Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Trudno uwierzyć, że takiej książki dotychczas nie było. Hanna Malewska, jedna z najlepszych i najbardziej cenionych polskich pisarek chrześcijańskich i historycznych, wieloletnia redaktor naczelna miesięcznika „Znak” doczekała się wreszcie biografii. Anna Głąb z iście benedyktyńską dokładnością odtworzyła dzieciństwo Malewskiej i jej drzewo genealogiczne, młodość i studia historyczne oraz pracę w „Znaku”. Dotarła do korespondencji Malewskiej oraz rozmawiała z wieloma przyjaciółmi i znajomymi pisarki, dzięki czemu postać jej bohaterki została wzbogacona o nowe, nieznane wcześniej rysy. Poznajemy przyjaźnie Malewskiej i jej rozterki duchowe, bliskich jej ludzi i mało znany epizod pracy w konspiracji podczas wojny. Anna Głąb opisuje kulisy powstania każdej z jej książek, cytuje ich fragmenty oraz liczne artykuły i felietony, ukazując Malewską także przez pryzmat jej twórczości.
Anna Głąb, ur. 1979, doktor filozofii, asystentka w Katedrze Historii Filozofii Nowożytnej i Współczesnej na Wydziale Filozofii Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II. Autorka wielu artykułów i recenzji. Jej druga książka Rozum w świecie praktyki. Koncepcja filozofii Marthy C. Nussbaum jest obecnie przygotowywana do druku przez Wydawnictwa Akademickie i Profesjonalne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 445
Data ważności licencji: 9/15/2028
Dzieciństwo jak wschód słońca w ogrodzie,
nieruchomym, ale coraz jaśniejszym.
Młodość jest jak bieg do celu – zajmuje on
pierwsze lub dalsze miejsce, czasem nie
kończy tego wyścigu. Lub zostaje na starcie.
Dojrzałość ma cechy pracy-maratonu,
ale i siłę, stałość miejsca.
Starość – zmierzch i pozostawanie w tyle,
osamotnienie, mijają nas
robota i ambicja mniej ważne: byle się
nie zgubić, omijają nas i biegnący i robotnicy
Świat mniej ważny, zmierzch, krótki wzrok
i oddech, za to człowiek ważniejszy (…)
Hanna Malewska, 1970
(w: Z notatek, „Znak” 379 /1986)
(1911–1921)
•
„Patrzcie, czy nie zobaczycie Mikołaja pieszo na ulicy!” – krzyknął rozpromieniony ojciec sześcioletniej wówczas Hani, wpadając do domu w Pskowie. Bronisław Malewski sprowadził tam żonę z dziećmi z Różyna na Wołyniu na Boże Narodzenie w 1915 roku.
Zabawa na pskowskiej baszcie Batorego to jedno z pierwszych wspomnień Hanny Malewskiej. Był marzec 1917 roku. Przymusowa abdykacja cara Mikołaja II. Lato Malewscy spędzili w idylliczny sposób w cudownej miejscowości kąpielowej koło Newy – Hungerburgu. Ciągłe przeprowadzki z miejsca na miejsce mówiły dzieciom, że jeszcze nie są w swoim domu, a stateczek, puszczony na morze w Estonii, Hania i Jędrek nazwali „Powrót”, choć pewnie jako dzieci nie mogli jeszcze wiedzieć, co to pojęcie oznacza. Nad ich łóżkami – gdziekolwiek się przenosili – wisiał Orzeł Biały, a na pierwszych wycinankach i wyklejankach widniała nigdy nie widziana krakowska Brama Floriańska.
Psków z jego mroźnymi jesiennymi nocami – tak że samochody zamarzały pod wpływem szronu, a mgła pokrywała okoliczne błota, na których wygnańcy palili ogniska – opuścili w październiku. Długie wieczory sprzyjały nauce: pierwsze słowa, których znaczenie rodzice wyjaśniali Hani i Jędrusiowi, brzmiały: transzeje, tanki, eszelony, drezyna. Ojciec uczył ich też śpiewać, choć ani dzieci, ani on nie mieli dobrego głosu. Ulubioną jego piosenką, pasującą do niego znakomicie, była ta, której wers zapamiętała mała Hania: „Ospały i gnuśny, zgrzybiały ten świat, na nowe go pchniemy koleje”. Czytał im Syna słońca Londona (tłumacząc na poczekaniu z rosyjskiego) i rysował dinozaury, wyjaśniając mechanizm działania ewolucji. Bawiło ich to ogromnie, podobnie jak opowiadanie o przygodach Zagłoby w chlewie.
W listopadzie Jędruś zachorował na tyfus. Kolejna przeprowadzka. Nadchodzącą zimę Malewscy spędzili w Dorohobużu nad Dnieprem, położonym na najodleglejszych krańcach I Rzeczypospolitej, na wschód od Smoleńska. Hani utkwiła w pamięci twarz mamy, gdy dostali list od dziadka. Pismo było – zdaniem matki – zmienione. „Tatuś się chyba posunął”, powiedziała wtedy. Wojna z bolszewikami wisiała w powietrzu, mówiono o zbliżających się pogromach. Podróż koleją była męczarnią. Wędrowni żołnierze będący jednocześnie handlarzami objeżdżającymi Rosję często wyrzucali wszystkich wyglądających na „burżujów” z pociągu na tor. „Dlaczego właściwie bolszewicy nie mają racji?” – dopytywała się Hania. „Bolszewicy – odpowiedziała mama – chcą podzielić ziemię na jednakowe kawałki, a potem jeden właściciel będzie pracowity, drugi leń i znów zrobi się nierówno, więc trzeba będzie zabrać pracowitemu, a dać próżniakowi”. Tak bowiem rozumiano w dniach rewolucji marksizm-leninizm. Dzieci przyznały, że to nierealne.
W tym czasie oddziały I Korpusu Polskiego zostały rozbite przez Armię Czerwoną. Bronisław Malewski, pełniący funkcję lekarza wojskowego, mógł zostać w każdej chwili aresztowany. Jego żona Jadwiga, nazywana przez męża pieszczotliwie Winią, ocaliła mu życie, czym zyskała rodzinną sławę jako „pogromczyni bestii”. Udało jej się cudem dogadać z matrosami, budzącymi przerażenie i słynącymi z waleczności żołnierzami bolszewickimi. Potraktowała ich po prostu jak normalnych ludzi, z którymi można się porozumieć. Wszystko, co stało się potem – pisała Hanna Malewska pół wieku później w Apokryfie rodzinnym – było mieszaniną pecha, szczęścia i przytomności umysłu, Winia jednak wykazała się talentem do pokonywania realnych przeszkód i uciekając przed rewolucją, świetnie „zdała swój żeglarski egzamin”. Obłaskawiony matros doradził Malewskiemu, żeby za wszelką cenę wpakował się z dziećmi do pociągu, zanim on ze swoimi żołnierzami odjedzie do Wiaźmy. To wszystko działo się po tym, jak komendant polskiego wojska razem z kolegami Malewskiego zostali aresztowani, a reszta polskich żołnierzy chciała uciec w panice do Bobrujska, 400 wiorst od Dorohobuża.
Był koniec stycznia 1918 roku. Mijając Orszę, dotarli do Mińska. Szczęśliwie ominął ich patrol Tekińców obserwujących ludzi wysiadających z pociągu. Osiedlili się tymczasowo na Magazynowej 40. Mieszkanie to było „ośrodkiem akcji polskich” żołnierzy, która zakończyła się zdobyciem Mińska. Malewskiemu udało się przedrzeć do Bobrujska, gdzie został mianowany lekarzem naczelnym I Korpusu Polskiego generała Dowbora-Muśnickiego. Mieszkał w twierdzy wybudowanej – rękami skazanych na roboty Polaków – przez Murawjowa, zwanego Wieszatielem, który stłumił krwawo powstanie styczniowe na Litwie i Białorusi. Nad twierdzą latały już polskie aeroplany, a na ulicach spotykało się ułanów. „Przyszłość jednak niejasna, raczej ciemna”, pisał Bronisław Malewski do szwagra w kwietniu 1918 roku. Sen spędzało mu wówczas z powiek tylko jedno: los rodziny znajdującej się w Mińsku. Chciał, by jak najprędzej Winia z Hanią i Jędrusiem wracali do Lublina.
Tymczasem Hania – już siedmiolatka – pisała swoją pierwszą historyjkę pod tytułem O Anieli. Aniela była małą dziewczynką, która szła piechotą z Lublina do Warszawy, i przyszła 11 grudnia. Hania nie miała pojęcia, ile dni ma grudzień, ale data 11 grudnia wydawała jej się murowana. Może w odysei małej Anieli chciała zawrzeć odyseję swojej rodziny?
Pisząc o Hannie Malewskiej, nie sposób pominąć dziejów jej rodziny. Wyraźną ramą świata dzieciństwa małej Hani była tradycja rodzinna, która wtedy nie nasuwała pytań i nie budziła ciekawości. Był to po prostu zbiór pewnych faktów. Tak jak zapisywane wówczas przez nią fakty w ćwiczeniach kaligraficznych: „Warszawa leży nad Wisłą, a Wilno nad Wilią”. Dopiero pół wieku później, pisząc Apokryf rodzinny, Malewska zdała sobie sprawę z tego, że historia jej rodziny mogłaby zostać uznana za dzieje rodzinne „nieznanego inteligenta polskiego”, którego dziedzictwem bardziej niż biologia są pewne formacje społeczne. Konkretne wydarzenia, niespodziewane zwroty akcji stanowią jednak o tym, że quasi-pamiętnik Hanny Malewskiej staje się świadectwem dziejów właśnie jej rodziny, utkanym ze wspomnień, opowieści rodzinnych oraz dokumentów historycznych.
Jakie są jej korzenie? Skąd się wzięła? Kim byli jej przodkowie? W galerii jej pradziadków znajdują się cztery pary: od strony ojca – Bronisława z Ryxów i Aleksander Daszewscy, Wiktor i Leokadia Malewscy; od strony matki – Justyna z Kruczajów i Władysław Kamińscy, Elżbieta z Reinholdów i Leon Ciświccy. Malewska miała zatem korzenie iście europejskie: od strony Ryxów – holenderskie, od strony Kruczajów – węgierskie, od strony Reinholdów – szwedzko-kurlandzkie. Sami Malewscy pochodzili zaś z piastowskiego rodu Bolestów. Legenda mówi, że dawni Ciświccy – czyli przodkowie matki Hanny Malewskiej – w XVI wieku spokrewnieni byli ze Zbąskimi na Zbąszynie, ci zaś pochodzili, wedle tradycji średniowiecznej, od nieprawego syna, którego Kazimierz Wielki spłodził z Esterką. Jeśli więc przyjąć, że Esterka w ogóle istniała, czego stwierdzić z pewnością nie można, w Ciświckich znajdowała się też kropla krwi semickiej.
Bronisława Daszewska pochodziła z Ryxów, których dzieje zaczynają się w Polsce pod koniec XVIII wieku. Najdawniejszy przedstawiciel tego rodu, Franciszek herbu Pierścień Ryx (1732–1799), był, jak czytamy w Polskim Słowniku Biograficznym, kamerdynerem Stanisława Augusta, starostą piaseczyńskim, właścicielem przywileju na widowiska teatralne. Według paszkwilanckich Listów polskich autorstwa Stanisława Kostki Potockiego, przybył w młodym wieku z Flandrii i służył jako fryzjer Michała Sapiehy, po którego śmierci przeszedł w służbę stolnika litewskiego Stanisława Poniatowskiego. Był pionierem show-businessu w najmniejszym stopniu niezainteresowanym sztuką, założycielem warszawskiego Foksalu – miejsca rozrywek na świeżym powietrzu dla warszawiaków na wzór londyńskich Vauxhall Gardens. Przede wszystkim jednak był właścicielem wybudowanego za brudne pieniądze przez Włocha Antonia Solariego, kierującego m.in. przebudową Zamku Królewskiego, pierwszego prawdziwego teatru warszawskiego, który powstał na rogu placu Krasińskich i Długiej. Znany był warszawiakom doskonale, tyle że od najgorszej strony, zauważa ironicznie Malewska w Apokryfie rodzinnym. Jako że „była to epoka szulerów”, jego zaradność życiowa mogła wzbudzać zawiść jemu współczesnych, wskutek czego interpretowano ją jako rozwiązłość, spryt i chciwość. Franciszek Ryx – wedle Malewskiej – posługiwał się jedynie liczbami, a swoich interesów, szczególnie finansowych, robionych zupełnie na zimno, nigdy nie powierzał papierowi, gdyż były one szczególnie „konfidencjonalnej natury”.
Syn Ryxa, również Franciszek, znany tradycji rodzinnej jako Frans, major wojsk koronnych, który – jak pisze Malewska – mógł być również synem króla Stasia, choć to mało prawdopodobne, osiadł w Polsce jako właściciel ziemski, i z Ludwiką Colignon, w dniu ślubu czternastoletnią „malutką nimfą”, spłodził mnóstwo małych Ryxów. Zachowała się o niej berżeretka zdradzająca to, że była ona prawdziwą małą dziewczynką, którą Frans pojął za żonę właśnie dlatego, że chciał mieć żonę bez przeszłości, a o takie – zauważa Malewska – wówczas było trudno. Gdy król Stanisław August odwiedził Ryxów w ich posiadłości, „małej Colignon” nie sposób było znaleźć, gdyż ukryła się pod łóżkiem. Króla Stasia bardzo to rozbawiło, skwitował to słowami, że lepiej znaleźć żonę pod łóżkiem niż w łóżku (z kochankiem). Innym razem Ludwika popsuła stary kurant – za co dostała od męża klapsa; kiedy indziej kazała się wozić ogrodnikowi na taczce, przynaglając go do szybkiego biegu. Z upływem lat w Ludwice skrzyżowały się właściwości pastereczki z dzieł J.J. Rousseau z cnotami kupieckimi. Nauczyła się świetnie gospodarzyć i pozostała sobą: „osóbką, która umie chcieć, czego chce”.
Rodziny, do której weszła Bronisława Ryxówna, nie sposób znaleźć w żadnej bibliografii. Pradziadek Hanny Malewskiej od strony ojca Aleksander Daszewski należał chyba do najbardziej zrównoważonych – „nieszusowatych i nienarwanych” – jej członków. Był właścicielem majątku w Pniewach oraz radcą Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego. Daszewscy – jak zauważa Malewska w Apokryfie… – nie wyróżniali się niczym poza tym, że ich późniejsi potomkowie byli, mówiąc delikatnie, dość psychicznie wykolejeni. Ich rodziny – podobnie jak wiele rodzin tego typu – nie umiały znaleźć sobie innych celów poza trwaniem na ojcowiźnie, co rodziło bzika lub „śmierci ze zgryzoty”. Wśród nich znajdowali się i oficer w wojnach napoleońskich, i pułkownik z 1831 roku, a także włączony do rodziny przez małżeństwo niemiecki malarz scen batalistycznych, właściciel majątku okolonego czarnym parkiem. Był wśród Daszewskich również koniarz specjalizujący się w farbowaniu koni, uroczy awanturnik, „lampart” i zabijaka niczym drugi Kmicic. Wśród gromadki dzieci, które Daszewscy wychowali, znajdowała się Eleonora, późniejsza matka Bronisława Malewskiego, babka Hanny Malewskiej, zwana przez nią „babunią z Kaukazu” lub po prostu – z Nałęczowa.
Eleonora wyszła za Gustawa Malewskiego, nad którego antenatami znów musimy się zatrzymać. Najstarszym ich przodkiem, o którym Malewska w Apokryfie… milczy, odnotowanym przez Polski Słownik Biograficzny, jest Seweryn Malewski (XVIII wiek) herbu Jastrzębiec, przydomka Bolesta, poseł na sejm, marszałek wyszogrodzki konfederacji barskiej. Wywodził się z drobnej szlachty mazowieckiej ze wsi Malewa w powiecie raciąskim, ale sam posiadał gospodarkę w Ujeździe w województwie łęczyckim. W końcu września 1769 roku brał udział w bitwie pod Serockiem, w 1770 roku został zesłany do Kazania na Syberii. Plemię Bolestów-Jastrzębców było ubogie, lecz bogobojne i konserwatywne, co nie przeszkadzało mu w hołubieniu tradycji, którą dziś moglibyśmy uznać za wybitnie liberalną i postępową, że – według przekazów rodzinnych – plemię to razem z królem Bolesławem zabiło na Skałce biskupa Stanisława ze Szczepanowa.
Seweryn Malewski miał syna Wiktora, który pojął za żonę o 20 lat młodszą kobietę, córkę pułkownika napoleońskiego. Hanna Malewska nie szczędzi mu w Apokryfie…ostrych słów, nazywając go „jednym z ostatnich okazów zaśniedziałego Mazura spod Wyszogrodu, wiedzącego tylko swoje, czyli to samo co ojcowie”. Był on tym szlachcicem, który tracąc ziemię, utracił też podstawy bytu, przez co wyszedł z tej katastrofy jako „rozbitek psychiczny”, stawiający wszystkim „kozła na czole”. Podobnie jak inni przyzwyczajeni do życia od pokoleń „na swoim” po stracie majątku, a zarazem niezależności i pozycji, mógł się stać – pisze Malewska – „albo zdetronizowaną, zgorzkniałą plagą świata, albo małym człowieczkiem, gotowym się chować w mysią dziurę”. To wykorzenienie Wiktora ze świata dawnej Rzeczypospolitej, utrata, z którą nie mógł się pogodzić, zaważyły na przyszłości całej jego rodziny.
Jego jedyny syn Władysław Gustaw (który w rodzinie jednak zwany był po prostu Gustawem) wychowywał się w trudnych materialnie warunkach i choć oceny miał dobre, skończył swoją edukację na pięciu klasach gimnazjalnych i mając piętnaście lat, został guwernerem. Nie była to praca, o jakiej marzył, ale dawała jakie takie wynagrodzenie, z którego mógł utrzymać całą rodzinę: ojca, matkę i dwie siostry. Po przeniesieniu się do Warszawy wstąpił do służby rządowej i oprócz tego zarabiał korepetycjami. Ciężka to była jednak praca i nędzne wynagrodzenie. Energia i autentyczne przejęcie się obowiązkami dawały mu jednak siłę do dalszej pracy, a miejsce w teatrze na najwyższej kondygnacji, przeznaczone w owych czasach dla najuboższych, którego cena stanowiła równowartość dwóch funtów mięsa, raz do roku było dla niego wielkim szczęściem. Arie wysłuchiwane wtedy na warszawskich podwórkach zapamiętał na długie lata. Gdy zastanawiał się w tym czasie nad swoim położeniem i nie widział znikąd pomocy, coś podpowiadało mu jednak, by iść dalej o własnych siłach. W liście skierowanym do przyszłej teściowej, Bronisławy z Ryxów Daszewskiej, w 1873 roku pisał:
Nie spodziewając się szczęścia na zewnątrz, postanowiłem go szukać w samym sobie. Wskutek tego wyrobiły się we mnie pewne maksymy: praca i bezwarunkowa uczciwość, święte wypełnienie obowiązków syna, brata i obywatela, godzenie się ze swoim położeniem. (…) Jak najmniej od ludzi wymagać, raczej im dawać, przyjmować ludzi takimi, jacy są, a nie takimi, jakimi być powinni, i starać się o przyjaźń i szacunek uczciwych ludzi, ale własne przekonanie kłaść na pierwszym planie i dlatego nigdy w bagateli nawet nie kłamać, a tym więcej nie używać kłamstwa jako narzędzia dla zjednania opinii ludzkiej. (…) Starać się, żeby życie moje było dla wszystkich księgą otwartą, ale nigdy i przed nikim nie usprawiedliwiać się; jeśliś winien, nie możesz usprawiedliwić się bez kłamstwa, jeśliś nie winien, własne przekonanie powinno ci wystarczyć za opinię ludzką.
Taki był program życia Gustawa Malewskiego, dziadka Hanny Malewskiej. Kiedy nadarzyła się sposobność, pojechał szukać szczęścia na Kaukaz. Przyzwoite warunki życia pozwoliły mu sprowadzić do Tyflisu matkę i siostry; ojciec już nie żył. Po latach zdobył szacunek i został dyrektorem filii banku.
Gustaw – jak trudno nie zauważyć – był zupełnie innym człowiekiem niż jego ojciec, jednak – podobnie jak on – uważał, że nie można nigdy zapominać tego, kim się jest. Pojęcia i zasady, które przejął od rodziców, były podstawą jego odwagi i skuteczności w przejęciu roli głowy rodziny. Ten dawny świat, którego utrata jego ojca napawała ciemną melancholią, trwał jako pewien urok życia, który – jak pisała Malewska – był dla Gustawa przede wszystkim „jakąś wiernością i kontynuacją bez względu na to, czy się było warszawskim korepetytorem w podartych butach, niedoświadczonym guwernerem nieznośnych paniczów czy urzędnikiem w Tyflisie”. Gustaw nie pogrążał się w melancholii, nie bolał nad tym, że nie został kimś innym, nie rozczulał się nad swoim losem, nie krył też swojego ubóstwa za krzykliwą fanfaronadą ani za ponurym milczeniem. Nie przyjmował nigdy pozy. Jego życie nie było tylko walką o zapewnienie sobie bytu materialnego, o utrzymanie się na powierzchni – „było wykonywaniem zadania”. To, co wyniósł z dzieciństwa, świetnie się zharmonizowało: z jednej strony – szacunek dla przeszłości, z drugiej – energiczne, wytrwałe, skuteczne wspinanie się w górę. Miał przy tym wszystkim jeszcze trochę szczęścia – udało mu się sporo pieniędzy wygrać w karty, choć karciarzem nie był. Życie nie wlokło go, nie ciągnęło za uszy, zauważa Malewska. On szedł sam – na własnych nogach.
Za tym człowiekiem – właściwie dość obcym na początku, którego podejrzewano o hazardowe upodobania – w nieznany zupełnie świat poszła Eleonora. Zaryzykowała, rzucając się w ten dziwny, odmienny świat Kaukazu. Z pustego mieszkania wynajętego przez Gustawa musiała – i udało jej się – stworzyć dom. Czy z dala od raju dzieciństwa, od niezależności pańskiej nie zgorzkniała, nie wyrzucała sobie: „A nie mówiłam?” lub „W Polsce jednak było lepiej”? Malewska zauważa, że Kaukaz mógł jej dziadków ocalić od porażki moralnej i psychicznej, a największe osiągnięcia polskie na różnych polach w XIX wieku były dziełem ludzi takich właśnie jak Eleonora i Gustaw: wywodzących się z drobnej szlachty, umiejących przezwyciężyć ból rozstania z przeszłością. Ludzie ci, „którzy zdołali się oderwać od swoich korzeni i żalu po nich, byli siłaczami. Żadna cena nie mogłaby ich już przekupić. Nawet nic im już osobiście nie imponowało. Może i zapomnieli o raju lat dziecinnych, ale nie szukali też dla siebie żadnego innego nawet w tym postępie, którego byli czynnikami, tak jakby wiedząc, że raju już nigdzie nie ma. Wyszli z orbity swego odziedziczonego ja, a wyjście z niej było tylko na orbitę powszechności, bo żadna inna nie miała dla nich siły przyciągającej, uroku ani obietnicy”. Eleonora prędko pokochała Kaukaz, który zafascynował ją nie tylko cudami przyrody – jak pokryty wiecznym śniegiem i lodem Kazbek czy kipiące winoroślą, figami i granatami doliny – ale również jego mieszkańcami, o „książęco gościnnych sercach”. Po przyjaźni z nimi została skromna, ale pełniąca funkcję rodzinnego talizmanu pamiątka – pleciony srebrny kubek z podstawką i łyżeczką, na której po arabsku wygrawerowano napis: „dar przyjaciół z Kaukazu dla Eleonory”. Picie herbaty ze szklanki wstawionej w ów kubek było prawdziwym misterium ogólnoludzkiego porozumienia.
Malewscy wychowali ośmioro dzieci: najstarszego Bronisława, ojca Hanny, następnie Stanisława, Gustawa, Jadwigę (później Osiecką), Amelię (młodo zmarłą Kasznicową), Zofię (potem Lisowską), Marię (co wyszła za Moskala Jeleniowa) i Eleonorę (z którą ożenił się wdowiec po Amelii, profesor Kasznica). Eleonora, bo to ona głównie zajmowała się ich wychowywaniem, ponieważ Gustaw miał do tego wstręt z czasów własnego guwernerowania, nie bała się dla nich przygód, lecz fałszu. Ich dzieciństwo było obwarowane dość nielicznymi, ale egzekwowanymi wymaganiami. Każde dziecko miało w domu przypisaną rolę i musiało w czymś pomagać. Radzenie sobie samemu w potrzebie było też dla nich ważnym zadaniem. Poza tym – co Babcia z Kaukazu przekazała również swoim wnukom, Hani i Jędrkowi – często mogli usłyszeć: „Nie skarż się, a tym bardziej nie skarż na innych. Nie zwracaj na siebie uwagi” lub „Załatwcie to między sobą. To nic ciekawego dla nikogo”. Ta „hałastra” z Kaukazu obcowała po bratersku z ludem abchaskim, wynosząc z domu demokratyzm szanujący godność każdej spotkanej osoby, z którą ani nie zamierzali się porównywać, ani jej dyskwalifikować; oraz pracę – „najprostsze i nieodzowne wypełnienie życia”. Dzięki temu dom ocalił dzieci przed kompleksami.
Najstarsza córka Malewskich Jadwiga przez pewien czas uczyła w szkole. Wśród jej uczniów znajdował się właściciel 3000 owiec i paru żon, który skarcony przez Jadwigę rzucił w nią z ławki kindżałem, tak że omal nie zginęła. Takie wydarzenia uświadamiały im, że choć kaukaskie gniazdo jest ich domem, są mimo wszystko wygnańcami, kimś w rodzaju przechodniów w tym świecie. Tym bardziej dojmującym i pielęgnowanym uczuciem był w rodzinie Malewskich patriotyzm rozumiany jednak swoiście jako bardzo silne wymaganie, ale zwrócone bardziej ku przyszłości niż przeszłości. Symbole patriotyzmu: niewielki marmur z Orłem, Pogonią i Aniołem z 1863 roku, pamiątka po bracie-powstańcu Eleonory, podarowany później Bronisławowi, zaginął w dalszej odysei; podobny los spotkał przechowywaną przez Gustawa skromną litografię z wystawienia opery Fidelio Beethovena, na której płakał z całą salą, gdy zobaczył na scenie tłum więźniów w kajdanach, symbol zniewolonych i ciemiężonych Polaków.
W postaciach Eleonory i Gustawa Malewskich, dziadków Hanny Malewskiej, widać, w jaki sposób ich rodziny ewoluowały – od postaci bardzo niesławnych, takich jak starosta piaseczyński czy Seweryn Malewski, do osób szlachetnych jak Eleonora i Gustaw, tak niezwykłych jak biskup sandomierski Marian Ryx (o którym we właściwym czasie), tak rzetelnych i autentycznych jak Bronisław Malewski, ojciec Hanny. Zresztą ta ewolucja – pisała Malewska w liście z 1974 roku do jednego z kuzynów pochodzących z Ryxów, odnalezionego po wydaniu Apokryfu… – była może dla niej głównym bodźcem napisania tej książki, która
wyrażać ma między innymi tę długą i trudną drogę oczyszczania, jaka prowadzi od bardzo nieciekawych, wręcz obrzydliwych typów szlachty saskiej, lub współczesnych im hochsztaplerów w stylu pierwszego Ryxa do szlachetnych ludzi oddanych sprawom ogólnym, zwłaszcza polskim, jakimi było tak wielu ich prawnuków czy praprawnuków.
Pradziadkami od strony matki Hanny Malewskiej, Jadwigi z Ciświckich Malewskiej (1882–1949), byli Justyna i Władysław Kamińscy. Prababka Justyna pochodziła z Kruczajów, rodu wywodzącego się z Węgier, co zdradzały gorące węgierskie oczy. Jako że zmarła w 1920 roku, Hanna Malewska zdążyła zapamiętać, że wyglądała jak „srebrny, siwiutki łabędź, o doskonałej i do końca harmonijnej linii”. Wiek, którego dożyła, a w którym zapamiętała ją Hania, nie zniszczył w niej tego, czym była, a była „jakoś »cała« – »entière«”, zachowując do końca „samowystarczalną ludzką dumę, która szanuje samowystarczalną ludzką dumę innych”. Swoim wnukom nie przekazała żadnych legend ani tradycji rodzinnych. Może tak zaabsorbowana była zwykłymi codziennymi zajęciami, że nie dostrzegała w przeszłości swojej rodziny nic wyjątkowego, wartego opowiadania. Jej ojciec, podobnie jak ona pochowany na lubelskim cmentarzu na Lipowej, miał domek na Ogrodowej w Lublinie i parę tłustych koni, których nie wolno było wyprowadzać ze stajni. Najbardziej sobą – pisze Malewska w Apokryfie… – babcia Justyna stała się poprzez małżeństwo i macierzyństwo; wtedy się „urzeczywistniła”. Władysław Kamiński, za którego wyszła, nie miał zdolności stratega, toteż Justyna (trochę wprawiona w tym już jako młoda dziewczyna, gdy doglądając ciężko chorego ojca, prowadziła dom otwarty dla kręcących się ciągle interesantów), musiała przejąć niejedno zadanie rezerwowane dotąd dla mężczyzn. Władysław walczył w powstaniu listopadowym, pełen witalności i optymizmu, przechodzącego czasem w lekkomyślność (nigdy nie było wiadomo, z której strony wyskoczy mu z głowy zając), mógł być podobny – pisała jego prawnuczka w Apokryfie… – do Pietii Rostowa z Tołstojowskiej Wojny i pokoju. Ze studiów na Uniwersytecie Berlińskim zrezygnował po roku – ciągnęło go na wieś, do polowań, dlatego został administratorem Kozłówki Zamoyskich, do czego jednak wcale nie miał głowy. Umiał jednak wychodzić ludziom naprzeciw i pomagał powstańcom, którym władze skonfiskowały majątki, toteż w Lubelskiem „roje niekompetentnych młodzieńców obsadziły leśnictwa, gorzelnie, drożdżarnie, browary i olejarnie”. Kamińscy więcej wydawali, niż zarabiali, co było przyczyną niepokojów Justyny. Kiedy jednak zwróciła mężowi uwagę, że może powinni przyhamować z wydatkami, on nieźle się z tego uśmiał. On – nuworyszem czy groszorobem? Po wizycie pełnomocnika Zamoyskich okazało się jednak, że Kozłówka jest w opłakanym stanie finansowym. Kamiński opiekował się majątkiem, nie powierzając interesów papierowi i nie składając rachunków, wskutek czego – jako że pełnomocnik nie był w stanie odróżnić dochodów Kamińskiego od dochodów majątku, nad którym ten sprawował pieczę – wielki wiejski dom Kamińskich w Kozłówce przestał dla nich istnieć. Władysław dostał niedługo potem apopleksji, ale żył jeszcze dwa lata. Justyna sprzedała inwentarz, powóz, część mebli i w 1864 roku przeniosła się z rodziną na stałe do Lublina – zamieszkali na Krakowskim Przedmieściu, w pobliżu poczty, nad zakładem fotograficznym. Coraz bardziej przypominała – jak pisała jej prawnuczka – jeśli nie łabędzia, to okręt, „którego wewnętrzna konstrukcja dostosowana jest do wszelkiej pogody i niepogody morskiej”.
Temperament po niej odziedziczyła przede wszystkim córka (Kamińscy mieli dwoje dzieci), Marynia Kamińska (1857–1884), babka Hanny Malewskiej. Nauczyciel śpiewu – emerytowany śpiewak Opery Warszawskiej – uważał, że to jego najlepsza uczennica. Zauważył ją i zakochał się w niej jeden z najlepszych uczniów najlepszej wówczas w Lublinie szkoły, przystojny i poważny chłopak, z którego zdaniem liczyła się wówczas cała lubelska młodzież. Teofil Ciświcki (1848–1924), bo o nim mowa, był synem szanowanego i zamożnego lubelskiego notariusza mecenasa Leona Ciświckiego oraz Elżbiety Reinhold. Mecenas Leon, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, miał wybitnie dickensowski wygląd: biała kamizelka, wysoki i sztywny kołnierz koszuli. Był pedantem i człowiekiem jak najbardziej serio, wszystko zawdzięczającym własnej pracy. Żoną jego została Elżbieta pochodząca z Reinholdów, którzy wywodzili się z linii saskiej. Elżbieta nie miała żadnych umiejętności domowych, szybko jednak nauczyła się dbać o męża i synów. Kiedy jednak jej najstarszy siedemnastoletni syn zginął w powstaniu, zapałała gniewem do wszystkich tych – również do męża i do małego Teofila – którzy nie walczyli za ojczyznę. Upodobaniem jej odtąd było leżenie krzyżem w kościele Dominikanów w ramach pokuty za oziębłość tych, którzy wymigali się od powstania, wskutek czego zachorowała na zapalenie płuc i zmarła. Teofil wychowywał się więc niemal bez matki. Pochłaniał sprowadzane z Anglii i Francji książki Spencera, Buckle’a i Comte’a, a także tomiki Biblioteki Nauk Przyrodniczych. Był „opanowany, dojrzały bez udawania, miał szczególną uczciwość w spojrzeniu”. Dzielnie przetrzymał pięcioletnie studia adwokackie w Dorpacie i Rydze, marząc o swojej Maryni, wtedy już Marii. Miłość nie przyszła od razu, Maria jednak bardzo chciała kochać; wierzyła Justynie, że z Teofilem będzie szczęśliwa. On czekał skromnie i cierpliwie, nie naciskał i nie dąsał się. Dyskretnie i po męsku czekał, przygotowując swój świat na przyjście Marii. Ich małżeństwo okazało się bardzo szczęśliwe – jak pisze Malewska w Apokryfie…, byli „fizycznie dobrani” – jednak krótkie. Maria zmarła, mając 27 lat, najmłodsze z dzieci miało wtedy rok, a ona była znów w ciąży i poroniła, wdało się zakażenie. Zgasła w tydzień, ówczesna medycyna nie była w stanie jej uratować. Mnóstwo ludzi przeszło wtedy przez mieszkanie Ciświckich, chcąc zobaczyć młodą zmarłą w trumnie, obetrzeć łzę na widok osieroconych dzieci.
Teofil był wyjątkowo silnym człowiekiem. Justyna nie mogła wtedy na niego patrzeć właśnie dlatego, że Teofil zaliczał się do tych mężczyzn, którzy wszystko zniosą. Rodzina Marii miała do niego pretensje, że jej nie oszczędzał. Była kwitnąca, zdrowa; rodzina mówiła, że zabiło ją jej małżeństwo, jak pisała Malewska w usuniętej części Apokryfu…, która nie znalazła się w ostatecznej wersji książki. Dzieci zostawiła troje: Tadeusza, Jadwigę, matkę Hanny Malewskiej, i Helenę. Teofil po raz drugi ożenił się z Ireną Motty, z którą miał jeszcze pięcioro dzieci: Martę (później Niewiarowską), Małgorzatę (później Sznajderman), Krystynę (potem Horodyską, której – dodajemy już w tym miejscu – jedna z córek, Krystyna Poborska, będzie jedną z najbliższych rodzinie Hanny Malewskiej osób) oraz Stanisława i Stefana Ciświckich.
Wspominając ojca, Jadwiga z uśmiechem mówiła o tym, jak zawiózł je obie, Winię i Lenę, do Warszawy na słynną pensję prowadzoną przez pannę Jadwigę Sikorską. Podczas pożegnalnego obiadu w pięknej restauracji Teofilowi zrobiło się tak żal córeczek, że odwiózł je z powrotem do domu, do Lublina. Przez kolejny rok uczyły się w „komplecie” z Anielą i Karolą Zagórskimi, siostrzenicami Josepha Conrada. Lena – dowcipna, głośna i trochę złośliwa, cudowna tancerka; Winia, klasycznie piękna, o łagodnych oczach, zdystansowana, skromna. Panienki z la belle époque. Ta urocza miękkość Wini, jaką zarejestrowano w lubelskim atelier, nie zapowiada w niczym tego, że dziewczynka w batystowej bluzeczce stanie się potem „kapitanem okrętu”, umiejącym dogadać się z budzącym przerażenie bolszewikiem.
Matka Hanny Malewskiej – choć nigdy nie lubiła mówić dużo – po latach opowiadała dzieciom, jak to Bronisław tuż przed ich ślubem zapytał ją, czy chce, aby kupił sobie nowe lakierki, czy raczej może podzelować stare. Opierając się na jej zdaniu i na swoim całkowitym braku kompleksów, poszedł do ślubu w starych i klęcząc przed ołtarzem wszystkim gościom – a przyszedł na ślub kto żyw – bez żenady ukazał owe zelówki.
Bronisław (1874–1920) na fotografii wygląda na pogodnego, bystrego człowieka. Emanuje z niego to, co zapamiętała mała Hania: „uśmierzająco wesoła, pozytywna energia” człowieka, „który nigdy nie zajmował się sobą”. Należał do pokolenia tych ludzi, z których każdy – jak pisze Malewska w Apokryfie… – był gotów rzucić bombę pod powóz cara; do pokolenia tzw. młodzieży ideowej, zżytej i zbratanej z sobą, prawdziwie demokratycznej.
Najbardziej obce jej było mniemanie – pisała – że „to do nas nie należy” albo że „warunki na nic nie pozwalają”, albo że nie wolno narażać się na katorgę lub relegację w latach nauki; młodzież ta kipiała życiem i paliła się do nauki, ale najmocniej poruszał ją imperatyw długu względem ogółu i natychmiastowego, wspólnego obowiązku.
Broniś, bo tak nazywano go w rodzinie, gimnazjum ukończył wzorowo – jako Polak mógł dostać jednak tylko srebrny medal. W czasie studiów przyrodniczych w Petersburgu poznał Fryderyka Żyskara, który po rzuceniu rosyjskiej służby wojskowej został katolickim księdzem i prowadził misję wśród polskich chłopów na ziemiach polskich należących wówczas do Rosji. Pomagał mu w tym Broniś, który już wtedy ujawniał duże zdolności organizacyjne. W czasie wakacji zachwycił się folklorem i zaczął zbierać różne przedmioty ludowego wyrobu. Po powrocie do kraju i ukończeniu studiów medycznych w Warszawie swoje zainteresowania etnografią umiał przełożyć na walkę z prymitywizmem wsi. Jak czytamy w Polskim Słowniku Biograficznym, związał się również z ruchem narodowym, zajmował kierownicze stanowisko w Kole Oświaty Ludowej i należał do organizatorów wskrzeszonego w 1898 roku Związku Młodzieży Polskiej („Zet”). Brał udział w organizacji transportów tajnej prasy i bibuły propagandowej Ligi Narodowej. Po dwuletniej pracy w Szpitalu Dzieciątka Jezus w Warszawie przeniósł się w 1900 roku do Nałęczowa, dokąd po przejściu na emeryturę przeprowadzili się z Kaukazu jego rodzice z pozostałymi dziećmi. Gustaw kupił tam nieistniejącą dziś willę. Bronisław pracował w Nałęczowie do 1905 roku jako asystent, a potem zastępca doktora Antoniego Puławskiego w zakładzie leczniczym. Lista jego dokonań jest imponująca. Malewski nie tylko pracował jako lekarz, zajmując się chorobą Basedowa lub problem żywienia chorych, lecz oprócz tego badał również warunki klimatyczne i zdrowotne Nałęczowa; prowadził nawet miejscową stację meteorologiczną. Rozwijał swoje zainteresowania etnograficzne, nie tylko na sposób teoretyczny (napisał artykuł charakteryzujący ubiory ludowe), ale również praktyczny – razem z Puławskim założył Muzeum Etnograficzne w Nałęczowie. Dla ludności mieszkającej wówczas w Nałęczowie i okolicach założył tajną szkołę Macierzy Szkolnej, szkołę koszykarską, zabawkarską, tanie kąpiele ludowe, włościańskie ambulatorium oraz… Ochotniczą Straż Ogniową. W tym czasie zetknął się ze Stefanem Żeromskim, który po opublikowaniu Ludzi bezdomnych (1899) właśnie był u szczytu sławy. Współpracując z nim, zabiegał o podniesienie oświaty i higieny wśród ludności wiejskiej. Warto zauważyć, że podobnie jak bohater Żeromskiego, Malewski był meteorologiem hobbystą, a w Apokryfie rodzinnym jego córka często nazywała go doktorem Judymem, choć do Judyma podobny nie był – ze względu na swoją witalność, pogodę ducha i masę przyjaciół.
Krystyna z Horodyskich Poborska, kuzynka Hanny Malewskiej, domyśla się, że to w Nałęczowie poznał Bronisław Jadwigę, która mogła przyjeżdżać tam z Lublina. Nałęczów przed I wojną światową – jak pisze Malewska w Apokryfie… – uchodził za „»perłę uzdrowisk« oraz wesołe, atrakcyjne »targowisko małżeńskie« dla Polaków z Rosji, a także z czasem urocze gniazdo Prusa i Żeromskiego oraz ośrodek pracy społecznej i narodowej”. Bronisław był wysokim przystojnym mężczyzną z zabójczym wąsem, niewątpliwie więc przyciągał do siebie mnóstwo kobiet. Na balach bywał, choć danserem nie był, a nawet w ogóle nie umiał tańczyć. Przychodził, żeby popatrzeć na Winię, która jednak miała już narzeczonego. Bronisław był wówczas osobą cenioną i znaną z zaangażowania w sprawy polskie i z ofiarności (brał udział w tzw. akcji gminnej mającej na celu spolszczenie administracji gmin wiejskich i szkół) oraz budzącą zaufanie społeczności nałęczowskiej (jako działacz Ligi Narodowej uzyskał w 1905 roku mandat poselski do Pierwszej Dumy z guberni lubelskiej), jednak nie dorobił się na tym niczego. Nie śmiał „uderzać” bez zachęty do panny „tak otoczonej i posażnej”. Wydawało się, że Winia przez swą nieśmiałość i rezerwę również nie zrobi kroku w jego stronę, choćby nawet była przekonana o tym, że go kocha.
A może przyszli rodzice Hanny poznali się w Lublinie, dokąd – po rozwiązaniu Dumy – przeniósł się Bronisław i w miejscowym szpitalu pracował jako ordynator? Z działalności politycznej wycofał się w okresie rozłamów w Lidze Narodowej w latach 1907–1911. Żadna z dziś żyjących osób nie zna okoliczności, w których Jadwiga wybrała Bronisława. Jedno jest pewne: wychodząc za niego, wybrała – jak pisała ich córka – „najprawdziwszego człowieka z tych, jakich znała”. W podróż poślubną pojechali do Menton na Lazurowym Wybrzeżu, skąd pochodzi fotografia szczęśliwej Jadwigi stojącej na werandzie zarośniętej kwiatami. Po powrocie do Polski Malewscy osiedlili się w Grodzisku Mazowieckim, gdzie najpierw urodził się Andrzej, a 21 czerwca 1911 roku w dzielnicy Jordanowice przyszła na świat Anna Krystyna Maria Malewska.
„Ciocia Jadzia – wspomina Krystyna Poborska – nie mogła zapomnieć z tego okresu okropnego wręcz chłopaka kredensowego, typowego polskiego antysemity, który, choć ona była w pokoju obok, nie omieszkał raz powiedzieć do gospodyni w kuchni, że: nasza pani nic innego nie robi, tylko nosi to »rude Żydzię« na rękach”. Chodziło mu o Hanię, która w dzieciństwie miała lekko rudawe włoski. Zdaniem Poborskiej, były one dziedzictwem Elżbiety Reinhold, której wszystkie wnuki były szczupłe, wysokie, dość chorowite oraz w dzieciństwie lekko rude.
Po krótkim kierownictwie (połączonym z inwestycją) w grodziskim zakładzie leczniczym, wraz z wybuchem I wojny światowej, od grudnia 1914 roku Bronisław został wcielony do armii rosyjskiej i służył w niej jako lekarz. W tym czasie pracował również jako inspektor do spraw walki z epidemiami na terenach przyfrontowych. Jego działalność, a także dzieje ucieczki przed ogniem rewolucji październikowej poznać można z listu zachowanego w skarbach jego matki, Eleonory Malewskiej. Jego dokonania w tym czasie ponownie wydają się przerastać możliwości jednego człowieka. Organizacja pomocy dla wygnańców z Lubelskiego, Podlasia, Radomskiego, Łomżyńskiego, walka z cholerą i dyzenterią dziesiątkującymi wygnańców, wydanie w ciągu dwóch miesięcy 10 milionów obiadów, przebycie w ciągu trzech miesięcy 12 tysięcy wiorst, objechanie wszystkich frontów na Wschodzie, potem też frontu perskiego i tureckiego – wypełniały wówczas jego życie.
Napatrzyłem się – pisał Malewski w liście do szwagra w 1918 roku – rzeczy przerażających, pełnych niesłychanej grozy. Widziałem całe widnokręgi zalane jednym morzem pożogi, byłem w Kobryniu, gdy przez miasteczko to przechodziły dwie armie, wtłoczone jedna w drugą, kilkaset tysięcy uchodźców, wszystko to zmieszane w nieopisanym chaosie, ostrzeliwane z aeroplanów i przez artylerię. Stały w polu wagony przepełnione tysiącami kobiet i dzieci, drogi pokryte trupami bydła, a przy drogach mogiły.
Wraz z wybuchem rewolucji październikowej w 1917 roku Malewski brał udział w organizowaniu polskich sił zbrojnych w Rosji, a potem objął w randze generalskiej stanowisko naczelnego lekarza I Korpusu Polskiego pod dowództwem Dowbora-Muśnickiego.
Ojciec mój – pisała o nim w Apokryfie… Malewska – szedł o własnych siłach z energią i dyscypliną może „zmagazynowaną” w rzeźwym klimacie Kaukazu jego dzieciństwa i wczesnej młodości. Wszczepiono mu żarliwą polskość „wygnańców” (…), ale ponadto miał szczególną wiarę w zmianę świata na lepsze, wiedzę i instynkt społeczny (przy znacznej naiwności politycznej).
Wiedział, że dużo zależy od indywidualnego zaangażowania człowieka w sprawy polskie. Może myślał, że jest to czas owego „razem” z Ody do młodości Mickiewicza? Był człowiekiem, który poprzez codzienną wytrwałą pracę potrafi zrobić więcej, niż dokonując spektakularnych czynów. Jego zapał w pracy, spalanie się w bezinteresownej służbie drugiemu człowiekowi to cechy, które odziedziczy Hanna Malewska, choć od matki przejmie też pewien rodzaj łagodnej nieśmiałości w stosunku do ludzi.
Bronisław Malewski z żoną i dziećmi spotkał się w maju 1918 w Bobrujsku. I Korpus został właśnie zlikwidowany. Mogli wracać razem do domu. Stateczek „Powrót” miał dopłynąć do celu. 3 maja 1918 roku Hania i Jędruś pierwszy raz usłyszeli Mazurek Dąbrowskiego grany przez wojskowe fanfary. Malewska pisze, że to wszystko było dla nich pełną emocji zabawą. „Wybuch Polski” w 1918 roku i euforia związana z odzyskaniem niepodległości były czymś dla nich kompletnie niezrozumiałym. Od starszych słyszeli o cudzie, bo starszym to wydarzenie zdawało się nieskończenie odległe, choć pewne jak amen w pacierzu. Dla małej Hani zaś odzyskanie niepodległości było prawie czymś tak normalnym jak nadejście oczekiwanych świąt. Polska była dla niej od zawsze. Nie miała nigdy odczucia zniewolenia.
Do Lublina Malewscy wrócili w czerwcu 1918 roku. Dzieci – jak wspominała Malewska w Apokryfie… – „jak beztroskie wróble wyskoczyły ćwierkając z pociągu ewakuacyjnego”. Dzień powrotu zapamiętała Hania bardzo wyraźnie. Wchodząc do salonu babci z marmurami i tarasem, usłyszeli wesołe powitanie jednego z wujków: „Jak się macie, bolszewiki”. To, co zobaczyli, bardzo różniło się od tego, co zapamiętali z odysei po krańcach I Rzeczypospolitej. Był to powrót do domu, jakże innego od baraków i tiepłuszek, na które byli skazani wcześniej. Wspomnienie rewolucji październikowej wróciło do nich wraz z brylantową kolią, którą chciał sprzedać dziadkowi po niskiej wówczas cenie podejrzany handlarz. Dziadek nie chciał kupić klejnotu, który mógł zostać zdjęty z trupa.
Malewski – jak zwykle nie mogąc usiedzieć ani chwili bez pracy – osiedlił się z rodziną ponownie w Grodzisku. Hania zapamiętała z tego okresu werble w dniu dotarcia polskiego wojska do morza. Razem z Jędrkiem wręczała Paderewskiemu powitalny bukiet na stacji grodziskiej. Odradzająca się Polska szybko powołała Malewskiego do pracy nad odbudowywaniem swojej państwowości. Został mianowany naczelnym lekarzem Wojska Polskiego oraz szefem Departamentu Sanitarnego Ministerstwa Spraw Wojskowych, jednak już na początku 1919 roku zrezygnował z tych funkcji. Z ramienia Narodowej Demokracji dostał mandat poselski w styczniowych wyborach do sejmu. Jak pisała Malewska w Apokryfie…,
choć wcześnie zdobył samodzielność i pewien autorytet, osobiste dorabianie się i u niego nie było na pewno „mocną stroną”. Gdy matka (…) gniewała się, że jakoś pominięto ojca czy nie doceniono jego pracy i ofiarności, on tylko mówił beztrosko: „byle robota szła”.
Nie dodawał: „bo takie są moje obyczaje”, bo też w ogóle unikał zaimka dzierżawczego „mój” – ale bodaj „obyczaje miał takie właśnie”, pisała Malewska w wykreślonej ostatecznie części pierwszej wersji Apokryfu…
Opowiada Halina Bortnowska, publicystka i redaktor „Znaku” w czasie gdy naczelnym była Malewska:
W Apokryfie rodzinnym widać wyraźnie, jak bardzo Malewska ceniła ten rodzaj wychowania, w którym ludzie uzyskują przekonanie, że sami tylko siebie sądzą, że nie jest ważne, co inni o nich pomyślą, i przez to nie tracą czasu ani na egocentryzm, ani na uzależnianie się od czyjejś oceny czy reakcji. To olbrzymia oszczędność czasu i energii, kiedy ktoś nie uczestniczy w grze wpływów i znaczenia, chociaż jednocześnie ogarnia ją intelektualnie. Jestem przekonana, że gdyby Hanna Malewska chciała w nią grać, byłaby mistrzem.
Malewska będzie do końca wierna etosowi, jaki wyznaczył styl życia jej rodziców. Przypuszczam, że nigdy nie miała problemu, czy wziąć udział w tej grze. To byłoby nie w jej stylu. Nie byłoby dla niej rzeczą naturalną.
Bronisław pracował dużo, może nawet nocami. Wychodząc owego lutowego dnia 1920 roku na ulicę po skończonych obradach w komisji wojskowej, mógł być roztargniony, a może po prostu przemęczony. Wpadł prosto pod koła rozpędzonego samochodu wyjeżdżającego z Belwederu. Żył jeszcze kilka dni, lekarze nie dawali mu szans na przeżycie. Miał pękniętą podstawę czaszki.
Sześć dni po jego śmierci – 28 lutego 1920 roku – Eleonora Malewska tak pisała do Jadwigi:
Ukochana Córko moja, Jadziu!
Cios, który nas dotknął, przechodzi siły ludzkie. Na zawsze ten cios przykuł mnie do Ciebie. Do nikogo nie jestem w stanie dziś pisać, do Ciebie jednej się odzywam, bo serce moje czuje, co i Ty przechodzisz. Naszego Ukochanego już nie mamy! Ciężki to sen. Tak pragnę Ciebie i dzieci zobaczyć. Jak tylko trochę się uspokoisz, a drogi się poprawią, przyjedźcie do mnie. Troszczyłam się o Twą dalszą egzystencję, znam Twą dumę, ale mnie Zosia uspokoiła, że na razie będziesz miała środki, a dalej emeryturę.
Ja tak bym pragnęła zamieszkać w Lublinie, u Ciebie lub Jadzi, żeby – gdyby Bóg powołał – być bliżej Bronisia. Zrozumiałam, że dla Ciebie i dzieci lepiej, że spoczywa w Lublinie, żebyście go mieli bliżej, a jak i Ty, i Jadzia zamieszkacie w Lublinie, to i ja tam się przy Was przytulę. Staś mi ofiarował 50 tysięcy marek, prócz tego mam emeryturę 266 marek miesięcznie, nie będę Wam ciężarem, a będę moich drogich wnuczków, których On tak kochał, widywać.
Przyznam Ci się pod sekretem, tylko proszę nikomu nie mówić (bo matce tego nie wolno), Broniś mój ukochany, był moim najdroższym. Prócz miłości najczystszej, miałam dla niego szacunek i cześć. Tak odczuwałam tę przepiękną duszę tego człowieka. Jadzię moją również nad życie kocham, bo bardzo z charakteru podobna do Bronia. Taż sama kochająca wylana dusza, czuła na wszystkie bóle i radości, taż sama energia w czynach, a to są rzeczy bardzo rzadko chodzące ze sobą w parze. Ja kocham serdecznie wszystkie moje dzieci, ale tych dwoje więcej uwielbiałam. Tyś nie moje, Drogie dziecko, ale zawsze byłaś mi Droga, Kochana, a ten cios wspólny pogłębił to uczucie.
Błogosławię dzieci. Ciebie przyciskam do serca.
Twoja Matka
Dzieci Eleonory nie były – parafrazując Prusa – barbarzyńcami ukrywającymi lenistwo pod szerokością horyzontów. W tym czasie jednak nikt nie przypuszczał, ile z tego, czego dokonał Bronisław, „ile z pracy tego pokolenia przepadnie, ile z rzetelnej zasługi ulegnie nie tylko zapomnieniu, co jest normalne w biegu życia, ale strwoni się nadaremnie”, pisała Hanna Malewska.
Andrzej Sulikowski, polonista, autor monografii o twórczości Hanny Malewskiej, zauważa, że choć Bronisław był działaczem endecji, z której poglądami politycznymi późniejsza pisarka nie zgadzała się, córka podziwiała go za skuteczność i wyjątkową rzutkość, bez której w tamtych latach nieustannych wojen wojsko istnieć nie mogło. „Przez całe swoje kobiece życie szukała mężczyzny, którego mogłaby tak cenić i tak z nim współczuć. Nie znalazła takiego”.
Jadwiga zlikwidowała mieszkanie w Grodzisku i przeniosła się z dziećmi na wieś, gdzie mieszkali przez kolejne trzy lata. Wydawało się, że jest zupełnie spokojna. Jednak – czego nie mogła wówczas wiedzieć jeszcze Hania, a co uświadomiła sobie po latach – właśnie w takich chwilach było naprawdę źle.
Malewska w pierwszej wersji Apokryfu… poświęciła matce dwa akapity, które jednak zmieniła w ostatecznej wersji:
A matka należała do tych, co przede wszystkim byli, byli sobą. Ale na pewno bardziej to u niej przebiegało wewnętrznie i dynamicznie niż u wielu, bardziej też po ludzku niż u „typowych kobiet”. Rozwijała się całe życie, z panny salonowej stała się „kapitanem okrętu”, mulier fortis, a pod starość stopniowo coraz bardziej promieniała z niej pogoda i coraz bardziej – nic o tym nie wiedząc – wychodziła z oprzędu klasy, warstwy, uwarunkowań ku ludziom. Kiedyś bardzo surową miarą sądziła tak siebie jak innych. Potem stawała się coraz wyrozumialsza. W sprawach religii jakże mało, poza formułkami, dało jej wychowanie; po trochu, z latami coraz pełniej posiadła to, co autorzy dzieł duchowych określają jako „scire Deum”.
Przezwyciężając, ale jakoś naturalnie, nieświadomie chyba, pewną ascezę, która się wzięła i z dawnych pojęć o obowiązku, i z niełatwego w dojrzałych latach życia, kochała coraz bardziej także piękne rzeczy i przyrodę. Z niewiadomych dokładnie powodów, bo była zawsze pełna rezerwy, niezbyt lubiła towarzystwo i nie miała żadnych zapędów społecznych, stanowiła magnes dla ludzi i nie odwróciła się nigdy od jakiejkolwiek ich sprawy. Słowem, coraz bardziej była. I coraz prawdziwiej sobą.
Jadwiga wcześnie straciła „wielką urodę”. Nigdy nie była ani towarzyska, ani błyskotliwa. W tym wyręczała ją siostra, Helena. Jednak ludzie – przede wszystkim ludzie prości – lgnęli do niej. Wychowana została w chrześcijaństwie bezproblemowym – „zasady obowiązują, cierpienia trzeba znieść, kto się uskarża, jest sam sobie winien, wymówek nie ma” – które jej córka nazywając w Apokryfie… „chrześcijaństwem dla dżentelmenów”, określiła jako bardzo niewystarczające. Tym, czego Ewangelia w niej nie potrafiła zmienić, było to, że nie umiała dla siebie niczego od innych wymagać i przyjmować. Przez całe życie szła w stronę „pełnej, rzeczywistej religii”.
Malewska z dzieciństwa pamiętała uczucie wstydu przed matką, gdy stchórzyła. Również „obrażanie się” było czymś po prostu wstydliwym, rzeczą śmieszną. W niejednych okolicznościach słyszała od niej twarde: „Schwamm drüber”, czyli „nie mówmy o tym”. „Kapitanem okrętu” ochrzciły ją dzieci, protestując przeciw komendom w powozie czy w pociągu: „Zapnij się, włóż baszłyk, siedź spokojnie”. Kiedy Jadwiga kłóciła się ze swym bratem Tadeuszem, dzieci ironicznie, ale serdecznie szeptały między sobą: „Operetka Węgierska krew”, mając na myśli odziedziczone po przodkach gorące usposobienie mamy i jej brata. Jadwiga obdarzona była dużym talentem plastycznym. W starym albumie rodzinnym odnaleźć można jej rysunki ołówkiem. Miała talent do detali. Nie umiała natomiast rysować twarzy. Wszystkie postacie przedstawiała tyłem.
Wieś stała się dla Hani prawdziwą wielką fascynacją – rzeczywistością zastaną i konieczną, „krótką wiecznością dzieciństwa”. Wszystkie z nią związane wydarzenia – jazda końmi, „nawet ponoszącymi lub narowiącymi się”, wylatywanie z bryczki lub sanek w śnieg, letnie burze, pożary i potencjalna obecność we wsi bandytów – były dla niej wielką atrakcją. „Bystre zwierzątka”, jakimi byli Hania i Jędrek, umiały obserwować, choć był to jeszcze czas, kiedy pogrążone były w swoich skomplikowanych zabawach wyobraźni. Hania zaczęła wtedy pisać powiastkę o ułanie należącym do 8. Pułku Dzieci Lubelskich, któremu na grobie zawieszono Krzyż Virtuti. Zresztą – jak wspominała w Apokryfie… – oboje z Jędrkiem wybierali się wówczas do powstania śląskiego, do udziału w którym najbardziej pociągała ich perspektywa jazdy przez całą Polskę konno. Konie miały być najlepszej rasy, pełnej krwi angielskiej, zamierzali je porwać z fornalki wuja Czesława Hincza, męża ciotki Heleny, siostry Jadwigi.
Była to bowiem nie tylko epoka tanga i one-stepa, ale również koni, które stanowiły podstawowy środek komunikacji po bardziej rozległych przestrzeniach, i były urodą czasów. Konie… Pełnokrwiste, araby, kłusaki; zimnokrwiste: perszerony, belgi, ardeny; półkrwi: hanowery, oldenburgi, huntery, trakeny… Bez konia nie można było zostać rycerzem, Chryzostom Pasek czulej pisał o swym Szpaku niż o ukochanej kobiecie, a Norwid na starość marzył tylko choć o „miernym” kitaju. Przez większość nacji konie były traktowane lepiej niż ludzie – wystarczy przypomnieć warunki, w jakich żyły konie Ludwika XIV w Wersalu – i przypisywano im funkcję narodową. „Wątpię – pisała Malewska – żeby dzieci Araba na pustyni mogły mieć większą namiętność do koni niż my”. Można ją porównać dziś prawdopodobnie tylko do namiętności, jaką czują ludzie, mówiąc o szybkich samochodach. Pierwsze emocje jeździeckie Hania poznała, gdy mając cztery lata, wsiadła na grzbiet myszatej Cytry. Było to jeszcze w pierwszych dniach wojny w Różynie na Wołyniu, gdzie Jadwiga z dziećmi przebywała u ciotecznego wuja Kazimierza Markiewicza. Hania zapamiętała z tego okresu imiona wszystkich koni – Makbet, Pellico, Arpad – których nie znała jeszcze z literatury, ale też dynię z cukrem, której nie znosiła, oraz syna wuja, studenta angielskiego, który polskiego uczył się na pismach Skargi, wskutek czego zwracał się do dzieci piękną staropolszczyzną i np. puszczając kaczki na wodzie, mówił: „miotam głazy do ruczaju”. Wracając do końskiej manii, nie dziwi późniejsza erudycja Hani w tej tematyce. Jej opisy poruszania się koni czy końskiej uprzęży podbudowane były własnym doświadczeniem.
Konie były również pasją wuja Hincza, który namiętnie czytał „Jeźdźca i Hodowcę”. Na jednej z fotografii można podziwiać go w wysokich oficerkach – wyglądającego tak, jakby zaraz chciał wskoczyć na konia. Był autentycznym koniarzem, dla którego „człowiek istniał dla konia raczej niż odwrotnie”, który „wolałby gradobicie bez ubezpieczenia niż zerwanie ścięgna u obiecującego roczniaka”. Wydawał wszystkie pieniądze na konie – ciepłokrwiste, lekkie, szybkie – które były zawsze zadbane i wypielęgnowane. Cwałowało się na nich jak na wyśnionym Pegazie. Wuj Hincz nie trzymał się jednego gniazda rodzinnego, lecz opiekując się majątkami, mieszkał z rodziną (miał syna jedynaka, Jerzego Hincza) to w Łabuńkach, to w Rudniku, to w Tuszowie czy w Jawidzu nad Wieprzem. Nigdy nie umiał robić pieniędzy i nie pretendował do żadnych stanowisk. Nie interesowały go sprawy społeczne i polityczne, a ze sztuk najbardziej lubił operę. Nade wszystko jednak wuj Hincz był dla Hani – jak pisała – „wcieleniem magii rzeczywistości? Szczurołapem?”, a może po prostu człowiekiem, który umiał oczarować dzieci. Każda czynność wykonywana w jego towarzystwie była prawdziwą ceremonią, okrytą woalem tajemnicy i niezwykłości. Niezależnie od tego, czy było to polowanie, łowienie ryb w przerębli, młocka, upychanie prochu w gilzach, rozeznawanie pogody, roślin i zwierząt, a także codzienny obrządek w stajni i oborze – wszystko miało wymiar tajemnicy. Ów szczurołap był dla dzieci autorytetem, budzącym jednak nie nieśmiałość i sztywność, lecz ambicję i samodzielność. Dzięki niemu – i wsłuchiwaniu się w życie wiejskiego gospodarstwa – Hania zyskiwała wiedzę „o tym, »co i jak być powinno«, bezapelacyjną, budzącą zaufanie do życia, którego prawa i wymagania można podpatrzyć i wejść w nie, a ta nauka jest łatwa i dostępna”.
Funkcję „przewodniego światła wiedzy i doradcy edukacyjnego” spełniał natomiast wuj Tadeusz Ciświcki, brat matki, prawnik i chemik w jednej osobie, przypominający z temperamentu ekscentrycznego profesora Challengera z powieści Arthura Conan Doyle’a, który natrętnych rozmówców zrzucał ze schodów. „Urodził się na uczonego i tylko uczonego”, miał mnóstwo „koników” i świetną pamięć. Znał niemal na pamięć całego Marksa, zgodnie ze swoją dewizą, że „za młodu każdy jest socjalistą”. Pasjonował się również batalistyką i Napoleonem. Kiedyś wyszukał gdzieś dzieło o armacie z XVII wieku – jego zdaniem, autorstwa któregoś z przodków Ciświckich – które później zgubił w podróży. Był typem skrajnie „antywiejskim” – „przez okulary patrzył na psy, konie, krowy – a podobnie zresztą i na dzieci”, pisała Malewska w Apokryfie… Wieczny student, ciągle gubił indeks i zapominał o terminach egzaminów, oraz wiecznie zakochany, bo jego wierność do żony Anty przez długie lata pozostała niezachwiana. Przekazana mu przez ojca Teofila Ciświckiego spora kwota w złotych imperiałach na start życia samodzielnego i dorosłego – zamieniona przez Tadeusza na papierowe banknoty – wraz z wybuchem I wojny światowej obniżyła swą wartość, a następnie zamieniła się w nic niewarte śmieci. Wuj Tadeusz jednak się tym nie zmartwił, ponieważ odtąd „mógł przez resztę życia poświęcić się sprawom bardziej teoretycznym oraz denerwować się bezinteresownie biegiem wypadków ogólnych”. Warto zauważyć w tym miejscu, że choć układ społeczny w tych czasach oparty był na pieniądzu, Malewska wychowała się w klimacie, gdzie mówiąc o „monecie”, ściszano głos. Pieniądze nie były nigdy przedmiotem rywalizacji ani konfliktów, a w dzieciństwie Hania nie słyszała o nich prawie w ogóle. „Dorabiać się czegoś więcej lub starać się o jakieś odróżnienie znaczyło to poniekąd deprecjonować siebie i sobie podobnych, tak jakby nam czegoś brakowało do naszego polskiego, kulturalnego społeczeństwa i harmonijnego współbrzmienia”, pisała w Apokryfie…
Jeśli chodzi o życie kulturalne na wsi w owych czasach, było ono raczej marne. Miesięczniki literacko-społeczne (takie jak „Revue des Deux Mondes” czy „Nouvelle Revue Française”) od dawna już nie docierały na wieś, a dzieci rozczytywały się przede wszystkim w bardach wojennych (Edwardzie Słońskim, Arturze Oppmanie). Hania napisała w tym czasie sporo wierszy, które po latach uznała za okropne. Wielkim objawieniem była później twórczość skamandrytów, która stała się też symbolem odejścia starej la belle époque i nadejścia nowej epoki, której cechą była emancypacja kobiet, a w literaturze przejście od poezji legionowej wprost do Herostratesa, erotyków Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, słówek Boya i parodiowania Konopnickiej. „Życie, łapczywość teraźniejszości i przyszłości brały rewanż”, pisała Malewska.
Kiedy wuj Tadeusz usłyszał swą najmłodszą siostrę z przyrodniego rodzeństwa nucącą piosenkę „Ja się boję sama spać, nie wiem dlaczego” albo „Spotkamy się na Nowym Świecie, dla ciebie tam mieszkanko mam”, bardzo się tym zgorszył i nakazał siostrze zająć się czymś poważnym, choćby fizyką, chemią. Tymczasem dla Hani była to kołysanka dzieciństwa, a Nowy Świat kojarzył się jej przede wszystkim z Ameryką. Wuj Tadeusz jednak ubolewał nad tym, że „zgubiony jest towarzysko ktoś, kto pomyli gobelin z gibelinem, natomiast wolno nie wiedzieć, dlaczego tramwaj się porusza”.
Umarł na serce pod koniec kampanii wrześniowej 1939 roku, przeklinając ludzi stojących u władzy w ówczesnej zaatakowanej Polsce, ponieważ nie dorośli do swoich zadań. Jeden z jego pistoletów pojedynkowych, które lubił gromadzić i chować przed żoną, trafił do mającej się niebawem narodzić w Warszawie Armii Krajowej.
Dzieciństwo Hani było czymś przeżytym do końca, było dzieciństwem „z całym przekonaniem”, czymś, z czego absolutnie nie należało rezygnować w imię wczesnej nauki. „Wcale nie pragnęliśmy za prędko dorastać i przeskakiwać lat (…); wykorzystaliśmy po swojemu ten dynamiczny postój przed skokiem dorastania”, pisała Malewska w Apokryfie… „Od najmłodszych lat patrzyłam na wielką historię: na wojnę i rewolucję rosyjską, ale wydawało mi się to wówczas zupełnie normalnym składnikiem życia”, mówiła w wywiadzie w 1936 roku. Pierwszą formą „historii”, która uderzyła ją swoją niezwykłością, były opowieści Obohaterach i półbogach Greków i Rzymian. „Chociaż wpadły mi w ręce w tej przyjemnej epoce życia, kiedy trzeba było specjalnych sankcyj domowych, żeby mnie zapędzić w ogóle do czytania czegokolwiek. Miałam wtedy coś lepszego do roboty”. Choćby rzeźbienie.
Jej świat najwcześniejszy, który utrwaliła pamięć dziecka, miał w sobie stabilność i trwałość, a nawet konieczność. Jako małej dziewczynce nie wydawało jej się nigdy, że mogłoby być inaczej, niż jest. Wszystko to, co się działo, musiało dziać się właśnie w taki, a nie inny sposób. Wszystko było do przyjęcia i zaakceptowania. Żyła w „świecie wyższej konieczności”, w którym dziwactwa były traktowane na równi z pospolitością i normalnością, gafy miały ten sam smak bajki co sukcesy, egzotyka była swojska, a swojskość egzotyczna – pisała w Apokryfie… Nawet nazwy i imiona wydawały się mieć magiczne znaczenie. Imię kucharki – Prakseda – zdawało się znaczyć coś więcej aniżeli tylko nazwę własną. Hania przypuszczała, że to obowiązujący tytuł władczyni „kuchenerowców”. Później czcigodna służąca, filar Kościoła – staruszka Wikcia – przez wuja Tadeusza nazwana została Fikcją, z czym pokornie się pogodziła.
Tyle ocaliła pamięć małego dziecka, będąca – pisała Malewska w Apokryfie… – „jak klisza, która blednie, ale aż do końca jest wierna”.
Do Lublina Jadwiga z dziećmi przeniosła się w 1923 roku. Zamieszkali w kamienicy na ulicy Niecałej, za pałacem Radziwiłłów. Był to koniec „wieczności dzieciństwa”. „Czasem niepodobna nie zazdrościć sobie samym z tamtych dni”, pisała w 1946 roku, wspominając dni dzieciństwa i młodości, pierwsze porywy ku wszystkiemu. Wszystko to kojarzyło się jej po latach przede wszystkim z nadzieją – jak droga o świcie.
(1921–1939)
•
Czas „szczurołapów” zaczął szybko mijać, a powieści o ułanie Hania nie dokończyła już nigdy. Po przeprowadzce do Lublina Jadwiga zapisała Hanię do powstałego w 1921 roku pierwszego Państwowego Gimnazjum Żeńskiego im. Unii Lubelskiej, które dziś jako III LO jest uważane za najlepszą lubelską szkołę średnią, chlubiącą się wieloma świetnymi absolwentami, wśród których wymienić można Julię Hartwig i Annę Kamieńską. Lublin – mówi Andrzej Sulikowski – miasto (podobnie jak Nałęczów, gdzie Bronisław Malewski założył Muzeum Etnograficzne) przechowujące klasyczne wzory polskości, okazał się dla młodości Malewskiej bardzo istotny. Choć przed wojną jako stolica rosyjskiej guberni był intensywnie rusyfikowany, nie stracił nic ze swego ukrytego rdzenia. A poza tym miał urok prawdziwej polskiej międzywojennej prowincji, na który składały się hałaśliwe samochody ze swym klekotem i trąbieniem trąbką z gumową gruszką; leniwe dorożki; trzeszczące w słuchawki radia; pierwszy autobus – o nazwie „Napoleon” – uruchomiony przez przedsiębiorczego Żyda, przewożący pasażerów między Lubartowem a Łęczną; fabryka samolotów Plage i Laśkiewicza; powstały wraz z „wybuchem Polski” pierwszy uniwersytet katolicki w tej części Europy. Główną jednakże przyczyną osiedlenia się Jadwigi z dziećmi w Lublinie była bliskość rodziny, ojca – Teofila Ciświckiego, który zmarł na serce w 1924 roku, drugiej jego żony, Ireny z Mottych Ciświckiej, oraz babci z Nałęczowa. A nade wszystko bliskość cmentarza na Lipowej, gdzie pochowany został Bronisław Malewski.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
(1939–1945)
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
(1945–1956)
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
(1957–1972)
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
(1972–1983)
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
PROJEKT OKŁADKI
Aleksandra Machowiak i Daniel Mizieliński
FOTOGRAFIA NA 1. STRONIE OKŁADKI
Archiwum Jerzego Turowicza
Korekta
Barbara Gąsiorowska
Katarzyna Onderka
COPYRIGHT © by Anna Głąb
ISBN 978-83-240-6822-7
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków,
Bezpłatna infolinia: 0800-130-082, e-mail: [email protected]
Wydanie I , 2009.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Aneta Vidal-Pudzisz
