – ale brama była zamknięta, a wokół wyko­pano głę­boki rów. W jed­nym rogu za murem znaj­do­wało się też drew­niane pod­wyż­sze­nie. Straż­nica. Nie uda­łoby mi się dostać do środka bez zwra­ca­nia na sie­bie uwagi, gdy­bym pró­bo­wał prze­sko­czyć przez rów i wspiąć się na ogro­dze­nie.

Dla­tego wyko­rzy­sta­łem całe doświad­cze­nie życiowe – jak na razie około pół dnia – żeby opra­co­wać plan. Ukry­łem się za pobli­skim drze­wem, skąd widzia­łem bramę, i cze­ka­łem, aż się otwo­rzy.

(Raport na temat drzewa: Trzy gwiazdki. Nie­wy­godny sys­tem korze­niowy. Nie dla nie­do­świad­czo­nego ukry­wa­ją­cego się. Zapo­znaj­cie się z innymi moimi recen­zjami drzew w tej oko­licy, jeśli szu­ka­cie innych opcji).

Roz­wa­ża­łem odję­cie drzewu jesz­cze pół gwiazdki, kiedy usły­sza­łem coś zbli­ża­ją­cego się szybko drogą. Przez chwilę serce biło mi szyb­ciej. Samo­chód? Nie. Tętent kopyt. Z mroku wyło­niły się dwa konie nio­sące jeźdź­ców, oświe­tlone bla­skiem gwiazd i poru­sza­jące się znacz­nie szyb­ciej, niż uznał­bym to za bez­pieczne w nocy. Jeźdźcy zatrzy­mali się przed bramą i zawo­łali do tych w środku. Znaj­do­wa­łem się zbyt daleko, by usły­szeć wymianę zdań, ale po chwili dwu­skrzy­dłowe wrota otwo­rzyły się powoli.

Nie widzia­łem zbyt dobrze dwóch zakap­tu­rzo­nych jeźdź­ców, kiedy prze­je­chali kłu­sem przez bramę. Nie­liczne świa­tła wewnątrz uka­zy­wały dwie więk­sze budowle – jedną kamienną, a drugą drew­nianą i krytą strze­chą jak domy w wio­sce.

Goście naj­wy­raź­niej byli kimś nie­zwy­kłym, bo więk­szość ludzi wewnątrz – włą­cza­jąc w to straż­ni­ków – zebrała się wokół nich. Przez co nikt nie pil­no­wał wrót.

Wyko­rzy­sta­łem oka­zję i prze­śli­zgną­łem się do przodu w ciem­no­ści. Moja umie­jęt­ność skra­da­nia się pozwo­liła mi nie­po­strze­że­nie prze­do­stać się przez bramę. To, że odru­chowo wyko­rzy­sty­wa­łem cie­nie, nie poka­zy­wa­łem syl­wetki i poru­sza­łem się, nie robiąc hałasu, spra­wiło, że zaczą­łem się zasta­na­wiać z nie­ja­kim nie­po­ko­jem, skąd mam te umie­jęt­no­ści. Jak rów­nież fakt, że cią­gle chcia­łem poło­żyć dłoń na nie­ist­nie­ją­cej splu­wie. To nie były zdol­no­ści pasu­jące do pra­wo­rząd­nego oby­wa­tela, który całe dnie pisał recen­zje drzew.

Kuc­ną­łem za paroma becz­kami i rozej­rza­łem się. Pośrodku dzie­dzińca wzno­sił się duży czarny kamień z poszar­pa­nym czub­kiem, raczej wysoki niż sze­roki. Koja­rzył mi się z minia­tu­rową wer­sją pomnika Waszyng­tona z odła­ma­nym czub­kiem. Po dru­giej stro­nie dzie­dzińca znaj­do­wała się nie­duża staj­nia. Dwaj jeźdźcy zsie­dli tam z koni i oddali wodze sta­jen­nemu.

Jakiś chło­piec pobiegł w stronę kamien­nego budynku, który wyglą­dał o wiele lepiej od pozo­sta­łych. Może to był dwór miej­sco­wego pana? A ten drew­niany był salą zgro­ma­dzeń?

Co cie­kawe, przed kamien­nym budyn­kiem usta­wiono sze­reg naczyń z zapa­lo­nymi świe­cami po bokach. Misy owo­ców, miseczki ze śmie­taną i…

I poje­dyn­cza, osma­lona kartka papieru.

Chło­piec wkrótce powró­cił i gestem wezwał obu jeźdź­ców, by poszli za nim. Cała trójka weszła do drew­nia­nego budynku, który uzna­łem za salę zgro­ma­dzeń, i wyda­wało mi się, że kiedy wcho­dzili, usły­sza­łem słowo „posi­łek”. Może powi­nie­nem zain­te­re­so­wać się tymi męż­czy­znami, ale moja uwaga sku­piła się w cało­ści na kartce papieru. Czy pocho­dziła z mojej książki? Dla­czego zosta­wili ją w ten spo­sób przed budyn­kiem?

To wszystko było takie dzi­waczne. Czy uczest­ni­czy­łem w jakimś dziw­nym eks­pe­ry­men­cie spo­łecz­nym? Tele­wi­zyj­nym reality show?

Zmu­si­łem się, żeby odcze­kać kilka peł­nych napię­cia minut, aż – jak się tego spo­dzie­wa­łem – z dworu wyszedł męż­czy­zna w poma­rań­czo­wej pele­ry­nie, któ­remu towa­rzy­szyli dwaj inni, nio­sący jed­no­ręczne topory o dłu­gich drzew­cach i okrą­głe, drew­niane tar­cze. Nie dostrze­głem żad­nego pan­ce­rza. Z wyglądu koja­rzyli mi się z wikin­gami.

– Oswal­dzie! – zawo­łał jeden z nich w stronę drew­nia­nej straż­nicy. – Zamknij bramę.

Kiedy pan i jego dwaj ludzie weszli do sali, z wieży zszedł młod­szy męż­czy­zna. Uśmiech­nął się sze­roko i ukło­nił nieco za nisko panu, po czym prze­szedł przez dzie­dzi­niec i zaczął zamy­kać wrota.

Czas na moje posu­nię­cie. Jak w tym powie­dze­niu. Karp diem. Chwy­taj rybę. Wysze­dłem zza beczek i ruszy­łem pośpiesz­nie przez dzie­dzi­niec, zanim mia­łem czas się zasta­no­wić. Moje ciało naj­wy­raź­niej wie­działo, że choć nie mogłem prze­ga­pić oka­zji, nie powi­nie­nem biec. Naro­bił­bym zbyt wiele hałasu. Czu­łem się odsło­nięty, kiedy szyb­kim kro­kiem prze­sze­dłem obok dużego czar­nego kamie­nia, a póź­niej misek i świec, aż chwy­ci­łem papier.

Po chwili zna­la­złem kry­jówkę obok sali zgro­ma­dzeń. Serce waliło mi w pier­siach. Ode­tchną­łem głę­boko kilka razy, żeby się uspo­koić, po czym spoj­rza­łem na papier.

Racja. Ciem­ność. Hor­ror. I takie tam. Cóż, kawa­łek dalej było okno. Z zamkniętą okien­nicą, ale świa­tło wydo­sta­wało się na zewnątrz. Pod­kra­dłem się i unio­słem kartkę bli­żej szpary.

Wypeł­niały ją dru­ko­wane słowa, pasu­jące do innych zna­le­zio­nych przeze mnie stron. Ale ta pra­wie nie była osma­lona. Napi­sano na niej:

twój wła­sny wymiar

Zawi­ło­ści podróży mię­dzy wymia­rami nie są ważne i suge­ru­jemy, żeby­ście się nimi nie przej­mo­wali. Fru­gal Wizard Inc.® zajęło się tym dla was. Musi­cie jedy­nie wybrać pakiet, który was inte­re­suje, a my dostar­czymy wam wymiar Zie­mia-lite™ w ide­al­nym sta­nie.

Prze­rwa­łem lek­turę, słowa roz­my­wały się na kartce, kiedy prze­sta­łem sku­piać na nich wzrok. Kolejny malutki kawa­łek ukła­danki zna­lazł się na swoim miej­scu.

To nie był park roz­rywki, dziwny eks­pe­ry­ment spo­łeczny albo gra.

To był inny wymiar.

I nale­żał do mnie.

Twój własny wymiar

Twój własny wymiar

Zawi­ło­ści podróży mię­dzy wymia­rami nie są ważne i suge­ru­jemy, żeby­ście się nimi nie przej­mo­wali. Fru­gal Wizard Inc.® zajęło się tym dla was. Musi­cie jedy­nie wybrać pakiet, który was inte­re­suje, a my dostar­czymy wam wymiar Zie­mia-lite™ w ide­al­nym sta­nie.

Jed­na­ko­woż odro­bina histo­rii ni­gdy nikomu nie zaszko­dziła. O ile nie zosta­nie­cie zadźgani przez ryce­rza! (To odro­bina mię­dzy­wy­mia­ro­wego humoru. Nasze wymiary są ide­al­nie bez­pieczne1.)

Choć podróże mię­dzy­wy­mia­rowe odkryto w roku 2084, ta tech­no­lo­gia dopiero nie­dawno została odtaj­niona i uwol­niona. Pozwala nie tylko odwie­dzać wymiary w celach tury­stycz­nych, ale też jest życiową szansą! Jako Mię­dzy­wy­mia­rowi Cza­ro­dzieje™ jeste­ście człon­kami śmia­łej gro­mady nowych bada­czy. Niczym sta­ro­żytni osad­nicy wyru­sza­jący po zie­mię na zacho­dzie USA, może­cie rościć sobie prawa do wyjąt­ko­wego wymiaru!

Fru­gal Wizard Inc.® uzy­skało pasmo w 305 spek­trum kate­go­rii dru­giej wymia­rów pochod­nych od śre­dnio­wie­cza. Ten skom­pli­ko­wany żar­gon ozna­cza po pro­stu, że nasze wymiary są podobne do sie­bie i są o dwie kate­go­rie odda­lone od samej Ziemi. Wszystko będzie zna­jome, ale nie za bar­dzo! W końcu chcemy, by pozo­stało eks­cy­tu­jące.

Spę­dzamy całe dnie, prze­glą­da­jąc wymiary, wybie­ra­jąc jedy­nie te, które nadają się naj­le­piej do zamiesz­ka­nia przez cza­ro­dzie­jów. Podej­mij­cie decy­zję teraz, zanim wszyst­kie dobre wymiary się wyczer­pią2!

1. Zastrze­że­nie prawne: To zda­nie jest prze­zna­czone wyłącz­nie do celów roz­ryw­ko­wych. Osoby podró­żu­jące mię­dzy wymia­rami biorą całą odpo­wie­dzial­ność za wszel­kie zabi­cia, oka­le­cze­nia, obra­że­nia, roz­człon­ko­wa­nia i nabi­cia na pal, mogące się im przy­tra­fić w ich wymia­rach. W przy­pad­kach spor­nych wyra­ża­cie zgodę na postę­po­wa­nie media­cyjne, które zosta­nie prze­pro­wa­dzone w wybra­nym przez nas wymia­rze.

2. Zastrze­że­nie prawne: To zda­nie jest prze­zna­czone wyłącz­nie do celów roz­ryw­ko­wych. Wymiary są, for­mal­nie rzecz bio­rąc, nie­skoń­czone i nie mogą się „wyczer­pać”.

Rozdział trzeci

Tak, nale­żało do mnie.

Anglia nale­żała do mnie. Ta pla­neta nale­żała do mnie. Cały ten wszech­świat nale­żał do mnie. A przy­naj­mniej na papie­rze.

Nie byłem pewien wszyst­kich szcze­gó­łów – moja pamięć wciąż dzia­łała na pozio­mie zero gwiaz­dek na pięć. Ale wie­dzia­łem, że ludzie mogą kupo­wać wymiary. Cóż, for­mal­nie rzecz bio­rąc, kupo­wało się dostęp na wyłącz­ność – ogra­ni­czony nie­moż­li­wym do zła­ma­nia hasłem kwan­to­wym, które tylko wła­ści­ciel mógł otwo­rzyć – i prawo robie­nia w tym wymia­rze, na cokol­wiek miało się ochotę. To zna­czy w nie­któ­rych z tych miejsc nie obo­wią­zy­wały prawa fizyki (w rozu­mie­niu naszego wymiaru). Dla­czego więc mia­łaby obo­wią­zy­wać Karta Naro­dów Zjed­no­czo­nych?

Nie­za­leż­nie od powo­dów, to miej­sce było moim pla­cem zabaw wiel­ko­ści pla­nety.

Ale… kim w takim razie byłem ja? Tury­stą? Entu­zja­stą histo­rii? Poten­cjal­nym cesa­rzem świata? Z jakiego powodu przy­by­łem do tego miej­sca? I dla­czego obu­dzi­łem się na polu, a nie we wcze­śniej przy­go­to­wa­nej twier­dzy albo jakimś… nie wiem… nauko­wym miej­scu?

Cóż, z pew­no­ścią nie byłem uczo­nym. Ale wie­dzia­łem, że coś poszło nie tak.

Kiedy roz­wa­ża­łem impli­ka­cje, głosy wewnątrz sali przy­po­mniały mi, że powi­nie­nem zwra­cać więk­szą uwagę na oto­cze­nie. Byłem nie­uzbro­jony i zdez­o­rien­to­wany. Gdy­bym miał wejść do środka, wyja­śnić, że for­mal­nie jestem wła­ści­cie­lem tego wszyst­kiego, i uprzej­mie popro­sić ich, żeby byli mi posłuszni… podej­rze­wa­łem, że pode­szliby do mnie, wyja­śnili, że mie­cza, który wbili mi w brzuch, nie obcho­dziły moje rosz­cze­nia, i uprzej­mie popro­sili, żebym nie zakrwa­wił dywanu.

Czy mogłem zaim­po­no­wać im swoją fan­ta­styczną futu­ry­styczną wie­dzą? Czy ją mia­łem? Łama­łem sobie głowę, ale wyda­wało się, że moja futu­ry­styczna wie­dza ogra­ni­czała się do garstki cyta­tów z fil­mów. Wie­dzia­łem rów­nież, że pew­nego dnia zaist­nieją kom­pu­tery. Wyko­rzy­sty­wały obwody. I, no, pro­ce­sory.

Mia­łem medyczne nano­boty, ale trudno byłoby mi je zapre­zen­to­wać w impo­nu­jący spo­sób gło­szący „popa­trz­cie, jestem bogiem”. Moją naj­trwal­szą „super­mocą” była zdol­ność do zacho­wa­nia zdro­wia, nawet kiedy wszy­scy wokół na mnie kasz­leli. Mogłem wyle­czyć dużą ranę, ale w cza­sie, kiedy nano­boty się odbu­do­wy­wały, był­bym nara­żony na cios, gdyby ktoś uznał, że powi­nie­nem powtó­rzyć ten wyczyn. Nic z tego nie wyglą­dało na dobry mecha­nizm do poskra­mia­nia chło­pów.

Może mógł­bym dać się uką­sić przez węża albo coś w tym rodzaju i nie umrzeć? Gdzie można było zna­leźć węża?

Musia­łem zna­leźć resztę książki. Może znaj­do­wał się tam jakiś kon­takt do obsługi klienta.

Ostroż­nie obsze­dłem budy­nek od tyłu i zbli­ży­łem się do zamknię­tego okna.

– …Z pew­no­ścią nie chciał­bym obra­zić earla – usły­sza­łem głę­boki głos.

Roz­po­zna­łem go. Pan Poma­rań­czowa-pele­ryna, miej­scowy pan.

– Ale to naprawdę nie­zwy­kłe – mówił dalej. – Mamy w mie­ście scopa. Może ona mogłaby…

Kolejna osoba powie­działa coś ciszej, ale z nutą pogróżki.

– Teraz? – spy­tał Poma­rań­czowa-pele­ryna. – Chce­cie zoba­czyć miej­sce… teraz?

Roz­le­gły się kroki i męż­czyźni wyszli z budynku. Cudow­nie. Prze­ga­pi­łem całą roz­mowę.

Prze­mkną­łem wzdłuż boku budynku, z nadzieją, że usły­szę coś istot­nego, kiedy będą wycho­dzili.

– Jeśli ten męż­czy­zna, któ­rego szu­ka­cie, jest w pobliżu, znaj­dziemy go – powie­dział pan. – Ale muszę was ostrzec… wyglą­dało to tak, jakby został powa­lony przez bogów.

Goście nie odpo­wie­dzieli. Razem wyszli przez wła­śnie otwarte wrota, a pan – wyraź­nie poiry­to­wany – podą­żył za nimi, sta­wia­jąc dłu­gie kroki. Krę­cił przy tym głową.

Chwi­leczkę.

Szu­kali mnie?

Szu­kali mnie.

Zalała mnie ulga. Coś poszło nie tak w trak­cie przej­ścia do tego wymiaru, więc ludzie, któ­rzy go utrzy­my­wali, naj­wy­raź­niej wysłali ekipę ratun­kową. Nie byłem jedy­nym, który mógł dostać się do tego wymiaru. Może zosta­wi­łem im klucz i pozwo­le­nie, by przy­szli mi na pomoc?

Unio­słem dłoń, przy­go­to­wu­jąc się, żeby ich zawo­łać, kiedy usły­sza­łem jakiś dźwięk.

Znów się­gną­łem po nie­ist­nie­jącą spluwę, obró­ci­łem się i zoba­czy­łem za sobą dwoje przy­kuc­nię­tych ludzi. Skra­dali się przez cie­nie za salą. Osoba z tyłu – kobieta po dwu­dzie­stce – wska­zała mnie ze spa­ni­ko­waną miną.

Natych­miast przy­ją­łem pozy­cję do walki. Ręce z przodu, nogi gotowe do dzia­ła­nia. Hm.

Młody męż­czy­zna przed kobietą miał nóż, któ­rym natych­miast się zamach­nął – a ja odru­chowo zasło­ni­łem się przed­ra­mie­niem.

I… to nie zabo­lało.

Dla­czego to nie zabo­lało?

Młody męż­czy­zna zadał mi mocny cios ostrzem, a ja przy­ją­łem go jak praw­dziwy twar­dziel i nie zosta­łem nawet zadra­śnięty. Mia­łem inne wzmoc­nie­nia! Płyty pod skórą? Byłem wojow­ni­kiem! Mogłem…

Usły­sza­łem krzyki w pamięci.

Roz­bły­ski świa­tła. Z czasu przed.

Czu­łem ból, głę­boki wstyd. Dusił mnie jak czarny pęd owi­nięty wokół moich płuc.

Unio­słem rękę do głowy, pró­bu­jąc wygnać te widma z moich wspo­mnień, a jed­no­cze­śnie pochwy­cić je jako coś praw­dzi­wego, zwią­za­nego z tym, kim byłem. Co było ze mną nie tak?

Męż­czy­zna znów się zamach­nął. Zalała mnie fala nie­mal nie­opa­no­wa­nej paniki i tym razem spa­ro­wa­łem wol­niej.

Upa­dłem… Ja…

Ostrze męż­czy­zny ude­rzyło w mój odsło­nięty nad­gar­stek, a jego oczy otwo­rzyły się sze­rzej, kiedy nóż mnie nie ranił. Cof­nął się o krok. Zato­czy­łem się przy­tło­czony frag­men­tami wspo­mnień.

Miga­jące świa­tła. Pełne zło­ści głosy. Ja…

Zamru­ga­łem i spoj­rza­łem w bok. Kobieta zna­la­zła gdzieś deskę. Zamach­nęła się, a ja tym razem nie zare­ago­wa­łem. Byłem zbyt wytrą­cony z rów­no­wagi. Ale teo­re­tycz­nie moje płyty powinny ochro­nić mnie przed…

Deska ude­rzyła mnie w twarz i poczu­łem nagły ból, zanim nano­boty odcięły moje recep­tory bólu. Zro­biło mi się ciemno przed oczami, ale przy­naj­mniej stra­ci­łem przy­tom­ność zanim ude­rzy­łem w zie­mię, więc kosz­marne wspo­mnie­nia prze­stały mnie ata­ko­wać.

FAQ Czy podróżowałem w czasie?

Czy podró­żo­wa­łem w cza­sie?

O: Nie. To się może wyda­wać sprzeczne z intu­icją, bo pew­nie w tej chwili miesz­ka­cie we wła­snym zamku i kie­ru­je­cie legio­nami chło­pów, jed­no­cze­śnie prze­ży­wa­jąc Prze­ży­cia Lep­sze Niż Życie™, takie jak wyna­le­zie­nie elek­trycz­no­ści, pisa­nie sztuk Szek­spira albo przy­śpie­sze­nie pod­boju Fran­cji.

Choć wasze oto­cze­nie może robić wra­że­nie śre­dnio­wiecz­nego, wasz Oso­bi­sty Wymiar Cza­ro­dzieja™ prze­trwał w przy­bli­że­niu tyle samo stu­leci, co nasz. Jed­nak roz­wój tech­no­lo­giczny i spo­łeczny naszych sta­ran­nie pie­lę­gno­wa­nych wymia­rów był wol­niej­szy. Dla­tego też wasze prze­ży­cia są podobne do śre­dnio­wiecz­nej Anglii, ale nie podró­żo­wa­li­ście w cza­sie.

Na­dal nie macie jasno­ści? Pomy­śl­cie o Nebra­sce. Nebra­ska to odda­lony od oce­anów stan pośrodku Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Ponie­waż ogól­nie jest mało ważny – i odda­lony od więk­szych ośrod­ków – pozo­staje o kilka lat z tyłu w porów­na­niu z wybrze­żami w kwe­stiach takich jak moda, muzyka i dys­try­bu­cja gier kar­cia­nych.

Kiedy odwie­dza­cie Nebra­skę, może­cie mieć wra­że­nie, że cof­nę­li­ście się w cza­sie, ale sta­ran­nie zapro­jek­to­wane eks­pe­ry­menty naukowe z uży­ciem zsyn­chro­ni­zo­wa­nego pomiaru czasu udo­wod­niły, że nie mamy do czy­nie­nia z dyla­ta­cją czasu. (Patrz: Lud­dow, Sing i Cof­f­man „Nebra­ska naprawdę taka jest” w Jour­nal of Rela­ti­vi­stic Stu­dies, tom 57, czer­wiec 2072 r.).

Podob­nie jak Nebra­ska pozo­staje kilka lat za wszyst­kimi pozo­sta­łymi, wasz Oso­bi­sty Wymiar Cza­ro­dzieja™ pozo­staje o jakieś pół tysiąc­le­cia za naszym wymia­rem. Zasad­ni­czo kupi­li­ście sobie swoją wła­sną, wyjąt­kową Super-Nebra­skę™.

Rozdział czwarty

Kiedy się obu­dzi­łem, młoda kobieta i męż­czy­zna stali na sufi­cie.

Albo… chwi­leczkę, to ja byłem do góry nogami. Tak, to miało wię­cej sensu.

Czu­łem deli­katne pul­so­wa­nie u pod­stawy czaszki – gdyby nie nano­boty, ude­rze­nie deską wywo­ła­łoby ostry ból – a moje ręce i nogi zostały cia­sno skrę­po­wane. Czy przy­wią­zano mnie do ściany? Tak, zawie­sili mnie na belce, a póź­niej zwią­zali mi ręce za ple­cami. Zasta­na­wia­łem się, wokół czego owi­nęli sznur.

To była nowa­tor­ska tech­nika prze­słu­chań, więc przy­zna­łem im punkt za ory­gi­nal­ność, ale… czy krze­sło nie byłoby bar­dziej sku­teczne? Nie bez powodu wyko­rzy­sty­wano je przez lata. (Trzy gwiazdki. Obej­rzyj­cie wię­cej fil­mów szpie­gow­skich i wróć­cie).

Kiedy tylko otwo­rzy­łem oczy, kobieta pode­szła bli­żej. Miała jasne loki, które się­gały jej led­wie do ramion, i czarną sukienkę bez ręka­wów na dłuż­szej bia­łej sukience z ręka­wami. Dekolt ota­czał ładny bor­dowy haft, ale biały sznur wokół jej pasa wyglą­dał na prze­tarty, przez co robił celowe wra­że­nie ręcz­nej roboty.

Kobieta zmru­żyła oczy.

Racja. Jak się mam z tego wydo­stać? Wstyd i strach, które czu­łem wcze­śniej, zupeł­nie znik­nęły zastą­pione zaże­no­wa­niem. Naj­wy­raź­niej mia­łem fizyczne wzmoc­nie­nia, ale sta­łem tam i pozwo­li­łem, żeby kobieta wal­nęła mnie deską w twarz. To mało pro­fe­sjo­nalne.

– Popeł­ni­li­ście strasz­liwy błąd – powie­dzia­łem jej.

Nie odpo­wie­działa, jedy­nie prze­chy­liła głowę.

– Jestem bar­dzo potężną istotą – mówi­łem dalej. – Roz­zło­ści­li­ście mnie.

Młody męż­czy­zna ukrył się za nią i ukrad­kiem spo­glą­dał na mnie. Nie robił więk­szego wra­że­nia – dość niski gość o podob­nych jasnych lokach i szczu­płej budo­wie ciała. Z bli­ska wyglą­dał na młod­szego, niż zakła­da­łem. Miał pięt­na­ście, może szes­na­ście lat.

– Sefa­wynn… – syk­nął. – Nie sądzę, by odwró­ce­nie pomo­gło. On wciąż ma swoje moce!

– Zjadł cię już, Wyrmie? – spy­tała kobieta.

– Nie.

– To odwró­ce­nie działa.

– Nie działa – powie­dzia­łem. – W cza­sie tej roz­mowy zbie­ram swoje moce. Wypuść­cie mnie teraz albo spro­wa­dzę ogień i znisz­cze­nie na wasz dom.

Kobieta zmru­żyła oczy jesz­cze bar­dziej, po czym unio­sła dło­nie, z pal­cami wznie­sio­nymi do góry i kciu­kami zwró­co­nymi jeden do dru­giego. A póź­niej się ode­zwała.

Sła­wię samotne świa­tło

umi­ło­wa­nia utra­co­nego.

Opie­kunką jam jest

i ród swój rozu­miem.

Kiedy skoń­czyła, oboje nachy­lili się bli­żej, jakby chcieli zoba­czyć, jaki to ma na mnie wpływ.

– Poezja? – spy­ta­łem. – To miłe.

Mło­dzik ści­snął ramię kobiety.

– Spró­buj sil­niej­szej prze­chwałki.

Poki­wała głową i zro­biła dłońmi ten sam gest, zanim znów się ode­zwała.

Potwora prze­pę­dzi­łam

z Kur­hanu Ksią­żę­cego

Pie­śniarką jam jest

i pieśń śpie­wam potęż­nie.

Zmarsz­czy­łem czoło, a wtedy oboje się cof­nęli.

– Ani drgnął – szep­nął mło­dzik. – To źle, prawda, Sefa­wynn?

– Nie wiem. – Zało­żyła ręce na piersi. – Ni­gdy wcze­śniej nie uwal­nia­łam aelva. – Postu­kała pal­cem wska­zu­ją­cym o rękę. – Spro­wadź ojczulka, ale zrób to po cichu, żeby goście cię nie usły­szeli.

Chło­pak poki­wał głową, po czym się zawa­hał.

– Nic mi nie będzie. – Kobieta nawet na niego nie spoj­rzała. – Odwró­ce­nie uczy­niło go bez­sil­nym.

– Ale on powie­dział…

– Pozwól, że spy­tam ponow­nie, Wyrmie. Zosta­łeś zje­dzony?

Spoj­rzał w dół, jakby musiał to spraw­dzić.

– Gdyby moce aelva nie zostały zwią­zane, nie sta­li­by­śmy tutaj – mówiła dalej kobieta. – Albo by nad nami zapa­no­wał, albo byli­by­śmy kału­żami ludz­kiego soku wsią­ka­ją­cymi w pod­łogę. Idź po ojczulka. Nic mi nie będzie.

Chło­pak ski­nął głową i wybiegł za drzwi. Uzna­łem, że jest jesz­cze młod­szy, niż sądzi­łem. Może po pro­stu był duży jak na swój wiek.

– Mogła­byś cho­ciaż odwró­cić mnie nor­mal­nie? – powie­dzia­łem do kobiety. – Zaczyna mi się krę­cić w gło­wie.

Wpa­trzyła się we mnie, ale nie odpo­wie­działa.

– No tak… Cią­gle nazy­wasz mnie… ilvem? Nie jestem do końca pewien, co to jest. Może byś tak mnie oświe­ciła?

Żad­nej odpo­wie­dzi.

– Ten młody gość to twój brat? A ty jesteś córką pana?

Musieli nimi być – zarówno ona, jak i chło­piec mieli lep­sze ubra­nia niż reszta miesz­kań­ców mia­steczka. Ale dla­czego nazwała pana „ojczul­kiem”?

A ona nic nie mówiła.

– Widzia­łaś, jak broń chłopca odbija się od mojej ręki – zauwa­ży­łem. – Ostrze­gam cię. Jestem potężny i zaczy­nam się dener­wo­wać.

Oczy miała jak stal, a twarz cał­ko­wi­cie pozba­wioną wyrazu. Zero gwiaz­dek. Wolał­bym raczej roz­ma­wiać z tru­pem. Przy­naj­mniej nie pio­ru­no­wałby mnie przez cały czas wzro­kiem. I pew­nie uważ­niej słu­chał.

Sku­pi­łem uwagę na swo­ich wzmoc­nie­niach. Rzecz jasna, mia­łem ulep­szone przed­ra­miona. Nazy­wano to… pły­tami. Tak jest. Mia­łem siatkę z mikro­fi­la­men­tów pod skórą, wspo­ma­ganą przez nano­boty i wzmoc­nie­nia kości. Zasad­ni­czo prze­cię­cie mojego ciała wyma­ga­łoby lasera mocy prze­my­sło­wej albo broni klasy woj­sko­wej – dopóki dzia­łały nano­boty. Inna wzmoc­niona osoba mogłaby po jakimś cza­sie pozba­wić mnie przy­tom­no­ści swo­imi cio­sami, ale dla bandy śre­dnio­wiecz­nych chło­pów był­bym nie­ty­kalny.

Kiedy o tym myśla­łem, odru­chowo przy­wo­ła­łem nakładkę wizu­alną. Wyli­czała moje wzmoc­nie­nia i ich sta­tus. Cho­lera jasna! Mia­łem płyty od czub­ków pal­ców aż po barki i na ple­cach. Kolejny zestaw przy­kry­wał moje nogi, od ud po stopy. Oba zestawy umoż­li­wiały rów­nież redy­stry­bu­cję siły i zapew­niały mi pewną prze­wagę, zwłasz­cza jeśli cho­dziło o chwy­ta­nie.

To były nie­zwy­kle dro­gie wzmoc­nie­nia. Naj­czę­ściej zaczy­nało się od płyt w kilku czę­ściach ciała, a póź­niej prze­cho­dziło do kolej­nych. Więk­szość ludzi zaczy­nała od głowy i piersi. To miało naj­wię­cej sensu.

Jed­nakże mój wyle­czony przez nano­boty wstrząs mózgu suge­ro­wał, że tego nie zro­bi­łem. Zmarsz­czy­łem czoło, wpa­tru­jąc się w menu. Mia­łem płyty w czaszce i piersi – lecz zostały okre­ślone jako „nie­dzia­ła­jące”. Co, do dia­bła?

Mia­łem nie­ja­sne wra­że­nie, że nie zapła­ci­łem za wzmoc­nie­nia, że utrzy­my­wa­łem się z pracy wła­snych rąk i nie mia­łem tyle pie­nię­dzy. Czyli może… kto­kol­wiek kupił moje wzmoc­nie­nia, nie dokoń­czył insta­la­cji płyt w gło­wie i piersi? Ale dla­czego płyty w rękach, nogach i na ple­cach dzia­łały?

Pamięć nic mi nie pod­po­wia­dała, więc spró­bo­wa­łem się roz­wią­zać. Nie­stety, węzły były porządne, a moje wzmoc­nione ści­ska­nie na zdało się na nic, jeśli nie mogłem dosię­gnąć sznura. Żaden z mię­śni mojej klatki pier­sio­wej nie wyda­wał się wzmoc­niony, bo kiedy napią­łem je na próbę, nie udało mi się wyrwać ani nic takiego. Ale pew­nie wyglą­da­łem śmiesz­nie.

W końcu drzwi się otwo­rzyły i lampki oliwne na stole zami­go­tały, kiedy do środka weszły dwie osoby. Jedną był chło­pak, któ­rego widzia­łem wcze­śniej. Wyrm, tak go nazy­wała? Dru­gim Poma­rań­czowa-pele­ryna. Umię­śniony i wysoki na co naj­mniej sześć stóp i cztery cale, góro­wał nad kobietą. Brodę miał posi­wiałą, podob­nie jak włosy, i oce­nia­łem, że może być po czter­dzie­stce. Ale niech to, wyglą­dał, jakby mógł się wdać w poje­dy­nek bok­ser­ski z gła­zem i wygrać.

Czy ludzie w prze­szło­ści nie byli przy­pad­kiem dużo niżsi niż współ­cze­śnie, czy coś?

– Będę szczera, ojczulku – powie­działa młoda kobieta… Jak ona miała na imię? – Nie mam poję­cia, co zro­bić z tym tutaj.

– Czym on jest? – Pan wpa­try­wał się zmru­żo­nymi oczami w moje dżinsy, teraz dosko­nale widoczne, bo dół tuniki opadł i zebrał się wokół pasa.

– Nie duchem ziemi, bo wszy­scy go widzimy – odparła. – Ale popatrz. Jest gładko ogo­lony jak kobieta, z obcię­tymi wło­sami, kobie­cymi dłońmi…

– Ej! – wtrą­ci­łem.

– …nie­szcze­gól­nie musku­lar­nej budowy ciała…

– Wśród moich roda­ków jestem uwa­żany za cał­kiem wyspor­to­wa­nego.

– …a do tego blada skóra i deli­katne rysy twa­rzy – dokoń­czyła. – Zwróć też uwagę na ide­alne zęby i nie­ska­zi­telne paznok­cie. Znam opo­wie­ści, ojczulku. Ten męż­czy­zna dosko­nale pasuje do opisu aelva.

– W takim razie nie jest bogiem. – Pan wyraź­nie się roz­luź­nił.

– Na­dal jest nie­bez­pieczny. Może nawet bar­dziej. Bóg chciałby od nas cze­goś natu­ral­nego. Aelv…

– Zabrał jedną z ofiar, ojczulku – wtrą­cił mło­dzik. – Inkan­ta­cję. Nie obcho­dziły go poży­wie­nie ani napi­tek.

– Słowo pisane. – Pan pod­szedł bli­żej. – Spro­wa­dzi­łeś je do naszej kra­iny, aelvie, czy to jego poja­wie­nie się cię przy­cią­gnęło? Jak możemy cię uła­go­dzić i uwol­nić?

– Ode­tnij­cie mnie i prze­pro­ście za to, jak mnie potrak­to­wa­li­ście – powie­dzia­łem naj­groź­niej­szym gło­sem, na jaki mnie było stać.

Pan się uśmiech­nął. Spo­dzie­wa­łem się zoba­czyć paskudne, zepsute zęby. I tu rów­nież się pomy­li­łem, bo wyda­wało się, że ma wszyst­kie zęby – a choć nie były ide­al­nie białe, nie wyglą­dały też na zepsute. Nieco powy­krzy­wiane, ale jak na gościa żyją­cego w cza­sach przed den­ty­stami jego uśmiech nie wyglą­dał naj­go­rzej. (Dwie i pół gwiazdki. Apa­rat nie wykona nie­pra­wi­dło­wej ope­ra­cji).

– Odciąć cię? – powtó­rzył pan. – Myślisz, że ni­gdy wcze­śniej nie sły­sza­łem bal­lady, aelvie?

– Warto było spró­bo­wać. No dobrze. Potrze­buję jagody, która ni­gdy nie widziała słońca, dwóch kamieni wygła­dzo­nych przez żabę i liścia psianki. W zamian pozo­sta­wię waszą malow­ni­czą wio­skę z bło­go­sła­wień­stwem i powrócę do swo­jego ludu.

Pan posłał spoj­rze­nie kobie­cie, która wzru­szyła ramio­nami.

– Ja… zoba­czę, co da się zro­bić – powie­dział mi pan.

– Albo mógł­byś powie­dzieć tym dwóm męż­czy­znom, któ­rzy mnie szu­kają, że tu jestem? A póź­niej oddać mnie w ich ręce…?

– Ha! Jesteś bar­dzo prze­bie­gły! Ale ponie­waż nie jesteś rudo­włosy ani nie masz cudzo­ziem­skich rysów, wąt­pię, żeby szu­kali cie­bie.

Chwi­leczkę.

Ci ludzie nie szu­kali mnie?

Pan odwró­cił się do kobiety.

– Muszę wró­cić do posłań­ców earla, zanim uznają moją nie­obec­ność za dziwną. Mają w sobie coś oso­bli­wego, podob­nie jak cały ten dzień. Zosta­niesz tutaj czy dołą­czysz do mnie?

– Zostanę. Weź mojego brata, przy­ślij go z wie­ściami, jeśli wyda­rzy się jesz­cze coś nie­zwy­kłego.

Poma­rań­czowa-pele­ryna ski­nął jej głową i wyszedł, a chło­pak powlókł się za nim. Zacie­ka­wiła mnie jego inte­rak­cja z kobietą. Nie kła­niała się ani nie szu­rała nogami tak bar­dzo, jak się spo­dzie­wa­łem. Wła­ści­wie ani razu nie usły­sza­łem słowa „panie”.

Naprawdę powi­nie­nem zapo­mnieć o wszyst­kim, co wie­dzia­łem o prze­szło­ści – lub tak mi się wyda­wało.

Kobieta wciąż mnie obser­wo­wała. Cudow­nie. Czy to miała być kolejna „roz­mowa” ze ścianą?

– Posłu­chaj… – ode­zwa­łem się. – Czy możemy…

– Daj sobie spo­kój z kłam­stwami, nie­zna­jomy – prze­rwała mi. – Wiem, kim naprawdę jesteś.

Rozdział piąty

Naprawdę? – spy­ta­łem.

– To dobra wio­ska, z sil­nym i pra­co­wi­tym the­gnem. A jed­nak nie mają dużo. Dla­czego ze wszyst­kich ziem wybra­łeś wła­śnie tę jako cel swo­jego oszu­stwa?

Oszu­stwa?

– Oliwa i sza­blon, żeby stwo­rzyć wypa­loną syl­wetkę, co, muszę przy­znać, jest pomy­słowe – mówiła dalej. – Roz­rzu­cone kartki z tek­stem to nic nowego, choć jestem wstrzą­śnięta, że byłeś dość bez­czelny, żeby wziąć jedną z ofiary. Ale żąda­nia, jakie posta­wi­łeś the­gnowi? Absur­dalne.

Ach… myślała, że jestem kan­cia­rzem, który zamie­rzał osku­bać miej­sco­wych. To był trafny opis mię­dzy­wy­mia­ro­wego tury­sty.

– Następ­nym razem krzyw się, sły­sząc moje prze­chwałki – dodała. – To nie­wia­ry­godne, że tyle pracy wło­ży­łeś w przy­go­to­wa­nie swo­jego oszu­stwa, ale tak mało wiesz. Wyglą­dasz zupeł­nie jak aelv, nawet ogo­li­łeś brodę, ale nie umia­łeś odro­binę pouda­wać? Jak możesz być jed­no­cze­śnie tak nie­kom­pe­tentny i tak wprawny?

Uda­waj, że ma rację, pod­po­wia­dał mi instynkt. Możesz to wyko­rzy­stać.

– Ten cios w głowę – powie­dzia­łem. – Musia­łaś zamach­nąć się tak mocno? Kiedy się obu­dzi­łem, led­wie pamię­ta­łem, co jadłem na śnia­da­nie, nie wspo­mi­na­jąc już o moim pla­nie.

Chrząk­nęła, wciąż z rękami zało­żo­nymi na pier­siach, a jej złote loki koły­sały się, kiedy pokrę­ciła głową.

– Nie możesz być sam. Ci posłańcy mówią z twoim akcen­tem.

– Tak. Powie­dzie­liby two­jemu ojcu, jak spra­wić, żebym prze­stał was nawie­dzać. Póź­niej ja poja­wił­bym się w nocy i go prze­stra­szył, żeby go do tego zachę­cić.

– Dla­czego myślisz, że Eal­stan jest moim ojcem?

– Nazwa­łaś go…

– Ojczu­lek? Thegn? Pan na miej­sco­wych wło­ściach? – Spo­chmur­niała jesz­cze bar­dziej. – Wypo­wia­dasz słowa, ale ich nie rozu­miesz. Mój brat i ja jedy­nie prze­mie­rza­li­śmy te tereny. Zosta­li­śmy spro­wa­dzeni z powro­tem, bo potrze­bo­wali scopa.

– Och. No… cios w głowę…

Wes­tchnęła.

– Dla­czego Sten­ford? Wel­l­bury jest nie­da­leko, a oni mają znacz­nie wię­cej zaso­bów.

– Tam mnie znają. Posłu­chaj. Nie potrze­bu­jemy dużo. Odro­binę, byśmy mogli wyru­szyć w drogę. Chcie­li­śmy prze­stra­szyć waszego pana wido­kiem ilva, żeby zapła­cił nam za odej­ście. – Wzru­szy­łem ramio­nami, do góry nogami. – Tak w ogóle moi przy­ja­ciele nie będą szczę­śliwi, że zosta­łem zła­pany.

Zamknęła oczy i roz­ma­so­wała czoło kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym.

– Dla­czego opi­sali cię ina­czej?

– Mia­łem się prze­brać. Żeby wyglą­dać bar­dziej egzo­tycz­nie. Posłu­chaj, mamy łatwe wyj­ście. Wypo­wiesz jesz­cze jedną prze­chwałkę albo dwie przed obli­czem pana. Ja się będę zacho­wy­wał, jak mi każesz. Potem oddasz mnie w ręce przy­ja­ciół i niczego nie zażą­damy. Wszy­scy odejdą zado­wo­leni.

– Hm.

– Co?

– To nie jest nie­roz­sądna prośba.

– Obie­cuję, chcia­łem tylko zjeść coś cie­płego. Byli­śmy w dro­dze do więk­szych zysków gdzie indziej i skoń­czyły nam się zapasy.

Poki­wała głową, jakby spo­dzie­wała się cze­goś podob­nego.

Do dia­bła. Ja… ja two­rzy­łem mało pochlebny obraz tego, kim byłem. Skra­da­nie się. Wzmoc­nie­nia bojowe. Prak­tyka w kan­to­wa­niu…

Ale jeśli byłem zło­dzie­jem, dla­czego zro­biło mi się nie­do­brze na samą myśl? Dla­czego moje odru­chy tak się sprze­ci­wiały? Prze­cież gdy­bym to był ja, czuł­bym się dobrze, przy­zna­jąc się do tego.

Tym­cza­sem część mnie wręcz wrzesz­czała. Nie, mówiła. Nie taki jesteś.

– Posłu­chaj – powie­dzia­łem. – Jak ty się wła­ści­wie nazy­wasz?

– Sefa­wynn.

– Racja. Sefa­wynn, widzę, że nie jesteś typem czło­wieka, który chciałby, żeby ktoś został powie­szony tylko dla­tego, że jest głodny. Wybierzmy pro­ste roz­wią­za­nie. Jeśli chcesz, pokażę ci nawet, jak zro­bi­łem tę sztuczkę z ręką.

– Znam twój typ. Aż za dobrze. Wiem, że zabie­rzesz, co tylko wpad­nie ci w ręce. Że w jed­nej chwili zwró­cisz się prze­ciwko mnie. Ale nie pró­buj, jasne? Rozu­miem cię lepiej, niż ci się wydaje.

– Pew­nie, w porządku. Po tym wszyst­kim będę się trzy­mał z dala od tej wio­ski i jej miesz­kań­ców… masz moje słowo.

– O ile jest cokol­wiek warte.

Znów wzru­szy­łem ramio­nami.

– Albo tak zro­bisz, albo spró­bu­jesz prze­ko­nać ojczulka, że jestem kłamcą… a wtedy ja udam prze­ra­ża­ją­cego ilefa i zoba­czymy, kto wygra. Ale w tym sce­na­riu­szu ktoś musi prze­grać.

– Aelv – powie­działa. – Ae-lv. Przy­naj­mniej wyma­wiaj to popraw­nie.

– Ailev – spró­bo­wa­łem.

– Bli­żej.

Pode­szła do mnie i wycią­gnęła z kie­szeni nóż.

Ej, ona miała kie­szeń w sukience. To zabawne, że spo­tka­łem kogoś żyją­cego w śre­dnio­wie­czu, kto je miał, pod­czas gdy Jen cią­gle narze­kała, że bra­kuje jej kie­szeni w sukien­kach.

Chwi­leczkę. Kim była Jen?

Sefa­wynn napięła się, kiedy roz­cięła sznur na moich rękach, przy­go­to­wu­jąc się do walki. Powoli unio­słem dło­nie przed sobą i roz­ma­so­wa­łem nad­garstki, bar­dzo się sta­ra­jąc, żeby wyglą­dać przy tym nie­groź­nie.

– Dzięki – powie­dzia­łem.

– Przy­go­tuj się. – I roz­wią­zała sznur krę­pu­jący moje nogi.

Zapar­łem się rękami o zie­mię, po czym pod­cią­gną­łem nogi, prze­to­czy­łem się i pod­nio­słem, jed­no­cze­śnie kop­nia­kiem pozby­wa­jąc się sznu­rów. Widzia­łaś to, pomy­śla­łem. Wyspor­to­wany. Nie pobie­głem w stronę drzwi. Jeśli mia­łem się uwol­nić, moją naj­więk­szą szansą wciąż było tra­fie­nie w ręce tych posłań­ców.

Tyle tylko że oni nie opi­sali mnie. Ale kobieta powie­działa, że mamy podobne akcenty? Do dia­bła, naprawdę potrze­bo­wa­łem wię­cej infor­ma­cji.

– Nie masz przy­pad­kiem gdzieś reszty moich „inkan­ta­cji”? – spy­ta­łem. – Dość trudno je było zdo­być.

– Nie powi­nie­neś bawić się sło­wem pisa­nym. Zwró­cisz na sie­bie uwagę bogów.

– Zary­zy­kuję.

Pokrę­ciła głową nad moją rze­komą głu­potą.

– Szcze­rze mówiąc, nie byłam pewna, co z nimi zro­bić. Spa­le­nie ich z całą pew­no­ścią spro­wa­dzi­łoby gniew Logny, ale samo ich posia­da­nie roz­zło­ści­łoby Wodena. Przy­niosę ci je. A ty musisz zabrać wyrd ze sobą i swoją głu­pią rzy­cią.

Całe mnó­stwo beł­kotu, ale poki­wa­łem z wdzięcz­no­ścią głową. Dzięki tym papie­rom mia­łem szansę dowie­dzieć się cze­goś o tym miej­scu. Jeśli cho­dziło o moją zna­jo­mość śre­dnio­wie­cza, byłem jak dziecko. Jen by mnie wyśmiała…

Och.

Jen nie żyła.

Rozdział szósty

To było dziwne, nagłe poczu­cie straty i ból z powodu osoby, któ­rej twa­rzy nie umia­łem sobie przy­po­mnieć. Ale było tam, jak węzeł – nie, nagle sły­szalny wrzask – w moim wnę­trzu.

Ból wyda­wał się świeży i prze­ni­kliwy, jak siniec, zanim stał się fio­le­towy. Stra­ci­łem Jen. Jakimś spo­so­bem ją stra­ci­łem.

Zato­czy­łem się i opar­łem jedną ręką o pobli­ski drew­niany słup. Drugą unio­słem do głowy. Jen. Cho­lera jasna… to było jej marze­nie. To miej­sce było tym, co po niej zostało.

„Czyż to nie jest nie­wia­ry­godne?” – usły­sza­łem jej głos w umy­śle. – „Całe poko­le­nia ludzi żyły przez tysiące lat, ale wszy­scy są tacy sami jak my. Tele­por­tuj kogoś ze sta­ro­żyt­nego Egiptu do współ­cze­sno­ści, a będzie nie­odróż­nialny. Takie same namięt­no­ści. Taki sam spryt. Takie same uprze­dze­nia, nawet jeśli doty­czą cze­goś innego.

Zoba­czysz. Pew­nego dnia, kiedy będziemy mogli sobie na to pozwo­lić, zoba­czysz…”.

W tej chwili nie pamię­ta­łem wiele wię­cej poza tym. Tylko kilka słów, głos. I ból. Zbyt oso­bi­sty, by żar­to­wać sobie na ten temat. Zbyt praw­dziwy, by nale­żał do mnie.

Sefa­wynn pode­szła bli­żej i przy­glą­dała mi się podejrz­li­wie. Jasne, to wyglą­dało na kla­syczny numer z uda­waną sła­bo­ścią i pew­nie nie­po­ko­iła się, że spró­buję się­gnąć po jej nóż. Ja jed­nak zmu­si­łem się do bla­dego uśmie­chu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki