Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Jak pachnie miłość?
Vanilla Bourbon nie jest zwykłą szesnastolatką. Po stracie ojca mieszka z nieco ekscentryczną mamą, a jej świat wypełniają zapachy. W rodzinie Bourbonów w linii żeńskiej z pokolenia na pokolenie przekazywany jest dar odczuwania emocji innych osób pod postacią zapachów, kolorów czy kształtów. Dla Vanilli radość ma zapach cytrusów, zaskoczenie – fiołków, a miłość… Jak pachnie miłość?
Rodzina Bourbonów od wieków trudni się perfumiarstwem. W ich firmie powstają najpiękniejsze perfumy na świecie. Receptura przechowywana jest w tajemniczej skrzyni w rodowej siedzibie w Anglii.
Kiedy mama Vanilli znika nagle w nieznanych okolicznościach razem z kluczem do drogocennej skrzyni, pozostawiwszy po sobie jedynie kawałek na pozór bezużytecznego pergaminu i laskę wanilii, dziewczyna przeprowadza się do Bourbon Manor, aby zamieszkać pod jednym dachem z recepturą i wyrachowanymi krewnymi. Niebawem okazuje się także, że będzie musiała rozwiązać zagadkę, współpracując z tajemniczymAxelem.
Co się stało z matką Vanilli i kluczem do skrzyni z recepturą? Czy wszystkim członkom rodziny Bourbonów można ufać? Czy osobliwy dar Vanilli pomoże jej zrozumieć własne uczucia?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 282
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– Jaki zapach ma miłość?
Mama uwielbiała zadawać takie pytania.
Za każdym razem, gdy babcia odwiedzała nas w rezydencji niedaleko Avening, siadałyśmy razem na miękkiej beżowej kanapie w salonie i mogłyśmy wreszcie być sobą.
Żadna kobieta w rodzinie Bourbonów nie była do końca normalna. Włączając w to mnie. Ale największym dziwactwem, które łączyło mnie z babcią i mamą, był sekretny dar przekazywany od kilku wieków w genach w linii żeńskiej. Nie wolno nam było mówić o nim nikomu. Nawet naszym przyjaciołom i braciom. Zdaniem babci w najlepszym wypadku i tak by tego nie zrozumieli, a w najgorszym – mogliby go wykorzystać do niecnych celów.
Mama często pytała mnie, jak pachną strach, ból albo kłamstwo, sprawdzając zapewne, czy mój synestezyjny dar zdążył się już w pełni ukształtować.
Dotychczas poznałam jedynie miłość mamy, taty i babci. Ich miłość pachniała wanilią.
– A jaki ma kolor? – odbijałam piłeczkę.
Marszczyła czoło w zamyśleniu i lekko wydymała pełne wargi.
– Różowy. Delikatny, romantyczny i czuły.
– Jak dla mnie miłość ma kształt koła – wtrącała babcia. Dla niej uczucia miały konkretne kształty. Zgodnie z jej opisem oplatały kogoś niczym bluszcz albo po prostu unosiły się wokół niego.
– Koła?
– Oczywiście. Jeśli kogoś kochasz, a on ciebie, masz już wszystko. Stajesz się pełnią. Tak jak koło.
– A kłamstwo? Potrafisz już wyczuć jego zapach? – dociekała mama.
– Nie do końca.
– Spokojnie, Vanillo. Wszystko jeszcze przed tobą. Nauczysz się rozpoznawać emocje, a potem kochać i kontrolować swój dar.
Najgorszy zapach miały ból i cierpienie. Był to wręcz duszący odór zgnilizny, który zaciskał szpony na moim gardle. Jakby ze mnie szydził. Ze mnie i z mojej słabości. Po raz pierwszy poczułam go, gdy byłam w drugiej klasie. Jedna z dziewczynek uderzyła głową w szafkę i tak rozcięła czoło, że rana wymagała kilku szwów. Wróciłam do domu z płaczem i błagałam mamę o znalezienie jakiegoś sposobu, abym nie musiała tego znowu przeżywać.
– Nie da się uchronić przed cierpieniem, kochanie – powiedziała mi. – Ale można je zaakceptować jako naturalną część życia i przeżywać jego zapach jak każdy inny. Nie mniej, nie bardziej.
Próbowałam, ale nie potrafiłam. Każdy kolejny powrót ze szkoły wyglądał podobnie. Zatłoczone miejsca i wypełniające je zapachy zazdrości, smutku, wstydu, a nawet szczęścia zlewały się ze sobą, dusiły mnie i osłabiały, a kilka razy skończyły się omdleniem. Zaczęłam unikać ludzi, aż wreszcie poprosiłam mamę, aby pozwoliła mi uczyć się w domu. Od tamtej pory nie postawiłam nawet pół palca u stopy w jakiejkolwiek szkole.
– Jesteś wyjątkowa. Inni tego nie mają, Vanillo – tłumaczyła mi. Ale ja ani trochę nie uważałam się za kogoś specjalnego. Czułam się zepsuta, zagubiona i mroczna. – To dar. Mój, twój i babci. Ludzie nigdy nie potrafili go zrozumieć. Opowiadałam ci historię naszej przodkini, Hortense. Tak jak ty czuła zapachy emocji, a jej córka widziała kształty, podobnie jak twoja babcia. Dopóki nie uciekła z Francji i nie przeniosła się do Londynu, przeprowadzano na niej różne eksperymenty i wykorzystywano jej dar do złych celów. Dlatego pod żadnym pozorem nie wolno ci nikomu o tym mówić.
W jej ustach brzmiało to co najmniej tak, jakbyśmy były superbohaterkami wyjętymi z produkcji Marvela. Kobietami, które dzięki wspaniałym zdolnościom mają moc, by zmienić świat. Moim jedynym zadaniem, którego nie potrafiłam wykonać, było odkrycie swoich możliwości i zapanowanie nad nimi. Mimo wielu lat poszukiwań i usilnych starań, zgłębiania własnych uczuć i myśli, daleko mi było do idealnej bohaterki. Czułam się jak jedno wielkie rozczarowanie.
– Nawet jeśli komuś zaufam?
– Wtedy możesz się nad tym zastanowić. Ale przemyśl to co najmniej pięćset pięćdziesiąt razy, zanim cokolwiek zdecydujesz.
Mama zawsze lepiej radziła sobie ze swoim darem. Była pogodna, uśmiechnięta i wyrafinowana. Gdy o czymś opowiadała, jej głos wydawał się dźwięczny i srebrzysty, a wszystko wokół wypełniało się kolorami tęczy. Ja z moimi czarnymi jak węgiel włosami i oczami, ponurym nastawieniem do świata i zgorzkniałymi odzywkami w ogóle nie byłam do niej podobna. Nawet moja cera w porównaniu z jej zdrową, jakby muśniętą słońcem, wyglądała na trupio bladą, chociaż bezpośrednią przyczyną występowania tego rażącego kontrastu mogła być moja niechęć do wychodzenia z domu.
Wiedziałam, że ją rozczarowuję, gdy po każdym powrocie z zatłoczonego miejsca wyrzucałam z siebie zawartość żołądka, przygnieciona ogarniającymi mnie zewsząd zapachami emocji. Dusiły mnie, otumaniały i sprawiały, że czułam się jak intruz w swoim własnym ciele. Nie potrafiłam tego kontrolować ani całkowicie się od tego odciąć. Cały czas zadawałam sobie pytania: może włożyłam w to za mało wysiłku? może uda mi się kontrolować swój dar, kiedy poznam odpowiedniego człowieka, który mnie tego nauczy?
Nie pasowałam do swojej rodziny i zdecydowanie nie zasłużyłam na swoje imię ani nazwisko, które według mojej mamy miały w sobie niezwykłą moc i były przepełnione zapachami.
Vanilla Bourbon.
Swoją drogą wanilia to niesamowita roślina. Zakwita tylko na jeden dzień.
Tyle samo trwało małżeństwo moich rodziców.
Mama bardzo długo się przed nim wzbraniała, argumentując, że nie chce tracić swojej niezależności i odrobiny szaleństwa. W dniu moich piętnastych urodzin w tajemnicy przed wszystkimi wyjechali z tatą do Meksyku i wreszcie po kilkunastu spędzonych razem latach wzięli ślub. A kiedy wydawało się, że nasze życie wreszcie rozkwitnie, los postanowił wyrwać nasze szczęście z korzeniami.
Tato zmarł kilka godzin po ich ślubie… I zostałyśmy same. Obie dotkliwie odczułyśmy jego brak. Zapach, który unosił się wokół taty, kochałam najbardziej. Za każdym razem, gdy bez zastanowienia wskakiwałam na jego kolana, wywoływałam istną eksplozję waniliowej woni.
Miłość taty pachniała najpiękniej.
Kiedy mama zadzwoniła do mnie ze szpitala i oznajmiła, że zginął w wypadku, nie miałam podstaw, aby sądzić, że kłamie, w końcu przez telefon nie mogłam wyczuć zapachu kłamstwa. Wkrótce jednak okazało się, że od tamtej pory gromadziła coraz więcej sekretów. Nie tylko przed innymi, ale także przede mną.
Półtora roku temu, niedługo po śmierci taty, pod wpływem nagłej zachcianki postanowiła opuścić deszczowy Londyn i przeprowadzić się ze mną do Francji. Słońce Lazurowego Wybrzeża miało jej pomóc w dojściu do siebie, ale ta wymówka jakoś do mnie nie przemawiała. Czułam, że chce nas przed czymś chronić, ale nie wiedziałam przed czym. Nie zapytała mnie nawet, czy tego właśnie chcę. Jakby się nad tym zastanowić, już wtedy zaczęła dziwnie się zachowywać. Wyjeżdżała kilka razy w miesiącu, pozostawiając mnie samą w wielkim domu, chowała się z telefonem w łazience i regularnie zmieniała hasła na swoim komputerze.
Do tej pory niemal wszystko robiłyśmy razem i mówiłyśmy sobie o wszystkim. Prawie wszystkim. Ustalałyśmy, jaki kolor farb w sprayu powinnyśmy wybrać do udekorowania ścian w kuchni niekontrolowanymi mazajami, komponowałyśmy nowe perfumy, sprzedawane później przez rodzinną firmę Bourbonów, którą zarządzała.
Twierdziła, że kobiety mogą wszystko, jeśli tylko trzymają się razem, i że zawsze będzie ze mną szczera. Wtedy po raz pierwszy poczułam u niej zapach kłamstwa.
Kłamstwo pachniało białym piżmem i pozostawiało ostry smak na języku.
Zapomniała zapytać mnie o zdanie, gdy zniknęła bez słowa.
Pozostawiła mnie na łasce jej rodziny: trzech starszych braci i ekscentrycznej matki, a mojej babci, u której nie tak dawno zdiagnozowano przypadłość nazwaną od nazwiska pewnego Niemca.
Miałam zamieszkać w londyńskiej posiadłości najstarszego z moich wujów wraz z jego gadatliwą, snobistyczną żoną, dla której liczyła się jedynie jej niezszargana reputacja, i synem, który w dzieciństwie nie odróżniał ziemniaków od piasku i wkładał do ust wszystko, co miał pod ręką. Przynajmniej do czasu, aż sąd nie przydzieli mi opiekuna prawnego. W dodatku wszyscy twierdzili, że mama już nigdy do mnie nie wróci i dalsze nastoletnie życie spędzę jako sierota w pochmurnym i deszczowym Londynie.
Gdyby Violet Bourbon nagle pojawiła się przede mną, bez wątpienia wypełniłaby całą dostępną przestrzeń zapachem piżma.
Pchałam więc bezwiednie walizkę kabinową w kolorze metalicznej czerni i uciskałam nos obrzydliwie kolorową chustką, którą kupiłam na szybko chwilę wcześniej w jednym ze sklepów w strefie bezcłowej. Miałam wrażenie, że moja głowa lada chwila eksploduje od zapachów oplatających mnie jak trujący bluszcz.
– Jesteś niemową, Vanillo? Ktoś odciął ci język? – zapytała przesłodzonym głosem ciotka Margaret, żona najstarszego brata mojej mamy.
Przyleciała razem z moim wujem kilka dni wcześniej, aby eskortować mnie do Londynu, i dalej trzymała się kłamstw o tym, jak bardzo jest jej przykro z powodu mojej sytuacji, chociaż już z daleka czuć było od niej piżmo. Ani trochę jej nie lubiłam. Także dlatego, że to właśnie jej mężowi przypadła tymczasowa opieka nade mną i nie pozwolili mi pomóc w poszukiwaniach mamy.
– To niekulturalne siedzieć w ciszy w towarzystwie rodziny, szczególnie przyciskając chustkę do nosa. Oddaj mi ją.
Nie obchodziło mnie, czy było to kulturalne, czy nie. Tylko chustka powstrzymywała mnie przed puszczeniem pawia na oczach wszystkich podróżujących.
Ciotka usiadła na jednym z wolnych krzeseł i wskazała ręką, abym zrobiła to samo. Zignorowałam jej niemą prośbę.
– Nie masz w tej swojej walizce jakichś bardziej dziewczęcych ubrań? – zapytała, wyraźnie się krzywiąc.
W walizce miałam jedynie kilka czarnych koszulek, sprane dżinsy, rajstopy, które własnoręcznie wykonałam na drutach, i przenośny zestaw perfumiarza – prezent od mamy na szesnaste urodziny.
– Podobają mi się czarne ubrania. Poza tym moje imię zobowiązuje. Kwiat wanilii czarnieje po zerwaniu, dlatego Aztekowie nazywali go „czarnym kwiatem”. No i zabieracie mnie na siłę do Londynu, mimo mojej wyraźnej niechęci do tej przeprowadzki, więc od teraz zamierzam się ubierać na czarno.
Ciotka Margaret zamlaskała z niezadowolenia.
– To duży błąd. Nie wyglądasz jak kobieta. A te czarne ubrania w połączeniu z twoimi włosami jedynie odstraszają od ciebie ludzi.
Błędem byłoby dodanie żółtego sera zamiast mozzarelli do pizzy Margherity.
W istocie mój styl odbiegał od ubrań prezentowanych przez manekiny w komercyjnych świątyniach pieniędzy i rozpusty, zwanych potocznie centrami handlowymi. Mama zawsze powtarzała, że mój strój powinien się wpasowywać kolorystycznie w mój nastrój. Zazwyczaj nie czułam zbyt wiele, dlatego ograniczałam swoją garderobę do ubrań z naturalnych tkanin w jednorodnych ziemistych kolorach. Gdy wkładałam białą koszulkę, wszystko musiało być białe, począwszy od skarpetek aż po nakrycie głowy. Do Londynu jednak zabrałam ze sobą wyłącznie czarne ciuchy, które doskonale odzwierciedlały to, co się działo w moim wnętrzu po zniknięciu mamy. Moją dzisiejszą biżuterię stanowił czarny pasek z ćwiekami owinięty wokół szyi w akcie protestu przeciwko stosowaniu przemocy wobec zwierząt.
Uwielbiałam zwierzęta i wolałam ich towarzystwo niż obecność ludzi. Zapachy ich uczuć były zazwyczaj subtelne. A przede wszystkim szczere.
– Nie możesz powiedzieć, że nie wyglądam jak kobieta – odparłam głosem wypranym z emocji. – Możesz powiedzieć, że twoim zdaniem wcale tak nie wyglądam.
– Już dobrze, dobrze. Moim zdaniem powinnaś włożyć coś mniej czarnego i przerażającego. Widzisz, jak ludzie na nas patrzą? Ze strachem, jak na dziwaków i złodziei. I zdejmij tę dziwną obrożę. Wyglądasz jak czarny clown.
Spojrzałam na nią spod przymrużonych powiek.
– To twoje zdanie. I jakoś w ogóle mnie ono nie interesuje.
Nagle przez bawełniany materiał chustki do moich wyczulonych nozdrzy przedarł się nowy zapach. Lawenda. Ciotka musiała być zatem wysoce oburzona moim skandalicznym zachowaniem.
– Jesteś niewychowana, młoda panno! – syknęła, a jej twarz mocno poczerwieniała.
Być może. W końcu zamiast tradycyjnie piec pierniczki na Boże Narodzenie, obrzucałyśmy się z mamą mąką, a w każdą środę urządzałyśmy Dzień Beznadziejnego Nakrycia Głowy, przeczesując czeluści internetu w poszukiwaniu odpowiednio okropnych czapek w kształcie pawia lub łabędzia. A gdy celowo poczęstowałam nauczycielkę pianina smarkami świeżo wyciągniętymi z nosa, do końca dnia musiałam chodzić z napisem „glutek” wymalowanym przez mamę na moim czole czarnym markerem.
Metody wychowawcze mojej mamy były dosyć specyficzne.
– Zupełnie jak ta twoja szalona matka! – kontynuowała ciotka. – Wystarczyło, że zniknęła nam sprzed oczu, żeby prowadzić to swoje pustelnicze życie z daleka od rodziny. Od początku mówiłam, że pozostawienie jej zbyt dużej swobody źle się dla nas wszystkich skończy. No i proszę! Właśnie tak się skończyło.
Obrażanie zaginionej matki w obecności jej jedynej córki zdecydowanie nie świadczyło o dobrym wychowaniu ciotki. Ale co ja mogłam o tym wiedzieć.
– Nikt wam nie każe się mną zajmować, ciociu. Możecie mnie tutaj zostawić. Z wielką przyjemnością będę kontynuowała swoje pustelnicze życie.
– Jesteś niepełnoletnia. Nie możemy ci na to pozwolić. Masz nas za aż takie potwory, Vanillo?
Nie odpowiedziałam, co jedynie sprawiło, że unoszący się wokół niej zapach lawendy zrobił się bardziej intensywny.
– Panno Bourbon, kupiłem to, o co pani prosiła. – Po mojej prawej stronie bezszelestnie pojawił się wysoki mężczyzna w wieku, który można było uznać za średniozaawansowany. Miał na sobie czarny garnitur, a na nosie ciemne okulary. Wyglądał jak modelowy ochroniarz.
Wręczył mi papierową torebkę z kolejną, tym razem grubszą i czarną bawełnianą chustką. Przyjęłam ją z wdzięcznością, której naturalnie nie było po mnie widać. Jak na człowieka cechowała mnie wyjątkowo mała wylewność, a mój wyraz twarzy był iście pokerowy. Zapachy emocji innych tak bardzo mnie przytłaczały, że swoje własne wolałam zdusić gdzieś w kącie serca i rzadko kiedy je okazywałam.
Jak się można domyślić, niewiele wiedziałam o relacjach międzyludzkich. Nigdy też nie miałam żadnej przyjaciółki.
Bez wahania wyjęłam chustkę z torebki, złożyłam na kilka części i przycisnęłam do nosa. Kto by się spodziewał, że lotnisko będzie pachniało aż tak intensywnym stresem?
– Dziękuję, Josephie – wymamrotałam przez nos. – Umieram z wdzięczności.
Joseph spojrzał na mnie, lekko unosząc brwi, ale nie odezwał się ani słowem. Zdążył się już przyzwyczaić zarówno do moich dziwactw, jak i do osobowości. Był szefem ochrony, którą moja mama wynajęła po śmierci taty. Jego zatrudnienie od początku wydało mi się podejrzane, ale gdy ją o to pytałam, twierdziła, że to tylko środki ostrożności związane z jej odpowiedzialną rolą w rodzinnej perfumerii. Naturalnie Joseph nie miał pojęcia o moim skomplikowanym darze, znał jedynie oficjalną wersję, którą przedstawiałam zainteresowanym. Zgodnie z nią cierpiałam na zaburzenie nerwicowe, aspołeczność i alergię na kurz. Po takiej wiązance diagnoz nikt raczej nie chciał wiedzieć o mnie więcej. Ani się do mnie zbliżać.
To akurat było mi niesamowicie na rękę. A raczej dobrze wpływało na mój nos.
Do naszej sympatycznej trójki postanowił dołączyć ostatni członek tej dziwnej eskapady – wujek Louis. Jak zwykle miał na sobie stalowoszary, szyty na miarę garnitur, którym manifestował wszem wobec swoją zamożność. Chodził z wiecznie zadartym nosem, pod którym w ciągu tych dwóch lat, kiedy go nie widziałam, zdążył się zadomowić gruby czarny wąs. Już przed wyjazdem do Francji ani ja, ani mama nie przepadałyśmy za nim. Z wzajemnością. Zresztą przyjaźnił się jedynie z ludźmi, którzy byli wpływowi i mogli mu się kiedyś przydać. Nie podzielałam jego systemu wartości i wcale nie zamierzałam tego ukrywać.
– Co ty najlepszego wyczyniasz, Vanillo? – zapytał, wpatrując się wyraźnie zdegustowany w przyciśniętą do moich nozdrzy chustkę. – Będziemy musieli porządnie zadbać o twoje maniery.
– Mogę zadzwonić do madame Manon – zaproponowała ciotka Margaret. – To nauczycielka savoir-vivre’u, jedna z najlepszych w kraju. Ponoć pomagała samej księżnej!
Zdążyła się nieco ożywić. Najwyraźniej planowanie tortur, którym mieli zamiar mnie poddać, sprawiało jej jakąś dziką satysfakcję. Na szczęście dzięki chustce od Josepha nie czułam jej aż tak intensywnie.
– Świetnie. – Wuj Louis klasnął w dłonie. – Vanilla z chęcią weźmie kilka lekcji, prawda, Vanillo?
Ze świstem wypuściłam powietrze przez usta, wprawiając w ruch materiał chustki.
– Ze śmiertelną przyjemnością – skwitowałam cierpko i mogłabym przysiąc, że jeden z kącików ust Josepha nieznacznie się uniósł.
– Pewnie nie możesz się już doczekać swoich siedemnastych urodzin. Chętnie pomożemy ci w przygotowaniach. Co powiesz na niewielkie przyjęcie?
– Śmiało, ale nie zamierzam się powstrzymywać od tego, co nazywacie brakiem manier, i z pewnością wywołam jakiś ogromny skandal – rzuciłam zaczepnie. – Naprawdę chcecie narazić zaproszonych gości na traumę, której nie przepracują aż do śmierci?
Moje stwierdzenie wywołało u nich zabawne reakcje: ciotka poczerwieniała niczym indyk, a wujek zacisnął mocno szczęki i z irytacją opadł na siedzenie obok żony. Uznałam to za odpowiedź odmowną.
Mama i babcia dzieliły jeszcze jeden sekret, który ja miałam poznać właśnie w dniu siedemnastych urodzin. Recepturę na najpiękniejsze perfumy świata z tajemnym składnikiem. Po zniknięciu mamy wiedziała o nim w zasadzie już tylko babcia, chociaż nie byłam pewna, czy nadal można tak zakładać, jako że niedługo przed zaginięciem mamy zdiagnozowano u niej postępującego alzheimera.
Receptura ta została stworzona za czasów Ludwika XIV przez naszą przodkinię Hortense Bourbon i leżała bezpiecznie zamknięta w skrzyni z wieloma zabezpieczeniami w komnacie w posiadłości Bourbonów, a poznać i odtworzyć mogły ją jedynie kobiety z naszego rodu. Ponoć był to sposób Hortense, aby uchronić świat przed chaosem, który mogłaby wywołać chciwość mężczyzn. Z opowieści mamy i babci wynikało, że zaufała nieodpowiedniemu mężczyźnie i popełniła błąd, mówiąc mu o swoim darze. Dlatego uciekła z Francji do swoich krewnych w Anglii.
Swoją drogą wcale nie dziwiłam się Hortense. Mężczyźni potrafili być prawdziwymi imbecylami. Szczególnie ci w wieku dojrzewania, urządzający zawody we wciskaniu do ust jak największej liczby ząbków czosnku, aby potem znokautować mnie swoim śmiertelnym oddechem.
Perfumy Le Bourbon były bardzo drogie i uwielbiane na całym świecie, tworzone przez moją mamę i babcię na specjalne zamówienie, nawet dla królowej Anglii i pierwszej damy Stanów Zjednoczonych. Nigdy jednak nie widziałam procesu ich wytwarzania. Nikt nie miał prawa go zobaczyć.
Zgodnie z wolą naszej przodkini w dniu siedemnastych urodzin, tak jak moje poprzedniczki, miałam otworzyć tajemną skrzynię i poznać najbardziej skrywany sekret Bourbonów. To właśnie wtedy mój synestezyjny dar powinien osiągnąć pełną dojrzałość.
– Korzystając z okazji, zadzwonię do prawnika – oznajmił wujek Louis i wyjął telefon z wewnętrznej kieszeni marynarki. – Musimy się dowiedzieć, kiedy zaginionego uznaje się za martwego. Im wcześniej załatwimy sprawy z opieką nad Vanillą, tym lepiej.
– Nie mów tak – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. – Moja mama żyje.
– Po tym, co zrobiła, byłoby dla niej lepiej, gdyby nigdy się nie odnalazła.
Nie miałam pojęcia, o czym mówił. Ale nic nie wskazywało, że cokolwiek mi wyjaśni.
– Musisz się z tym pogodzić, Vanillo. Nie jesteś już dzieckiem.
Absolutnie nie chciałam ich słuchać. Szczególnie że przed opuszczeniem naszego francuskiego domu znalazłam w skrzynce na listy tajemniczą kopertę. Jej zawartość stanowił zwinięty w rulonik kawałek starego, całkowicie pustego i bezużytecznego pergaminu, którym ktoś owinął aromatyczną laskę wanilii.
Musiała to być sekretna wiadomość od mamy. Jeszcze nie wiedziałam, co oznacza, ale domyśliłam się, że cała ta sprawa z jej zaginięciem jest zagadką. Zagadką dla mnie.
W końcu mama doskonale wiedziała, jak utrzymać coś w tajemnicy.
Lot minął nam bez znacznych turbulencji. Nie licząc pełnych dezaprobaty ukradkowych spojrzeń rzucanych w moją stronę przez kobietę zajmującą siedzenie obok. Za każdym razem, gdy na nią spojrzałam, ze strachem odwracała wzrok.
Z moich niezobowiązujących obserwacji wynikało, że ludzie piekielnie boją się dziwaków.
Gdy tylko przeszliśmy odprawę paszportową, na horyzoncie pojawiły się znajome sylwetki dwóch pozostałych braci mojej mamy.
– Zmiana planów, słodziaku – powitał mnie wujek Charles, o trzy lata młodszy od wuja Louisa. Zmierzył wzrokiem moje ubranie i nieco się skrzywił.
Istotnie, daleko mi było do słodziaka.
– To znaczy?
– Nie pojedziesz do domu tego zgorzkniałego starca. Cieszysz się?
Wąs wuja Louisa wyraźnie się poruszył.
– W takim razie dokąd jedziemy?
– Na jakiś czas wszyscy wprowadzą się do mnie, do Bourbon Manor – wyjaśnił spokojnie milczący do tej pory wujek Jasper, najmłodszy z braci. – W takich chwilach powinniśmy się trzymać razem. Chociaż tyle jesteśmy winni twojej matce.
„Trzy nuty zapachowe stanowią całość. Cztery to już tłok”, zwykła mawiać moja mama.
Zazwyczaj tę zasadę stosowałyśmy także do ludzi. Przed śmiercią taty mieszkaliśmy we trójkę w średniowiecznej rezydencji niedaleko Avening w Gloucestershire, a nawet po przeprowadzce na Lazurowe Wybrzeże, kiedy mama zatrudniła Josepha, z niechęcią przyjmowałyśmy jakichkolwiek gości. Trzy osoby pod jednym dachem całkowicie nam wystarczały. Nic jednak nie wskazywało, że moi wujowie będą respektować tę zasadę. Tym bardziej moją wewnętrzną potrzebę izolacji i samotności.
Najpierw posadzili mnie pomiędzy ciotką Margaret i wujem Louisem w limuzynie, która miała nas zawieźć do rodzinnej posiadłości Bourbonów. Tej, w której mieliśmy wszyscy od tej pory mieszkać. A potem uprzejmie poinformowali o czekającej mnie następnego ranka wizycie w siedzibie rodzinnej perfumerii Bourbonów. Ciotka twierdziła, że zniknięcie mamy wywołało ogromny skandal i moja obecność pomoże im uspokoić zarówno dyrektorów, jak i inwestorów. Jak dla mnie chcieli mnie po prostu obejrzeć niczym wystawowego pudla, a potem wybrać kogoś, kto dobrze sprawdzi się w roli dyrektora generalnego, którym dotychczas była moja mama. I zdecydować, co zrobić z wyjątkowymi perfumami Le Bourbon, dopóki ja nie będę gotowa, aby je wytwarzać, tak jak moja mama i pozostałe kobiety z rodziny Bourbonów.
Odkąd babcia zachorowała, mama stała się jedyną osobą znającą tajemną recepturę i była odpowiedzialna za cały proces wytwarzania perfum Hortense. Zaczynając od skomponowania pachnidła, przez zmieszanie zapachów aż po ich butelkowanie oraz pakowanie. Wszystko wykonywała ręcznie jedna osoba, dlatego rocznie mogło powstać tylko kilkaset takich flakoników. Mama przesiadywała w swojej pracowni w naszej francuskiej rezydencji niemal całymi dniami, a pozostałe obowiązki zarządcze wykonywała zdalnie. Wnioskując po liczbie ciągnących się w nieskończoność spotkań na Zoomie, nie było to łatwe ani przyjemne. I chociaż lubiłam tworzyć nowe perfumy, prowadzenie firmy zdecydowanie nie było czymś, czym chciałam się zajmować w przyszłości. Ale jako dziedziczka nie miałam innego wyjścia.
Koniecznie powinnam poprosić Josepha, który zajmował obecnie przednie siedzenie, o kupienie jeszcze grubszego szalika. Ewentualnie spinaczy, które mogłabym zacisnąć na nosie. Rodzinne przepychanki były doskonałym siedliskiem nieprzyjemnych zapachów.
– Podoba mi się twój styl – skomentował siedzący naprzeciwko wujek Charles. – Jest absolutnie niebanalny.
Był najbardziej niepoważny i lekkomyślny z całego rodzeństwa. Bez umiaru wydawał pieniądze na swoje zachcianki i zazwyczaj nie zabawiał zbyt długo w jednym miejscu. Na lotnisku poinformował mnie, że wrócił do Londynu, kiedy dotarły do niego wieści o zaginięciu mojej mamy, i że od teraz zamierza mnie wspierać i pomagać we wszystkim, czego będę potrzebować. Nie odezwał się ani słowem na temat moich czarnych ubrań i ponurej miny, co automatycznie czyniło go w moich oczach znośnym osobnikiem. Miałam tylko nadzieję, że nie będzie mi się zbytnio narzucał.
Gdy określałam kogoś mianem „znośny”, wcale nie zamierzałam spędzać z nim więcej czasu, niż to absolutnie konieczne.
– Dziękuję – odparłam beznamiętnie.
– Hodujesz jakieś zwierzęta? Jaszczurki, kameleony? A może chciałabyś mieć węża?
Zmierzyłam go wzrokiem, który moja mama zazwyczaj nazywała „zabójczym”. A więc zdążył przylepić mi etykietkę mrocznej gotki. Sądziłam, że po podróżach, w których brał udział, jego umysł stał się bardziej otwarty.
– Lubię konie.
Nie spodziewał się takiej odpowiedzi, gdyż na jego twarzy pojawił się uśmieszek zażenowania. Szybko jednak się zreflektował. Ludzie zazwyczaj nie wiedzieli, czy powinni się mnie bać, czy raczej sprowokować, aby zobaczyć, czy w ogóle potrafię okazywać emocje.
– To świetnie! Pewnie nie pamiętasz, ale w Bourbon Manor prowadzimy stadninę koni rasy czystej krwi angielskiej.
Niewiele pamiętałam z Bourbon Manor. Mama z niewiadomych przyczyn omijała ten dom szerokim łukiem. Kiedy byłam mała, bardzo rzadko go odwiedzałyśmy, mimo że to właśnie w nim się wychowała. Wiedziałam, że był ogromną i starą rezydencją usytuowaną na szczycie wzgórza, liczył prawie dwieście pokoi, a otaczał go kilkusethektarowy park z wiekowymi okazami dębów.
– Jeśli chcesz, możesz wybrać sobie jakiegoś konia. Umiesz jeździć konno?
– W stopniu wysoce niezaawansowanym – odpowiedziałam sucho, na co wyraz twarzy wujka Charles’a zmienił się z radosnego na zmieszany.
– Nie mam pojęcia, co to znaczy, ale wydaje mi się, że tyle wystarczy.
Wolałam nie wyprowadzać go z błędu.
Przed nami ukazał się widok na Bourbon Manor. Rezydencja była znacznie bardziej imponująca niż w moich wspomnieniach. Przypominała bardziej rozległe nawiedzone zamczysko niż przytulną rodzinną siedzibę. Na podjeździe stało już kilka czarnych samochodów i ciężarówka z chwytliwym sloganem: „Pomożemy ci się wynieść”.
Ciotka musiała mieć naprawdę mnóstwo ubrań i rzeczy osobistych… Albo planowała dłuższy pobyt.
Obserwowałam krajobraz, ale moja twarz jak zwykle nie wyrażała żadnych emocji.
– I jak? Podoba ci się? – zapytał wujek Charles.
Wzruszyłam ramionami, na co ciotka Margaret nie wytrzymała i szturchnęła mnie łokciem w żebra. Lawendowy aromat, jaki wydzielało jej oburzenie, zaczął mnie mdlić, więc po raz kolejny przycisnęłam chustkę do twarzy.
– Kulturalni ludzie odpowiadają pełnymi zdaniami – skarciła mnie. – Zawsze jesteś taka bezbarwna? I przestań zakrywać twarz tą chustką!
– Odmawiam.
Jej policzki poczerwieniały, a dłoń uniosła się, aby sięgnąć do mojego nosa, ale na szczęście limuzyna zatrzymała się przed strzelistymi drzwiami, tym samym dając wszystkim do zrozumienia, że nasza wyboista podróż dobiegła końca.
– Jesteś niemożliwa, Vanillo Bourbon! Nie da się z tobą rozmawiać!
Gdzieś to już słyszałam.
Kiedy stanęłam na twardym gruncie, uderzył we mnie nagły, lodowaty podmuch wiatru. Nienawidziłam tej okropnej angielskiej pogody. Szczelniej opatuliłam się czarnym płaszczem i mocno zacisnęłam palce na chustce. Musiałam jak najszybciej pozbyć się toksycznych, oplatających mnie zewsząd macek mojego wujostwa, wrócić do Francji i pomóc w poszukiwaniach mamy. A przede wszystkim rozwiązać waniliową zagadkę, którą mi zostawiła. Jak na razie każda próba przekonania ciotki Margaret do mojego powrotu okazała się nieskuteczna. Nie znałam nikogo, kto byłby równie wścibski i skupiony na sobie.
Drzwi otworzył nam mężczyzna o nienagannej postawie ubrany w staroświecką liberię. Z wielkimi brązowymi oczami schowanymi za okularami w okrągłych metalowych oprawkach przypominał mi wiewiórkę. Albo puchacza. Przywitał mnie uprzejmym skinieniem głowy. Zamiast szyderczo wyśmiewać się z mojego stroju i ponurej miny, jak zrobiła to ciotka Margaret, patrzył mi prosto w oczy. Kimkolwiek był, czułam, że bez problemu będziemy się wzajemnie tolerować.
– Przywitaj się, Vanillo – odezwała się zza moich pleców ciotka.
Schowałam chustkę do kieszeni płaszcza i wyprostowałam plecy.
– Dzień dobry panu – powiedziałam uprzejmie i nisko się skłoniłam, teatralnie wyrzucając prawą rękę na bok. – Cóż za śmiercionośnapogoda!
– W istocie – odparł niewzruszony lokaj. – Trupio paskudna.
Kąciki moich ust lekko drgnęły. Oficjalnie mi zaimponował. I mogłam wręcz usłyszeć, jak czoło ciotki marszczy się z oburzenia.
W holu Bourbon Manor mógłby się zmieścić przeciętny angielski szeregowiec łącznie z ogródkiem i kawałkiem ulicy przed domem. Był wysoki na dwa piętra, a z przystrojonego w zdobne sztukaterie sufitu zwisał ogromny kryształowy żyrandol. Wzdłuż bocznych ścian pięły się mahoniowe schody z misternie rzeźbioną balustradą.
Przez chwilę przyglądałam się każdemu detalowi, dopóki nie dotarł do mnie drażniący, stęchły smród wydzielany najprawdopodobniej przez jakiś ser wytwarzany z koziego mleka. Gdybym bardziej się skupiła i podeszła bliżej, zapewne udałoby mi się nawet ustalić jaki.
Dlaczego Bourbonowie trzymali w holu zepsuty ser? Żeby torturować mnie jego okropnym zapachem?
– Czy są tutaj myszy? Albo szczury?
– Myszy? Oczywiście! Całe mnóstwo! – odparł wesoło wujek Charles, nonszalancko wrzucając kilka miętowych dropsów do ust. – Walczymy z tymi potwornymi gryzoniami, odkąd pamiętam. W całym domu porozstawiane są pułapki, dlatego nie radziłbym pchać rąk w żadne ciemne zakamarki.
– To okropne. Jedyną zbrodnią tych stworzeń jest ich niewielki rozmiar i chęć przetrwania – wycedziłam, na co wujek zmarszczył lekko brwi. Ale nie wyglądał, jakby przejął się moją uwagą.
– To tylko myszy, Vanillo.
Z moich luźnych obserwacji wynikało, że dorośli w rodzinie Bourbonów rzadko kiedy interesowali się cierpieniem. No chyba że własnym.
– Zajmiesz pokój twojej matki. Znajdziesz go na drugim piętrze w zachodnim skrzydle, ostatnie drzwi po prawej – wtrąciła się ciotka Margaret i stanęła obok mnie. Zlustrowała wnętrze i nieco się skrzywiła. – Ciekawe, czyj to był pomysł, żeby zamieszkać razem w tej zakurzonej ruderze… Nieważne, ustalimy to później. Rozpakuj się i wypocznij, Vanillo. Ale punkt szósta chcę cię widzieć w jadalni na kolacji, młoda damo. Musimy wspólnie przedyskutować twoją sytuację.
Nie odpowiedziałam. Tymczasem zdążył dołączyć do nas Joseph, któremu przydzielono pokój na najwyższym piętrze. Wydawał się niesamowicie spięty, ale wcale mu się nie dziwiłam. Nie dość, że jego klientka zaginęła, to jeszcze był zmuszony wprowadzić się razem ze mną do tego zagadkowego zamczyska i znosić ciotkę Margaret. Nikt zapewne nie umiałby się odnaleźć w podobnej sytuacji.
– Świetnie! – Ciotka klasnęła w dłonie i popchnęła mnie w kierunku schodów. – Cieszę się, że tak dobrze się dogadujemy.
O tak. Z pewnością umierała ze szczęścia.
Ciotka poleciła lokajowi, który, jak się dowiedziałam, miał na imię Arnold, aby zajął się naszymi bagażami, a ja wspięłam się po schodach na drugie piętro i minęłam rząd dziwacznych, oprawionych w ramy map zdobiących ściany korytarza. Przedstawiały różne części poszczególnych kontynentów i w ogóle tutaj nie pasowały. Wyglądało to mniej więcej tak, jakby ktoś próbował zrealizować osiem pomysłów na pustą ścianę, które znalazł w rubryce z mieszkaniowymi poradami w jakimś magazynie. „Czy ściana musi być nudna? Oczywiście, że nie! Zobacz, co możesz powiesić, aby twoi goście już nigdy do ciebie nie wrócili”.
Dotarłam do końca korytarza i popchnęłam ostatnie drzwi. Dawny pokój mamy był bardzo przytulny i dziewczęcy. Naprzeciwko wejścia stało ogromne łóżko z kolumienkami na rogach, osłonięte aksamitnymi, przetykanymi srebrną nicią błękitnymi zasłonami. Ściany zdobiła srebrzysta tapeta w małe gwiazdki. Najwyraźniej astronomia była jakąś porzuconą obsesją z dzieciństwa mojej mamy, gdyż motyw nocnego nieba przewijał się przez cały pokój. Nawet wysoką białą szafę stojącą w rogu zdobiły ręcznie malowane gwiazdy. Wyhaftowano je także na okiennych zasłonach.
Z westchnieniem opadłam na wielkie łoże i chyba po raz pierwszy tego dnia mięśnie mojej twarzy się poruszyły, okazując zaskoczenie. Sklepienie sufitu okazało się wklęsłe i prezentowało projekcję gwiaździstego nieba. Rozpoznałam nawet kilka konstelacji. Nigdy nie widziałam czegoś równie pięknego.
Mama nie mówiła mi o tym zainteresowaniu. Mimo woli poczułam lekką ekscytację związaną z pobytem w Bourbon Manor i możliwością dowiedzenia się czegoś więcej o jej dzieciństwie, o którym niezbyt często mi opowiadała. W końcu muszę coś robić, dopóki nie uda mi się przekonać ciotki do powrotu do Francji.
Nie łudziłam się, że nastąpi to szybko.
Punkt szósta, zgodnie z wolą ciotki Margaret, pojawiłam się w salonie, gdzie zebrali się wszyscy członkowie naszej rodziny, aby wspólnie przejść do jadalni, gdy stół będzie już gotowy. Jak w jakimś rytuale z hiszpańskich telenowel o bogaczach, które oglądałam nałogowo, gdy mama zostawiała mnie samą w domu, a zasoby Netfliksa niezbyt do mnie przemawiały.
Przejechałam wzrokiem po wszystkich zebranych, upewniłam się, że babcia siedząca na swoim fotelu wygląda zdrowo i radośnie, tak jak zawsze. Na chwilę odsunęłam chustkę od nosa i posłałam jej delikatny uśmiech.
– Och, Vanillo, znowu masz te silne ataki alergii? – rzuciła babcia i wyciągnęła dłoń w moim kierunku. Podeszłam bliżej fotela, w którym siedziała, i delikatnie ją uścisnęłam.
Nie miałam żadnej alergii i babcia doskonale o tym wiedziała. Ale dzięki tej zgrabnej wymówce ciotka Margaret przestała patrzeć na mnie z tak wielkim poirytowaniem. Zapach lawendy również stał się ledwo wyczuwalny.
Że też wcześniej na to nie wpadłam.
– Na to wygląda. To uczulenie na kurz – skłamałam gładko i teatralnie pociągnęłam nosem.
Przysiadłam na podłokietniku, a kiedy podniosłam głowę, spotkałam się wzrokiem z nieznanym mi, niewiele ode mnie starszym chłopakiem, który opierał się o regał z książkami. W niczym nie przypominał mojego kuzyna Bernarda, no chyba że ten nagle wyprzystojniał i przeszedł kilkadziesiąt operacji plastycznych, o których ciotka Margaret nikogo nie poinformowała.
– Kto to jest? Co tutaj robi? – zapytałam szorstko i bez ogródek, wywołując u ciotki kolejny napad złości. – I gdzie jest Bernard?
Chłopak zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów i popatrzył pytająco na wujka Jaspera. Cóż, bez wątpienia można go było uznać za atrakcyjnego. Miał jasne, opadające lekko na czoło włosy i srebrzystoszare oczy. Tak przenikliwe i błyszczące, jakby nosił soczewki zmieniające kolor tęczówek. Z ogromną chęcią dowiedziałabym się, jaki zapach wydzielają jego uczucia, ale dookoła było zbyt dużo ludzi i ich emocje mnie przytłaczały. W całym pomieszczeniu unosiła się mieszanka aromatów, w której najbardziej wyczuwalne były akordy geranium i lilii wodnej, wyrażające zazdrość i frustrację.
Nieznajomy chłopak wyglądał jak żywcem wyjęty z magazynu. Wbrew pozorom, mimo mojej wrodzonej niechęci do ludzi, potrafiłam rozpoznać takie przypadki. W każdy piątek, o ile mama nie musiała pilnie wyjechać, oglądałyśmy wspólnie filmy, a podstawowym kryterium wyboru danego tytułu była ocena przystępności bohaterów. Ewaluacji poddawane były takie elementy, jak: seksowny uśmiech, umiejętność „gry oczami”, atrakcyjna barwa głosu i poprawna artykulacja wyrazów. Do mnie najbardziej przemawiała mroczna przeszłość i nietuzinkowość, ale mama wolała barwnych i przyjaznych bohaterów. I to takich, w których role wcielał się ktoś o wyglądzie Brada Pitta lub Chrisa Hemswortha. Starałam się być dobrą córką, więc zazwyczaj jej ulegałam.
Na podstawie doświadczenia zdobytego w trakcie piątkowych seansów z mamą bez problemu mogłam stwierdzić, że gość jest przystojny jak diabli. Ale sądząc po jego postawie, emanującej absolutną pewnością siebie i pogardą, uważał się za kogoś lepszego. Tacy ludzie najczęściej wydzielali ostrą woń eukaliptusa. Podejrzewałam, że nieznajomy chłopak będzie pachniał tak samo. Od razu poczułam do niego niewyobrażalną niechęć. Moja twarz jednak jak zwykle pozostawała twarda i nieprzenikniona niczym skała.
– Vanillo, to jest Axel, syn Harriet. Axelu, to jest Vanilla, moja siostrzenica – przestawił nas sobie wujek Jasper, poprawiając okulary w grubych oprawkach, które zsunęły mu się z nosa.
– Posłaliśmy Bernarda do najlepszej szkoły z internatem w południowej Walii – odpowiedziała ciotka, nie mogąc zapewne znieść, że jej syn chwilowo nie jest w centrum uwagi. Wyprostowała się i puszyła niczym paw. – Otrzymał nawet stypendium, chociaż i tak go nie potrzebuje. Genialny, czyż nie?
A więc udało jej się go pozbyć. Miał najwyraźniej więcej szczęścia niż ja.
– Kim w takim razie jest Harriet?
Z drugiego końca pokoju wyłoniła się i pomachała do mnie przyjaźnie kobieta o dużych brązowych oczach i sięgających do łopatek włosach łudząco przypominających jasne włosy Axela. Wpatrywała się we mnie, jakby rzeczywiście cieszyła się, że mnie widzi. Zupełnie nie rozumiałam dlaczego. Nikt oprócz mamy i babci nigdy nie radował się na mój widok.
Wuj Jasper odchrząknął, jakby to, czym miał się zaraz ze mną podzielić, było dla niego zbyt żenujące. Poczułam to bardzo wyraźnie. Wstyd wydzielał niezbyt przyjemną woń wypalonego do połowy papierosa, której nigdy nie potrafiłam znieść.
– Jest moją narzeczoną.
Mama zawsze opisywała go jako nieśmiałego starego kawalera, bez szans na spędzenie reszty życia z kimkolwiek, poza egzotycznymi kwiatami typu plantae carnivorae, znanymi także jako muchołówki, które hodował w oranżerii Bourbon Manor. Dlatego zdziwiłam się, słysząc rewelację, jaką na mnie zrzucił. Ale nie aż tak, abym miała to okazać. Wpatrywałam się więc w niego i jego wybrankę pustym wzrokiem.
Co się powinno mówić przy takiej okazji?
– Cóż… Gratuluję.
– Miło cię wreszcie poznać, Vanillo! – odezwała się Harriet i okazało się, że jej głos jest bardzo przyjemny i dźwięczny.
– Tak… – skwitowałam niezręcznie. A co teraz powinnam jej odpowiedzieć? – Wzajemnie… Tak myślę.
Gosposia Bourbon Manor, której imienia jeszcze nie znałam, bardzo uprzejmie i przyjaźnie zaprosiła nas do suto zastawionego stołu. W powietrzu unosił się soczysty zapach świeżo pieczonego kurczaka, ziemniaków w ziołach i pozostałych apetycznych potraw, który w połączeniu z wyjątkowo silną frustracją wydzielaną przez moje wujostwo stał się nie do zniesienia, dlatego zapobiegawczo przycisnęłam chustkę do nosa. Mogło się to skończyć naprawdę źle, co najmniej omdleniem. Ciotka Margaret z pewnością by tego nie pochwaliła.
Na moje nieszczęście przypadło mi miejsce naprzeciwko Axela, co wykorzystał, bezczelnie się we mnie wpatrując. Uśmiechał się przy tym tajemniczo, jakby był jakimś krewnym Mony Lisy. Albo brał udział w konkursie na najbardziej irytujący uśmieszek we wszechświecie.
– Stop! Zaczekajcie.
Wszyscy obecni popatrzyli na ciotkę Margaret z niezrozumieniem.
– Nie zaczniemy jeść, dopóki Vanilla nie odłoży na bok tej paskudnej chustki. To wyjątkowo niekulturalne!
– To alergia na kurz – odparłam niewzruszona.
– Jestem przekonana, że wytrzymasz bez niej do końca posiłku. Nie zjemy kolacji, jeśli jej nie odłożysz.
Frustracja o silnym aromacie lilii wodnej zaczęła przenikać przez materiał przyciśnięty do mojego nosa i na chwilę wstrzymałam oddech.
– W takim razie wszyscy umrzemy śmiercią głodową – skwitowałam, gdy odzyskałam zdolność mowy. – Jak nam się poszczęści, pan Arnold zlituje się nad nami i poczęstuje nas zastrzykiem z fenolu. Zgadza się, pan?
Lokaj Arnold, oczekujący w rogu pomieszczenia na zakończenie kolacji, uniósł nieznacznie brew.
– Dosyć tego, młoda damo! – oburzyła się ciotka. – Od przyszłego tygodnia zaczniesz chodzić do prywatnej szkoły.
– Nie zwykłam się pojawiać w takich placówkach. I wcale nie zamierzam tego zmieniać.
– Nie interesują mnie twoje zamiary, jesteś teraz pod naszą opieką. Zachowujesz się skandalicznie! Dyscyplina i obecność dobrze wychowanej młodzieży z pewnością wyjdą ci na dobre. Bez dyskusji. Porozmawiam z dyrektorem, być może uda mi się umieścić cię w tej samej szkole, do której chodzi Axel.
Litości. Wszędzie, tylko nie tam.
– Nie chcę iść do szkoły – wymamrotałam pod nosem. – Ludzie śmierdzą.
A w zasadzie ich emocje.
Babcia parsknęła niekontrolowanym śmiechem, co, jak się domyśliłam, reszta towarzystwa uznała za jeden z symptomów jej choroby. Wydawała się szczerze rozbawiona, czego nie można było powiedzieć o ciotce, która wzięła głęboki oddech i mocno zacisnęła palce na leżącej obok jej talerza serwetce. Wreszcie przesunęła wzrokiem po zwróconych ku niej twarzach i teatralnie uniosła rozpostarte dłonie.
– Jedzmy, kochani.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska Wydawczyni: Maria Mazurowska Redakcja: Ewa Kosiba Korekta: Anna Burger Projekt okładki: Łukasz Werpachowski Ilustracje na okładce: © Paulina Foryś Ilustracje w książce: © Rina Oshi; © tsukanova_oksana; © cuttlefish84; © merfin / Stock.Adobe.com
Copyright © 2024 by Maria Smolarczyk
Copyright © 2024, Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne Białystok 2024 ISBN 978-83-8371-250-5
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com