Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
Eloise ma czterech braci, więc powinna rozumieć mężczyzn lepiej niż większość kobiet – i może musiała przeżyć całe dwadzieścia osiem lat, by dojść do wniosku, że mężczyźni, szczerze mówiąc, to dziwadła…
Sir Phillip Crane wiedział, że Eloise Bridgerton jest starą panną, oświadczył się więc, przekonany, że jest nieładna i niewymagająca, za to zdesperowana, by wyjść za mąż. Tylko że… tak wcale nie było. Piękna kobieta, która stanęła na jego progu, z pewnością nie była cicha, a kiedy na moment zamknęła usta, on chciał tylko ją całować…
Eloise Bridgerton nie może wyjść za mężczyznę, którego w życiu na oczy nie widziała. Kiedy jednak zaczęła myśleć, zastanawiać się, zanim się zorientowała, siedziała w wynajętym powozie, w środku nocy, jadąc na spotkanie człowieka, który, jak miała nadzieję, okaże się idealnym kandydatem. Tylko że … on nim nie był. Wymarzony mąż nie miewałby takich nastrojów i niewyszukanych manier, a Phillip, chociaż z pewnością przystojny, był potężny, szorstki i nieokrzesany, całkowicie niepodobny do londyńskich dżentelmenów wcześniej starających się o jej rękę. Ale kiedy się uśmiechnął, kiedy ją pocałował, cały świat po prostu zniknął, a ona nie mogła się oprzeć myśli, że może jednak ten niedoskonały mężczyzna okaże się jej ideałem…
„Po przeczytaniu tego błyskotliwego romansu łatwo zrozumieć, dlaczego każda z poprzednich powieści cyklu opisującego losy rodzeństwa Bridgertonów trafiała na listy ulubionych książek roku. Julia Quinn potrafi doskonale snuć opowieści, pisze z werwą i pewnością siebie, tworząc niezapomniane postaci. Wykreowała rodzinę tak sympatyczną i barwną, że aż mamy ochotę wejść do opowieści i poznać ich wszystkich osobiście”.
„Publishers Weekly”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 354
Luty 1823
Gloucestershire, Anglia
Co za ironia losu, że stało się to w taki pogodny dzień.
W pierwszy słoneczny dzień po… ilu? Po sześciu tygodniach śniegu i deszczu, które na zmianę padały z zasnutego chmurami nieba. Nawet Phillip Crane, zwykle obojętny na kaprysy pogody, czuł się raźniej, uśmiechał szerzej. Musiał wyjść z domu. Nie mógł wytrzymać w murach, kiedy na dworze świeciło słońce.
Zwłaszcza w środku szarej zimy.
Jeszcze teraz, miesiąc po tamtym wydarzeniu, nie potrafił uwierzyć, że niczego nie przewidział. Czyżby był ślepy? Przecież mieszkał z Mariną od dnia ślubu. Miał osiem długich lat, żeby ją dobrze poznać. Powinien się spodziewać i, po prawdzie…
Spodziewał się, ale wolał udawać, że wszystko jest w porządku. Oszukiwał samego siebie, łudził się, że jeśli nie będzie o tym myślał, nic złego się nie stanie.
Ale się stało. I to w piękny, słoneczny dzień. Bóg miał osobliwe poczucie humoru.
Phillip spojrzał na szklaneczkę, którą trzymał w ręce, i ze zdziwieniem stwierdził, że jest pusta. Nawet nie pamiętał, kiedy wypił całą whisky. Nie czuł się pijany, w każdym razie bardzo pijany. A szkoda.
Wyjrzał przez okno i zobaczył, że słońce chyli się ku zachodowi. Tamten dzień też był pogodny. Zapewne stąd się wzięła jego melancholia. Przynajmniej taką miał nadzieję. Musiał jakoś sobie wytłumaczyć to ogromne znużenie życiem, które raptem go ogarnęło.
Smutek go przerażał.
Bardziej niż pożar, bardziej niż wojna, bardziej niż samo piekło. Na myśl o tym, że pogrąży się w rozpaczy, że stanie się taki jak ona…
Marina była melancholiczką. Przez całe ich wspólne życie nie umiała otrząsnąć się z przygnębienia. Nie pamiętał jej śmiechu. Prawdę mówiąc, nie był pewien, czy w ogóle go słyszał.
W tamten słoneczny dzień…
Zacisnął powieki. Nie wiedział jednak, czy w ten sposób chce przywołać wspomnienie, czy je odpędzić.
To był słoneczny dzień i…
— Człowiek myślał, że już nigdy nie poczuje na skórze tego miłego ciepła, prawda, sir Phillipie?
Crane wystawił twarz do słońca i zamknął oczy z rozkoszy.
— Cudownie — mruknął. — Szkoda tylko, że jest tak cholernie zimno.
Miles Carter, jego sekretarz, zaśmiał się i powiedział:
— Bywało gorzej. W tym roku jezioro nie zamarzło całe, tylko w kilku miejscach.
Phillip niechętnie otworzył oczy.
— Ale to jeszcze nie wiosna.
— Marzy się panu wiosna? Chyba zapomniał pan spojrzeć w kalendarz.
Crane zerknął na niego z ukosa.
— Płacę ci za te impertynencje?
— Owszem, i to nieźle — odparł sekretarz.
Phillip skwitował jego słowa uśmiechem i przystanął, żeby jeszcze przez chwilę nacieszyć się słońcem.
— Myślałem, że nie przeszkadzają panu słoty — rzucił Miles, kiedy ruszyli dalej.
— Bo nie przeszkadzają — powiedział Phillip, maszerując lekkim krokiem urodzonego sportowca. — Ale to, że nie mam nic przeciwko zachmurzonemu niebu, nie oznacza, że nie wolę słońca. — Po chwili milczenia dodał: — Niech pani Millsby weźmie dzieci na spacer. Oczywiście nie obejdzie się bez ciepłych płaszczy, czapek i rękawiczek, ale przynajmniej złapią trochę słońca. Za długo siedziały w domu.
— Jak my wszyscy — zauważył Miles.
Phillip się roześmiał.
— Istotnie.
Z wahaniem zerknął na oranżerię. Powinien zająć się korespondencją, ale miał również nasiona do posortowania. Po chwili namysłu doszedł do wniosku, że interesy mogą poczekać godzinę.
— Idź i odszukaj panią Millsby — wydał polecenie Milesowi. — Nasze sprawy omówimy później. Wiem, że nie lubisz oranżerii.
— Tak — przyznał sekretarz. — Ale o tej porze roku jest tam przyjemnie ciepło.
Phillip uniósł brew i wskazał głową na Romney Hall.
— Sugerujesz, że w mojej rodowej siedzibie hulają przeciągi?
— Jak we wszystkich rodowych siedzibach — zauważył Miles.
— To prawda — zgodził się Crane z uśmiechem.
Lubił Milesa Cartera. Zatrudnił go przed sześcioma miesiącami, żeby pomógł mu w robocie papierkowej i zarządzaniu majątkiem. Młodzieniec okazał się zdolny i pracowity. Poza tym jego nieco kostyczne poczucie humoru było mile widziane w domu, gdzie nieczęsto słyszało się śmiech. Służący nie mieli odwagi dowcipkować przy lordzie i lady Crane. A Marina… cóż, nie trzeba dodawać, że Marina nigdy się nie śmiała ani nie żartowała.
Dzieci czasami rozbawiały ojca, ale był to inny rodzaj wesołości, a poza tym Phillip zwykle nie wiedział, o czym z nimi rozmawiać. Starał się, jak mógł, ale zawsze czuł się niezręcznie. W końcu wyganiał je do niani.
Tak było najłatwiej.
— Idź już — powtórzył, odprawiając Milesa z zadaniem, które powinien sam wykonać.
Dzisiaj jeszcze nie widział córki i syna, ale nie chciał zepsuć pięknego dnia karceniem ich, do czego niechybnie by doszło.
Poszuka dzieci, kiedy będą na spacerze z nianią Millsby. Tak, to dobry pomysł. Pokaże im jakąś roślinę, opowie o niej. W ten sposób najlepiej sobie z nimi radził.
Wszedł do oranżerii i zamknął drzwi. Z przyjemnością zaczerpnął wilgotnego powietrza. Studiował botanikę w Cambridge i pewnie wybrałby karierę akademicką, gdyby jego starszy brat nie zginął pod Waterloo. W rezultacie Phillip przejął tytuł i majątek, został właścicielem ziemskim. Z czasem stwierdził, że ta sytuacja ma dobre strony. Przynajmniej mógł we względnym spokoju prowadzić swoje badania.
Pochylił się nad ławą i przyjrzał świeżo zasadzonemu groszkowi. Ostatnio starał się wyhodować dorodniejszą odmianę. Niestety, na razie bez powodzenia. Roślinki nie tylko były małe, ale w dodatku wyraźnie żółkły. Nie takiego efektu się spodziewał.
Zmarszczył brwi, ale po chwili się uśmiechnął i ruszył w głąb oranżerii. Nie przejmował się zbytnio, kiedy jego eksperymenty nie przynosiły oczekiwanych wyników. Uważał, że potrzeba wcale nie jest matką wynalazków.
Według niego wszystko było kwestią przypadku. Żaden naukowiec oczywiście by tego nie przyznał, ale wielkich odkryć najczęściej dokonywano w trakcie rozwiązywania całkiem innego problemu.
Phillip zaśmiał się cicho. Mniejsza o zwiędły groszek. Trzeba brać się do pracy. Pochylił się nad kolekcją nasion, rozłożył je, żeby wybrać najlepsze. Potrzebował tylko jednego…
Nagle jakiś ruch przyciągnął jego uwagę. Błysk czerwieni za świeżo umytymi oknami.
Phillip podniósł wzrok. Uśmiechnął się do siebie i potrząsnął głową. To chyba Marina. Czerwień była jej ulubionym kolorem. Dziwne. Każdy, kto spędził z nią choć trochę czasu, doszedłby do przekonania, że lady Crane woli ciemniejsze, wręcz ponure kolory.
Phillip zobaczył, że żona idzie w stronę lasu, i wrócił do pracy. Nieczęsto się zdarzało, żeby Marina wychodziła z domu. Ostatnio rzadko opuszczała nawet swój buduar. Dobrze, że zdecydowała się na spacer. Oczywiście nie oczekiwał cudu, ale może słońce poprawi jej nastrój, a pogodny, ciepły dzień sprawi, że na jej twarzy zagości chociaż cień uśmiechu.
Na pewno dzieci by na tym skorzystały. Niemal co wieczór odwiedzały matkę w pokoju, ale to im nie wystarczało.
Phillip doskonale wiedział, że nie jest w stanie jej zastąpić.
Westchnął, dręczony wyrzutami sumienia. Zdawał sobie sprawę, że nie jest takim rodzicem, jakiego potrzebują jego dzieci. Próbował sobie tłumaczyć, że robi, co może, i przynajmniej jeden cel udaje mu się osiągnąć: nie postępuje jak jego własny ojciec.
Rozumiał jednak, że to za mało.
Zdecydowanym ruchem odsunął się od ławy. Nasiona mogły poczekać. To on powinien zabrać dzieci na spacer, a nie niania, która nie odróżniała drzewa liściastego od iglastego, róży od stokrotki…
Spojrzał za okno i przypomniał sobie, że to dopiero luty. O tej porze roku pani Millsby raczej nie natknie się na żadne kwiaty, ale tak czy inaczej to on powinien być teraz z dziećmi. Akurat od tego obowiązku nie musiał się wymigiwać, bo nieźle sobie z nim radził.
Wyszedł z oranżerii i ruszył w stronę Romney Hall. Byłoby dobrze, gdyby dzieci zobaczyły się z matką, pomyślał. Tęskniły za jej towarzystwem, nawet jeśli tylko głaskała je po głowach. Tak, skorzystają z okazji i zamiast pogłębiać wiedzę przyrodniczą, razem poszukają Mariny.
W połowie drogi zatrzymał się raptownie. Doświadczenie nauczyło go ostrożności. Jego żona wprawdzie odważyła się pójść na przechadzkę, ale to nie oznaczało, że czuje się dobrze. Nie lubił, kiedy dzieci widziały ją w chwilach największego przygnębienia.
Zawrócił i pomaszerował w stronę zagajnika, w którym niedawno zniknęła Marina. Szedł tak szybko, że wkrótce powinien dogonić żonę i ocenić jej nastrój. Zdąży dotrzeć do domu, zanim dzieci wyjdą z nianią na spacer.
W lesie bez trudu odnalazł ślady zostawione na wilgotnej ziemi przez grube buty Mariny. Prowadziły w dół łagodnego zbocza i dalej na trawiastą polanę.
— Cholera! — zaklął cicho Crane. Jego głos zagłuszył wiatr.
Na trawie ślady się urywały. Phillip osłonił oczy od słońca, wypatrując plamy czerwieni.
Nie zobaczył jej ani przy opuszczonej chacie, ani na swoim eksperymentalnym polu zboża, ani przy dużym głazie, na który wspinał się w dzieciństwie. Skierował wzrok ku północy i zmrużył oczy. Wreszcie ją wypatrzył. Kierowała się w stronę jeziora.
Jezioro!
Zamarł, patrząc, jak jego żona idzie ku brzegowi. Nie był w stanie wydobyć z siebie głosu ani się ruszyć. Marina nigdy nie pływała. Nawet nie wiedział, czy potrafi. W ciągu ośmiu lat małżeństwa ani razu nie widział, żeby udała się nad jezioro znajdujące się na terenie ich posiadłości. Teraz nie mógł uwierzyć własnym oczom. Bezwiednie ruszył w jej stronę. Gdy Marina weszła na płyciznę, przyspieszył kroku. Nadal był za daleko, żeby coś zrobić. Mógł jedynie ją zawołać.
Niezależnie od tego, czy go usłyszała, nadal powoli i nieprzerwanie kierowała się ku głębokiej wodzie.
— Marina! — wrzasnął Phillip, puszczając się biegiem. Miał jeszcze sporą odległość do pokonania. — Marina!
Jego żona dotarła do miejsca, gdzie dno raptownie opadało, i zniknęła pod wodą. Czerwony płaszcz przez chwilę unosił się na metalicznie szarej powierzchni, a następnie powoli zatonął.
Phillip znowu wykrzyknął jej imię, choć nie mogła go usłyszeć. Potknął się i zjechał po zboczu schodzącym do jeziora. Na szczęście zachował dość przytomności umysłu, żeby zrzucić płaszcz i buty, nim wskoczył do lodowatej wody. Marina przebywała w niej zaledwie od minuty, za krótko, żeby utonąć, ale każda następna sekunda przybliżała ją do śmierci.
Phillip pływał w tym jeziorze niezliczoną ilość razy i dokładnie wiedział, gdzie zaczyna się głębia. Szybko dotarł do tego miejsca, choć ciążyło mu mokre ubranie.
Musiał ją znaleźć.
Zanim będzie za późno.
Zanurkował i rozejrzał się, próbując przebić wzrokiem gęstą, wirującą chmurę, utworzoną przez piasek i muł, które podniosły się z dna. Trudno było przez nią coś dojrzeć.
Na szczęście Marinę uratowało zamiłowanie do jaskrawych kolorów. Phillip dostrzegł czerwony płaszcz unoszący się na wodzie niczym latawiec. Żona nie walczyła z nim, kiedy ją wyciągał. Straciła przytomność i bezwładnie spoczywała w jego ramionach.
Gdy wychynęli na powierzchnię, Phillip gwałtownie zaczerpnął haust powietrza. Przez chwilę oddychał głęboko, posłuszny instynktowi, który nakazywał mu ratować najpierw siebie. Następnie popłynął do brzegu, uważając, żeby trzymać twarz Mariny nad wodą, choć wyglądała jak martwa.
W końcu dotarł na brzeg i wyniósł żonę na wąski skrawek kamienistej plaży, który oddzielał wodę od trawy. Przystawił ucho do ust Mariny, ale nie usłyszał oddechu.
Nie wiedział, jak ratować topielca, zrobił więc to, co wydawało mu się najbardziej rozsądne. Przełożył nieprzytomną przez kolana, twarzą do dołu, i zacząć klepać ją po plecach. Z początku jego wysiłki nie przynosiły żadnych efektów, ale po kolejnym, silniejszym uderzeniu Marina zakaszlała, a z jej ust buchnął strumień wody.
Phillip odwrócił ją szybko.
— Marino? — Lekko poklepał ją po twarzy. — Marino?
Znowu zaczęła gwałtownie kaszleć, a potem łapać powietrze. Płuca domagały się życiodajnego tlenu, choć dusza pragnęła czegoś innego.
— Dzięki Bogu — wyszeptał Phillip głosem drżącym z ulgi.
Nigdy tak naprawdę jej nie kochał, ale była jego żoną, matką jego dzieci. I dobrym człowiekiem, mimo że od lat przebywała we własnym świecie smutku i rozpaczy. Nie chciał jej śmierci.
Zamrugała i otworzyła oczy. Wzrok miała nieprzytomny. Gdy w końcu uświadomiła sobie, gdzie jest, wyszeptała:
— Nie.
— Musimy wracać do domu — powiedział Phillip burkliwie, zaskoczony własnym gniewem.
Jak mogła odrzucić jego poświęcenie? Chciała zrezygnować z życia tylko dlatego, że była smutna? Własne przygnębienie liczyło się bardziej od córki i syna? Zły nastrój znaczył więcej niż to, że dzieci potrzebowały matki?
— Zabieram cię do domu — rzucił zdecydowanym tonem, niezbyt łagodnie biorąc ją na ręce.
Wyraźnie dochodziła do siebie. Nie było potrzeby traktować jej jak delikatnego kwiatu.
— Nie! — wyszlochała. — Proszę, nie. Nie chcę… nie chcę…
Phillip bez słowa zaczął wspinać się po zboczu, nie zważając na zimny wiatr, który zmieniał jego przemoczone ubranie w lód. Nie zwracał również uwagi na kamienie raniące jego bose stopy.
— Nie mogę — szepnęła Marina resztką sił.
Niosąc ją do domu, Phillip rozmyślał o tym, jak trafne są te słowa. „Nie mogę”. W pewnym sensie podsumowywały całe jej życie.
*
Pod wieczór stało się jasne, że gorączka może zrobić to, czego nie zdążyło dokonać jezioro.
Zaniósłszy Marinę do domu, Phillip z pomocą ochmistrzyni zdjął z niej przemoczone ubranie i otulił puchową kołdrą, należącą do posagu, który wniosła przed ośmioma laty.
— Co się stało? — wykrzyknęła pani Hurley, kiedy stanął w progu.
Nie chciał korzystać z głównego wejścia, gdzie mogły zobaczyć ich dzieci. Poza tym drzwi kuchenne znajdowały się bliżej o dobre dwadzieścia metrów od frontowych.
— Wpadła do jeziora — wyjaśnił krótko.
Ochmistrzyni posłała mu spojrzenie, które wyrażało współczucie i jednocześnie powątpiewanie. Domyśliła się prawdy. Pracowała u Crane’ów od czasu ich ślubu. Znała nastroje swojej pani.
Kiedy położyli Marinę do łóżka, wypędziła go z pokoju.
Nalegała też, żeby się przebrał, zanim nabawi się śmiertelnego zapalenia płuc. Phillip szybko jednak wrócił do sypialni żony. Dręczony wyrzutami sumienia uznał, że tam jest jego miejsce. Miejsce, którego unikał w ostatnich latach. Samo przebywanie w towarzystwie Mariny było przygnębiające. Trudne.
Teraz jednak nie zamierzał uchylać się od obowiązków, więc siedział przy jej łóżku przez cały dzień i pół nocy. Wycierał jej czoło, kiedy zaczynała się pocić i majaczyć, próbował karmić ciepłym bulionem, gdy leżała spokojnie.
Powtarzał jej, żeby walczyła, choć wiedział, że jego słowa niewiele pomogą.
Trzy dni później umarła.
Tego właśnie chciała, ale stanowiło to niewielkie pocieszenie, kiedy Phillip próbował wyjaśnić siedmioletnim bliźniętom, że już nigdy nie zobaczą matki. Siedział w ich pokoju na krzesełku, na którym ledwo się mieścił. Niemal zgięty wpół, zmuszał się do patrzenia im w oczy.
— Przykro mi — wykrztusił na koniec.
Bardzo kochał dzieci, ale nie potrafił być dla nich ojcem. Jak, do diabła, miał wziąć na siebie jeszcze rolę matki?
— To nie twoja wina — odezwał się Oliver, patrząc na niego z powagą. — Mama sama wpadła do jeziora, prawda? Nie wepchnąłeś jej.
Phillip nie wiedział, co odpowiedzieć, więc tylko skinął głową.
— Jest teraz szczęśliwa? — zapytała cicho Amanda.
— Tak myślę — odparł Phillip. — Teraz patrzy na was z nieba, więc musi być szczęśliwa.
Bliźnięta przez jakiś czas zastanawiały się nad jego słowami.
— Mam nadzieję, że jest szczęśliwa — powiedział w końcu Oliver głosem pewniejszym niż jego mina. — Może już nie płacze.
Smutek ścisnął serce Phillipa. Nie zdawał sobie sprawy, że dzieci słyszały szlochy matki. Wprawdzie ich pokój znajdował się bezpośrednio nad jej sypialnią, ale zawsze sądził, że już spały, kiedy Marina zaczynała płakać. Amanda pokiwała głową.
— Jeśli jest teraz szczęśliwa, to cieszę się, że odeszła.
— Nie odeszła — poprawił ją brat. — Umarła.
— A właśnie, że odeszła — powtórzyła z uporem dziewczynka.
— Oboje macie rację — rzekł Phillip, żałując, że może im powiedzieć tylko prawdę. — Ale myślę, że jest teraz szczęśliwa.
W pewnym sensie tak było. Tego przecież chciała Marina. Możliwe, że najbardziej ze wszystkiego pragnęła śmierci.
Amanda i Oliver milczeli przez dłuższą chwilę, wpatrując się w podłogę. Siedzieli na łóżku, najwyraźniej dla nich za wysokim. Phillip zmarszczył brwi. Dlaczego nigdy przedtem tego nie zauważył? Nie należałoby sprawić im niższych łóżek? A jeśli w nocy wypadną?
A może są już dostatecznie duzi, by do tego nie doszło? Może nigdy im się to nie przydarzyło?
Chyba rzeczywiście był okropnym ojcem. Powinien wiedzieć takie rzeczy. Może… może. Zamknął oczy i westchnął. Najlepiej będzie, jeśli przestanie się zadręczać i po prostu zacznie bardziej się starać.
— Wyjedziesz? — spytała nagle Amanda, unosząc głowę.
Phillip spojrzał jej w oczy, niebieskie jak u matki.
— Nie! — zapewnił żarliwie, klękając przed córką i biorąc ją za rączki. Wyglądały tak krucho w jego dużych dłoniach. — Nie — powtórzył. — Nie wyjadę. Nigdy nie wyjadę…
*
Phillip spojrzał na szklaneczkę. Znowu pusta, choć napełniał ją już cztery razy. Zabawne, jak szybko znikała whisky.
Nienawidził wspomnień. Sam nie wiedział, co było najgorsze. Nurkowanie w lodowatej wodzie czy chwila, kiedy pani Hurley odwróciła się do niego i powiedziała: „Umarła”. A może smutek na twarzach dzieci, strach w ich oczach?
Podniósł szklaneczkę do ust i wysączył ostatnie krople trunku. Zdecydowanie najgorsza była rozmowa z dziećmi. Zapewnił, że nigdy ich nie opuści, i dotrzymywał słowa, ale sama jego obecność nie wystarczała. Dzieci potrzebowały czegoś więcej. Potrzebowały kogoś, kto umiałby z nimi rozmawiać, przemówić im do rozsądku, nakłonić do grzecznego zachowania. Ojca już miały, więc musiał pomyśleć o znalezieniu im matki. Oczywiście było za wcześnie na powtórny ożenek. Żałoba jeszcze się nie skończyła, ale to nie znaczyło, że nie wolno mu zacząć się rozglądać.
Westchnął, garbiąc się w fotelu. Potrzebował żony. Mniejsza o wygląd i pieniądze. Nie obchodziło go, czy kandydatka potrafi liczyć w pamięci, mówić po francusku i jeździć konno.
Najważniejsze, żeby była zadowolona z życia.
Czy tak wiele wymagał od przyszłej żony? Uśmiechu przynajmniej raz dziennie. Może czasami nawet odrobiny wesołości?
I będzie musiała pokochać jego dzieci. Albo chociaż udawać tak dobrze, żeby nie dostrzegły różnicy.
Czy to za duże oczekiwania?
— Sir Phillipie?
Podniósł wzrok, zły na siebie, że zostawił uchylone drzwi gabinetu. Miles Carter wsadził głowę do pokoju.
— O co chodzi? — burknął Crane.
— List. — Sekretarz podszedł i wręczył mu kopertę. — Z Londynu.
Phillip uniósł brwi na widok kobiecego pisma. Odprawił Cartera skinieniem głowy, sięgnął po nożyk do papieru, przełamał woskową pieczęć. Ze środka wyjął pojedynczą kartkę. Potarł ją między palcami. Drogi papier, wysoka jakość, pomyślał. Autorka najwyraźniej nie musiała oszczędzać na papeterii.
Rozłożył list i przebiegł po nim wzrokiem:
Bruton Street 5, Londyn
Sir Phillipie Crane!
Spieszę złożyć kondolencje z powodu Pańskiej straty. Choć minęły lata od naszego ostatniego spotkania, miło wspominam Pańską Żonę, a moją drogą Kuzynkę Marinę. Bardzo mnie zasmuciła wieść o jej śmierci.
Proszę się nie wahać i napisać, czy mogę jakoś złagodzić Pański ból w tym trudnym okresie.
Eloise Bridgerton
Phillip potarł oczy. Bridgerton… Bridgerton. Czy Marina miała kuzynki o takim nazwisku? Musiała mieć, skoro jedna z nich do niego napisała.
Westchnął przeciągle, a potem zaskoczył samego siebie, sięgając po papier listowy i pióro. Po śmierci żony dostał niewiele listów z kondolencjami. Wyglądało na to, że większość przyjaciół i rodziny zapomniała o Marinie wkrótce po jej zamążpójściu. Chyba nie powinien być tym oburzony ani nawet zaskoczony. Marina rzadko wychodziła ze swojej sypialni. Łatwo zapomnieć o kimś, kogo się nie widuje.
W każdym razie panna Bridgerton zasłużyła na odpowiedź. Wymagała tego choćby zwykła uprzejmość, uznał Phillip, mimo że nie znał się na zasadach etykiety obowiązujących na wypadek śmierci żony.
Tak więc westchnął po raz kolejny i zanurzył pióro w atramencie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Maj 1824
Droga z Londynu do Gloucestershire,
środek nocy
Droga Panno Bridgerton!
Dziękuję za kondolencje z powodu śmierci mojej Żony. To szlachetne, że poświęciła Pani czas, żeby napisać do człowieka, którego Pani nigdy osobiście nie poznała. Przesyłam zasuszony kwiat jako wyraz wdzięczności. To tylko zwykły bniec czerwony (Silene dioica), lecz ubarwia pola w Gloucestershire, a w tym roku pojawił się wcześnie.
To był ulubiony polny kwiat Mariny.
Z poważaniem Sir Phillip Crane
Eloise Bridgerton wygładziła dość pomiętą kartkę leżącą na jej kolanach. Choć przez okna powozu wpadał blask księżyca w pełni, w środku było zbyt ciemno na czytanie. Nie miało to jednak znaczenia. Eloise znała list na pamięć, a delikatny zasuszony kwiat, teraz bardziej różowy niż czerwony, leżał bezpiecznie między stronicami książki, którą wzięła z biblioteki brata.
Nie była zbyt zaskoczona, kiedy dostała odpowiedź od sir Phillipa. Tak nakazywały dobre maniery, choć nawet jej matka, z pewnością największy autorytet w kwestii etykiety, twierdziła, że Eloise traktuje korespondencję zbyt poważnie.
Dla dam z jej sfery spędzanie kilku godzin tygodniowo na pisaniu listów było całkiem normalne, ale Eloise miała zwyczaj codziennie zasiadać przy biurku. Lubiła pisać, zwłaszcza do ludzi, których nie widziała od lat (zawsze wyobrażała sobie ich zdziwienie, kiedy otwierali kopertę), więc przy każdej okazji sięgała po pióro i papier: urodzin, śmierci i wszelkich wydarzeń, które zasługiwały na gratulacje albo kondolencje.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki