Ósmy kontynent. Przez 7 kontynentów w głąb umysłu. Historie prawdziwe - Mariusz Szeib - ebook + audiobook + książka

Ósmy kontynent. Przez 7 kontynentów w głąb umysłu. Historie prawdziwe ebook i audiobook

Szeib Mariusz

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zapraszamy w niezwykłą podróż biegiem dookoła świata, podczas której autor i jego goście opowiadają o swojej pasji biegania, związanej z nią działalności charytatywnej i filozofii życia. Relacjonują, jak wyglądają maratony w dziesiątkach miejsc na świecie, na wszystkich kontynentach kuli ziemskiej, m.in. na Antarktydzie, Syberii, zamarzniętej tafli Bajkału, Murze Chińskim, Mount Evereście, Saharze czy Wyspach Wielkanocnych. Do udziału w książce autor zaprosił 9 osób ze świata polityki i sportu, które opisują, jak postrzegają sport i jak bieganie kształtuje ich postawę życiową oraz dlaczego warto robić coś dla innych, czyli o „ósmym kontynencie”. Współtworzą ją m.in. prof. Leszek Balcerowicz, opowiadając o swoich sukcesach sportowych, sława polskich maratonów i autor kilku poradników o bieganiu Jerzy Skarżyński, Robert Celiński, Michał Walczewski (maratonypolskie.pl), Marek Śliwka oraz znani biegacze z USA, RPA i Meksyku. Przedmowę do książki napisał Jacek Santorski.

Leszek Balcerowicz – O wyczynowym sporcie często mówi się, że kształtuje charakter. Myślę, że jest odwrotnie. To ludzie wytrwali, ambitni i systematyczni uprawiają sport wyczynowy.

Michael Clinton – Pamiętaj, że najważniejsze jest właśnie żyć w zgodzie ze sobą.

Lara Kruikskamp – Nie pozwól na to, by jakiekolwiek ograniczenia górowały nad twoimi ambicjami!

Michał Walczewski – Prawdziwe szczęście osiąga się wtedy, gdy niewiele jest w stanie ci je odebrać. Nieukończony maraton nie może mnie unieszczęśliwić.

Robert Celiński – Bieganie otworzyło mnie również na świat. Bez moich maratońskich celów pewnie nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że postawię stopę na Antarktydzie, a tym bardziej, że wygram tam maraton.

Joe Findaro – Parę dni po maratonie Boston wyglądał jak strefa wojenna. Pełno telewizyjnych furgonetek, dziennikarze na każdym rogu.

Marek Śliwka – Biegać dzisiaj każdy może, trochę lepiej lub gorzej.

Jerzy Skarzyński – Rachunek prawdopodobieństwa mówi jednoznacznie – łatwiej mi było wygrać samochód w walce, niż wylosować go w loterii na mecie.

Ignacio Bravo – Nigdy nie wiesz, jak bardzo jesteś silny, dopóki nie masz innego wyjścia niż biec.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 297

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 51 min

Lektor: Piotr Makarski

Oceny
4,3 (35 ocen)
22
6
3
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KONIECZKA

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra🏃‍♀️
00
biel_a

Całkiem niezła

Ciekawa w trakcie czytania, ale szybko ulatuje z głowy.
00
DarekMBP

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna i szalenie inspirująca. Słuchanie książki napędza moje nogi.
00
ArkadiuszKrakowiak47

Nie oderwiesz się od lektury

Swietna pozycja. Polecam każdemu kto biega. Przeczytałem książkę w dwa popoludnia. Wciąga niesamowicie.
00
mikolaj12

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze się czyta. Sporo wskazówek dla początkujących maratończyków. Ciekawy kontekst historyczny. Wartościowe doświadczenia w zakresie dobroczynności - motywacji i praktyki.
00

Popularność




Copyright © Mariusz Szeib, 2021

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Ilustracje na okładce: © PeopleImages/iStock, © Nathan Cowley/Pexels, © Innermost Limits/Pexels

Zdjęcia: © Darci Amundson Photography, © Adobe Stock;zdjęcia niepodpisane pochodzą ze zbiorów autora i pozostałych biegaczy.

Redakcja: Anna Kielan

Korekta: ERATO

ePub: JENA

ISBN 978-83-959189-1-9

Wydawca

512 087 075

[email protected]

www.bookedit.pl

facebook.pl/BookEdit/

instagram.com/BookEdit/

Książkę tę dedykuję tym wszystkim, którzy biegali, biegają lub będą biegać, z sugestią, że warto to wspaniałe hobby połączyć z naszym „Ósmym kontynentem” – dla innych i dla siebie.

8 kontynentów autora

Tam, gdzie dobiegłem – Europa

Tam, gdzie dobiegłem – świat

Przedmowa

Coraz więcej ludzi w różnym wieku „biega”. Dla wielu z nas to rekreacja, bieg po zdrowie, towarzyskie spotkanie, – i to są dobre motywacje. Ale spotykamy jednocześnie osoby, które biegają regularnie, traktują to jako rodzaj „życiowej praktyki”. Są wśród nich indywidualności, których motywacja zamienia się w determinację. Bieganie staje się „projektem”, który już nie tylko jest „wartością samą w sobie”, lecz ma znaczący cel, „purpose”. Wiele z tych osób to indywidualności, które podobnie podchodzą do swojej pracy, twórczości, duchowej misji. Często łączą „bieganie” i swoją życiową drogę. O takich niezwykłych osobach, ich doświadczeniach i refleksjach przeczytamy w tej niezwykłej książce. Poznamy zarówno ich wewnętrzne doświadczenia, jak i zobaczymy otaczający nas świat ich oczami, z ich perspektywy. Warto w to wejść i podążyć z nimi, by odkryć nowe wymiary rzeczywistości, a może także siebie samych. Ruszajmy.

Jacek SantorskiAkademia Psychologii PrzywództwaWarszawa

Wstęp

Podróż o długości 1000 mil zaczyna się od pierwszego kroku.

Przysłowie chińskie

Kiedy 26 września 2004 r., oparty o barierkę pod Bramą Brandenburską płakałem jak bóbr, myślałem wtedy, że właś­nie osiąg­nąłem swój sportowy Mount Everest. Nie czułem już bólu rozgrzanych do czerwoności mięśni, nie dokuczały mi odbite u stóp paznokcie, nie parzyły pęcherze na piętach ani nie piekł obtarty naskórek pod pachami. Zawstydzał mnie jedynie odgłos moich łez z impetem spadających na berliński trotuar.

Łzy to przecież oznaka słabości, a ja od czasów filmu „Rio Bravo” z Johnem Wayne’em zawsze bardzo starannie pracowałem nad swoim wizerunkiem kowboja twardziela. Tym razem nie miały jednak one nic wspólnego z rozterkami duszy małego, ciągle we mnie drzemiącego chłopczyka. To mnożące się z zawrotną prędkością endorfiny generowały łzy szczęścia.

Moja przygoda z wielokilometrowymi biegami zaczęła się od szukania wyzwań w związku z 50. urodzinami. Przełomem było spotkanie z Christianem Steinmüllerem z Berlina. To on, jakże proroczo, zmobilizował mnie do mojego pierwszego maratonu, w dodatku w swoim mieście, stolicy sąsiadującego z Polską kraju, który odcisnął piętno na historii naszego narodu i mojej osobistej, rodzinnej również. Kiedy po 4 godzinach 15 minutach i 39 sekundach przekraczałem linię mety pełen bólu mięśni i równocześnie kipiących endorfin, byłem przekonany, że historia moich biegów maratońskich już dobiegła końca. Po pewnym jednak czasie, kiedy mięśnie przestały doskwierać, zgodnie z cytowanym tu chińskim przysłowiem, zaświtała mi w głowie całkiem naturalna myśl. Skoro przebiegłem maraton w Berlinie, muszę pokonać taki sam dystans w rodzinnym Poznaniu! A potem pomyślałem, skoro udało się w Niemczech i w Polsce, to może podobnie będzie w Grecji, kiedy pobiegnę śladami Filippidesa? Czy można przebiec maraton po plaży? Oczywiście, nad Bałtykiem lub w Afryce! W końcu wybór padł na Saharę. Skoro była Sahara, to może też dam radę na przeciwnym biegunie temperatur, czyli Syberii? Gdy 4 sierpnia 2008 r. około północy lądowaliśmy w Omsku, temperatura wynosiła tam 28°C. Plus 28°C! Pomimo upału udało się dobiec.

Kiedy przebiegłem już maratony na trzech kontynentach – Europa, Afryka, Azja – przyszedł czas na kolejny kontynent. Spotkanie z kontynentem Winnetou odbyło się na indiańskiej Wyspie Wielu Wzgórz, czyli na Manhattanie – w Nowym Jorku.

Czy można przebiec maraton do góry nogami? Tak, ale tylko w Australii! W październiku 2012 r. w Melbourne zawsze jest baaardzo gorąco, więc zaczęliśmy bieg o siódmej rano. Z Australii na Antarktydę już niedaleko. Mnie zajęło to kolejne dwa lata. Dokładnie więc dekadę po berlińskim maratońskim debiucie polarnym statkiem wraz z 200 biegaczami z 38 krajów dopłynęliśmy do tego skutego wiecznym lodem kontynentu.

Czy da się „zaliczyć kontynent”, biegnąc pośrodku oceanu, aż 5 tys. kilometrów na zachód od jego brzegu? Oczywiście, że tak! Pod warunkiem że jest to Te Pito o Te Henua – pępek świata, znany również pod nazwą Rapa Nui lub jako Wyspa Wielkanocna. To tutaj w czerwcu 2015 r. skończyła się moja maratońska wyprawa po 7 kontynentach. Biegi maratońskie to jednak zaledwie część wielkiej przygody rozpoczętej 11 lat wcześniej w Berlinie.

Decyzja o bieganiu nie wymaga dużych inwestycji. Na początek wystarczą para butów, spodenki i koszulka. Jeśli jednak chcemy przebiec maraton, sytuacja diametralnie się zmienia. W trakcie pokonywania kolejnych kilometrów pomimo upału bądź deszczu, pomimo bólu mięśni, pęcherzy na stopach i hektolitrów wylewanego potu, poprzez nieustanne pokonywanie siebie nasz wysiłek zaczyna stopniowo przemieniać się w potężny oręż. To dzięki niemu ci sami, którzy mieli do tej pory ograniczone możliwości, nagle zaczynają realizować swoje marzenia, a przy tym pragną poprawić otaczający ich świat. Dzięki determinacji i spalaniu w sobie podczas biegu tego, co negatywne, zaczynamy coraz lepiej radzić sobie z problemami. Rośnie w nas równocześnie chęć dzielenia się tą siłą z otoczeniem. Stopniowo rodzi się w nas „Ósmy kontynent”.

„Sahara 2008” zaowocowała zorganizowaniem 2 lata później ekspedycji polskich lekarzy okulistów (na czele z doktorem Rafałem Nowakiem) i dziesiątkami operacji skrzydlików oraz katarakty wśród Saharawich.

Biegnąc mój pierwszy maraton w Berlinie, w koszulce z nadrukiem w dwóch językach „Polska–Niemcy. Jesteśmy sąsiadami, bądźmy przyjaciółmi”, nigdy nie przypuszczałem, że niespełna 10 lat później przebiegniemy z Danielem Wcisło z Poznania i Ludwigiem Schlerethem z Niemiec 423-kilometrową trasę ze Szczecina do Hamburga na Konwencję Światową Lions Clubs International. Po drodze, gdy spotykaliśmy się na trasie z mieszkańcami Niemiec, to zdanie wielokrotnie odmienialiśmy na różne sposoby.

Potem były kolejne biegi – w 14 już krajach na 3 kontynentach, o łącznej długości prawie 6 tys. kilometrów, które nazwaliśmy Freedom Charity Run (www.freedomcharityrun.org). Jest to nie tylko projekt o charakterze społecznym, mającym na celu budować mosty między krajami i podawać sobie na nich przyjazne dłonie. To także doskonała okazja do zbierania funduszy charytatywnych. Rezultatem jest pomoc dla dzieci w wielu krajach europejskich, budowa hostelu w Nepalu i szkoły w Kibeho (Rwanda) oraz pomoc dla dzieci uciekinierów z Syrii mieszkających w obozach dla uchodźców w Libanie. W sumie coraz bliżej 1 miliona złotych realnej pomocy. Uśmiech dzieci jest największą nagrodą za cały wysiłek zarówno ten organizacyjny, jak i fizyczny

Bieganie to nie tylko praca mięśni, to stan umysłu. Biegnąc, mózg uruchamia pokłady, do których, siedząc w fotelu z pilotem w ręku lub w innych stanach spoczynku, nie mamy dostępu. Gdy biegnie ciało, umysł ma więcej czasu, aby się… zatrzymać i przemyśleć wiele spraw, na które nigdy nie ma czasu, gdy ma się go za dużo.

Nie byłoby biegania, a już w szczególności długodystansowego, gdyby nie nasz umysł, nasz „Ósmy kontynent”. Naturalną potrzebą homo sapiens, poza jedzeniem, seksem, chęcią podniesienia pozycji społecznej, poszerzenia terytorium czy chęcią zdobycia informacji koniecznych do przeżycia, jest lenistwo. Musieliśmy przecież zawsze oszczędzać energię, wszystko co możliwe robić najmniejszym nakładem sił, bo nigdy nie mieliśmy pewności, na jak długo będzie musiała ona nam wystarczyć. Tak było setki tysięcy lat, kiedy nie mieliśmy, tak jak dzisiaj w wielu krajach, pożywienia w bród. Teraz sami zmuszamy się do wysiłku i co najdziwniejsze czerpiemy z tego przyjemność, bo kreujemy nową, nieznaną, lecz jakże wspaniałą rzeczywistość.

Ta książka to historia polskiego 50-latka, który najpierw przebiegł swój pierwszy maraton, a następnie wraz z upływem lat zaczął podejmować kolejne wyzwania zarówno sportowe, jak i życiowe. Opowiadam w niej o moich doświadczeniach w relacjach polsko-niemieckich i polsko-rosyjskich, o tym, jak w ciągu kilku lat mierzyłem się z podbiegami, nierównościami terenu i co działo się z moim ciałem smaganym antarktycznym wichrem pełnym ostrych igiełek lodu, jak zniosłem potoki słonecznego żaru wylewającego się z nieba podczas biegu na rozżarzonych piaskach Sahary, a także o tym, co działo się w moim wnętrzu w trakcie przeżywania osobistych, życiowych wzlotów i bolesnych upadków oraz jak radziłem sobie z porażkami, które pojawiały się akurat wtedy, gdy najmniej się ich spodziewałem.

Zanim jednak, drogi Czytelniku, odwrócisz kolejną kartkę, pragnę Cię uprzedzić. Ta książka dotyczy nie tylko biegania, jest przede wszystkim o naszym „Ósmym kontynencie”. Każdy z nas go ma, nieco podobny i trochę inny.

Czy pojedziesz ze mną także na ten „Ósmy kontynent”? Ten najważniejszy i równocześnie ten najmniej odkryty, ten, który drzemie wewnątrz każdego z nas?

Kontynent 1

Europa – Berlin, 26.09.2004, 4:15:39

Akt zakupu

Potrzeba matką wynalazkówBedürfnis ist die Mutter der ErfindungAlhajat hi’uma alaikhtiraeНужно мать изобретенияNeed is the mother of inventionLa necesidad es la madre de la invenciónOpus est ingenii mater

Chwilowy dyskomfort prowadzi do zmiany życia na lepsze.

Autor

Stałem na pierwszej linii. Pi. Pii. Piii – start! Serce waliło mi jak młotem. W uszach czułem, że wraz z tymi przyspieszonymi uderzeniami napływały fale szumu o ogromnym natężeniu. Bałem się, że pod ich ciśnieniem pękną mi bębenki, a fale z hukiem wytrysną na zewnątrz.

A więc się zaczęło. Teraz nie ma odwrotu! Czy się uda? A może padnę gdzieś na 36. kilometrze? Przecież zaledwie dwa razy w życiu przebiegłem 30 kilometrów. Wszystko powyżej tego dystansu to coś, czego jeszcze nigdy nie doświadczyłem – terra incognita.

Przekraczałem punkt startowy około 9:15. Mikrochip zainstalowany w moim prawym bucie zarejestrował ten moment do setnych części sekundy. Patrzyłem na mój niebieściutki, lekki jak piórko ADISTAR Competition, z uwagą napiętą do granic wytrzymałości. Było to jak błysk flesza, który nagle w moim umyśle zaczął się rozciągać w nieskończoność. Czułem się jak we śnie, tak jakbym obserwował siebie z lotu ptaka. Pragnę biec z całych sił, ale nogi poruszają się z mozołem jak w jakiejś lepkiej mazi. Dokonuję nadludzkiego wysiłku, aby je przesunąć, wytężam wszystkie siły… brzdęk!!! Coś pękło, nogi ruszyły – powróciłem do rzeczywistości. Fala biegaczy tuż po sygnale ruszyła z kopyta, ja też. Zaraz jednak zapikał mój pulsometr. Znak, że liczba uderzeń serca przekroczyła 165 na minutę.

Kiedy inni przyspieszali, ja zwalniałem. Jakaś młoda dziewczyna z końskim ogonem, wyprzedzając mnie, zapytała, czy dobrze się czuję. „Doskonale” – odpowiedziałem – „z tym, że zamierzam przebiec cały maraton, a nie tylko pierwsze dziesięć kilometrów”.

Zaczęli mnie wyprzedzać. Były ich tysiące, ale nagle przestałem na nich patrzeć jak na poszczególnych ludzi – biegaczy: zaczęli mi się zlewać w jedną wielką falę, coś odhumanizowanego, coś na kształt bezwładnej, obcej masy, przesuwającej się dużo szybciej niż ja. Zdystansowałem się, odłączyłem od niej – zostałem sam.

Doskonale pamiętam, jak mając 6 lat, oglądałem z rodzicami w kinie film o olimpiadzie w Rzymie (1960). Moją uwagę zwrócił bosy maratończyk. Okazał się nim Abebe Bikila, który pomimo braku specjalistycznego obuwia wygrał maraton. O ile dobrze pamiętam, gdy z uniesionymi wysoko rękoma przecinał linię mety, w Rzymie było już ciemno. Co znaczy biec boso, przetestowałem na własnych stopach dopiero, gdy przebiegłem swoje pierwsze 20 kilometrów na plaży w Dębkach. Były obtarte, jakbym przez 2 godziny szorował je papierem ściernym, a w kilku miejscach pojawiły się olbrzymie pęcherze nabiegłe krwią. Brrrr...

Bikila, etiopski żołnierz, jest do tej pory jedynym maratończykiem, który wygrał maraton dwukrotnie. Swój tryumf powtórzył cztery lata później w Tokio. Czyż mogłem wtedy przypuszczać, że za 40 lat sam przebiegnę ten morderczy dys­tans?

Zawsze lubiłem sport. Pomimo upływu lat, nawet kiedy zbliżałem się do pięćdziesiątki, nadal byłem aktywny. Cotygodniowy tenis i siatkówka, jazda konna, a zimą narty, wszystko to sprawiało mi wiele przyjemności. Biegi nawet mi się nie śniły, szczególnie te długie, nudne i bezsensowne. Lubiłem wszystko co szybkie i dynamiczne. Myśl jednak w podświadomości zakiełkowała, a z czasem wzrastała i zaczęła, jak ten maleńki kamyczek w bucie, uwierać coraz mocniej. Czas na żniwa, jak się okazało, przyszedł akurat na moją pięćdziesiątkę.

Pierwsze 10 kilometrów biegłem swoim rytmem. Jakie to trudne! Musiałem przeżyć upokorzenia, kiedy wyprzedzały mnie nie tylko młode „gazele”, ale też te „gazele” nieco już starsze. Czas pierwszej „dziesiątki” wyniósł – 1:01:36. Pomnożyłem go razy cztery i dodałem jedną czwartą. Wyszło trochę mniej niż cztery i pół godziny. „No, nieźle – pomyślałem – ale co będzie po trzydziestce, kiedy podobno nogi wrastają w asfalt?” Tego nie wiedziałem, pamiętałem tylko tę galaretę, którą zamiast mięśni miałem w udach, gdy po raz pierwszy przebieg­łem 30 kilometrów. Gdy rozglądałem się wokół – „masa” wyglądała świeżo i wesoło. Co rusz ktoś mnie wyprzedzał. „Na co mi to potrzebne, przecież widać, że jestem tu najsłabszy” – pomyślałem nieco podłamany. Przede mną biegła zgrabna dziewczyna. Jej stopy odbijały się sprężyście. Koński ogon majtał energicznie raz na lewą, raz na prawą stronę. „Może jej dotrzymać kroku?”, „Piii” – zegarek zaraz poinformował, że serce znów pika szybciej niż 165 razy na minutę. Zwolniłem, majtający ogon wtopił się w „masę”. Znów zostałem sam.

Choć na długie lata maraton pozostawał dla mnie kompletną abstrakcją, to co jakiś czas spotykałem się z plemieniem biegaczy. Pierwszy bodaj raz podczas pobytu w USA w 1979 r. Poleciałem tam jako inżynier serwisowy polskich obrabiarek sterowanych numerycznie. Gdy zachłystywałem się Ameryką stupiętrowych wieżowców, siecią ośmiopasmowych autostrad i tysiącami McDonaldów, trwał tam joggingowy boom. Zauważyłem na ulicach coś, czego w Polsce w tamtych czasach nie było widać – biegaczy w każdym wieku. Byli wszędzie, w każdym miejscu i o każdej porze dnia. Stada biegaczy szlifowały joggingiem chodniki miast i ubijały parkowe alejki. Część z nich przygotowywała się zapewne do drugiej edycji maratonu w Chicago, a niektórzy, być może, do 10. maratonu w Nowym Jorku. W 1979 r. w 82. maratonie bostońskim rekord Ameryki z czasem 2:09:07 ustanowił Bill Rogers1 – legenda światowa biegów maratońskich.

Z Billem Rogersem, Boston 15.04.1996 r.

Billa spotkałem dwie dekady później. W 1996 r. w Bostonie brałem udział w światowym spotkaniu dystrybutorów obuwia sportowego Etonic. W USA markę tę promował właśnie Bill Rogers, wielokrotny tryumfator maratonów m.in. w Bostonie, Nowym Jorku, a także w Filadelfii, Toronto, Sztokholmie, Kioto, Fukuoka i Melbourne. Był niezwykle szczupłym mężczyzną średniego wzrostu. Poruszał się tak, jakby stawy w kolanach pracowały mu w obie strony. Bardzo kontaktowy i sympatyczny. Gdy usłyszał, że jestem z Polski, zapytał mnie, który maraton jest u nas najsłynniejszy. Nie umiałem odpowiedzieć. Nie miałem pojęcia o jakimkolwiek biegu poza stadionowym. Bill powiedział wówczas coś, co wydawało mi się kompletną mrzonką: „Mariuszu, powinieneś zorganizować podobny masowy maraton, jak te w Nowym Jorku, Bostonie, i w nim pobiec”.

Pomimo sympatii, jaką we mnie natychmiast wzbudził, nie potraktowałem jego wypowiedzi serio. Zabrakło mi wizji. Szkoda. Na pocieszenie pozostała możliwość odwiedzania tego fascynującego kraju wielokrotnie. Mój ostatni do tej pory maraton w Ameryce odbył się blisko 40 lat po mojej pierwszej podróży do Stanów, w listopadzie 2017 r. właśnie w Chicago. Spotkałem tam legendarną biegaczkę, rekordzistkę świata, Paulę Rad­cliffe. Z zainteresowaniem wysłuchała historii organizowanych przeze mnie biegów Freedom Charity Run i życzyła mi powodzenia w dalszym łączeniu biegów z działalnością charytatywną.

Z Paulą Radcliffe, Chicago 7.10.2017 r.

Między 20. a 30. kilometrem zrównałem się tempem z „masą”, głównym nurtem rzeki, którą tworzyły tysiące biegnących ludzi. To dziwne, dopiero wtedy zauważyłem, że „masa” rozsypała się na pojedyncze elementy; ludzi – biegaczy. Nie, nie byli jednakowi! O, znów ktoś stanął przy drzewie i rozciągał mięśnie. Łóżka szpitalne rozłożone co kilka kilometrów na trasie powoli się zapełniały. Masażyści mieli pełne ręce roboty. Na jednym z łóżek dostrzegłem tego atletę, który nieomal mnie stratował, gdy biegł sprintem na pierwszych metrach…

Firma, którą założyłem wraz z dwoma kolegami w 1989 r., rozwijała się dynamicznie. Po pewnym czasie, wraz ze wzrostem mojej aktywności biznesowej, zacząłem odczuwać potrzebę podzielenia się częścią swoich dochodów i nabytymi doświadczeniami organizacyjnymi z tymi, dla których los okazał się mniej łaskawy. Mój wybór padł na największą organizację humanitarną na świecie – Lions Clubs.

Magazyn światowy „The Lion” o wspólnym maratonie w Berlinie 26.09.2004 r.

Kluby Lions działają w ponad 200 krajach na całym świecie, lecz szczególnie bliskie relacje łączą nas z z mieszkańcami sąsiednich Niemiec. 23 kwietnia 2004 r. do Poznania przyjechali znajomi z Lions Club Berlin Dahlem, a wśród nich był agent nieruchomości Christian Steinmüller. Ten młodszy ode mnie o pięć lat mężczyzna w Berlinie przebiegł już dziewięć maratonów i właśnie szykował się do dziesiątego. Miał to być pierwszy maraton, który pokona w czasie krótszym niż 4 godziny. Termin wyznaczono na 26 września na godzinę 9:00. Przed tym startem zamierzał jeszcze przebiec sztafetę 4 x 5 km. Skrupulatnie i ze sporym entuzjazmem zanotowałem w pamięci te dane.

Opowieści Christiana o maratonach w mojej podświadomości były płonącą pochodnią zbliżającą się do mojego lontu czekającego na nią od dawna. Podpaliło go w końcu 5 prostych słów: „A może w tej sztafecie pobiegniesz z nami…?”.

„Który to kilometr? Minąłem już półmetek”. Spojrzałem na zegarek: 2:20:00. Miałem za sobą 23 kilometry. „Całkiem nie źle” – oceniłem. Znowu mignął mi z przodu ten majtający ogon. Nie, to na pewno nie ta ze sprężystym krokiem, ale zaraz, zaraz, zaczyna znów majtać i… przestaje. Mijam ją. Tak, to ta dziewczyna, z trudem poznałem jej wykręconą grymasem bólu twarz. Chciałem jej pomóc, ale jak? Przypomniałem sobie te straszne historie himalaistów, którzy, idąc na szczyt, przechodzą obok tych, co zasłabli. Nie mają sił i dla siebie, i by pomóc innym, coś muszą wybrać. W 100% wybierają siebie, w 80% ci, co zasłabli, giną. Berlin jednak to nie Himalaje. Oglądam się przez ramię – „może jej jakoś pomogę?”. Ogon zlał się już z „masą”.

Dziewięć dni wcześniej skończyłem 50 lat. Mieliśmy już wtedy z żoną 3 wspaniałe córki i cudowną wnuczkę. 10 dni przed moimi urodzinami najstarsza córka Magda urodziła naszego pierwszego wnuka – Ernesta. Czy to przypadek? A może los daje mi znaki? Może trzeba otworzyć szerzej oczy, przetrzeć je, odczytać otwartą właś­nie nową kartę swojego losu i wsłuchać się w jego szept? Pytanie Christiana dotyczyło jedynie udziału w sztafecie 5 x 5 km w czerwcu. Ja usłyszałem jego niewypowiedzianą drugą część „… a we wrześniu maraton…”.

Pełen entuzjazmu zacząłem więc w Lasku Marcelińskim położonym koło mojego domu biegać w tę i z powrotem, z pełnym przekonaniem, że po przebiegnięciu dwa razy w tygodniu morderczego dystansu 5 kilometrów wkrótce zostanę polskim Abebe Bikilą. Niestety. Najpierw, po dokładnym sprawdzeniu trasy rowerem z licznikiem okazało się, że to zaledwie 4,3 kilometra, a więc czasy po 29 minut przestały być wyczynem godnym kandydata na maratończyka. Potem przyszła kolejna weryfikacja.

W czerwcu wraz z Christianem, jego dwoma kolegami i koleżanką wystartowaliśmy w Berlinie w sztafecie 5 x 5 km. Wraz z nami biegło około 2 tys. takich sztafet. Ruszyłem ostro na drugiej zmianie, mijając po drodze wielu biegaczy. Czułem się świetnie, ale po jakimś czasie zdziwienie: „Niemcy tacy skrupulatni, a zapomnieli zaznaczyć długość dystansu na trasie, żeby nie wiadomo było, który to kilometr?”.

Kiedy myślałem, że jestem dobrze po półmetku, zauważyłem solidną tablicę z napisem – 1 kilometr. Zziajany, ciężko dysząc doczołgałem się w końcu jakoś do mety. Nasze miejsce nr 873. Okazało się przyzwoite, a mój czas 25’40’’ – w okolicach średniej całej naszej czwórki. Śmialiśmy się nawet, że ta nasza sztafeta, aby wypaść tak dobrze, musiała importować sobie zagraniczną gwiazdę, niestety nie z Kenii. Prawda nie była jednak taka różowa. Zdałem sobie sprawę, ile mnie jeszcze czeka pracy, żeby 26 września dobiec do linii mety po 42 kilometrach i 195 metrach.

Proces podejmowania decyzji wydaje się skomplikowany i nieprzewidywalny. Są wśród nas tacy, którzy na decyzję potrzebują chwilę. Istotne decyzje o ucieczce lub podjęciu walki określane „flight or fight” (uciekaj lub walcz) podejmują intuicyjnie. Tak było przed tysiącem lat, kiedy w przypadku ataku człowieka lub zwierzęcia nie było zbyt wiele czasu na dywagacje. Walczymy, gdy widzimy szanse na zwycięstwo albo bierzemy nogi za pas. W obu sytuacjach, bez żadnego zamiaru pulsuje nam w uszach, serce wali jak szalone. Ręce się zaciskają, źrenice rozszerzają, a kortyzol zalewa mózg. Uciekaliśmy więc czasem, gdzie pieprz rośnie, ale do przebiegnięcia całego maratonu nadal daleko. Tu decyzja musi być świadoma, dobrze przemyślana, a żeby ją zrealizować trzeba popisać się nie lada determinacją.

W wielu podręcznikach z dziedziny sprzedaży i zachowań konsumenta można znaleźć zbliżone do siebie modele procesu kupowania2. Proces ten w najprostszym ujęciu zawiera pięć etapów:

1. Spostrzeżenie potrzeby;

2. Poszukiwanie informacji;

3. Ocena wariantów wyboru;

4. Podjęcie decyzji, zaplanowanie i akt zakupu;

5. Zachowanie posprzedażne: kupowanie wielokrotne/dyskomfort posprzedażny.

Uzmysłowienie sobie potrzeby rodziło się u mnie długo. Wstępna decyzja zapadła po różnych zbiegach okoliczności. Wpadła mi kiedyś w rękę książka pt. „Niebiańska przepowiednia” napisana przez Johna Woodstona. Jedną z jej głównych tez była umiejętność odczytania pozornych i równocześnie zadziwiających zbiegów okoliczności. Teraz, po latach, odnoszę wrażenie, że zbiegi okoliczności, których sam doświadczyłem, udało mi się trafnie odczytać.

Z nieba wróćmy jednak na ziemię. Żartowaliśmy, ale rzeczywistość wyglądała niewesoło. Tylko ja wiedziałem, jak przebiegała historia mojego sztafetowego biegu.

Przy okazji czerwcowej wizyty w Berlinie próbowałem się dowiedzieć od Christiana, jaki jest jego czas na 5 kilometrów. Nie udało się, Christian powiedział, że ani na treningach, ani w ogóle nie biega takich krótkich dystansów. Szkoda mu było czasu na zakładanie butów.

Nadszedł więc czas na punkt drugi naszego „modelu” – poszukiwanie informacji. Zacząłem odwiedzać księgarnie, żeby znaleźć odpowiednią literaturę, ale nie było to w tym czasie łatwe zadanie. W końcu wpadła mi w ręce książka zwycięzcy maratonu bostońskiego z 1968 r. Amby’ego Burfoota „Praktyczny poradnik dla biegaczy”. Obecnie książek przeznaczonych dla amatorów biegania jest sporo, a na czoło wysuwają się doskonałe pozycje autorstwa Jerzego Skarżyńskiego. Jurek podzieli się swoimi przemyśleniami w drugiej części „Ósmego kontynentu”.

Zaraz po ustąpieniu zakwasów wywołanych biegiem w berlińskiej sztafecie przebiegłem pierwszy raz w moim życiu dystans 10 kilometrów. Postanowiłem się także gruntownie przebadać. Umówiłem się ze znajomym kardiologiem na wykonanie EKG spoczynkowego i wysiłkowego. Piotr, nie mówiąc wiele, zwiększał na bieżni stopniowo obciążenie, doprowadzając mnie do sytuacji, kiedy podłączony do elektrod tryskałem potem i chciało mi się krzyczeć „pardon”. Ostatecznie okazało się, że wyniki mam przyzwoite, a jak na moje półwieku to nawet bardzo przyzwoite. Brak arytmii serca i kształt wykresu rokowały dobrze, a tzw. recover chyba nawet zadziwił Piotra. „Przebieg­niesz” – stwierdził i poradził: „Zbadaj się jeszcze na Akademii Wychowania Fizycznego u doktora Jastrzębskiego”.

W życiu nie spodziewałem się, że dostanę taki wycisk. Doktor Jastrzębski założył mi na twarz diabelską uprząż – skrzyżowanie „kagańco-uzdy” z maską p-gaz – i kazał mi się ścigać z ruchomą bieżnią, której prędkość coraz bardziej, z przylepionym uśmiechem, podkręcał. Na początku testu zapytał niewinnie, jak się czuję, na co odmachałem ręką, co miało oznaczać więcej tlenu! Doktor przyjął to widocznie za dobrą monetę, bo bieżnia pod nogami zapier...ła szybciej i szybciej. Kiedy po 15 minutach doktor pozwolił wreszcie i mnie, i bieżni odpocząć, myślałem, że serce wyrwie mi się z piersi. Wynik zadziwił nieco doktora Jastrzębskiego. Puls maksymalnie 184 uderzenia na minutę. „To puls przeciętnego 26-latka” – powiedział. V02–3329 było o 33,6% wyższe niż przewidywane w tabeli dla takich „pryków” jak ja. Natomiast V02/kg w wysokości 41,6 lokowało mnie wśród dobrze wytrenowanych. „To wyniki pierwszoligowego piłkarza” – skonstatował doktor Jastrzębski. Zaraz jednak dodał: „Z tym, że oni w większości bardzo źle się prowadzą”.

Byłem tak wykończony, że wcale mnie nie interesowało, jak się prowadzą nasi piłkarze. Coś jednak było prawdziwego w tej opinii, bo moja ukochana drużyna Lech Poznań właśnie przegrała kolejny, szósty już mecz z rzędu. Wiedziałem jedno: pobiegnę i przebieg­nę, a co najważniejsze, nie powinienem wyrządzić sobie krzywdy.

Przebiec 42 kilometry 195 metrów to ogromny wysiłek. Gospodarka zapasami zgromadzonymi w organizmie, ich umiejętne uzupełnianie, walka z samym sobą, z pokusami, przyspieszanie (na początku), to znów zwalnianie (pod koniec) i ze swoimi słabościami. Wszystko jak w pigułce skondensowane jest w tych kilku godzinach biegu. Przypomina to nasze życie. Czasem zasobów mamy w nadmiarze. Nie cenimy ich, nie tworzymy rezerw. Jesteś­my przekonani, że będą z nami na zawsze. Za słabą gospodarkę zasobami w momencie życiowej koniunktury często, podczas dekoniunktury, płacimy bardzo wysoką cenę. Kryzys pustego baku lub „ściany”, jak kto woli, zarówno w maratonie, jak i w życiu przychodzi znienacka. Organizm ludzki czerpie energię z trzech źródeł. Pierwsze to glukoza, którą ma we krwi. To rozrusznik używany najwcześniej i wystarcza... na zrobienie dobrego wrażenia. Kolejne, czyli glikogen zgromadzony w mięśniach i w wątrobie, oraz tłuszcz zgromadzony oczywiście w tych miejscach, w których nam z nim zupełnie nie do twarzy. Gdy intensywność wysiłku rośnie, coraz większą rolę odgrywa glikogen. Z kolei wraz z czasem trwania wysiłku większego znaczenia nabierają tłuszcze. Nie licytujmy się więc, oba paliwa są dla nas niezbędne.

A paliwa, jak to paliwa, do spalania potrzebują tlenu. Tlen dostarczany jest do mięśni przez krew, która wcześniej „wyłapuje” go w płucach. Ilość tlenu kierowanego do mięśni zależy od tego, ile go z zewnątrz pobierzemy. Dyszymy więc i sapiemy przy każdym większym wysiłku, i teraz wiem, że nie ma się czego wstydzić, bo dyszące płuca chcą nadążyć z podawaniem tlenu.

Tempo dostarczania krwi do mięśni jest regulowane najwspanialszą, najsprawniejszą i najczulej reagującą na potrzeby pompą na świecie – sercem.

Wiadomo, że częstotliwość skurczów serca przy wysiłku rośnie. Uderza ono sobie rocznie 36 milionów razy, przepompowując w tym czasie 2 miliony 700 tys. litrów krwi, krążącej arteriami i kapilarami o długości około 100 kilometrów.

Jedno jest pewne, jak szybkie by te skurcze nie były, pobór tlenu przez płuca, a więc i ilość tlenu dostarczanego do naszego ciała, jest ograniczona. Ograniczenie to oddala się wraz ze wzrostem stopnia wytrenowania (u mnie, szczególnie w pierwszych miesiącach treningu, oddalało się niepokojąco wolno).

Jeśli mózg każe biec szybciej, a jesteśmy przecież ambitni i nie dajemy się innym wyprzedzić, tlenu jest za mało – cóż wtedy? Wchodzimy w przemianę beztlenową i następuje „rozkład” glikogenu bez tlenu. Efektem tego jest kwas mlekowy gromadzony w mięśniach. Gdy się tam zbiera, daje nam poprzez ból, czytelny sygnał: „Chojraku, musimy ci brutalnie powiedzieć, że nie wyrabiamy” – mówią mięśnie. – „Za chwilę postawimy ci się okoniem i się zagotujesz!” No i rzeczywiście, tacy długo­dystansowi twardziele „gotują się” w połowie maratonu. Wiem, że to nie powód do chwały, ale przeżywałem prawdziwą Schadenfreude (radość z cudzego nieszczęścia), gdy w drugiej części dystansu minąłem pierwszego „zagotowanego”, a potem doganiałem kolejnych i następnych, i ich także mijałem.

Zamiast eksploatować same mięśnie, używałem także mózgu. Choć jest to mocno tlenochłonne (mózg, którego waga to zaledwie 1–3 procent ciężaru ciała, zużywa aż 20 procent tlenu), chyba w ogólnym bilansie się opłaciło. U mnie przemiana tlenowa kończyła się przy pulsie 165. Cóż miałem robić, zamiast biec na czas, biegłem „na puls”.

Nasze zapasy i siły, jak już ustaliliśmy, nie są niewyczerpywalne. Trzeba je uzupełniać. Co ciekawe, specjaliści przestrzegają: kiedy na trasie poczujemy pragnienie, jest już za późno. Jeśli samochód zaczyna prychać i przerywać, to nie pora na rozglądanie się za stacją benzynową. Musimy pamiętać, że woda jest nam bardziej potrzebna niż pożywienie. Stanowi ponad 60 procent naszego ciała. Woda wodą, ale trzeba także jakoś uzupełniać zużywane w szybkim tempie zapasy glikogenu. Na trasie były punkty żywienia, gdzie poza napojami podawano także banany. Do dzisiaj mam bananów po dziurki w nosie – Monkey food (małpie jedzenie), ale podczas biegu są nieocenione.

Minąłem 30. kilometr. Sprawdziłem zegarek: 3:03:00. „No, to zaczyna się godzina prawdy. A może teraz dodusić? Spróbuj, przecież czujesz się dobrze” – perswadowałem sobie. Rozglądnąłem się wokół. „Czemu oni tak zwolnili?” – zastanawiałem się i w tym momencie wyprzedziła mnie jakaś mikroskopijna Latynoska. Przyspieszyłem. Pozostało jeszcze do przebiegnięcia jedynie 12 kilometrów i 195 metrów, czyli troszeczkę ponad 25 procent całego dystansu. Ruszyłem więc do przodu. Kolejna „piątka” była najłatwiejsza i… kiedy wydawało się, że będę już tylko przyspieszać, nastąpił zupełnie nieoczekiwany incydent – wpadłem na rower. Aua! Uderzyłem kolanem w metalową ramę „damki”. Skąd tam wziął się starszy facet z rowerem i dlaczego właśnie o tej porze przedzierał się w poprzek płynącej ogromnej fali maratończyków – tego nie wiedział zapewne nikt! Dlaczego spośród tylu nóg trafił w moje lewe kolano? Szansa była jedna na około 70 tys. Udało mu się.

Trzeci punkt „modelu”, choć bardzo często nastręcza wielu dylematów, w moim przypadku był oczywisty. Maratonów na świecie mnóstwo, ale ja pobiegnę w Berlinie. Pora więc przejść do przedostatniej części ww. modelu – akt zakupu. Dokonując zakupu swetra lub butów, zastanawiamy się, czy kolor i skład materiału jest odpowiedni, albo czy podoba nam się fason obuwia. Przymierzamy i zerkamy zazwyczaj dyskretnie na cenę. Chwila zastanowienia i czas na akcję – sięgamy po portfel lub opuszczamy sklep. We współczesnych czasach w takiej sytuacji „porzucamy koszyk” przez wylogowanie się z witryny e-sklepu. Proces ten ma określony czas, u każdego nieco inny. Zakup samochodu lub domu trwa ciut dłużej. Tzw. ewaluacja alternatyw zajmuje tygodnie lub miesiące. Rozważania na temat finansowania, pytanie, czy udźwignę wysiłek kredytowania, to długotrwałe analizy.

Podjęcie decyzji o maratonie to także niezwykle poważna sprawa, choć bywa bagatelizowana. Pochopna decyzja o zmierzeniu się z maratońskim dystansem nie skończy się z pewnością kryzysem ogólnoświatowym, ale może zdarzyć się jakiś lokalny, osobisty kryzysik, jakże ważny dla nas osobiście. Po prostu nie wszystko jesteśmy w stanie przewidzieć. Mówi się, że „szczęście sprzyja lepiej przygotowanym”. To prawda, ale nawet na tego najlepiej przygotowanego czyhają przeróżne zasadzki. Starszy pan z rowerem nie miał prawa się pojawić na naszej trasie, pomimo tego nagle wyrósł przede mną jak spod ziemi. Tak to bywa w życiu, że „czarne łabędzie” (więcej na ten temat w rozdziale „Antarktyda”) pojawiają się znienacka w miejscach i o czasie, w których najmniej się ich spodziewamy. Rower, a właściwie ten starszy pan, mógł zniweczyć mój ambitny plan. Na nic zadałyby się moje wielomiesięczne przygotowania, cała moja determinacja i to moje wielkie marzenie poparte ogromną pracą. Wszystko przez lekkomyślność jednego człowieka. Lekkomyślność, bo to przecież nie było celowe działanie skierowane przeciwko mnie ani komukolwiek. C’est la Vie!3

Przyznam szczerze, że kiedy (mniej więcej po 17 kilometrach) mijałem pierwszą osobę, odczułem lekką ulgę. Gdy między 20. a 30. kilometrem zrównałem się tempem z „masą”, którą tworzyły tysiące biegnących ludzi, zacząłem się zastanawiać, jakże silna musi być ich motywacja! Jaki jest jej mechanizm? Przecież nie finanse! Opłata startowa, dojazd, hotele, strój, treningi kosztowały niemało. Także nie nagrody, są tylko dla tych najlepszych. Uczestnicy biegu poświęcają nie tylko tę niedzielę, lecz wiele innych dni wypełnionych treningami, aby podążać w tym samym kierunku, tą samą drogą, aby najlepiej zrealizować postawiony sobie cel.

Niektórzy po starcie pomknęli jak torpedy i dobiegli do swojego celu w doskonałym czasie. Inni biegli nieco wolniej, a ich styl różnił się od tych najlepszych. Jednak podjęli wyzwanie i zmierzyli swe siły. Ale także ci, którzy przybiegli po sześciu godzinach, też przecież są bohaterami. Byli i tacy, którzy się przeliczyli z możliwościami. Było ich wielu, bo bieg ukończyło niespełna 30 tys. osób na 35 tys. startujących. Pozostali popełnili błąd, nie udało się – porażka? Niekoniecznie. Są przecież wśród tych odważnych – podjęli próbę. Co nie udało się dzisiaj, uda się być może w przyszłości. Na pewno jednak nie uda się tym, którzy nie zaryzykowali, nawet nie kupili i nie wypełnili swojego kuponu totolotka.

Start w maratonie to jak przepłynięcie samotnie Atlantyku, zdobycie Mount Everestu. Oczywiście, skala tych przedsięwzięć jest inna, ale mają wiele elementów wspólnych. To nie bieg na 100 metrów czy cwał koni w gonitwie na Służewcu, gdy po strzale jedno w głowie – gaz do dechy. To niezmiernie długie, bite 4 godziny, podczas których można głęboko zajrzeć w głąb swojej duszy. Jest czas na przemyślenia i refleksje.

Przez przymrużone powieki, jakby w projektorze, na tle Bramy Brandenburskiej zobaczyłem dziesiątki, setki (tysiące?) biegaczy i nagle zacząłem wielu z nich wyprzedzać. Masa zaczęła przesuwać się coraz szybciej do tyłu. Poczułem, że teraz stać mnie na wszystko. Brama tuż, tuż. Kilkanaście metrów przede mną biegła szybko drobna dziewczyna. Zbliżyłem się, byłem coraz bliżej, ale ona przyśpieszyła. „Nie dam rady, biegnie tak szybko!” – znów się oddaliła. Jeszcze raz przyspieszyłem. Ciężko dyszałem, a koniec mojego języka dyndał już jak u psa, tuż nad ziemią. Dziewczyna była ciut bliżej, meta też. Jeszcze trochę. „Dasz radę!” – udało mi się ją wyprzedzić o jeden krok przed metą, w ostatnich sekundach! Satysfakcję sprawiło mi nie to, że ją wyprzedziłem, przecież nawet jej nie znałem, była dla mnie jedynie punktem odniesienia. Ważne było to, żezrealizowałem swoje zadanie, osiągnąłem swój cel, a właściwie „celątko”. Rozłożenie wielkiego celu na małe „celki” czy „celątka” bardzo pomaga. Ostatnie „celątko” zamknęło klamrą mój wielki cel. Udało się!

Każdy może być bohaterem. Każdy ma swój maraton, każdy biegnie w rzece, nie tej rozciągniętej na dziesiątki kilometrów, jak to było we wrześniową deszczową niedzielę na ulicach Berlina, ale w tej płynącej dziesiątki lat, tyle ile trwa nasze życie.

Są rzeczy, które można zaplanować, przewidzieć, przygotować się do nich. Czasem, po prostu, coś się nam przytrafia. Od nas zależy, czy ponosi nas nurt i czy to on dyktuje tempo maratonu, czy też weźmiemy w rękę wiosło i popłyniemy w naszej rzece życia, choć z większym wysiłkiem, ale tam, dokąd zaplanowaliśmy. Z pewnością i co rusz będą pojawiać się zarówno nieoczekiwane przeszkody, zakłócające nasz „bieg”, a w ślad za tym chwile zwątpienia, jak i niespodziewany prąd, który pchnie nas szybko do przodu, wywołując jakże przyjemny, ale i niebezpieczny stan euforii. Z pewnością, biegnąc swój życiowy maraton, spotkamy zarówno ludzi życzliwych, jak i zawistnych, zazdrosnych. Na pewno w trakcie biegu spotkamy się ze słuszną, ale także z niezasłużoną krytyką. Wiemy jednak doskonale, że to w naszych rękach leży decyzja, kiedy, gdzie i z jaką prędkoś­cią przebiegniemy maraton, czy też wsiądziemy do łodzi i bezwolnie spłyniemy z nurtem w dół rzeki.

Podczas tych dziesiątek bardzo długich kilometrów, podobnie jak przy każdej poważnej decyzji, trzeba także zadbać o drobiazgi. Kupno przepięknej i malowniczej działki pod budowę domu w okolicy przetwórni pasz, może się okazać niezbyt trafną decyzją. Drobiazgi mogą zniweczyć cały nasz wysiłek włożony podczas żmudnych przygotowań. Niedobrane obuwie, a w efekcie obtarte stopy, nieodpowiedni strój i obtarte pachwiny lub na przykład (proszę się nie śmiać zbyt głośno) niezalepione plastrami starte do krwi sutki, wykończą największego atletę. Łańcuch mocny najsłabszym ogniwem. W przypadku tak poważnej decyzji, jaką jest bieg maratoński, warto zapoznać się dokładnie, co reprezentuje każde „ogniwo” i dobrze przeanalizować związane z nim zagrożenia.

Realizacja ambitnego celu kończy się często na planach – „zabiorę się za to jutro, za tydzień, od Nowego Roku”. Proces decyzyjny z procesem zakupowym mają wiele wspólnego. Zakup to przecież także jedna z naszych decyzji, a im poważniejszy, tym większych analiz wymaga. Nasz psychiczny dyskomfort generuje potrzebę działania. Im poważniejszą decyzję chcemy podjąć, tym więcej informacji potrzebujemy, a potem czasu, aby je przeanalizować. Przecież chcemy wybrać optymalny dla nas wariant. W końcu trzeba podjąć ostateczną decyzję i dokonać zakupu. Nasz „zakup” to założenie butów biegowych, koszulki i… start. Wielomiesięczne treningi nie są żadną gwarancją sukcesu. Znane są przypadki rezygnacji w ostatniej chwili i odłożenie swojego pierwszego maratonu „na przyszły rok”, „na święty nigdy”. Gdy się wahamy i mamy problem z podjęciem ostatecznej decyzji, warto wspomnieć slogan reklamowy Nike, największej sportowej firmy na świecie – Just do it!

Kiedy początkowo zostawałem w tyle za biegnącą szybciej ode mnie „masą”, przyznaję raz jeszcze, cierpiałem, bo czułem się gorszy, słabszy od całej tej grupy, do której właśnie aspirowałem. Nie dałem się jej jednak porwać. Miast ulec owczemu pędowi i robić to co inni, zdołałem jakoś wytrzymać w konsekwentnym wdrażaniu mojego planu – w samorealizacji.

Na ile byłem konsekwentny, pokazują międzyczasy poszczególnych dziesiątek...

1. 0–10 km 1:01:36

2. 10–20 km 0:59:48

3. 20–30 km 1:01:07

4. 30–40 km 1:00:08

... i kolejne piątki:

1. 0–5 km 30:29

2. 5–10 km 31:07

3. 10–15 km 29:52

4. 15–20 km 29:56

5. 20–25 km 30:23

6. 25–30 km 30:50

7. 30–35 km 29:31

8. 35–40 km 30:37

Różnica między najszybszymi a najwolniejszymi dziesięcioma kilometrami wynosiła zaledwie 108 sekund (3,2 procent), a piątkami – 36 sekund (4,8 procent).

„Akt zakupu”, a więc przebieg mojego pierwszego maratonu, przeplatał się w tym rozdziale z analizą mojego procesu decyzyjnego. W chwilę po przekroczeniu linii mety, rozpoczął się czas na „zachowanie posprzedażne”.

Pierwszym jego elementem były narodziny naszego drugiego wnuka Mikołaja, dwie godziny po upragnionym przekroczeniu linii mety. Urodziła tym razem nasza druga córka Kasia. Magda i Kasia są bliźniaczkami.

O wielu innych „zachowaniach posprzedażnych” opowiem w następnych rozdziałach.

Berlin, 26.09.2004 r.

1 O roli Billa w popularyzacji biegów maratońskich wspomnę jeszcze w rozdziale „Australia”.

2 Model EBK, L. Rudnicki, „Zachowanie konsumentów na rynku”, Polskie Wydawnictwo Ekonomiczne, Warszawa 2000.

3 Takie jest życie – z jęz. franc.

Kontynent 2

Afryka – Sahara, 25.02.2008, 4:39:39

Altruizm niekrewniaczy

Jeśli chcesz biec szybko, biegnij sam.Jeśli chcesz biec daleko, biegnij z przyjaciółmi.

Przysłowie afrykańskie

Moją uwagę zwróciła ok. 10-letnia dziewczynka, córka Raabub. Zauważyłem, jak opiekowała się swoim młodszym rodzeństwem, pomagała matce i ciotkom szykować jedzenie. Zawsze chętna do działania, a przy tym ciągle uśmiechnięta. Kiedy rozstawaliśmy się, wszystkim dzieciom coś podarowaliśmy. Były to scyzoryki albo latarki – czołówki, ale tej dziewczynce jako jedynej podarowałem latarkę, której baterię ładowało się, kręcąc korbką.

– Zobacz, wszyscy mają latarki, przy których nie muszą się wysilać, wystarczy nacisnąć przycisk i świeci – powiedziałem. – Ty jedna, zanim latarka zacznie świecić, musisz się napracować, kręcąc korbką. Różnica między tymi latarkami jest taka, że im więcej oni używają swoich latarek, tym mniej jest w nich światła. Ty masz taką, która tym dłużej świeci, im więcej dajesz z siebie, kręcąc korbką. Tak jest w życiu. Im więcej dasz z siebie, tym więcej dostaniesz z powrotem – zakończyłem.

Dziewczynka z korbką Fot. Arkadiusz Łeszyk

Biegacze, z twarzami poowijanymi chustami, biegli na przemian, raz w upale, za chwilę w burzy piaskowej, a czasem w spokojniejszych, lecz nadal nieprzyjaznych warunkach. Podczas burzy jest gorzej niż we mgle. Piasek nachalnie wpycha się wszędzie. Zapycha usta i nos, szoruje policzki. Momentami nie widać nic, przed oczami tylko beżowa, zwarta ściana. „Gdzie ten cholerny palik z czerwoną kokardką? Gdzie! Przed chwilą jeszcze go widziałem, teraz się ściemniło. Czy biegnę w dobrym kierunku? Kieruję się wewnętrznym kompasem. Czy mnie nie zawiedzie?”

W 2005 r. ów wewnętrzny kompas zwiódł trzech biegaczy. Zgubili azymut między palikami wbitymi co 500 metrów. Wskazywały doskonale trasę tak długo, jak powietrze było przezroczyste. Zaczęło jednak wiać. Gdy wiatr przerodził się w wichurę, zaczęło się robić beżowo. Jednego palika nie zauważyli. Pobiegli w głąb pustyni. Dwóch, skrajnie odwodnionych, odnaleziono następnego dnia. Uratowali się. Trzeciego pustynia już ze swojego wnętrza nie wypuściła…

„Jest! Muszę tylko skręcić znacznie bardziej w lewo, niż mi się to przed chwilą wydawało”. Przystaję przy nim, wraz ze mną przystaje wiatr, kurz powoli opada, robi się jaśniej. Widzę następny palik – jestem bezpieczny, mogę biec dalej…

Na Saharę zostałem „oddelegowany” niemal wprost z poznańskiego Centrum Kultury Zamek, z wystawy World Press Photo 2006. Ten zbiór znakomitych zdjęć jest dokumentacją wielu, często wstrząsających zdarzeń minionego roku. Zawsze wracam z tej wystawy z uczuciem ulgi, że wraz z rodziną mieszkam w ustabilizowanym, bezpiecznym i stosunkowo zamożnym kraju. Równolegle z tą ulgą w głowie kłębią się najróżniejsze myśli. Tym razem moją uwagę przykuły zdjęcia z maratonu na Saharze. Wiem, jak trudno biega się po piasku. Kilkaset metrów i… płuca wyplute. W dodatku te burze piaskowe! Jak wtedy znaleźć drogę? Szaleństwo! Dla samobójców! O nie, na mnie nie liczcie. Opuszczałem wystawę z takim nastawieniem, choć – co tu ukrywać – i niemałym podziwem dla tych zakręconych facetów.

W sierpniu 2006 r. zostałem zapisany przez mojego partnera handlowego do udziału w maratonie w Gorcach. Wpisał mnie po prostu na listę biegu z Krościenka przez Lubań, przełęcz Knurowską i Turbacz do Nowego Targu. Nie mogłem go zawieść.

W 1968 r., będąc dorastającym młodzieńcem, ciekawym świata, wybrałem się z siostrą Renatą i grupą znajomych na Turbacz. Podczas schodzenia z wieży poślizgnąłem się, spadłem z ok. 10 metrów i złamałem obie ręce. Do szpitala w Nowym Targu zawieźli mnie goprowcy. Po złamaniach nie pozostało ani śladu. Teraz pojawiła się okazja odwiedzić to miejsce i udowodnić sobie, że nie każdy upadek, nawet ten groźny i bolesny, kończy się ostatecznie klęską. Wtedy góra wygrała. Pora na rewanż!

Pokonanie tej trudnej trasy zajęło mi blisko 6 godzin. W trakcie bardzo wyczerpującego biegu zdjęcia z maratonu na Saharze same, bez mojej wiedzy „wyświetliły” mi się w głowie. Przekraczając linię mety w Nowym Targu, zyskałem niezbędną pewność siebie. Decyzja została właśnie podjęta. Google pomógł zlokalizować miejsce biegu, termin i adres e-mailowy organizatorów. Bez trudu namówiłem mojego zięcia Arka – lecimy razem!

Maraton w lutym wymagał przygotowania się w miesiącach zimowych. Po październikowym maratonie w Poznaniu treningi wznowiłem dopiero w grudniu. Biegałem w polarze, na który w razie potrzeby zakładałem przeciwdeszczowego „chwaszczaka”. Póki biegałem po Lasku Marcelińskim, wszystko było w porządku. W drugiej połowie stycznia pojechaliśmy ze znajomymi na narty w Dolomity. Zjazdy były ciekawym elementem uzupełniającym trening, ale to nie wystarczało. Codziennie rankiem zakładałem buty i na 10-stopniowym mrozie „zasuwałem” po pobliskich górach. Najpierw chrypka, potem kaszel – „e, nic mi nie jest”. Po powrocie do Poznania wizyta u lekarza – „eee to tylko oskrzela, może obędzie się bez antybiotyku? No dobrze, ale tylko jakiś lekki, bo maraton w planie” – certoliłem się przekonany szczerze o własnej niezłomności. W końcu powaliła mnie wysoka gorączka i oba płuca w kropki.

Dopiero rok później, 22 lutego, wraz z Arkiem i setką maratończyków z 14 krajów siedzieliśmy w samolocie lecącym z Madrytu do algierskiego Tinduf. Wylądowaliśmy na jakimś zapyziałym lotnisku około trzeciej w nocy. Stąd autokary miały nas zabrać do Smary, jednego z kilku obozów dla uchodźców z Sahary Zachodniej. Z przyzwyczajenia chciałem usiąść w pierwszym rzędzie, tam jest najlepszy widok. „Nie ufam im” – stwierdził Arek. Wokół panowały egipskie ciemności i choć jego obawy uważałem za przesadzone, nie było o co się spierać – siedliśmy więc w środku. Wstrząs, huk i brzęk tłuczonego szkła wyrwał nas z drzemki godzinę później. Na szczęście tym razem nic wielkiego. Kierowca, parkując w kompletnej ciemności, nie zauważył stojącej ciężarówki i przyłożył w jej tył przednią szybą autobusu.

Ktoś w końcu odprowadził nas do zagrody wybudowanej w całości z bloczków z piasku. Powoli dniało. Weszliśmy do niewielkiego jednoizbowego domku. W środku czekało kilkunastu uśmiechniętych Saharyjczyków. Przynajmniej połowę grupy stanowiły dzieci. Było przytulnie, na podłodze leżał wzorzysty dywan, wokół pod ścianami jeden wielki ciąg sof okalających od wewnątrz całe pomieszczenie. W tym samym miejscu, poza nami, zamieszkały jeszcze dwie młode Hiszpanki, Maria i Goretti, oraz dwóch Hiszpanów, Juancho i Nucho. Nikt z tego towarzystwa nie zamierzał biec pełnego maratonu, a jedynie 5 i 10 kilometrów lub półmaraton.

Na spanie nie było czasu, w międzyczasie zrobiło się jasno. Rozpakowywaliśmy plecaki, podczas gdy dywan, po przykryciu go wzorzystą ceratą, został przemieniony w stół śniadaniowy. Pomimo kłopotów językowych atmosfera zrobiła się bardzo miła, wręcz rodzinna. Po śniadaniu, którego kulinarnym gwoździem był pyszny gulasz z wielbłąda, ruszyliśmy w miasto.

Składało się ono z tysięcy podobnych domków, które przecinała jedna główna arteria, wyróżniająca się nieco bardziej ubitym piaskiem. Wokół żadnych napisów, reklam, charakterystycznych budynków, które w przyszłości można by traktować jako punkt orientacyjny. Dopiero po pewnym czasie moje oko zaczęło wyławiać drobne różnice między zabudowaniami. Przy jednym domku stał centralnie ustawiony namiot, a przy innym – zagroda z kozami. Po przejściu w takim labiryncie kilkuset metrów moim oczom ukazał się, okazały jak na Smarę, budynek zwany z hiszpańska „Protocol” – tam ulokowano biuro maratonu.

Autor przy „Protocol Building”Fot. Arkadiusz Łeszyk

W regulaminie było kilka punktów, których nie widziałem w poprzednich biegach. Nie wolno było np. zabierać z punktów żywienia butelek z wodą.

Trochę to dziwne – pomyślałem. Przecież nie mogę w jednej chwil wypić całej wody z butelki? O co chodzi, zrozumiałem dopiero w trakcie biegu. Woda dla maratończyków wraz z nami przyleciała samolotem. Były to półtoralitrowe butelki, z których w punktach żywieniowych można było wypić co najwyżej kilka łyków. Resztę trzeba było zostawić dla następnych biegaczy. Im później ktoś dobiegł, tym więcej niedopitych butelek miał do dyspozycji. O znalezieniu dziewiczej, nieotwartej, nie było mowy. Maratończycy to jedno plemię, ale dzisiaj, w dobie ­COVID-19 byłoby to nie do przyjęcia!

Inny punkt regulaminu zaczynał się następująco: „Jeśli rozpocznie się burza piaskowa, stań natychmiast”. W duchu dodałem: „A piasek sam cię przysypie”.

Sens tego pozornie absurdalnego przepisu zrozumiałem, gdy Diego opowiedział tę dramatyczną historię z 2005 r. wspomnianą na początku rozdziału. Czekanie więc (choćby nawet miało trwać wiele godzin) w okolicach trasy zwiększa szansę na skuteczną ewakuację podczas burzy piaskowej lub tuż po niej.

W przeddzień maratonu, po śniadaniu, wybraliśmy się z Arkiem wynajętym, nieprawdopodobnie rozklekotanym jeepem na wycieczkę po pustyni. Nasz kierowca Brahim blisko godzinę jechał w niewiadomym kierunku, po prostu przed siebie. Trasa nie do rozpoznania – jak na pełnym morzu. Wszystko wygląda tak samo, tyle że zamiast wody dookoła piasek, piasek i piasek. Niespodziewanie na horyzoncie zobaczyłem ciemny punkt, który okazał się samotnym drzewem. Na nim gniazdo i dwa ptaki. Na nasz widok odleciały kilkanaście metrów i bacznie się przyglądały. Z gniazda Brahim wyciągnął na chwilę jajko. Czemu akurat to drzewo pośrodku pustyni wybrała ta para na swój dom? Myślę, że ocieramy się tutaj o rozwiązanie zagadki niepohamowanej ekspansji żywych organizmów, wszędzie tam, gdzie da się przeżyć i jeszcze dużo dalej. A czy my, ludzie, jesteśmy inni?

Brahim z jajkiem i…

Pustynia nie jest martwa. Uważny obserwator zauważy węże, jaszczurki, skorpiony, pająki i zapewne wiele innych stworzeń, które pomimo ekstremalnych warunków, podobnie jak ta para kruków, zadecydowały, że właśnie tutaj będzie ich dom. Trochę to przypominało decyzję Saharawich, którzy akurat w środku pustyni zbudowali miasta z piasku. Ruszamy – ptaki wracają do gniazda. Znów tylko piach aż po horyzont i dużo poza nim. Droga prosta jak stół.

Huk! Walę głową w dach. Samochód podskakuje, jakby najechał na jakiś głaz. Przez tylną szybę zauważam na piasku zgniecione metalowe pudło pokaźnych rozmiarów. Wokół rośnie ciemna plama. Brahim błyskawicznie wyskakuje z auta i co sił pędzi w tamtym kierunku. Chwyta „pudło” i unosi, trzymając tak, aby dziura, z której wylewała się ciecz, była u góry. Coś jeszcze z niego kapie, słomkowa woda? Nagle doznaję olśnienia. Toż to nasz bak! Urwał się i przejechaliśmy po nim tylnym kołem. Na szczęście, niecałe paliwo zdążyło wyciec. Spoglądam na zegarek, a potem w górę. Jest 12:30, najmniejszej chmurki na niebie. Z nieba prosto na nas leje się niemiłosierny żar. W jednej chwili miła wycieczka przeradza się w horror.

…rozjechany bak. Fot. Arkadiusz Łeszyk

Szybko kalkuluję – wyjechaliśmy ze Smary ok. 10:00. Jeśli poruszaliśmy się średnio z prędkością 30–40 km/h, to pokonaliśmy 60, 80, a może nawet 100 kilometrów w głąb pustyni. Każdemu pozostała półlitrowa butelka wody…

Nasz kierowca Brahim nie reaguje na pytania. Sytuacja musi być groźna, bo w sekundę przestajemy dla niego istnieć. Nie przeszkadzam mu więc. Gorączkowo za to staram się przypomnieć sobie wskazówki, jak przetrwać na pustyni, których udzielał mi podczas zeszłorocznego pobytu w Izraelu przewodnik, były komandos, specjalista od przetrwania w ekstremalnych, pustynnych warunkach. Upał na pustyni może przekroczyć 50°C. Rekord temperatury na Ziemi, 57,8°C, zanotowano właśnie na Saharze.

Pierwszą, najważniejszą rzeczą, o której nie można zapomnieć – jest odpowiednie nawodnienie. Przy 30-stopniowym upale odpoczywająca w cieniu osoba potrzebuje dziennie około 5 litrów wody. To nasze niecałe pół litra na długo nie wystarczy. Przy intensywnym wysiłku zapotrzebowanie rośnie dwukrotnie. Paradoksalnie, woda to coś, czego nie wolno przesadnie ograniczać. Znane są przypadki osób, które mając przy sobie zapasy płynów, zmarły z odwodnienia. Nie wolno ciężko pracować, biegać (szczególnie maratonów), powinno się ograniczyć rozmowy (nie zagadujemy więc Brahima). Lepiej oddychać przez nos. Niezwykle istotny jest ubiór. Idąc na plażę, zdejmujemy z siebie, co tylko się da. Na pustyni trzeba postępować odwrotnie. Koszula o luźnym kroju (przy pożegnaniu dostaliśmy takie w prezencie od gospodarzy; niestety nasza przygoda miała miejsce kilka dni wcześniej), poza zabezpieczeniem skóry, spowalnia odparowywanie potu i poprawia termoregulację. W przypadku braku takiej koszuli ważne są długie spodnie i bluzka z długim rękawem. Jeśli jest wełniana – tym lepiej, bo runo owiec merynosów zapewnia ochronę przed promieniowaniem UV. Nakrycie głowy to absolutna konieczność, a najlepiej (i najbardziej szpanersko) jest mieć kowbojski kapelusz z dużym rondem à la Indiana Jones.

Im więcej wody zużywamy na utrzymanie stałej temperatury (jesteśmy przecież stworzeniem stałocieplnym i nie dajemy się podgrzać), tym jej mniej dostarczamy do organów wewnętrznych. Najpierw pojawiają się zawroty głowy, a potem następują omdlenia i wymioty, dodatkowo obniżające tę ilość wody, którą nasz organizm jeszcze dysponuje. Pomaga schronienie się w cieniu. Trzeba definitywnie wykluczyć siedzenie w aucie, bo pomimo otwartych okien, kabina nagrzewa się do jeszcze wyższej temperatury. Lepiej więc usiąść w jego cieniu. Gdy słońce znajdzie się w zenicie, cienia nie uświadczysz, trzeba więc rozwiesić jakąś prowizoryczną plandekę. Jeżeli procesy termoregulacji naszego ciała ulegną całkowitemu zatrzymaniu, skóra stanie się sucha, nagrzana i wkrótce dochodzi do zaburzeń świadomości oraz braku koordynacji ruchów. Przekroczenie pewnej granicy wiedzie na drogę jednokierunkową, z której nie ma powrotu. Wypicie całej wanny wody nic już wtedy nie pomoże…

Przewodnik z Izraela opowiadał także, jak na pustyni znaleźć niezatrutą wodę. Trzeba kierować się ścieżkami wydeptanymi przez zwierzęta. Czasem wskazówką może być pojawienie się określonego typu roślin pustynnych, np. sykomory. Każde naturalne źródło wody zawiera jednak niebezpieczne bakterie. Komandos lub doświadczony zdobywca pustyni posiada więc przy sobie odpowiednie filtry, tabletki puryfikacyjne bądź jodynę. Ratunkiem może być rosa z liści bądź woda znajdująca się w pędach lub w korzeniach kaktusa. Ostatecznym, wcale niegłupim rozwiązaniem, zastosowanym w latach 70. XX wieku przez zasypanego pod ziemią górnika Alojzego Piontka jest zamknięcie obiegu wody przez picie własnego moczu. Piontek przeżył tak 6 dni. Może on także posłużyć do rozcieńczenia krwi złapanego gada lub płaza. Mocz nie jest bowiem tak zasolony jak ich krew. Brrr…

Wrrr… Warkot silnika wyrwał mnie z dalszych koszmarnych rozważań. Brahim w tym czasie wymontował przedni fotel i w to opustoszałe miejsce zmieścił odzyskany bak. Ustawił go dziurą do góry. Przez niedomknięte przednie drzwi, a może przez dziurę w skorodowanej podłodze, podłączył jakieś wężyki i stał się cud: ruszyliśmy z miejsca.

Droga powrotna przypominała stepowanie na beczce prochu w butach z metalowymi podkówkami. W oparach benzyny w kabinie, przy klekoczących, metalowych drzwiach zdezelowanego jeepa, jakakolwiek iskra mogła spowodować groźną eksplozję. Siedząc na tylnym siedzeniu, wychylałem się do przodu i przytrzymywałem to kolebiący się na wszystkie strony bak, to drzwi wibrujące w traktorowy takt. Przemknęła mi też myśl, czy ta resztka paliwa, które zostało w rozjechanym baku, wystarczy na drogę powrotną. Starczyła.

Kiedy zobaczyliśmy pierwsze piaskowe domki Smary, odetchnęliśmy z ulgą, ale cichutko, żeby przypadkiem coś nie zaiskrzyło. Dopiero w bezsenną noc dotarło do mnie, jakie mieliśmy szczęście w nieszczęściu. Gdyby w baku nie została ani jedna kropla benzyny? Gdyby podłoga nie była skorodowana? Czy ktoś by nas na tej pustyni odnalazł? Czy ktoś by nas szukał? Czy powinniśmy czekać w cieniu auta na pomoc, czy ruszyć z resztką wody naprzód? A gdzie jest ten „przód”?

W dzień maratonu z domu wyszliśmy o 5.30. Po lekkim śniadanku w budynku Protocol jeszcze przy blasku księżyca wsiadaliśmy do autobusów. W sąsiednim El Ayoun byliśmy o 7.00 rano. Temperatura zaledwie 6°C. Choć dygotaliśmy z zimna, serdeczna atmosfera stworzona przez naszych gospodarzy, wspólne śpiewy i tańce pomogły nam przetrwać do 9.00, tj. do startu.

Ruszyliśmy otoczeni chmarą dzieci. Wbrew obawom podłoże nie przypominało naszej plaży nad Bałtykiem. Było stosunkowo twarde i kamieniste. Trzeba bardzo uważać, aby nie skręcić nogi w kostce. Biegliśmy równym rytmem około 9–10 km/h. Trasa w 90 procentach płaska jak stół, chociaż czasem zdarzały się męczące podbiegi na piaskowe wydmy, w których co i rusz grzęźliśmy. Temperatura szybko rosła.

Trasa co 500 metrów była oznakowana drewnianymi palikami z czerwoną plastikową tasiemką. Pomni przestrogi, biegnąc, wypatrywaliśmy kolejnego palika z kokardą. Widoczność raz komfortowa, bywała też gorsza, czasem wręcz fatalna; miewałem wątpliwości. Arek ma lepszy wzrok, często zdawałem się na niego.

Chociaż do półmetka dobiegliśmy w dobrej formie, to upał coraz mocniejszym strumieniem wylewał się na nasze i tak już rozgrzane głowy. Co 5 kilometrów z butelek częściowo opróżnionych przez poprzedników zachłannie żłopaliśmy wodę. Począwszy od półmetka wylewaliśmy ją sobie również na głowę i kark. Wydawało mi się, że słyszę, jak woda syczy i widzę kłęby pary.

W maratonie wzięło udział 121 biegaczy, ale już po 10 kilometrach nieomal ze wszystkimi straciliśmy kontakt wzrokowy. Całe szczęście, że z Arkiem biegliśmy ramię w ramię. Na 30. kilometrze Arka dopadł kryzys. Bolało go kolano, na które narzekał już od ponad roku. Lekko zwolniłem. Arek pokonał dość szybko słabość, znów biegliśmy obok siebie.

Od lewej Juancho, Nucho, Arek i autor

Sięgnąłem do tylnej kieszonki w spodenkach. Mało skoordynowanymi palcami wycisnąłem z tubki resztkę żelu energetycznego. Cóż to za wysiłek! Ktoś nagle krzyknął: „Tylko dwa kilometry!”. Byliśmy na obrzeżach Smary. Akumulatory miałem całkowicie wyładowane. Cały koncentrowałem się na tym żelu, a on za żadne skarby nie chciał opuścić tubki. Zajęty nią nie zauważam, że Arek „odjechał” mi na około 10 metrów. Przyśpieszyłem, ale już wiedziałem, że zerwanego kontaktu nie będę w stanie ponownie nawiązać, słabłem.

– Mariusz! Mariusz! – usłyszałem jak przez mgłę. Czyżby majaki? Któż mnie tutaj zna, poza Arkiem? – pomyślałem gorączkowo. To nasi kochani współmieszkańcy z Hiszpanii byli już po swoich biegach. Teraz wspierali nas najlepiej, jak potrafili. Przyspieszyłem. Skąd miałem na to siły? Mój bak od dawna był przecież pusty. Gdzieś je jednak znalazłem. Wpadłem sprintem na metę jako 76. zawodnik. Czas, jak na te warunki, bardzo przyzwoity – 4 godziny 39 minut i 19 sekund. Jaka ulga! Wydusiłem z siebie sakramentalne: „Nigdy więcej!”. Ale jest taka niepisana zasada: „Nie wierz nigdy temu, co mówi polityk przed wyborami, i temu, co wykrztusi z siebie maratończyk tuż po zakończeniu biegu”.

Ten bieg ukończyło 111 zawodników. Zwycięzcą okazał się Hiszpan, Pedro Jose Hernandez Sanchez, któremu ta mordercza piaskowo-kamienna trasa zajęła zaledwie 2 godziny 43 minuty i 25 sekund. Arek z czasem 4:38:14 zajął 74. miejsce. Stosując tradycyjną metodę pomnożenia czasu zwycięzcy razy dwa, szybko wyliczamy, że wypadliśmy z Arkiem całkiem nieźle. Z miejscem powyżej połowy stawki jest dużo gorzej. Widocznie na Saharę polecieli ci, którym ani żar, ani piach niestraszny.

Sahara Marathon 25.02.2008 r.Fot. organizatorów

W ciągu tych kilku dni bardzo zaprzyjaźniliśmy się z naszymi gospodarzami. Wspólne picie herbaty było pierwszym krokiem w tym kierunku, a równocześnie symbolem gościnności Saharyjczyków. Wypiliśmy jej więc hektolitry. Herbata zaparzana jest w czajniczku, a następnie przelewana do szklaneczek. Rytuał nieustannej wymiany płynu między kolejnymi szklaneczkami stosuje się chyba tylko po to, aby herbata w końcu mogła wylądować w tych samych naczyniach, w których była na początku. Cały ten rytuał ma w sobie coś bardzo magicznego i skutecznie buduje wspólnotę. Grzeczność wymaga wypicia przynajmniej trzech szklaneczek bardzo słodkiej herbaty. Pierwsza, choć strasznie słodka, jest podobno tak gorzka jak życie. Druga, równie słodka, jest tak słodka jak miłość, natomiast o trzeciej mówi się, że jest delikatna jak śmierć.

Mieszkaliśmy u Raabub – wielodzietnej wdowy. Dzieci było u niej może z dziesięcioro, a może i więcej, nie mogłem się doliczyć, ale na jedno zwróciłem szczególną uwagę – na „dziewczynkę z korbką”, o której już wspomniałem. W tym domu mieszkała także siostra Raabub z mężem i dziećmi. Znaczącą postacią był szwagier Brahim Mohamad Fadel Dakka.

Brahim był pułkownikiem w Armii Wyzwoleńczej Sahary Zachodniej. To on dbał o zaprowiantowanie i wodę, którą przywoził co jakiś czas w plastikowych kontenerach. Wiaderko ciepłej wody, podgrzewanej w jakiś tajemniczy sposób (słońcem?), musiało nam wszystkim wystarczyć do całodziennej toalety. Stół był zawsze bogato zastawiony, głównie pieczywem, kuskusem i gulaszem z wielbłąda. Stanowił on nasze główne pożywienie na śniadanie, obiad i kolację. Przed pożegnalną kolacją Brahim wypytywał nas o to, co chcielibyśmy zjeść. Wszyscy, jak jeden mąż, odpowiedzieliś­my: „Gulasz z wielbłąda!”.

W rozmowach z Saharyjczykami nieustannie przewijał się problem niepodległości ich kraju – Sahary Zachodniej. W 1976 r., kiedy ze swojej kolonii, a ich kraju, wycofywali się Hiszpanie, zamiast przekazać władzę lokalnej ludności zawarli jakiś, po dziś dzień niejasny, pakt z sąsiadami: Marokiem, Algierią i Mauretanią. Dotyczył on podzielenia terytorium Sahary Zachodniej między te państwa. Algieria od razu wyraziła brak zainteresowania. Mauretania zrobiła to po pewnym czasie. Natomiast Maroko zajęło te terytoria i do tej pory nie chce z nich się wycofać. Saharyjczycy nie zaakceptowali okupacji marokańskiej i wszelkimi sposobami walczą o wolność swojej ojczyzny. Część z nich pozostała w kraju okupowanym przez Maroko. Pozostali (ok. 200 tys.) wyemigrowali do sąsiedniej Algierii, gdzie żyją w obozach na pustyni.

Flaga narodowa Saharawi. Fot. Arkadiusz Łeszyk

Właśnie między trzema spośród wielu takich obozów prowadzi trasa Sahara Marathon. Walczącym o niepodległość Saharyjczykom przewodzi Front Wyzwolenia Polisario. Saharyjczycy protestowali pokojowo, nigdy nie chwycili za broń, czekając na wsparcie polityczne innych krajów. Nie doczekali się do tej pory.

My Polacy, choć z pomocą charytatywną wypadamy dość słabo, o czym później, jednak na zniewolenie innych jesteśmy bardzo wrażliwi. Im lepiej poznawałem historię i problemy Saharyjczyków, tym bardziej pragnąłem im pomóc. Tak! Pomoc jest im bardzo, bardzo potrzebna. W dziedzinie zdrowia szczególnie chodzi o wzrok niszczony palącym słońcem i wszechobecnym pyłem.

Projekt „Vision for Saharawi” był bez większych szans: bo daleko, bo brak infrastruktury, bo nie miałem zgromadzonych funduszy, bo nie znałem hiszpańskiego, bo, bo, bo…

Z Brahimem Mohamadem Fadel Dakka postanowiliśmy o akcji „Vision for Saharavi”.

Jeśli jednak bardzo czegoś pragniemy, to warto wówczas przypomnieć sobie mądrość Konfucjusza – „nie ma rzeczy niemożliwych, a co najwyżej trudne”. Już podczas mojego pobytu w Smarze próbowałem spotkać się z ministrem zdrowia Sahary Zachodniej, skończyło się na wizycie w nowo wybudowanym szpitalu i rozmową z urzędującym tam jedynym lekarzem.

Po powrocie do Poznania zabrałem się jednak do dzieła. Potrzebny był zespół, „aby pobiec daleko”. Pierwszą osobą, która przyszła mi do głowy, aby zaprosić ją do współpracy, był doktor Rafał Nowak. Zanim jednak o Rafale, trochę o pomocy niekrewniaczej, a więc o… wampirach.