Co słychać w Londynie - Julia Quinn - ebook

Co słychać w Londynie ebook

Julia Quinn

4,6

Opis

Harry Valentine pracuje dla Ministerstwa Wojny. I ma najnudniejsze chyba zajęcie: tłumaczy tajne dokumenty. Nieoczekiwaną atrakcją staje się jasnowłosa nieznajoma, która od kilku dni... go śledzi. Harry jest zaintrygowany, ale i zaniepokojony. Szybko odkrywa, że dziewczyna nie jest bynajmniej szpiegiem wrogiego mocarstwa. To kim właściwie jest tajemnicza lady Olivia, która z sobie tylko znanych powodów postanowiła zburzyć spokój sir Harry'ego? 

 

Cykl: Bevelstoke, t. 2 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (4) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim 
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 379

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (5 ocen)
3
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Co słychać w Londynie

 

W serii Romans historyczny polecamy również

 

MARY BALOGH

Magiczne oczarowanieMężczyzna doskonałyNajpierw ślubPotem uwodzeniePrzewrotny kusicielTajemnicza perłaW końcu miłość

 

ADRIENNE BASSO

Uwieść arogantaZuchwała hrabina

 

REXANNE BECNEL

KameleonRyzykowna kochanka

 

CONNIE BROCKWAY

Obiecaj mi rajUrzeczenie

 

NICOLE BYRD

Gorsząca obietnicaZdradzona

 

JANE FEATHERPrawie poślubiona

 

GAELEN FOLEY

Jej pragnienieJej przyjemnośćJej sekret

 

MADELINE HUNTER

Lekcje namiętnościTajniki uległości

 

ELOISA JAMESNoce księżnej

Powrót męża

 

NICOLE JORDANUsidlić pięknośćUwieść pAnne młodąZdobyć donżuana

 

JULIE ANNE LONGRyzykowne rozkosze

Skrzydła motyla

 

BARBARA METZGERNa zawsze twoja

 

KARYN MONK

Namiętnym szeptemŚlubna ucieczka

 

MARYJO PUTNEYIdealna różaLord bez przeszłości

 

KAREN RANNEY

Miłość jedynego mężczyzny

 

AMANDA QUICKAlchemiaKochankaPodstępRzeka tajemnicTrucizna doskonała

Trzeci KrągZłota Orchidea

 

JULIA QUINN

Czekając na księciaMagia pocałunku

Sekretny pamiętnikMirandy Cheever

Ślubny skandalZaginiony książę

 

PEGGY WAIDEObietnica łotraKsiężna jednego dnia

 

TRACY ANNE WARREN

Przypadkowa kochankaOstatnia kochanka

 

w przygotowaniu

BARBARA METZGERDiamentowy klucz

 

Julia

QUINN

 

Co słychać w Londynie

 

Przekład

Marzenna Rączkowska

 

Redakcja stylistyczna

Barbara Walicka

 

Korekta

Jolanta Kucharska

Katarzyna Pietruszka

 

Projekt graficzny okładki

Małgorzata Foniok

 

Zdjęcie na okładce

© Zbigniew Foniok

 

Skład

Wydawnictwo AMBER

Jerzy Wolewicz

 

Druk

Wojskowa Drukarnia w Łodzi Sp. z o.o.

 

Tytuł oryginału

What Happens in London

 

Copyright © 2009 by Julie Coder Pöttinger

All rights reserved.

 

For the Polish edition

Copyright © 2010 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

 

ISBN 978-83-241-3666-7

 

Warszawa 2010. Wydanie I

 

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62

 

www.wydawnictwoamber.pl

 

Glorii, Stanowi, Katie, Rafie i Mattowi

Nie mam rodziny męża. Mam tylko rodzinę.

 

A także Paulowi, chociaż to on ma wszystkie dominujące geny.

Prolog

Zanim Harry Valentine skończył dwanaście lat, posiadł wiedzę w dwóch dziedzinach, które w sposób istotny odróżniały go od innych chłopców z jego sfery.

Po pierwsze, doskonale opanował języki rosyjski i francuski. Nie było w tym żadnej tajemnicy; jego babka, do szpiku kości arystokratyczna i niewzruszona w swoich poglądach Olga Piętrowa Oboleńska Dell, przyjechała, by zamieszkać z rodziną Valentine’ow cztery miesiące po jego narodzinach.

Olga nienawidziła angielskiego. Według jej, często wyrażanej, opinii na świecie nie istniało nic ważnego, czego nie dałoby się wyrazić po rosyjsku lub francusku.

Jednak na pytanie, dlaczego wyszła za Anglika, nigdy nie potrafiła udzielić jasnej odpowiedzi.

- Zapewne można to wyjaśnić tylko po angielsku - mruknęła pod nosem siostra Harry’ego, Anna.

Harry wzruszył tylko ramionami i uśmiechnął się, jak na prawdziwego brata przystało, kiedy za karę wytargano ją za uszy. Grandmere mimo swej pogardy doskonale rozumiała wszystko, co mówiono po angielsku, a słuch miała lepszy od psa myśliwskiego. Wyrażanie uwag - zresztą w każdym języku - należało do głupich pomysłów, zwłaszcza kiedy babka znajdowała się w ich szkolnym pokoju. A mamrotanie po angielsku było wyjątkowym idiotyzmem.

Mówienie po angielsku stanowiło insynuację, że francuski czy rosyjski nie wystarczają, aby odpowiednio się wysłowić...

Harry szczerze się dziwił, że Anne nie dostała dyscypliną.

Jednakże Anne czuła do rosyjskiego taki wstręt, jak Grandmere do angielskiego. Za dużo z nim roboty, narzekała. Zresztą francuski był równie trudny. Kiedy Grandmere do nich przyjechała, Anne miała już pięć lat i angielski był mocno zakorzeniony w jej świadomości.

Harry, wręcz przeciwnie, chętnie rozmawiał w każdym języku, w jakim się do niego zwracano. Angielski na co dzień, francuski dla elegancji, zaś rosyjski stał się językiem zarezerwowanym na okazje dramatyczne i podniecające. Rosja była rozległa. Zimna. A przede wszystkim była wspaniała.

Piotr Wielki, Katarzyna Wielka - chłopiec wychował się na opowiadaniach o ich czynach.

- Coś podobnego! - drwiła Olga, kiedy guwerner starał się uczyć Harry’ego historii Anglii. - Kim jest ten, jak mu tam, Ethelred Bezradny? Bezradny? Co za naród pozwala, aby jego władcy byli bezradni?

- Królowa Elżbieta była wielka - zauważył Harry.

Na Oldze nie zrobiło to wrażenia.

- A czy mówi się o niej Elżbieta Wielka? Albo Wielka Królowa? Skądże znowu. Mówi się Królowa Dziewica, jakby mogło to stanowić podwód do dumy.

W tym momencie uszy nauczyciela całkiem poczerwieniały, co Harry uznał za nader intrygujące.

- Elżbieta - ciągnęła Olga przejmująco lodowatym tonem - nie była wielką królową. Nie dała nawet swojemu krajowi porządnego następcy tronu.

- Większość badaczy historii zgadza się, że królowa, unikając małżeństwa, okazała mądrość - odezwał się guwerner. - Musiała stwarzać wrażenie, że nie ulega niczym wpływom i...

Jego głos zamarł. Harry wcale się nie zdziwił. Grandmere obrzuciła nauczyciela swoim ostrym jak brzytwa, drapieżnym spojrzeniem. Harry nie znał nikogo, komu język nie stanąłby kołkiem pod takim obstrzałem.

- Jest pan małym, głupim człowieczkiem - oznajmiła, ostentacyjnie odwracając się do niego plecami. Następnego dnia zwolniła go z pracy, potem sama uczyła Harry’ego, póki nie znaleźli nowego nauczyciela.

Prawdę mówiąc, zatrudnianie i zwalnianie nauczycieli dla dzieci Valentine’ow, których w tym czasie było już troje (Harry skończył siedem lat, kiedy do pokoju dziecięcego dołączył mały Edward), nie było zadaniem Olgi. Ale też nikt inny tym się nie zajmował. Matce Harry’ego, Katarinie Dell Valentine, nie przyszło do głowy, by spierać się z matką, a jeśli chodzi o jego ojca... cóż...

To dość ściśle łączyło się z drugą rzadką dziedziną wiedzy, która zwaliła się na dwunastoletnią głowę Harry’ego Valentine’a.

Ojciec Harry’go, sir Lionel Valentine, był pijakiem.

Ale nie to stanowiło o niezwykłości doświadczenia Harry’ego. Wszyscy wiedzieli, że sir Lionel pije więcej, niż powinien. Tego nie dało się ukryć. Sir Lionel zataczał się, potykał (zarówno na słowach, jak i o własne stopy), śmiał się, kiedy wszyscy byli poważni, i na nieszczęście dwóch pokojówek (i dwóch dywanów w jego gabinecie) był pewien powód, dla którego nie tył z powodu nadużywania alkoholu.

Dzięki temu Harry nabrał biegłości w sprzątaniu wymiocin.

Wszystko zaczęło się, kiedy miał dziesięć lat. Pewnie zostawiłby nieczystości na dywanie, ale właśnie miał zamiar wyciągnąć od ojca nieco kieszonkowego. Zrobił błąd, odkładając tę sprawę na zbyt późny wieczór. Sir Lionel zdążył już uraczyć się kieliszkiem brandy po południu, tajniaczkiem na dobre rozpoczęcie wieczoru, winem do kolacji, portem tuż po niej i właśnie wrócił do swojego ulubionego trunku - wspomnianej brandy szmuglowanej z Francji. Harry był w stu procentach pewny, że prośbę o fundusze wyraził jasno (i po angielsku), ale ojciec tylko popatrzył na niego pustym wzrokiem, jakby nie był w stanie zrozumieć, o czym mówi jego syn, po czym zwymiotował na buty Harry’ego.

Tego Harry w żaden sposób nie mógł zignorować.

Potem nie było już odwrotu. Podobna scena powtórzyła się tydzień później, choć tym razem nie zostały oszczędzone jego stopy, a potem znów po miesiącu. Do dwunastych urodzin każdy inny chłopiec straciłby rachubę, tyle razy bowiem wypadło mu sprzątać po ojcu, ale Harry zawsze był skrupulatny i skoro już rozpoczął tę rachunkowość, nie mógł jej zaprzestać.

Większość zapewne przestałaby liczyć, doszedłszy do siódmego razu. Ze swych rozległych studiów logiczno-arytmetycznych Harry wiedział, że to największa liczba, którą można ocenić na sam widok. Jeśli na kartce narysujemy siedem kropek, większość ludzi potrafi na pierwszy rzut oka powiedzieć: - Siedem.

Ale gdy kropek będzie osiem, przeważająca część ludzkości się pogubi.

Harry potrafił dojść do dwudziestu jeden kropek.

Toteż nic dziwnego, że po piętnastu sprzątaniach Harry dokładnie wiedział, ile razy znalazł ojca zataczającego się w holu albo nieprzytomnego na podłodze, albo (niecelnie) mierzącego do nocnika. A kiedy doszedł do dwudziestki, sprawa nabrała wymiarów niemalże akademickich i już po prostu musiał liczyć dalej.

Sprowadzenie tego do ram akademickich stanowiło konieczność. Gdyby nie naukowe podejście, wszystko przerodziłoby się w coś zupełnie odmiennego. Zasypiałby z płaczem zamiast, po prostu gapiąc się w sufit, mówić: - Czterdziesty szósty, ale tym razem promień był nieco mniejszy niż w ubiegły wtorek. Pewnie dziś niewiele zjadł na kolację.

Matka Harry’ego dużo wcześniej postanowiła ignorować sytuację. Często ją widywano w ogrodach, jak pielęgnowała rzadkie odmiany róż, które jej matka przed laty sprowadziła z Rosji. Anne poinformowała go, że kiedy tylko skończy siedemnaście lat, zamierza wyjść za mąż i „uciec z tego piekła”. Tak też zrobiła, dając tym samym dowód wielkiej determinacji, ponieważ żadne z rodziców nie poczyniło najmniejszych wysiłków, aby ją wyswatać. Co do Edwarda, najmłodszego, nauczył się dostosowywać do okoliczności, podobnie jak Harry. Kiedy mijała czwarta po południu, ojciec nie nadawał się do niczego, nawet jeśli sprawiał wrażenie przytomnego (tak było przeważnie aż do kolacji, przy której już całkiem się rozklejał).

Służący też o tym wiedzieli. Co prawda, trudno powiedzieć, żeby ich były legiony. Rodzinie Valentine powodziło się niezgorzej: mieli ładny dom w Sussex i nadal dostawali sto funtów rocznie w ramach posagu Katariny. Nie przekładało się to jednak na ogromne bogactwo, więc zatrudniali tylko ośmioro służby - kamerdynera, kucharkę, gospodynię, chłopca stajennego, dwóch lokajów, pokojówkę i pomywaczkę. W większości ludzie pracowali u nich chętnie, mimo zdarzających się czasami obowiązków związanych z nadużyciem trunku. Sir Lionel wprawdzie był pijakiem, ale nie był wredny. Nie miał też natury skąpca, więc nawet pokojówki przyzwyczaiły się po nim sprzątać, za co od czasu do czasu wpadała im dodatkowa moneta - o ile pamiętał, co się z nim działo, na tyle, żeby się wstydzić.

Tak więc Harry wcale nie był pewny, dlaczego sprząta po ojcu, przecież mógł to zostawić komuś innemu. Może nie chciał, żeby służba wiedziała, jak często się to zdarza. Może instynktownie potrzebował przypomnienia, do czego prowadzi nadużywanie alkoholu. Słyszał, że ojciec ojca był taki sam. Czy takie rzeczy bywają dziedziczne?

Nie chciał się o tym przekonywać.

A potem, całkiem nieoczekiwanie, zmarła Grandmere. Nie zrobiła tego, broń Boże, spokojnie - na przykład we śnie - Olga Piętrowa Oboleńska Dell nigdy nie odeszłaby z tego świata w sposób tak mało dramatyczny. Siedziała przy stole w jadalni i właśnie miała zanurzyć łyżkę w zupie, kiedy chwyciła się za piersi, kilka razy głośno zarzęziła i upadła. Niektórzy potem komentowali, że zanim uderzyła w stół, musiała zachować nieco przytomności, ponieważ twarzą całkowicie ominęła zupę, za to udało jej się jakoś uderzyć w łyżkę, przez co porcja wrzącego płynu wystrzeliła w stronę sir Lionela, który był zbyt otępiały, aby się uchylić.

Harry nie był tego świadkiem; w wieku lat dwunastu jeszcze nie jadał z dorosłymi. Ale wszystko widziała Anne i z zapartym tchem opowiedziała Harry’emu.

- A potem zerwał z siebie krawat!

- Przy stole?

- Przy stole! I widać było oparzenie! - Anne podniosła dłoń, pokazując odległość około jednego cala między kciukiem a palcem wskazującym. - Takie duże!

- A Grandmere?

Anne nieco oprzytomniała. Ale tylko trochę.

- Chyba nie żyje.

Harry przełknął ślinę i pokiwał głową.

- Była bardzo stara.

- Miała co najmniej z dziewięćdziesiąt lat.

- Chyba nie dziewięćdziesiąt.

- Wyglądała na dziewięćdziesiąt - mruknęła Anna.

Harry nic na to nie powiedział. Nie miał pojęcia, jak wygląda dziewięćdziesięcioletnia kobieta, ale Grandmere z pewnością była osobą najbardziej pomarszczoną na świecie.

- Ale teraz powiem ci coś najdziwniejszego - stwierdziła Anne. Pochyliła się do przodu. - Matka.

Harry zamrugał oczami.

- Co zrobiła?

- Nic. Nic a nic.

- Siedziała blisko Grandmere?

- Nie, nie o to mi chodzi. Siedziała po drugiej stronie, na ukos... za daleko, żeby pomóc.

- Więc?

- Po prostu tam siedziała - przerwała mu Anne. - Nie ruszyła się. Nawet nie zaczęła się podnosić.

Harry się zamyślił. Przykro to mówić, ale wcale się nie zdziwił.

- Twarz jej nawet nie drgnęła. Po prostu siedziała, o tak. - Twarz Anne przybrała zdecydowanie pusty wyraz, a Harry musiał przyznać, że dokładnie tak wyglądała ich matka.

- Powiem ci coś - dodała Anne. - Gdyby to przede mną Grandmere upadła do zupy, byłabym co najmniej zdziwiona. - Pokręciła głową. - Są bez sensu. Oboje. Ojciec nic tylko pije, a matka w ogóle nic nie robi. Mówię ci, nie mogę się doczekać moich urodzin. Nic mnie nie obchodzi, że powinniśmy być w żałobie. Wychodzę za Williama Forbusha i żadne z nich nic mi nie zrobi.
- Myślę, że nie musisz się o to martwić - powiedział Harry. Matka pewnie nie wyrazi żadnego zdania w tej sprawie, a ojciec będzie zbyt pijany, żeby cokolwiek zauważyć.
- Hm. Pewnie masz rację. - Anne posmutniała, zaciskając usta i robiąc smutną minę, a potem, w nieoczekiwanym przypływie miłości do brata, wyciągnęła rękę i ścisnęła mu ramię.
- Ty też wkrótce wyjedziesz. Nie martw się.

Harry skinął głową. Już za kilka tygodni miał wyjechać do szkoły. I choć dręczyło go lekkie poczucie winy, że wyjeżdża, podczas kiedy Anne i Edward muszą zostać, uczucie to całkiem zniknęło w falach ulgi, która go ogarnęła, kiedy po raz pierwszy wyruszył w drogę do szkoły.

Dobrze było wyjechać. Z całym szacunkiem należnym Grandmere i jej ulubionym monarchom czuł, że spotyka go coś wielkiego.

Uczniowskie życie okazało się tak przyjemne, jak Harry się spodziewał. Chodził do Hesslewhite, dość rygorystycznej akademii dla chłopców, których rodzinom brakowało siły przebicia (bądź, jak w przypadku Harry’ego, nie zależało im na tym), aby wysłać swoich synów do Eton lub Harrow.

Harry uwielbiał szkołę. Uwielbiał lekcje, uwielbiał sport i uwielbiał to, że przed snem nie musi zaglądać do każdego kąta budynku w poszukiwaniu ojca, trzymając kciuki, że straci przytomność, zanim zdążył się zanieczyścić. W szkole Harry prosto ze świetlicy szedł do internatu i uwielbiał to, że na swojej drodze nie spotykał żadnych niespodzianek.

Ale wszystko co dobre szybko się kończy: w wieku lat dziewiętnastu Harry skończył szkołę, podobnie jak reszta jego klasy, w której był między innymi Sebastian Grey, jego brat cioteczny i najbliższy przyjaciel. Odbyła się uroczystość, ponieważ większość chłopców chciała uczcić tę okazję, ale Harry „zapomniał” powiedzieć o tym rodzinie.

- Gdzie jest twoja matka? - zapytała go ciotka Anna. Podobnie jak matka Harry’ego, mówiła bez śladu obcego akcentu, chociaż kiedy były małe, Olga upierała się, aby zwracano się do nich tylko po rosyjsku. Anna wyszła za mąż lepiej niż Katarina, poślubiła bowiem drugiego syna hrabiego. Nie spowodowało to między siostrami rozdźwięków; sir Lionel był w końcu baronetem, co oznaczało, że to Katarinę tytułowano Jaśnie Wielmożną Panią. Natomiast Anna miała koneksje i pieniądze, a co może ważniejsze - aż do jego śmierci dwa lata temu - miała męża, który rzadko sobie pozwalał na więcej niż jeden kieliszek wina do kolacji.

Tak więc, kiedy Harry mruknął coś o tym, że matka jest przemęczona, Anna dokładnie wiedziała, o co mu chodzi - że gdyby przyjechała matka, ojciec z pewnością by jej towarzyszył. A po spektakularnym pokazie sir Lionela, który wywinął fikołka na zlocie uczniów i absolwentów Hesslewhite, Harry nie miał najmniejszej ochoty zapraszać ojca na następną uroczystość szkolną.

Kiedy sir Lionel pił, zaczynał seplenić, a Harry wiedział, że nie jest w stanie przeżyć następnego przemówienia o „świetnej, świetnej skole”, zwłaszcza wygłaszanego przez ojca stojącego na krześle.

W chwili całkowitej ciszy.

Harry próbował ściągnąć ojca na podłogę i na pewno by mu się to udało, gdyby matka, siedząca po drugiej stronie sir Lionela, wsparła wysiłki syna. Jednak ona, ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń, jak zwykle w takich przypadkach, udawała, że niczego nie słyszy. W rezultacie Harry sam szarpał ojca. Sir Lionel, tracąc równowagę, spadł z krzykiem i z trzaskiem, uderzając policzkiem o krzesło stojące przed Harrym.

Ktoś w podobnej sytuacji wpadłby w złość, ale nie sir Lionel. Uśmiechnął się głupkowato, nazwał Harry’ego „wszpaniałym szynem”, po czym wypluł ząb.

Harry nadal przechowywał ten ząb. I nigdy więcej nie dopuścił, by noga sir Lionela stanęła w szkolnym kampusie. Nawet jeśli to oznaczało, że był jedynym chłopcem, którego rodziców zabrakło na uroczystości zakończenia szkoły.

Ciotka uparła się, by odwieźć Harry’ego do domu, za co był jej wdzięczny. Nie lubił gości, ale ciotka Anna i Sebastian już wiedzieli wszystko - może prawie wszystko - o jego ojcu. Harry nie podzielił się z nimi informacją o tym, że sto dwadzieścia sześć razy mył po nim podłogę. Ani też o stracie cennego srebrnego samowara Grandmere, z którego odłupała się emalia, kiedy sir Lionel potknął się o krzesło, z niezwykłą gracją wykonał skok w powietrze (zapewne dla odzyskania równowagi), po czym wylądował brzuchem na kredensie.

Tego ranka stracili również trzy porcje jajek na bekonie.

Dobrze, że psy nażarty się jak nigdy przedtem.

Hesslewhite wybrano, ponieważ znajdowało się blisko domu rodziny Valentine. Tak więc po dziewięćdziesięciu minutach jazdy karetą skręcili na podjazd, pokonując ostatni etap krótkiej podróży.

- Drzewa mają w tym roku bujne listowie - zauważyła ciotka Anna. - Zapewne róże twojej matki też wyglądają wspaniale.

Harry z roztargnieniem skinął głową, usiłując zgadnąć, która godzina. Czy to jeszcze późne popołudnie, czy też dzień zmierza ku wieczorowi? W tym drugim przypadku będzie musiał zaprosić ich na kolację. I tak będzie musiał ich zaprosić; ciocia Anna zechce przywitać się z siostrą. Ale jeśli jest późne popołudnie, będą się spodziewać tylko herbaty, co oznacza, że może w trakcie wizyty w ogóle nie zobaczą ojca.

Kolacja to coś zupełnie innego. Sir Lionel zawsze nalegał, żeby do kolacji ładnie się ubierać. Często powtarzał, że charakteryzuje to dżentelmena. I niezależnie od tego, w jak małym gronie jedli kolację (dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto byli tylko sir Lionel, lady Valentine i to z ich dzieci, które akurat mieszkało w domu), lubił grać rolę gospodarza. Co na ogół oznaczało, że opowiadał różne historyjki i przytaczał różne dowcipy, tyle że sir Lionel zwykle mylił wątek, a jego dowcipy wcale nie były takie śmieszne.

Zazwyczaj więc rodzina podczas kolacji trwała w przykrym milczeniu, przez większość czasu udawała, że nie zauważa, jak sir Lionel przewraca sosjerkę albo ile razy napełnia mu się kieliszek z winem.

Jeszcze raz.

I jeszcze.

A potem, oczywiście, jeszcze.

Nikt nigdy nie zwrócił mu uwagi, żeby przestał. Po co? Sir Lionel wiedział, że za dużo pije. Nawet Harry przestał już liczyć, ile razy ojciec zwracał się do niego ze szlochem: - Pseprasam, bardzo pseprasam. Nie chciałem robić kłopotu. Dobry z ciebie chłopak, Harry.

Ale to nie miało żadnego znaczenia. To, co zmuszało sir Lionela do picia, było znacznie potężniejsze od poczucia winy albo skruchy, na jaką byłby w stanie się zdobyć. Sir Lionel nie wypierał się ogromu swego nałogu. Był jednak całkowicie bezsilny, nie mógł się z nim zmierzyć.

Harry był także bezsilny. Mógłby tylko przywiązać ojca do łóżka, na co jednak nie umiał się zdobyć. W tej sytuacji nigdy nie zapraszał przyjaciół do domu, unikał bycia w domu w czasie kolacji, a teraz, kiedy skończyła się szkoła, liczył dni do czasu, kiedy pojedzie na uniwersytet.

Ale najpierw musiał przetrwać lato. Gdy zatrzymali się na frontowym podjeździe, wyskoczył z karety, potem podał rękę ciotce, pomagając jej wysiąść. Za nimi ukazał się Sebastian i razem, we troje, podążyli do salonu, gdzie Katarina siedziała nad haftem.

- Anna! - odezwała się, sprawiając wrażenie, że może wstanie, ale tego w końcu nie zrobiła. - Co za miła niespodzianka!

Anna pochyliła się, aby ją objąć, a potem usiadła na krześle naprzeciwko.

- Pomyślałam, że odwiozę Harry’ego ze szkoły.

- W takim razie semestr już się skończył? - zdumiała się Katarina.

Harry uśmiechnął się gorzko. W pewnym stopniu czuł się winny jej ignorancji, ponieważ nie powiedział jej, że szkoła się skończyła, ale czy tak naprawdę matka nie powinna się interesować podobnymi szczegółami?

- Sebastianie - Katarina zwróciła się do siostrzeńca. - Urosłeś.

- To się zdarza - zażartował Sebastian, błyskając swym charakterystycznym, nieco krzywym uśmiechem.

- Ach, wkrótce będziesz niebezpieczny dla panien - stwierdziła z uśmiechem.

Harry omal nie przewrócił oczami. Sebastian podbił serca prawie wszystkich dziewcząt w wiosce koło Hesslewhite. Miał w sobie coś takiego, że kobiety wprost za nim szalały.

Byłoby to straszne, gdyby nie fakt, że nie wszystkie dziewczyny mogły jednocześnie tańczyć z Sebastianem. A kiedy już skończyło się związane z kuzynem zamieszanie, Harry, jako jedyny mężczyzna w okolicy, mógł się czuć bardziej niż szczęśliwy.

- Nie będzie na to czasu - żywo odparła Anna. - Kupiłam mu patent oficerski. Wyjeżdża za miesiąc.

- Będziesz w wojsku? - Zdziwiona Katarina popatrzyła na siostrzeńca. - Wspaniale.

Sebastian wzruszył ramionami.

- Przecież o tym wiedziałaś, mamo - powiedział Harry.

Przyszłość Sebastiana została rozstrzygnięta kilka miesięcy temu. Ciotka Anna martwiła się, że po śmierci ojca synowi brakuje męskiego wpływu. A ponieważ Sebastian miał niewielkie szanse odziedziczenia tytułu lub fortuny, należało się liczyć z tym, że będzie musiał radzić sobie sam.

Nikt, nawet matka, dla której Sebastian był wszystkim, nie wspomniał, że mógłby zostać duchownym.

Perspektywa spędzenia następnej dekady na walce z Napoleonem nie napawała Sebastiana nadmiernym entuzjazmem, ale - jak powiedział Harry’emu - raczej nie miał wyboru. Jego wuj, hrabia Newbury, wprost go nie znosił i zapowiedział mu jasno, że Sebastian nie może się spodziewać żadnych korzyści, pieniężnych, czy też innych, z tytułu pokrewieństwa.

- Może umrze - zasugerował Harry z wrażliwością i taktem typowym dla dziewiętnastolatka.

Ale trudno było urazić Sebastiana, zwłaszcza jeśli chodziło o stryja. Czy też o jedynego syna stryja, dziedzica Newbury.

- Mój kuzyn jest jeszcze gorszy - odparł Sebastian. - Chciał zrobić ze mnie błazna, i to w Londynie.

Harry uniósł w zdumieniu brwi. Jedną rzeczą było nienawidzić członka rodziny, ale czymś zupełnie innym próbować go publicznie upokorzyć.

- I co zrobiłeś?

Na ustach Sebastiana pojawił się uśmiech.

- Uwiodłem dziewczynę, którą zamierzał poślubić.

Harry spojrzał na kuzyna z wyraźnym niedowierzaniem.

- Och, dobrze - sprostował Sebastian - ale uwiodłem dziewczynę, którą miał na oku w pubie.

- A ta, z którą chciał się ożenić?

- Już nie chce za niego wychodzić! - zarechotał Sebastian.

- O mój Boże, Sebastianie, co zrobiłeś?

- Och, nic co miałoby trwałe skutki. Nie jestem tak głupi, żeby zadzierać z córką hrabiego. Trochę zawróciłem jej w głowie, to wszystko.

Ale, jak wspomniała jego matka, ze względu na rozciągającą się przed nim perspektywę życia w wojskowej dyscyplinie Sebastian nie będzie już miał szans na miłosne podboje. Harry usiłował nie myśleć o wyjeździe kuzyna; Seb był jedyną osobą na świecie, której ufał absolutnie i do końca.

Tylko on jeden nigdy go nie zawiódł.

Prawdę mówiąc, to rozsądna decyzja. Sebastian nie był głupi, wręcz odwrotnie, ale nie nadawał się na studia. Zdecydowanie, wojsko było dla niego bardziej odpowiednie. Niemniej Harry, siedząc w salonie na niewygodnym egipskim krześle, zaczął się nad sobą użalać. Wołałby, egoistycznie, żeby Sebastian wyjechał razem z nim na studia, nawet jeśli dla kuzyna nie było to najlepsze.

- Jakiego koloru mundur będziesz nosił? - spytała Katarina.

- Myślę, że ciemnoniebieski - uprzejmie odpowiedział Sebastian.

- W ciemnoniebieskim będziesz wyglądał zabójczo. Nie uważasz, Anno?

Anna skinęła głową, a Katarina dodała:

- Ty też, Harry. Może również tobie powinniśmy kupić patent oficerski?

Harry zamrugał ze zdziwienia. W planach dotyczących jego przyszłości nigdy nie rozważano kariery wojskowej. Był najstarszy, miał odziedziczyć dom, tytuł baroneta i wszystkie pieniądze, jakich ojciec nie zdąży przepić do swojej śmierci. Nie powinno się go więc narażać na niebezpieczeństwo.

A poza tym był jednym z nielicznych chłopców w Hesslewhite, którzy naprawdę lubili się uczyć. Przezywano go „Profesorem”, czym się zresztą nie przejmował. Co matka miała na myśli? Czy w ogóle zna swojego syna? Czy proponuje, żeby zaciągnął się do wojska, by wyglądać modnie i elegancko?

- Eee tam, Harry nie mógłby zostać żołnierzem - przewrotnie odezwał się Sebastian. - Nawet z bliska nie trafia do celu.

- To nieprawda - odparował Harry. - Wprawdzie nie jestem tak dobry jak on - ruchem głowy wskazał Seba - za to lepszy od wielu innych.

- A więc jesteś dobrym strzelcem, Sebastianie? - spytała Katarina.

- Najlepszym.

- Jest także wybitnie skromny - mruknął Harry.

Sebastian naprawdę był znakomitym strzelcem, a jego przełożeni w wojsku z pewnością będą nim zachwyceni, pod warunkiem że uda im się powstrzymać go od uwiedzenia wszystkich kobiet w Portugalii.

- Harry, a może ty weź patent? - zagadnęła Katarina.

Harry spojrzał na matkę, usiłując wyczytać coś z jej twarzy. Zawsze była pozbawiona wyrazu, jakby lata z wolna zmyły wszystko, co nadawało jej charakter, co pozwalało jej czuć. Jego matka nie miała własnego zdania. Pozwalała, aby życie płynęło wokół niej, a ona tylko siedziała, pozornie niczym się nie interesując.

- Myślę, że spodobałoby ci się wojsko - szepnęła.

Harry’emu przemknęło przez głowę: Czy kiedykolwiek przedtem powiedziała coś podobnego? Czy kiedykolwiek wyraziła swoją opinię na temat jego przyszłości, czy tego, co będzie dla niego dobre?

A może tylko czekała na odpowiednią chwilę?

Uśmiechnęła się jak zawsze - z lekkim westchnieniem, jakby z wysiłkiem.

- Pięknie by ci było w niebieskim. - I zwracając się do Anny, dodała: - Nie uważasz?

Harry otworzył usta, żeby coś powiedzieć. Ale natychmiast je zamknął. Odpowie, kiedy tylko wymyśli coś sensownego. Nie zamierzał iść do wojska. Miał iść na uniwersytet. Zdobył miejsce w Pembroke College w Oksfordzie. Mógłby studiować rosyjski. Od śmierci Grandmère rzadko używał tego języka. Matka go umiała, ale z nią rzadko dłużej rozmawiał po angielsku, a co dopiero po rosyjsku.

Do diaska, Harry nagle zatęsknił za babką. Czasem się myliła, bywała niemiła, ale miała poczucie humoru. I kochała go.

Jaką widziałaby dla niego przyszłość? Harry nie był pewny. Na pewno pochwalałaby pójście Harry’ego na uniwersytet, jeśli miałoby to oznaczać, że całe dni będzie spędzać nad literaturą rosyjską. Z drugiej strony miała również ogromne poważanie dla wojska i otwarcie szydziła z ojca Harry’ego, który nigdy nie służył ojczyźnie.

Oczywiście otwarcie szydziła z ojca Harry’ego z wielu innych powodów.

- Powinieneś to rozważyć, Harry - oświadczyła Anna. - Jestem pewna, że Sebastiana cieszyłoby twoje towarzystwo.

Harry rzucił kuzynowi desperackie spojrzenie. Sebastian na pewno zrozumie rozterkę Harry’ego. Co oni sobie wyobrażają?

Że mógłby podjąć taką decyzję przy herbacie? Że może spróbować ciastko, chwilę się zastanowić i podjąć decyzję, że tak, ciemnoniebieski mundur jest wspaniały

Ale Sebastian, jak to on, wzruszył tylko leciutko jednym ramieniem, co oznaczało: Cóż ja mogę powiedzieć? Świat jest bez sensu.

Matka Harry’ego podniosła filiżankę do ust, ale jeśli wypiła łyczek, nie dało się tego poznać. A potem, kiedy filiżanka opadła na spodek, przymknęła oczy.

Było to jakby tylko nieco dłuższe mrugnięcie niż normalne, ale Harry wiedział, co oznacza. Usłyszała kroki. Kroki ojca. Zawsze słyszała go przed wszystkimi. Może to lata praktyki, mieszkania w tym samym domu, jeśli nie dokładnie w tym samym świecie. Umiejętność udawania, że żyje w zupełnie innym świecie, rozwinęła się równolegle z umiejętnością przewidywania miejsca pobytu męża w każdym możliwym momencie.

Znacznie łatwiej było ignorować coś, czego się faktycznie nie widzi.

- Anna! - zawołał sir Lionel. Stanął w drzwiach, opierając się o futrynę. - I Sebastian. A to miła niespodzianka. Jak ci idzie, chłopcze?

- Bardzo dobrze, sir - odparł Sebastian.

Harry przyglądał się, jak ojciec wchodzi do domu. Trudno zgadnąć, w jakim stopniu jest pijany. Krok miał pewny, ale w ruchach ramion było coś, co wzbudziło niepokój Harry’ego.

- Jak to dobrze, że jesteś, Harry - powiedział sir Lionel, chwilkę klepiąc syna po ramieniu w drodze do kredensu. - Więc skończyła się szkoła?

- Tak, sir.

Sir Lionel chlapnął coś do szklanki - Harry stał za daleko, żeby dokładnie określić co - po czym z niedbałym uśmiechem zwrócił się do Sebastiana:

- Ile masz lat, Sebastianie? - zapytał.

- Dziewiętnaście, sir.

Tyle co Harry. Był między nimi tylko miesiąc różnicy. Zawsze miał tyle lat, co Harry.

- Częstujesz go herbatą, Kąty? - rzekł sir Lionel do żony. - Co ty sobie myślisz? Jest już teraz mężczyzną.

- Herbata w zupełności mi wystarczy, ojcze - Harry odparł ostro.

Sir Lionel odwrócił się do niego, mrugając ze zdziwienia, prawie jakby zapomniał, że tam jest.

- Harry, mój chłopcze, jak miło cię widzieć.

Harry zacisnął usta. Po czym stwierdził:

- Ciebie też, ojcze.

Sir Lionel pociągnął tęgi łyk.

- A więc skończył się semestr?

Harry skinął głową i, jak zwykle, mruknął swoje:

- Tak, sir.

Sir Lionel spochmurniał, a potem znowu się napił.

- Ale szkołę przecież skończyłeś, prawda? Dostałem zawiadomienie z Pembroke College o twojej immatrykulacji. - Znów się zachmurzył, potem kilka razy zamrugał, a następnie wzruszył ramionami. - Nie wiedziałem, że starałeś się tam o miejsce. - A potem wypalił spóźnioną refleksję: - Dobry pomysł.

- Nie idę tam.

Słowa, które wypłynęły z ust Harry’ego, zaskoczyły jego samego. Stał przez chwilę oszołomiony, jakby dostał obuchem. Co on mówi? Oczywiście, że idzie do Pembroke College. Właśnie tego chciał. Zawsze tego chciał. Lubił się uczyć. Lubił liczby. Lubił siedzieć w bibliotece, nawet kiedy świeciło słońce i Sebastian wyciągał go na dwór, żeby pograć w rugby. (Sebastian zawsze wygrywał tę bitwę; na południu Anglii było tak mało słońca, że naprawdę trzeba było wyjść na dwór, kiedy tylko się dało. Nie mówiąc już o tym, że Sebastian był diabelnie przekonujący, w każdej zresztą sprawie).

W całej Anglii nie mogło być chłopca, który bardziej nadawał się na uniwersytet. A jednak...

- Zaciągam się do wojska.

Słowa znowu przyszły same, bez udziału świadomości. Harry zastanawiał się, co mówi. I dlaczego to mówi.

- Z Sebastianem? - zapytała ciotka Anna.

Harry skinął głową.

- Ktoś musi przypilnować, żeby nie dał się zabić.

Na tę obelgę Sebastian obrzucił go chłodnym wzrokiem, ale był wyraźnie zbyt zadowolony z obrotu wydarzeń, aby mu odparować. Zawsze miał mieszane uczucia co do swojej przyszłości w wojsku; Harry wiedział, że choć okazuje brawurę, obecność kuzyna będzie dla niego ulgą.

- Nie możesz iść na wojnę - powiedział sir Lionel. - Jesteś moim dziedzicem.

Wszyscy w salonie - a wszyscy czworo byli jego krewnymi - zwrócili się w stronę sir Lionela. Całkiem możliwe, że była to jedyna sensowna rzecz, jaką powiedział od lat.

- Masz Edwarda - bez ogródek odparł Harry.

Sir Lionel napił się, zamrugał powiekami i wzruszył ramionami.

- Cóż, to prawda.

Powiedział mniej więcej to, czego Harry mógł się spodziewać, ale gdzieś głęboko, w samym środku trzewi poczuł dojmujące rozczarowanie. I urazę.

I ból.

- Wznieśmy toast za Harry’ego - rzekł jowialnie sir Lionel, podnosząc szklankę. Zdawał się nie zauważać, że nikt inny nie towarzyszy mu w tym geście. - Szczęśliwej podróży, synu. - Przechylił szklankę i dopiero wtedy się zorientował, że jest pusta. - Do diaska. Ale kompromitacja.

Harry zgarbił się na krześle. Jednocześnie zaczęły go swędzić stopy, jakby były gotowe ruszać przed siebie. Biec.

- Kiedy wyjeżdżasz? - spytał sir Lionel, szczęśliwie już się napiwszy.

Harry spojrzał na Sebastiana, który natychmiast się odezwał:

- Muszę się tam zgłosić w przyszłym tygodniu.

- Więc ze mną będzie tak samo - wtrącił Harry. - Oczywiście potrzebne mi będą fundusze na patent.

- Oczywiście - zgodził się sir Lionel, instynktownie reagując na rozkazujący ton w głosie Harry’ego. - Cóż... - Spojrzał w dół na swoje buty, a potem na żonę.

Katarina miała wzrok utkwiony gdzieś za oknem.

- Miło było zobaczyć się z wami wszystkimi - stwierdził sir Lionel.

Głośno odstawił szklankę i spokojnym krokiem ruszył ku drzwiom. Potknął się tylko raz.

Harry patrzył, jak odchodzi, czując się w dziwny sposób oddzielony od rzeczywistości. Oczywiście już wcześniej to sobie wyobrażał. Nie wyjazd do wojska, ale odejście z domu. Zawsze przypuszczał, że wyruszy na studia tak, jak zwykle - spakuje swoje rzeczy do rodzinnej karety i poturla się przed siebie. Ale jego wyobraźnia folgowała sobie też obrazami najróżniejszych dramatycznych zejść ze sceny - było tam wszystko: od dzikich gestykulacji do lodowatych spojrzeń. Ulubione sceny przedstawiały na przykład rzucanie butelek o ścianę. Tych drogich. Tych, które szmuglowano z Francji. Czy ojciec nadal będzie wspierał żabojadów swoimi nielegalnymi zakupami, teraz, kiedy jego syn będzie się z nimi mierzył na polu bitwy?

Harry wbił wzrok w pusty otwór drzwiowy. To przecież bez znaczenia. Już tu ze wszystkim skończył.

Już skończył. Z tym miejscem, z tą rodziną, ze wszystkim nocami, kiedy prowadził ojca do łóżka, kładł go ostrożnie na boku, tak żeby w razie, gdyby znowu zwymiotował, przynajmniej się nie udusił.

Skończył. Ale czuł się taki pusty, cichy. Jego wyjazd charakteryzowała... nicość.

Dopiero po latach zorientował się, że został oszukany.

1

Mówią, że zabił swoją pierwszą żonę.

To wystarczyło, żeby lady Olivia Bevelstoke przestała mieszać herbatę.

- Kto? - zapytała, ponieważ, prawdę mówiąc, wcześniej nie słuchała.

- Sir Harry Valentine. Twój nowy sąsiad.

Olivia spojrzała uważnie na Anne Buxton, a potem na Mary Cadogan, która potakująco skinęła głową.

- Chyba żartujecie - stwierdziła, choć doskonale wiedziała, że w takiej sprawie Anne nigdy by nie żartowała. Plotki były jej niezbędne do życia.

- Nie. On naprawdę jest twoim nowym sąsiadem - wtrąciła Filomena Wainliff

Olivia wypiła łyk herbaty, głównie po to, aby ukryć grymas, który pojawił się na twarzy - coś pomiędzy irytacją a niedowierzaniem.

- Chodziło mi o to, że z pewnością żartuje, iż kogoś zabił - odparła z większą cierpliwością, niż jej na ogół przypisywano.

- Och! - Filomena wzięła ciasteczko. - Przepraszam.

- Zapewniam was, że słyszałam, jakoby zabił swoją narzeczoną - upierała się Anne.

- Gdyby kogoś zabił, znalazłby się w więzieniu - zauważyła Olivia.

- Chyba że nie mogliby mu tego udowodnić.

Olivia spojrzała w lewo, gdzie za grubym kamiennym murem i stojącym w odległości trzech jardów solidnym murem z cegły, dokładnie na południe od jej domu, stał dom niedawno wynajęty przez sir Harry’ego Valentine’a.

Pozostałe trzy dziewczyny podążyły wzrokiem w tym samym kierunku, co sprawiło, że Olivia poczuła się głupio, ponieważ teraz wszystkie patrzyły na zupełnie pusty fragment ściany salonu.

- Nikogo nie zabił - orzekła stanowczo.
- Skąd wiesz? - spytała Anne.

Mary kiwnęła głową.

- Bo nie zabił - stwierdziła Olivia. - Nie mieszkałby w moim sąsiedztwie w Mayfair, gdyby kogoś zabił.
- Mieszkałby, gdyby nie mogli mu tego udowodnić - powtórzyła Anne.

Mary skinęła głową.

Filomena zjadła jeszcze jedno ciasteczko.

Olivii udało się leciutko wygiąć usta. Miała nadzieję, że wyglądało to na uśmiech. Nie powinna się krzywić. Była czwarta po południu. Dziewczęta siedziały u niej od godziny, gawędziły o tym i o owym, plotkowały, oczywiście, i omawiały swoje toalety na następne trzy spotkania towarzyskie. Widywały się mniej więcej raz w tygodniu, a Olivia lubiła z nimi być, chociaż pogawędkom brakowało głębi rozmów z jej najlepszą przyjaciółką Mirandą, z domu Cheever, obecnie Bevelstoke.

Miranda tak się zakrzątnęła, że wyszła za brata Olivii. To było wprost cudowne. Przyjaźniły się niemal od urodzenia, a teraz aż do śmierci będą siostrami. Ale znaczyło to także, że Miranda nie była już kobieta niezamężną, od której wymagano rzeczy typowych dla niezamężnych kobiet.

Rzeczy typowe dla niezamężnych kobiet

Autorstwa Olivii Bevelstoke, kobiety niezamężnej

Ubierać się w pastelowe kolory

(i bardzo się cieszyć, jeśli masz odpowiednią dla takich barw cerę).

Uśmiechać się i własne zdanie zachowywać dla siebie

(na tyle, na ile się to uda).

Robić to, co każą rodzice.

Godzić się z konsekwencjami, jeśli postąpisz inaczej.

Znaleźć męża, który nie będzie chciał

rozkazywać, co masz robić.

Olivii zdarzało się układać w głowie podobne epigramatyczne dziwolągi. Dlatego tak często przyłapywała się na tym, że nie słucha kogoś, kiedy słuchać powinna.

A także, prawdopodobnie z tego powodu, kilka razy powiedziała coś, co powinna była zachować dla siebie. Chociaż gwoli sprawiedliwości - minęły już dwa lata, od kiedy sir Roberta Kenta nazwała wyrośniętym bubkiem, a to, szczerze mówiąc, było i tak znacznie bardziej pobłażliwym określeniem niż kilka innych odzywek, które zapamiętała.

Ale dość tych dygresji. Miranda mogła teraz robić rzeczy typowe dla kobiet zamężnych, których Olivia chętnie sporządziłaby listę, jednakże nikt (nawet Miranda, czego Olivia nie mogła jej wybaczyć) nie chciał jej powiedzieć, co robią zamężne kobiety, oprócz tego, że nie muszą nosić pastelowych kolorów, cały czas być w towarzystwie przyzwoitki, a w odpowiednich odstępach czasu rodzą małe dzidziusie.

Olivia miała całkowitą pewność, że ta ostatnia sprawa zawierała jakąś tajemnicę. Bo za każdym razem, kiedy padło to pytanie, matka uciekała z pokoju.

Wracając do Mirandy, urodziła dzidziusia - maleńką Caroline, ukochaną bratanicę, dla której Olivia z radością rzuciłaby się pod kopyta, końskie i każde inne - i właśnie miała urodzić jeszcze jednego, a więc nie mogła się z nią regularnie spotykać na popołudniowe pogawędki. A ponieważ Olivia lubiła pogawędki - i modę, i plotki - stwierdziła, że coraz więcej czasu spędza z Anne, Mary i Filomeną. Ale chociaż były zajmujące i niespecjalnie złośliwe, zbyt często plotły głupstwa.

Tak jak teraz.

- A w ogóle, kim są ci oni? - zapytała Olivia.

- Oni? - jak echo powtórzyła Anne.

- Oni. Ludzie, którzy mówią, że mój sąsiad zabił swoją narzeczoną?

Anne na chwilę zamilkła. Spojrzała na Mary.

- Pamiętasz?

Mary pokręciła głową.

- Prawdę mówiąc, nie. Może Sarah Forsythe?

- Skądże - wtrąciła Filomena z całkowitą pewnością. - To nie była Sarah. Wróciła z Bath dopiero dwa dni temu. Libby Lockwood?

- Libby nie - stwierdziła Anne. - Pamiętałabym, gdyby to powiedziała Libby.

- A więc właśnie - przerwała Olivia. - Nie wiecie, kto to powiedział. Żadna z nas tego nie wie.

- Ale sama tego nie wymyśliłam - broniła się Anne.

- Nie powiedziałam, że wymyśliłaś. Tego nigdy bym o tobie nie pomyślała.

Była to prawda. Anne powtarzała niemal wszystko, co powiedziano w jej obecności, ale nigdy nie zmyślała. Olivia na chwilę zamilkła, by się zastanowić.

- Nie uważasz, że tego rodzaju pogłoskę należałoby potwierdzić?

Dziewczęta patrzyły na nią w osłupieniu.

Olivia spróbowała innej taktyki.

- Choćby dla własnego bezpieczeństwa. Gdyby coś takiego miało być prawdą...

- Więc sądzisz, że jest? - spytała Anne, wyraźnie przypierając ją do muru.

- Nie. - Mój Boże. - Nie sądzę. Ale gdyby było prawdą, to z pewnością sir Harry nie byłby kimś, z kim należałoby się zadawać.

Zaległa długa cisza, którą w końcu przerwała Filomena:

- Moja mama już mi powiedziała, żebym go unikała.

- Właśnie dlatego - powiedziała Olivia, czując się, jakby brnęła przez błoto - powinnyśmy się upewnić, czy to prawda. Bo jeżeli to nieprawda...

- Jest bardzo przystojny - wtrąciła Mary. I jakby dla wzmocnienia efektu dodała: - Cóż, jest...

Olivia zamrugała powiekami, usiłując za nimi nadążyć.

- Nigdy go nie widziałam - zastrzegła Filomena.

- Zawsze ubiera się na czarno - dorzuciła Mary tonem raczej poufnym.

- Widziałam go w ciemnoniebieskim - zaprzeczyła Anne.

- Ubiera się wyłącznie na ciemno - poprawiła się Mary, rzucając Anne poirytowane spojrzenie. - A jego oczy mogłyby przepalić człowieka na wylot.

- Jakiego są koloru? - zapytała Olivia, wyobrażając sobie najrozmaitsze ciekawe kolory: czerwony, żółty, pomarańczowy...

- Niebieskie.

- Szare - rzuciła Anne.

- Niebieskoszare. I o bardzo przenikliwym spojrzeniu.

Anne tylko skinęła głową, gdyż nie mogła wnieść żadnej poprawki.

- Jakiego koloru ma włosy? - spytała Olivia. Ten szczegół jakoś im umknął.

- Ciemnokasztanowate - jednocześnie odpowiedziały obie dziewczyny.

- Takie ciemne jak moje? - zapytała Filomena, dotykając swoich loków.

- Ciemniejsze - uznała Mary.

- Ale nie czarne - dodała szybko Anne. - Jeszcze nie całkiem czarne.

- I jest wysoki - stwierdziła Mary.

- Mało oryginalne - mruknęła Olivia.

- Ale nie za wysoki - ciągnęła Mary. - Osobiście nie lubię tyczkowatych mężczyzn.

- Na pewno go widziałaś - zwróciła się Anne do Olivii. - Przecież mieszkasz tuż obok.

- Nie sądzę - odparła Olivia. - Wynajął dom dopiero na początku miesiąca, a ja przez tydzień byłam z wizytą u Macclesfieldów

- Kiedy wróciłaś do Londynu? - zapytała Anne.

- Sześć dni temu - odparła Olivia i, szybko wracając do głównego wątku, wyjaśniła: - Nawet nie wiedziałam, że mieszka tam jakiś kawaler. - Zbyt późno zdała sobie sprawę, że to sugerowało, iż w przeciwnym razie postarałaby się zdobyć o nim jakieś informacje.

Co pewnie było prawdą, ale nie miała zamiaru się do tego przyznawać.

- Wiecie, co ja słyszałam? - nieoczekiwanie wtrąciła Filomena. - Sprał Juliana Prentice’a.

- Co? - wszystkie zdumiały się chórem.

- I dopiero teraz nam mówisz? - oburzyła się Anne.

Filomena tylko machnęła ręką.

- Brat mi powiedział. Bardzo się przyjaźni z Julianem.

- Co się stało?

- Właśnie tego do końca nie zrozumiałam - przyznała Filomena. - Robert wyrażał się dosyć niejasno.

- Mężczyźni nigdy nie pamiętają tego, co ważne - stwierdziła Olivia, myśląc o swoim bracie bliźniaku, Winstonie. Jeśli chodzi o plotki, był do niczego. Po prostu do niczego.

Filomena przyznała jej rację.

- Robert przyszedł do domu w fatalnym stanie. Dość... sponiewierany.

Dziewczęta zgodnie pokiwały głowami. Wszystkie miały braci.

- Ledwie trzymał się na nogach. - ciągnęła Filomena - I cuchnął na parę mil. - Pomachała ręką przed nosem. - Musiałam pomóc mu się przemknąć koło drzwi salonu, żeby mama go nie zobaczyła.

- Więc jest twoim dłużnikiem - powiedziała Olivia, jak zawsze myśląc praktycznie.

Filomena skinęła głową.

- Najwyraźniej gdzieś razem poszli i robili coś, co mężczyźni zwykle robią, i Julian był trochę, hm...

- Zalany? - wtrąciła Anne.

- Co zdarza mu się dość często - dodała Olivia.

- Tak. Do tej pory wszystko rozumiem, zwłaszcza sądząc po stanie, w jakim mój brat wrócił od domu. - Filomena przerwała i zmarszczyła brwi, jakby się nad czymś zastanawiając, ale po chwili wróciła do tematu. - Powiedział, że Julian nie zrobił niczego szczególnego, aż tu nagle sir Harry o mało nie rozszarpał go na kawałki.

- Była krew? - zapytała Olivia.

- Olivio! - zbeształa ją Mary.

- To istotne pytanie.

- Nie wiem, czy była krew - powiedziała Filomena nieco nadgorliwie.

- Myślę, że tak - rozważała Olivia. - Bo jeśli urwał mu jakieś kończyny...

Kończyny, których brakowałoby mi najmniej,

Licząc od najważniejszej.

Autorstwa Olivii Bevelstoke

(o kończynach obecnie nienaruszonych).

Nie, o tym zapomnijmy. Dla dodania sobie otuchy poruszyła palcami stóp.

- Ma podbite oko - ciągnęła Filomena.

- Sir Harry? - spytała Anne.

- Julian Prentice. Możliwe że i sir Harry także ma podbite oko. Ale nie mogę tego stwierdzić. Nigdy go nie widziałam.

- Widziałam go dwa dni temu - zauważyła Mary. - Nie miał podbitego oka.

- A wyglądał, jakby coś mu dolegało?

- Nie. Przystojny jak zawsze. Ale cały w czerni. Bardzo zastanawiające.

- Cały w czerni?

- Prawie. W białej koszuli i krawacie. Tak czy inaczej - Mary machnęła ręką, jakby nie była w stanie zaakceptować takiego wyboru -jakby był w żałobie.

- Może jest - powiedziała Anne, czepiając się tej myśli. - Po narzeczonej.

- Tej, którą zabił? - spytała Filomena.

- Nikogo nie zabił - oburzyła się Olivia.

- Skąd wiesz? - zapytały chórem pozostałe trzy.

Olivia odpowiedziałaby, ale przyszło jej do głowy, że nie wie. Nigdy nie widziała tego człowieka, aż do dzisiejszego popołudnia nigdy nawet o nim nie słyszała. Ale i tak powinna zachować rozsądek. Zabicie narzeczonej zanadto przypominało gotyckie powieści, którymi zaczytywały się Anne i Mary.

- Olivio? - usłyszała czyjś głos.

Mrugnęła, zdając sobie sprawę, że milczała odrobinę za długo.

- Nic - odparła, lekko kręcąc głową. - Tylko myślę.

- O sir Harrym - powiedziała Anne, lekko triumfując.

- A czy miałam szansę myśleć o czymkolwiek innym? - mruknęła Olivia.

- O czym wołałabyś myśleć? - spytała Filomena.

Olivia już otworzyła usta, chcąc jej odpowiedzieć, ale zdała sobie sprawę, że nie potrafi.

- O czymś innym - rzekła w końcu. - Po prostu o czymś innym.

Ale jej ciekawość została rozbudzona. A ciekawość Olivii Frances Bevelstoke była wprost niebywała.

Dziewczyna z domu znajdującego się na północ od jego siedziby znów mu się przyglądała. Robiła to już niemal od tygodnia. Najpierw Harry nic sobie z tego nie robił. Przecież, na Boga, była córką lub krewną hrabiego Rudland - służącą do tej pory na pewno wyrzucono by z pracy, gdyby tyle czasu stała przy oknie.

Nie była też guwernantką. Hrabia Rudland miał żonę, tak przynajmniej Harry’emu mówiono. Żadna żona nie wpuściłaby do domu tak urodziwej guwernantki.

Więc prawie na pewno była córką. Nie miał powodu przypuszczać, że jest czymś więcej niż typową, wścibską panną z towarzystwa, która bez żenady gapi się na nowych sąsiadów Przyglądała mu się już od pięciu dni. Przecież gdyby ciekawił ją tylko krój jego surduta albo kolor jego włosów, do tej pory zakończyłaby już oględziny.

Kusiło go, żeby pomachać do niej ręką. Przykleić do twarzy szeroki, wesoły uśmiech i pomachać. Wtedy zaprzestałaby szpiegowania. Tyle że nigdy by się nie dowiedział, dlaczego tak ją interesuje.

Co było nie do przyjęcia. Harry nie znosił, kiedy jakieś pytania pozostawały bez odpowiedzi.

Nie wspominając o tym, że znajdował się za daleko od jej okna, by zobaczyć minę dziewczyny, kiedy zareaguje na jego gest. Co pozbawiało machanie celu. Jeśliby miała się zawstydzić, chciał to widzieć. W innym razie, jaką miałby z tego zabawę?

Harry usiadł z powrotem przy biurku, zachowując się tak, jakby nie miał pojęcia, że dziewczyna zerka na niego zza firanek. Miał pracę i musiał przestać się zastanawiać nad blondynką stojącą przy oknie. Wczesnym rankiem goniec z Departamentu Wojny dostarczył mu dość długi dokument, który należało jak najszybciej przetłumaczyć. Harry zawsze stosował tę samą metodę, kiedy tłumaczył z rosyjskiego na angielski - najpierw czytał tekst, aby zrozumieć ogólne znaczenie, potem przyglądał mu się bardziej szczegółowo, badając dokument słowo po słowie. Dopiero później, po tak dokładnym przeczytaniu, brał pióro, atrament i zaczynał tłumaczyć.

Było to żmudne zadanie. Ale on to lubił, zawsze lubił zagadki. Potrafił godzinami siedzieć nad dokumentem i dopiero po zachodzie słońca zdawał sobie sprawę, że cały dzień nie jadł. Ale nawet on, który tak kochał pracę, nie potrafił sobie wyobrazić, że mógłby cały dzień przyglądać się, jak ktoś tłumaczy dokumenty.

A jednak oto ona, znów przy oknie. Pewnie wydaje jej się, że dobrze się ukryła, a on jest kompletnym osłem.

Uśmiechnął się z wyższością. Nie miała o nim pojęcia. Może i Harry pracował w nudnym Departamencie Wojny - tym, który zajmuje się pismami i dokumentami, a nie pistoletami, nożami i tajemnymi misjami - ale był dobrze wyszkolony. Spędził dziesięć lat w wojsku, w większości na kontynencie, gdzie czujne oko i wyostrzone na każde poruszenie zmysły mogły stanowić o życiu lub śmierci.

Zauważył, na przykład, że dziewczyna ma zwyczaj zatykać za ucho niesforne kosmyki włosów. A ponieważ czasem przyglądała mu się również w nocy, wiedział, że jeśli rozpuści swoje bujne włosy - ich lśniąca masa sięga do połowy pleców.

Wiedział, że ma niebieski szlafrok. Niestety, raczej bez fasonu.

Nie umiała trwać w bezruchu. Pewnie myślała, że potrafi; nie była wiercipiętą i trzymała się prosto. Ale zawsze coś ją zdradzało - leciutkie drżenie palców, czy może lekkie uniesienie ramion, kiedy wdychała powietrze.

Więc, oczywiście, do tej pory było już całkiem niemożliwe, aby Harry jej nie zauważył.

Bardzo go to intrygowało. Jaka część jego zgarbionej na stertą papierów istoty była dla niej tak ciekawa? Bo cały tydzień nie robił nic innego.

Może powinien ożywić widowisko. Naprawdę, byłoby to uprzejme z jego strony. Na pewno wręcz głupiała z nudów.

Mógłby wskoczyć na biurko i zaśpiewać.

Ugryźć kęs jedzenia i udawać, że się dusi. Ciekawe, co by wtedy zrobiła?

To ciekawy dylemat moralny. Odłożył na chwilę pióro, myśląc o różnych znanych sobie damach z towarzystwa. Nie był taki znowu cyniczny; miał pewność, że przynajmniej niektóre próbowałyby go ratować. Jednakże wątpił, by którakolwiek była na tyle sprawna fizycznie, aby dobiec na czas.

Lepiej, jeśli będzie jadł ostrożnie.

Harry westchnął głęboko, usiłując skupić się na pracy. Wciąż myślał o dziewczynie przy oknie. Wprawdzie oczy miał zwrócone na leżące przed nim papiery, ale nie przeczytał ani słowa. Nic nie zrobił przez ostatnich pięć dni. Przypuszczalnie mógłby zaciągnąć zasłonę, ale byłoby to zbyt oczywiste. Zwłaszcza teraz, tuż przed południem, kiedy słońce stało tak wysoko i tak jasno świeciło.

Wpatrywał się w litery, ale nie mógł się skoncentrować. Dziewczyna tam była, nadal się na niego gapiła, wyobrażając sobie, że jest ukryta za firanką.

Dlaczego, u diaska, tak mu się przygląda?

To się Harry’emu nie podobało. Żadnym sposobem nie mogła zobaczyć, nad czym pracuje, a nawet gdyby jej się to udało, raczej wątpił, by umiała czytać cyrylicę. Niemniej dokumenty na jego biurku często miały charakter poufny, czasem były nawet wagi państwowej. Gdyby ktoś go szpiegował...

Pokręcił głową. Gdyby ktoś miał go szpiegować, to, na miłość boską, nie byłaby to córka hrabiego Rudland.

A potem, jakimś cudem, zniknęła. Najpierw się odwróciła, może lekko unosząc brodę, a potem cofnęła się o krok. Usłyszała jakiś dźwięk; pewnie ktoś ją zawołał. Harry’emu było wszystko jedno. Cieszył się, że zniknęła. Musiał zabrać się do pracy.

Spojrzał na papiery, zrobił pierwsze pół strony, gdy usłyszał:

- Piękny mamy poranek, sir Harry!

To Sebastian, najwyraźniej w nastroju do żartów. Inaczej nie zwróciłby się do niego „sir”. Harry nie oderwał wzroku od dokumentu.

- Jest popołudnie...

- Nie dla tego, kto obudził się o jedenastej.

Harry stłumił westchnienie.

- Nie zapukałeś.

- Nigdy nie pukam. - Sebastian opadł na krzesło, a włosy opadły mu na czoło, zasłaniając oczy.

- Co robisz?

- Pracuję.

- Dużo pracujesz.

- Niektórzy nie mają w perspektywie odziedziczenia hrabstwa - zauważył Harry, usiłując skończyć chociaż jeszcze jedno zdanie, zanim Sebastian pochłonie całą jego uwagę.

- Może tak - mruknął Sebastian - a może nie.

Była to prawda. Sebastian zawsze był drugi w kolejności dziedziczenia; jego wuj, hrabia Newbury, spłodził tylko jednego syna, Geoffreya. Ale hrabia, który nadal uważał Sebastiana za kompletnego utracjusza, mimo dziesięciu lat w służbie Imperium Jego Królewskiej Mości, nie martwił się tym. W końcu nie miał specjalnego powodu przypuszczać, że Sebastian może odziedziczyć hrabstwo. Geoffrey ożenił się, kiedy Sebastian był w wojsku, jego żona urodziła dwie córki, więc najwyraźniej był mężczyzną płodnym.

Nagle Geoffrey dostał gorączki i umarł. Kiedy tylko okazało się niezbicie, że jego żona nie jest w ciąży, w związku z czym nie ma w zanadrzu dziedzica, który uratuje hrabstwo od katastrofy w osobie Sebastiana Greya, dawno już owdowiały hrabia wziął na siebie obowiązek spłodzenia nowego spadkobiercy jego tytułu i w tym celu szwendał się teraz po Londynie w poszukiwaniu żony.

Co oznaczało, że nikt dokładnie nie wiedział, jak patrzeć na Sebastiana. Albo był zabójczo przystojnym i czarującym dziedzicem starego i bogatego hrabstwa, a więc niewątpliwie najbardziej łakomym kąskiem na małżeńskim rynku, albo też zabójczo przystojnym i czarującym dziedzicem niczego, a więc najokropniejszym zagrożeniem dla matek panien z towarzystwa.

Mimo wszystko zapraszano go wszędzie. I jeśli chodzi o londyńską socjetę, wiedział wszystko.

Toteż Harry był pewien, że potrafi mu odpowiedzieć na pytanie:

- Czy hrabia Rudland ma córkę?

Sebastian spojrzał na niego z miną, którą większość ludzi zinterpretowałaby jako znudzoną, ale Harry wiedział, że oznacza: „Ty ofermo”.

- Oczywiście - rzekł Sebastian.

Harry stwierdził, że „ofermo” pozostało w sferze aluzji.

- Dlaczego pytasz? - zainteresował się Sebastian.

Harry ukradkiem zerknął w stronę okna, chociaż dziewczyny tam nie było.

- Czy jest blondynką?

- Owszem.

- Dosyć ładną?

Sebastian rozpłynął się w przebiegłym uśmiechu.

- Większość osób uważa, że ładna to mało powiedziane.

Harry się zachmurzył. Cóż, u diaska, spowodowało, że córka Rudlanda tak uważnie mu się przygląda?

Sebastian ziewnął, nie zadając sobie trudu, aby zakryć usta. Harry spojrzał na niego z odrazą.

- Jest jakiś szczególny powód twego nagłego zainteresowania?

Harry zrobił krok, aby spojrzeć na jej okno: na drugim piętrze, trzecie od prawej.

- Przygląda mi się.

- Przygląda ci się lady Olivia Bevelstoke - powtórzył Sebastian.

- Tak się nazywa? - mruknął Harry.

- Nie przygląda ci się.

Harry się odwrócił.

- Słucham?

Sebastian wzruszył ramionami.

- Nie jesteś potrzebny lady Olivii Bevelstoke.

- Nie powiedziałem, że jestem.

- W zeszłym roku pięciu mężczyzn poprosiło o jej rękę, a byłoby ich dwa razy tyle, gdyby nie przekonała kilku dżentelmenów, żeby nie robili z siebie durniów.

- Dużo wiesz o londyńskiej socjecie, jak na kogoś, kto twierdzi, że go nie interesuje.

- Naprawdę tak powiedziałem? - Sebastian pogłaskał się po brodzie, udając zamyślenie. - Co za hipokryzja z mojej strony.

Harry zmierzył go przenikliwym wzrokiem, a potem wstał i podszedł do okna, co teraz mógł zrobić otwarcie, ponieważ nie było Olivii.

- Jest tam coś emocjonującego? - mruknął Sebastian.

Harry zignorował go i przesunął głowę nieco w lewo, choć nie poprawiało to jego punktu obserwacyjnego. Jednakże dziewczyna przywiązała zasłonę nieco dalej niż zwykle i gdyby słońce nie odbijało się od szyby, mógłby trochę rozejrzeć się po jej pokoju. W każdym razie lepiej niż do tej pory.

- Czy ona tam jest? - spytał Sebastian, a w jego głosie słychać było udawane drżenie. - Czy przygląda ci się w tej chwili?

Harry odwrócił się i natychmiast przewrócił oczyma, widząc, jak Sebastian porusza rękoma i dziwnie zgina palce, jakby próbował odegnać ducha.

- Dureń z ciebie - stwierdził Harry.

- Za to przystojny - odparował natychmiast Sebastian, na powrót niedbale się garbiąc. - I szalenie czarujący. Co ratuje mnie z wielu opresji.

Harry odwrócił się i leniwie oparł się o framugę okna.

- Czemu zawdzięczam przyjemność twoich odwiedzin?

- Usychałem z tęsknoty za tobą...

Harry cierpliwie czekał.

- Potrzebuję pieniędzy? - próbował Sebastian.

- Znacznie bardziej prawdopodobne, ale wiem z najlepszego źródła, że w ubiegły wtorek ulżyłeś sakiewce Winterhoe’a, ogrywając go na sto funtów.

- I ty mówisz, że nie słuchasz plotek.

Harry wzruszył ramionami. Słuchał, kiedy miał na to ochotę.

- Funtów było dwieście, jeśli chcesz wiedzieć. Byłoby więcej, gdyby nie zjawił się brat Winterhoe’a i go nie odholował.

Harry nie skomentował tego. Niezbyt lubił Winterhoe’a, jak również jego brata, ale trudno było im nie współczuć.

- Przykro mi - powiedział Sebastian, prawidłowo odczytując milczenie Harry’ego. - A jak tam nasz młodzieniaszek?

Harry spojrzał na sufit. Jego młodszy brat Edward był jeszcze w łóżku, przypuszczalnie odsypiając ekscesy poprzedniej nocy.

- Nadal mnie nie znosi. - Wzruszył ramionami. Harry przeniósł się do Londynu tylko po to, aby mieć oko na swego młodszego brata, a Edward był wściekły, że musi ugiąć się pod jego autorytetem. - Wyrośnie z tego.

- Ostatnio jesteś dla niego zły czy zachowujesz się jak stary piernik?
- Chyba jak stary piernik. - Harry się uśmiechnął.

Sebastian jeszcze bardziej się zgarbił na krześle i jakby wzruszył ramionami.

- Ja osobiście wołałbym być zły.
- Niektórzy powiedzieliby, że w tej materii nieźle ci idzie - mruknął Harry.
- No wiesz, Harry - upomniał go Sebastian. - Nigdy nie zdeprawowałem niewinnej dziewczyny.

Harry przyznał mu rację skinieniem głowy. Choć pozory wskazywały na coś innego, Sebastian prowadził się zgodnie ze swego rodzaju kodeksem etycznym. Nie był to kodeks zrozumiały dla większości ludzi, jednakże istniał. I jeśli zdarzyło mu się kiedyś uwieść dziewicę, to na pewno nie zrobił tego celowo.

- Słyszałem, że w zeszłym tygodniu komuś przyłożyłeś - stwierdził Sebastian.

Harry pokręcił głową z niesmakiem.

- Nic mu nie będzie.
- Nie o to pytałem.

Harry odwrócił się od okna, stając twarzą do Sebastiana.

- Prawdę mówiąc, o nic mnie nie pytałeś.
- No dobrze - zgodził się Sebastian z przesadą w głosie. - Dlaczego zbiłeś tego młokosa na kwaśne jabłko?
- To było nie tak - zirytował się Harry.

- Słyszałem, że go znokautowałeś i był nieprzytomny.

- Do tego doprowadził sam. - Harry z obrzydzeniem pokręcił głową. - Był całkiem zalany. Uderzyłem go tylko raz, w twarz. Bez tego dziesięć minut później leżałby pod stołem.

- Spoliczkowanie kogoś bez prowokacji to do ciebie niepodobne - cicho powiedział Sebastian. - Nawet jeśli ten ktoś za dużo wypił.

Harry zacisnął szczęki. Nie był dumny z tego zajścia, lecz jednocześnie nie wstydził się tego, co zrobił.

- Kogoś się czepiał - wycedził. To wszystko, co miał zamiar powiedzieć. Sebastian znał go dostatecznie dobrze, żeby zrozumieć, o co mu chodzi.

Sebastian z namysłem pokiwał głową, a potem westchnął głęboko. Harry uznał to za znak, że temat jest zamknięty, i podszedł z powrotem do biurka, po drodze ukradkiem spoglądając na okno.

- Czy ona tam jest? - nagle spytał Sebastian.

Harry nie udawał, że go źle zrozumiał.

- Nie.

Usiadł z powrotem przy biurku nad rosyjskim dokumentem.

- Czy teraz tam jest?

Nadzwyczajne, jak szybko to robiło się nudne.

- Seb...

- Teraz?

- Dlaczego ty tu jesteś?

Sebastian się wyprostował.

- Zależy mi, żebyś w czwartek poszedł na wieczór muzyczny u rodziny Smythe-Smithów.

- Dlaczego?

- Obiecałem komuś, że pójdę i...

- Komu obiecałeś?

- Nieważne.

- Dla mnie ważne, jeśli będę musiał tam iść.

Sebastian lekko się zaczerwienił, co zawsze było zabawne, choć zdarzało się rzadko.

- Dobrze. Mojej babce. W zeszłym tygodniu przyparła mnie do muru.

Harry jęknął. Gdyby to była jakakolwiek inna kobieta, mógłby się jakoś wymigać. Ale obietnica złożona babce musiała być dotrzymana.

- Więc pójdziesz? - zapytał Sebastian.

- Tak - westchnął Harry.

Nie znosił takich spotkań, ale na wieczorze muzycznym nie trzeba będzie przez cały wieczór prowadzić uprzejmych rozmów.

Usiądzie na swoim miejscu, nic nie mówiąc, z miną równie znudzoną jak u reszty towarzystwa.

- Znakomicie. Czy mam...

- Zaczekaj chwilkę. - Harry spojrzał na niego podejrzliwie. - A do czego jestem ci potrzebny? - Przecież Sebastianowi nie brakowało pewności siebie.

Sebastian zaczął się wiercić niespokojnie.

- Przypuszczam, że pojawi się tam mój stryj.

- Od kiedy tak się go boisz?

- Nie boję się. - Seb spojrzał na niego z wyraźnym niesmakiem. - Ale babka pewnie będzie się starała nas pogodzić i... Na miłość boską, jakie to ma znaczenie? Pójdziesz czy nie?

- Oczywiście. - Tu nie było żadnego ale. Jeśli Sebastian go potrzebuje, Harry się stawi.

Sebastian wstał, jego niepokój wyparował, pojawiła się nonszalancja.

- Jestem twoim dłużnikiem.

- Już przestałem liczyć ile razy.

Seb roześmiał się z tego.

- Pójdę obudzić młodzika. Nawet ja uważam, że wylegiwanie się w łóżku o tej porze jest po prostu nieprzyzwoitością.

- Proszę bardzo. Ze wszystkiego, co ma jakiś związek ze mną, Edward szanuje tylko ciebie.

- Szanuje?

- Podziwia - poprawił się Harry.

Edward wielokrotnie wyrażał zdziwienie, że jego brat - którego uważał za wyjątkowego nudziarza - jest tak blisko z Sebastianem, którego pragnął we wszystkim naśladować.

Sebastian zatrzymał się przy drzwiach.

- Czy jest jeszcze nakryte do śniadania?

- Idź sobie stąd - odparł Harry. - I zamknij za sobą drzwi, dobrze?

Sebastian spełnił jego życzenie, za to jego chichot słychać było w całym domu. Harry poruszył palcami i spojrzał na biurko, gdzie nadal nietknięte leżały rosyjskie dokumenty. Zostały tylko dwa dni na dokończenie zadania. Dzięki Bogu, lady Olivia wyszła z pokoju.

Myśląc o niej, podniósł wzrok do okna, jednakże sądząc, że jej nie ma, nie zachował zwykłej ostrożności.

Była tam.

I tym razem musiała dostrzec, że ją widział.

2

Olivia opadła na czworaki. Serce jej waliło. Zobaczył ją. Z całą pewnością ją zobaczył. Widziała to po jego oczach i po tym, jak gwałtownie odwrócił głowę. Dobry Boże, jak się teraz wytłumaczy? Wytworne młode damy nie szpiegują sąsiadów. Plotkują na ich temat, krytykują krój ich surdutów i jakość powozów, ale nie szpiegują ich przez okno.

Nawet jeśli ów sąsiad jest domniemanym mordercą.

W co zresztą Olivia nie wierzyła.

Z drugiej strony, trzeba przyznać, że sir Harry Valentine zdecydowanie coś knuł. Jego zachowanie w ciągu ostatniego tygodnia nie było normalne. Wprawdzie Olivia nie mogła wiedzieć, co w jego przypadku stanowiło normę, ale miała dwóch braci. Toteż zdawała sobie sprawę, co mężczyźni robią w swoich biurach i gabinetach.

Wiedziała na przykład, że większość mężczyzn nie przesiaduje w biurach i gabinetach, a przynajmniej nie dziesięć godzin dziennie, jak sir Harry. A jeśli już im się zdarzy wejść do biura, to przeważnie by uniknąć kontaktu z osobą rodzaju żeńskiego, a nie, jak w przypadku sir Harry’ego, żeby cały czas pilnie ślęczeć nad papierami i dokumentami.

Olivia dałaby konia z rzędem, może nawet dwa, aby się dowiedzieć, co jest w tych papierach. Od rana do wieczora, codziennie, ślęczał przy biurku nad luźnymi kartkami. Czasami wyglądało, że je przepisuje.

Ale to nie miało sensu. Do czegoś takiego mężczyźni pokroju sir Harry’ego zatrudniali sekretarzy.

Olivia z bijącym sercem spojrzała w górę i oszacowała swoją sytuację. Patrzenie w górę nic jej nie dawało, ale okno było nad nią, więc tak naprawdę było naturalne, że mogłaby...

- Hej, nie ruszaj się.

Olivia jęknęła. Winston jej brak bliźniak albo, jak lubiła mówić, jej młodszy brat (dokładnie o trzy minuty) - stał w progu, w niedbałej pozie, oparty o framugę drzwi, usiłując wyglądać na wyluzowanego czarusia. Aktualnie ta rola stanowiła treść jego życia.

To ostatnie zdanie dokładnie oddawało charakter jej brata. Winston miał artystycznie zmierzwione blond włosy, niedbale zawiązany krawat i buty z cholewami zrobione u samego Westona. Ale każdy, kto miał odrobinę oleju w głowie, od razu widział, że jest jeszcze żółtodziobem. Nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego w jego obecności wszystkie przyjaciółki robiły maślane oczy i dosłownie głupiały.

- Winston - wycedziła ostrzegawczo.

- Nie ruszaj się - powtórzył, powstrzymując ją gestem dłoni. - Jeszcze chwilę. Staram się na trwałe zapisać ten obrazek w pamięci.

Olivia ostrożnie na czworakach przemieściła się wzdłuż ściany, oddalając się od okna. Na jej twarzy ukazał się grymas.

- Niech no zgadnę - powiedział. - Pęcherze na obu stopach.

Zignorowała go.

- We dwie z Mary Cadogan piszecie nową sztukę. Ty grasz rolę owcy.

Miała wielką ochotę, aby mu się odciąć, ale była w fatalnej sytuacji.

- Gdybym wiedział - dodał - przyniósłbym ze sobą szpicrutę.

Była tak blisko, że mogłaby go ugryźć w nogę.

- Winston?

- Tak?

- Zamilknij wreszcie.

Roześmiał się.

- Zabiję cię - oznajmiła, wstając na nogi. Na czworakach okrążyła prawie pół pokoju. Teraz sir Harry w żaden sposób nie będzie mógł jej dostrzec.

- Kopytami?

- Oj, przestań - odparła z niesmakiem. A potem zdała sobie sprawę, że brat powoli wchodzi do jej pokoju.

- Odsuń się od okna!

Winston znieruchomiał, a potem odwrócił się do niej. Uniósł brwi w niemym pytaniu.

- Cofnij się o krok - syknęła Olivia. - O tak. Wolno, wolno...

Udał, że rusza do przodu.

Serce skoczyło jej do gardła.

- Winston!

- No wiesz, Olivio - powiedział, obracając się wokół własnej osi i kładąc dłonie na biodrach. - Co ty wyprawiasz?

Przełknęła ślinę. Musi mu coś odpowiedzieć. Widział, że jak głupia czołga się po podłodze. Normalne, że oczekuje jakiegoś wyjaśnienia. Na jego miejscu też by tego oczekiwała.

Oczywiście, nie miała zamiaru mówić mu prawdy. Z pewnością jej zachowanie da się wytłumaczyć w jakiś inny sposób.

Powody, dla których chodzę po podłodze

na czworakach,

A w dodatku unikam okna.

Nie. Nic jej nie przyszło do głowy.

- Chodzi o naszego sąsiada - wyznała Olivia, w tej sytuacji nie mając innego wyjścia.

Winston spojrzał w okno. Wolno i z największym sarkazmem, na jaki mógł się zdobyć.

Co, Olivia musiała przyznać, było dość imponujące w wykonaniu Bevelstoke’a.

- Nasz sąsiad - powtórzył. - A mamy takiego?

- Sir Harry Valentine. Wynajął dom, kiedy byłeś w Gloucestershire.

Winston pokiwał głową

- I jego obecność w Mayfair sprawia, że chodzisz po podłodze na czworakach... ponieważ...
- Przyglądałam mu się.
- Sir Harry’emu?
- Tak.
- Na kolanach.
- Oczywiście, że nie. Zobaczył mnie i...
- I teraz uważa cię za wariatkę.
- Tak. Nie! Nie wiem - fuknęła ze złością. - Nie powiem, żebym była wtajemniczona w głębię jego przemyśleń...

Winston uniósł brew.

- W odróżnieniu do jego sypialni, której głębię...
- To jego biuro - przerwała energicznie.
- Które, twoim zdaniem, koniecznie musisz podglądać, ponieważ...
- Ponieważ Anne i Mary powiedziały... - Olivia przerwała, świetnie rozumiejąc, że jeśli powie, dlaczego szpieguje sir Harry’ego, wyjdzie na wyjątkową idiotkę.
- Oj nie, teraz już nie przerywaj - udawał, że ją błaga. - Jeśli powiedziały to Anne i Mary, koniecznie chcę to usłyszeć.

Zacisnęła usta.

- Dobrze. Ale nie możesz tego powtarzać.
- Staram się nie powtarzać tego, co one mówią - powiedział szczerze.
- Winston...
- Nie pisnę ani słowa. - Podniósł ręce w geście poddania.

Olivia przypieczętowała obietnicę zdawkowym skinieniem.

- To nawet nie jest prawda.
- Wiedziałem to od początku, biorąc pod uwagę źródło.
- Win…

- Ależ Olivio. Chyba nie jesteś taka głupia, żeby wierzyć we wszystko, co ci powiedzą te dwie.

- Win... Wprawdzie bez entuzjazmu, poczuła, że musi je bronić. - Nie są aż takie złe.

- Oczywiście - zgodził się. - Po prostu brak im jakiejkolwiek umiejętności odróżniania prawdy od fikcji.

Miał rację, tym niemniej były jej koleżankami i to on był irytujący, więc nie miała zamiaru mu przytakiwać. W związku z tym sprawę pominęła milczeniem i powtórzyła: - Mówię serio. To musi być tajemnica.

- Daję ci słowo - odparł znudzonym głosem.

- To, co powiem w tym pokoju...

- ...zostanie w tym pokoju... - dokończył. - Olivio...

- Dobrze. Anne i Mary twierdzą, że słyszały, jakoby sir Harry zabił swoją narzeczoną... Nie, nie przerywaj, ja też w to nie wierzę. Ale zastanowiło mnie, skąd się wzięła ta plotka.

- Z gadania Anne Buxton i Mary Cadogan - stwierdził Winston.

- Nigdy nie wymyślają plotek - powiedziała Olivia. - Tylko je powtarzają.

- To zdecydowana różnica.

Olivia też tak uważała, ale nie miała zamiaru przyznać racji bratu.

- Jednak wiemy, że ma ostry temperament.

- Wiemy? Skąd?

- Nie słyszałeś, co spotkało Juliana Prentice’a?

- Ach, to. - Winston przewrócił oczyma.

- Co to ma znaczyć?

- Ledwie go dotknął. Julian był tak pijany, że znokautowałby go lekki wietrzyk.

- Jednak sir Harry go uderzył.

Winston machnął ręką.

- Chyba tak.

- Dlaczego?

Wzruszył ramionami, a potem skrzyżował je na piersiach.

- Prawdę mówiąc, nikt nie wie. A przynajmniej nikt nie chce tego powiedzieć. Ale co to ma wspólnego z tobą?

- Byłam ciekawa - przyznała. Brzmiało to wyjątkowo głupio, ale było prawdą. Co za dzień. Co za wstyd.

- Ciekawa czego?

- Jego. - Skinęła głową w stronę okna. - Nie wiedziałam nawet, jak wygląda. Choć wiem - powiedziała z naciskiem, nie dopuszczając, by jej przerwał, bo już otwierał usta. - Wiem, że jego wygląd nie ma nic wspólnego z tym, czy kogoś zabił, ale nie mogłam się powstrzymać. Mieszka po sąsiedzku.

Skrzyżował ramiona.

- Obawiasz się, że może się tu zakraść i poderżnąć ci gardło?

- Winston!

- Przepraszam cię, Olivio - rozśmiał się - ale przyznasz, że to niedorzeczne.

- Oczywiście. Było niedorzeczne. To muszę przyznać. Ale potem zaczęłam mu się przyglądać i w tym człowieku jest coś bardzo dziwnego.

- Co stwierdziłaś w ciągu... - Winston się skrzywił. - Jak długo go szpiegujesz?

- Od pięciu dni.

- Pięciu dni? - Mina znudzonego arystokraty zniknęła. Zastąpiło ją zdziwienie. Winston po prostu osłupiał. - Mój Boże, Olivio, nie masz nic innego do roboty?

Starała się ukryć rumieniec wstydu.

- Otóż nie.

- A on cię nie zauważył? Przez ten cały czas?

- Nie - skłamała dosyć gładko. - I nie chcę, żeby mnie widział. Dlatego odeszłam od okna na czworakach.

Spojrzał w okno, potem na nią i z powątpiewaniem pokręcił głową.

- Dobrze. Czego się dowiedziałaś o naszym nowym sąsiedzie?

Opadła na krzesło stojące przy ścianie zdziwiona, że w ogóle mu opowiada o swoich odkryciach.

- Cóż. Przeważnie wydaje się zupełnie zwyczajny.

- Szokujące.

Naburmuszyła się.

- Chcesz, żebym ci powiedziała, czy nie? Bo nie powiem już ani słowa, jeśli będziesz mnie przedrzeźniał.

Skinął dłonią, dając znak, by mówiła dalej.

- Niezmiernie dużo czasu spędza przy biurku.

- Niezbita oznaka morderczych zamiarów - przytaknął Winston.

- A kiedy ty ostatnio choć na chwilę usiadłeś przy biurku?

- Rozumiem, o co ci chodzi.

- A poza tym - ciągnęła z emfazą - wydaje mi się, że lubuje się w maskaradach.

To go zainteresowało.

- W maskaradach?

- Tak. Czasami nosi okulary, a czasami nie. A dwa razy włożył bardzo dziwny kapelusz. W mieszkaniu.

- Własnym uszom nie wierzę, że gadasz takie głupstwa - stwierdził Winston.

- Kto w mieszkaniu wkłada kapelusz?

- Zwariowałaś. To jedyne wytłumaczenie.

- Ponadto ubiera się zawsze na czarno. - Olivii przypomniały się uwagi Anne słyszane na początku tygodnia. - Albo na ciemnoniebiesko. Ale nie to jest podejrzane - dodała, ponieważ gdyby usłyszała podobne rewelacje z ust innej dziewczyny, uznałaby ją za idiotkę. Całe jej przedsięwzięcie brzmiało dość bezsensownie, kiedy opowiadało się o nim w tak prostych słowach. - Wiem, że to brzmi śmiesznie - westchnęła - ale mówię ci, coś z tym człowiekiem jest nie tak.

Winston patrzył na nią przez kilka sekund, po czym stwierdził:

- Olivio, masz za dużo wolnego czasu. Chociaż...

Zdawała sobie sprawę, że celowo zawiesił głos, ale wiedziała również, że chwycił przynętę.

- Chociaż co? - wycedziła.

- Cóż, muszę przyznać, że wykazałaś się niezwykłą dla siebie wytrwałością.

- Co masz na myśli? - zapytała.

Obrzucił ją tak pogardliwym spojrzeniem, jakie możliwe jest tylko między rodzeństwem.

- Musisz przyznać, że doprowadzanie spraw do końca nie jest twoją specjalnością.

- Nieprawda!

Skrzyżował ramiona.

- A model katedry Świętego Pawła, który budowałaś?

Stłumiła okrzyk zdumienia. Nie do wiary, że posłużył się tym przykładem.

- Pies go zburzył!

- Przypominasz sobie, że obiecałaś pisać co tydzień do babci?

- Jesteś jeszcze gorszy.

- Tak, ale nigdy nie obiecywałem, że będę taki pilny. I nigdy nie zaczynałem malować ani grać na skrzypcach.

Olivia zacisnęła pięści. Cóż, malarstwo zarzuciła po pięciu, a skrzypce po jednej lekcji. W obu dziedzinach była beznadziejna. Kto chciałby się bez końca zajmować czymś, do czego nie ma talentu?

- Mówiliśmy o sir Harrym - wycedziła.

Winston lekko się uśmiechnął.

- No tak.

Wpiła w niego wzrok. Mocno. Nadal miał tę minę - wyniosłą, po prostu irytującą. Stanowczo zbyt dużo przyjemności czerpał z tego, że ją na czymś przyłapał.

- No dobrze - odezwał się nagle zatroskany. - Powiedz mi, co jest „nie tak” w sir Harrym Valentinie?

Zanim się odezwała, odczekała chwilę, a po czym stwierdziła:

- Dwa razy widziałam, jak wrzuca do ognia stosy papieru.

- Dwa razy widziałem siebie przy podobnym zajęciu - odparł Winston. - Jak myślisz, co człowiek ma zrobić z papierami, których chce się pozbyć? Olivio, ty...

- Chodzi mi o sposób, w jaki to zrobił.

Winston sprawiał wrażenie, że chce odpowiedzieć, ale nie może znaleźć odpowiednich słów.

- Z rozmachem - oznajmiła Olivia. - Wrzucił je z rozmachem! W dzikim pędzie.

Winston zaczął kręcić głową.

- Potem obejrzał się przez ramię...

- Ty naprawdę przyglądasz mu się od pięciu dni...

- Nie przerywaj - odburknęła, a potem jednym tchem wyrzuciła z siebie: - Spojrzał przez ramię, jakby słyszał, że ktoś idzie przez hol.