54,99 zł
Chcę, żebyś znalazł mi odpowiedzi na dwa pytania. Po pierwsze: kto zabił JFK? Po drugie: czy UFO istnieje?
– prezydent Bill Clinton do zastępcy prokuratora generalnego Webstera Hubbella
Kto stał za zatopieniem Titanica?
W jakim celu CIA podawała LSD wojskowym i więźniom?
Dlaczego Jackie Kennedy tylko w Dallas dostała czerwone róże, choć wszędzie indziej otrzymywała żółte?
Przypadek? Nie sądzę!
Jedyna w swoim rodzaju, pasjonująca podróż przez historię Stanów Zjednoczonych ukazaną przez pryzmat teorii spiskowych, na których został zbudowany ten kraj. Amerykanista i historyk, współtwórca popularnego i nagradzanego Podkastu amerykańskiego Piotr Tarczyński wnikliwie analizuje bardziej i mniej popularne teorie spiskowe – od Illuminatów, przez Watergate, po QAnon – i pokazuje, jak nierozłącznie związane są z nimi kultura i popkultura. Z erudycją i humorem opowiada o tym, jak przy pomocy nierealnych scenariuszy Amerykanie tłumaczą sobie rzeczywistość.
Cała prawda o teoriach spiskowych, które zbudowały Amerykę
Piotr Tarczyński z pasją ukazuje, jak tropiciele spisków, mentalni płaskoziemcy i mieszkańcy rzeczywistości alternatywnych zapanowali nad masową wyobraźnią. I polityką. A może zawiązali przeciw nam wielki spisek? Ta książka to przepyszne antidotum i cięta riposta. Bo Tarczyński rozmontowuje szurskie opowieści i pseudoargumenty do ostatniej śrubki. Czytajcie, szerujcie, kupujcie na prezenty, a teoriom spiskowym wypadną wszystkie zęby! – Artur Domosławski
Uwielbiam teorie spiskowe, im bardziej szalone tym lepiej. USA są w tej dziedzinie potęgą, a Piotr Tarczyński jest wspaniałym przewodnikiem po światach równoległych.– Marcin Meller
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 728
Data ważności licencji: 9/24/2030
Copyright © by Piotr Tarczyński
Projekt okładki Magda Kuc według pomysłu autora
Redaktorka inicjująca Agata Pieniążek
Redaktorka prowadząca Aleksandra Grząba
Opieka redakcyjna Jakub Kornacki
Redakcja Dagmara Świerkowska-Kobus
Korekta Jędrzej Szulga Joanna Wiśniewska
ISBN 978-83-8427-178-0
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska
Spisek m III, D. -sku 1. «tajne porozumienie grupy osób dla wspólnego osiągnięcia jakiegoś celu […]»
SŁOWNIK JĘZYKA POLSKIEGO POD RED. W. DOROSZEWSKIEGO
Jeśli się w tym nie siedzi, każdy spisek wydaje się intrygą doskonałą. Milczący mężczyźni o prostych sercach. Spisek jest wszystkim tym, czym życie nie jest. Jest grą wtajemniczonych, zimną, zdecydowaną i bezbłędną – grą, w której nigdy nie weźmiemy udziału. To my jesteśmy niedoskonali, ci niewinni, ci, którzy próbują doszukać się choćby ogólnego sensu w codziennych przepychankach. Spiskowców cechuje logika działania i odwaga nam niedostępna. Wszystkie spiski są pełnymi napięcia opowieściami o ludziach potrafiących dostrzec spójność w akcie zbrodni.
DON DELILLO, LIBRA, 19881
Wstęp
Miasteczko Butler w stanie Pensylwania było do tej pory znane tylko jako miejsce narodzin jeepa. W 1940 roku wyprodukowało go przedsiębiorstwo American Bantam, odpowiadając na wezwanie armii, która potrzebowała małego, wytrzymałego samochodu z napędem na cztery koła. Ponieważ jednak niewielka firma nie miała mocy produkcyjnych, armia przekazała plany większym producentom, m.in. Fordowi. Bantam zbankrutował, a po jego fabryce została tylko niebieska tabliczka informacyjna naprzeciwko ukraińskiego kościoła greckokatolickiego pod wezwaniem archanioła Michała. Jednak w 2024 roku Butler zyskało także inny powód do sławy.
W systemie elektorskim, w którym zwycięzca bierze wszystkie głosy danego stanu, nikt nie prowadzi kampanii w jednoznacznie demokratycznej Kalifornii czy solidnie republikańskim Teksasie, bo jedna partia ma tam wygraną w kieszeni. Prawdziwa rywalizacja toczy się tylko w kilku kluczowych stanach, gdzie każda ze stron ma szansę na zwycięstwo. Od kilku cyklów wyborczych jednym z takich stanów jest Pensylwania. Niegdyś dość bezpiecznie „niebieska”, w 2016 roku zagłosowała nie na Hillary Clinton, ale na Donalda Trumpa. Cztery lata później wróciła do Demokratów, kiedy Joe Biden pokonał Trumpa. Było więc jasne, że i w 2024 roku okaże się stanem kluczowym. Jak pokazały późniejsze analizy: 94 procent wszystkich kampanijnych wydarzeń 2024 roku odbyło się w zaledwie siedmiu stanach (sic!), z czego najwięcej właśnie w Pensylwanii – nic dziwnego, stan ten dysponuje aż dziewiętnastoma głosami elektorskimi.
13 lipca w Butler odbywał się wiec poparcia dla Donalda Trumpa, kandydata Partii Republikańskiej. Trump miał wprawdzie oficjalnie odebrać nominację dopiero kilka dni później, na konwencji partyjnej w Milwaukee, ale kampania już ruszyła z kopyta. Cztery lata wcześniej to Biden pokonał Trumpa, teraz spodziewano się, że karta się odwróci, a w sondażach od wielu miesięcy zdecydowanie prowadził Republikanin. Biden był niepopularny, Amerykanie obwiniali go o wzrost cen, kosztów życia i nieumiejętność opanowania kryzysu migracyjnego na południowej granicy; ponadto narastało poczucie, że osiemdziesięciodwulatek jest za stary, by rządzić krajem, a co dopiero ubiegać się o kolejne cztery lata w Białym Domu.
Biden rzadko udzielał się publicznie, unikał występów w mediach, co tylko wzmacniało poczucie, że jest słabym przywódcą lub – w republikańskiej narracji – zniedołężniałym starcem, który jedną nogą jest już w grobie. Trzeba przyznać, że kiedy 27 czerwca wreszcie stanął przed kamerami i zmierzył się z Trumpem w debacie prezydenckiej (a właściwie preprezydenckiej, gdyż on też nie był wtedy oficjalnym nominatem swojej partii), wypadł fatalnie: gubił wątki, myliły mu się słowa, nie potrafił zebrać myśli i kontrować zarzutów oponenta, który głosił je z właściwą sobie pewnością – i równie swobodnym traktowaniem faktów. Trump nazwał Bidena „mandżurskim kandydatem” na usługach Chin; zapytany, czy uzna wyniki wyborów, odparł, że tylko „jeśli będą uczciwe, legalne i dobre”; odpowiedzialnością za atak na Kapitol 6 stycznia 2021 roku obarczył Nancy Pelosi, demokratyczną spikerkę Izby Reprezentantów, która miała nie chcieć pomocy Gwardii Narodowej. Zresztą, dodał, „w wielu przypadkach tych ludzi wprowadziła [do Kapitolu] policja”.
Po debacie spanikowani Demokraci zaczęli wreszcie głośno mówić o tym, o czym wcześniej mówiono w partii głównie po cichu: z Bidenem jako nominatem nie ma szans na wygraną w listopadzie. Choć większość polityków Partii Demokratycznej robiła dobrą minę do złej gry, część partyjnych tuzów próbowała zakulisowo przekonać Bidena, by zrezygnował ze startu, ale prezydent upierał się, że jego fatalny występ był tylko wypadkiem przy pracy, i w żadnym razie nie zamierzał ustępować. Tymczasem przewaga Trumpa w sondażach rosła. W jego sztabie panowały triumfalistyczne nastroje, otwarcie już mówiono, że wynik listopadowych wyborów jest przesądzony i były prezydent wygra w cuglach2.
Wizytę Trumpa w Butler zapowiedziano z tygodniowym wyprzedzeniem i lokalny oddział Partii Republikańskiej od razu zajął się przygotowaniami do wiecu. Zorganizowano go na terenie targów rolnych nieopodal miasteczka, w pobliżu lokalnego lotniska – to częsta formuła: na pasie startowym lub w jego bezpośrednim sąsiedztwie czekają zwolennicy Trumpa, słuchają wiązanek przebojów z lat 80., raczą się przekąskami, kupują gadżety z napisem „TRUMP”, takie jak bluzy, koszulki, czapki, długopisy, przypinki itd. Kiedy wreszcie ląduje „Trump Force One”, Boeing 757 z wielkim napisem „TRUMP” na kadłubie, Donald Trump przy dźwiękach hurapatriotycznego Proud to be an American Lee Greenwooda, w czerwonej czapeczce „Make America Great Again” wychodzi do wiwatujących tłumów. Wieczorem 13 lipca w Butler było tak samo.
O 18:05 Trump zaczął przemówienie od zachwytów nad gigantyczną frekwencją podczas spotkania i płynnie przeszedł do tematu migracji: „Nasz kraj schodzi na psy. […] Miliony i miliony ludzi spływają do nas z więzień i ze szpitali psychiatrycznych”, oświadczył i zapowiedział masowe deportacje. „[Demokraci] kradną nam kraj i ukrywają przed nami oczywiste fakty”. Zapewnił też, że w 2020 roku tak naprawdę wygrał – i w Pensylwanii, i w całym kraju – ale wybory zostały sfałszowane.
Sześć minut później, kiedy zaczął objaśniać zebranym wykres z danymi na temat migracji, rozległy się strzały. Trump złapał się za ucho, padł na ziemię, osłonili go agenci Secret Service. Minutę później ochrona zdecydowała o zabraniu eksprezydenta z trybuny. „Pozwólcie mi włożyć buty”, polecił im Trump, po czym zza wianuszka agentów uniósł wysoko pięść. Tłum zaczął skandować „USA! USA! USA!”, a Trump – z zakrwawionym uchem i gniewną miną – powtórzył ten gest chwilę później, kiedy eskortowano go po schodach do samochodu.
Wyglądało to na próbę zamachu, ale zanim media użyły tego określenia, czekały na oficjalne informacje, wychodząc z założenia, że podawanie niepotwierdzonych wieści byłoby nieodpowiedzialne. Przez pewien czas pisano więc o „incydencie na wiecu Trumpa” albo „głośnych odgłosach”. Dopiero parę godzin później FBI potwierdziło, że doszło do próby zamachu na życie Donalda Trumpa, i ujawniło tożsamość sprawcy. Strzelał dwudziestoletni Thomas Matthew Crooks, który znajdował się na dachu budynku, jakieś 130 metrów od sceny. Oddał osiem strzałów w ciągu sześciu sekund, zanim zginął z rąk snajperów Secret Service. Trzy pociski trafiły uczestników wiecu: dwóch zostało poważnie rannych, a trzeci, miejscowy strażak, stracił życie, próbując chronić swoją rodzinę. Sam Trump został niegroźnie raniony w ucho, choć niewiele brakowało, by pocisk trafił go w głowę.
Z powściągliwością (być może nadmierną) tradycyjnych mediów kontrastowało to, co działo się w Internecie: w mediach społecznościowych natychmiast zaczęły krążyć teorie na temat tego, co naprawdę wydarzyło się w Butler. Na portalu X, niegdysiejszym Twitterze, pisano o tym, że Biały Dom celowo zmniejszył ochronę Trumpowi, żeby oddelegować agentów do ochrony pierwszej damy Jill Biden; opowiadano, że zebrani na miejscu dziennikarze i agenci Secret Service cieszyli się z próby zamachu. Przypominano, że Trump obawiał się zamachu na swoje życie – i tego, że zamachowiec będzie kimś z amerykańskich agencji wywiadowczych. Na forum 4chan pojawił się nawet anonimowy uczestnik („anon”), który zapewnił, że jest agentem Secret Service i otrzymał rozkazy od przełożonych, by nie strzelać do zamachowca. Napastnikiem miał być, skądinąd, agent CIA. Elon Musk, właściciel X i sojusznik Trumpa, oświadczył na swoim portalu, że do próby zamachu doprowadziły albo „ekstremalna niekompetencja”, albo „celowe działanie” służb. Jego post przeczytało ponad 90 milionów ludzi. Republikański kongresmen wprost napisał, że „to Joe Biden wydał rozkaz”, a republikański senator, że zapewne był drugi strzelec i „nie można ufać, że FBI i Secret Service przeprowadzą uczciwe dochodzenie”. Alex Jones, właściciel strony InfoWars, wylęgarni teorii spiskowych, oświadczył, że była to próba zamachu stanu3.
Równocześnie zaczęły krążyć teorie zupełnie przeciwne. Zrobione przez fotografa agencji Associated Press zdjęcie Donalda Trumpa na tle amerykańskiej flagi – z zakrwawionym uchem i zaciśniętą w górze pięścią – od razu stało się ikoniczne. Mówiono, że to fotografia, którą wygrywa się wybory. Eksperci z TikToka przekonywali więc, że w „Stanach Zjednoczonych strzelcy nie pudłują, chyba że takie mają zadanie”. Na Reddicie popularność zyskała teoria, że Trump miał w ręku balonik ze sztuczną krwią, który przebił, przykładając dłoń do ucha. Czołowy doradca Reida Hoffmana, założyciela LinkedIn i hojnego darczyńcy Partii Demokratycznej, dzielił się z dziennikarzami teorią, że „ta cała «strzelanina» została zaaranżowana po to, żeby Trump miał te zdjęcia […]. To klasyczna rosyjska taktyka”4.
Prawa strona oskarżała Joego Bidena o to, że postanowił zlikwidować swojego konkurenta, a jeszcze częściej wskazywała na tzw. głębokie państwo, czyli ludzi, którzy naprawdę wszystko kontrolują – włącznie ze zdemenciałym prezydentem, bezwolną marionetką w ręku elit. Lewa strona uważała, że nieudany zamach w Butler był inscenizacją, zorganizowaną po to, żeby wzbudzić falę współczucia, uciszyć głosy krytyki, a przede wszystkim wzmocnić narrację o Trumpie jako silnym przywódcy, którego w dodatku chroni boska opatrzność. Według jego zwolenników Secret Service pozwoliła zamachowcowi strzelić, żeby wyeliminował eksprezydenta; według jego przeciwników ochrona pozwoliła sprawcy oddać niecelne strzały, by pomóc mu w kampanii wyborczej. Obie strony zgadzały się tylko w jednym: za wydarzeniami w Butler nie mogła stać jedna osoba – to musiał być spisek.
*
Terminu „teoria spiskowa” we współczesnym rozumieniu jako pierwszy użył Karl Popper w 1945 roku. W Społeczeństwie otwartym i jego wrogach krytykował wyjaśnianie zjawisk politycznych i społecznych przez wskazywanie winy ludzi lub grup potencjalnie zainteresowanych wystąpieniem danego zjawiska. Takie myślenie wynikało jego zdaniem z „błędnego założenia, że cokolwiek dzieje się w danej społeczności […] jest bezpośrednim skutkiem świadomego zamiaru jakichś potężnych jednostek lub grup”. Taki sposób myślenia, postrzeganie spisku jako podstawowej siły poruszającej trybami dziejów, nazywał „spiskową teorią historii” i widział w nim „laicyzację przesądu religijnego”: „Wojnę trojańską tłumaczyły knowania bogów olimpijskich”, następnie „bogów zostawiono w spokoju, ale ich miejsce zajęli potężni ludzie i potężne grupy – złowrogie i niegodziwe grupy, odpowiedzialne za wszelkie zło, jakie cierpimy”5.
Tymczasem życie społeczne nie jest wyłącznie „próbą sił między antagonistycznymi grupami”, lecz także – a może nawet przede wszystkim – skutkiem długotrwałych procesów, których nie da się ani kontrolować, ani przewidzieć. Wie o tym każdy, kto miał do czynienia z jakąkolwiek instytucją: planowanie jest bardzo trudne, często niemożliwe. Pomysł, że dowolna grupa ludzi jest w stanie skutecznie snuć plany na dekady czy wręcz stulecia to przejaw wyjątkowego optymizmu na temat ludzkiej sprawczości. Zwolennik spiskowej teorii historii nie wierzy jednak w przypadek czy w niezaplanowane wydarzenia: wszystko jest ze sobą połączone i nic nie dzieje się tak po prostu, ale dlatego, że ktoś tak postanowił – jakaś grupa potężnych ludzi działających wspólnie, by osiągnąć swój niegodziwy cel.
Teoria spiskowa tłumaczy świat także na głębszym poziomie: eliminuje wszelkie niuanse i dwuznaczności, sprowadza wszystko do manichejskiego starcia dobra ze złem. Dlatego z jednej strony wiara w teorię spiskową może przerażać, bo oto akceptujemy straszliwą prawdę, że nie jesteśmy panami swojego losu, a światem sterują z ukrycia jakieś potężne, niegodziwe siły. Z drugiej strony, w prosty sposób wyjaśniając paradoksy i skomplikowane zjawiska, narracja spiskowa może paradoksalnie dawać poczucie bezpieczeństwa: wykluczając istnienie przypadku, eliminuje też poczucie niepewności, które nieodłącznie mu towarzyszy. Świat jest niebezpieczny, ale nie jest chaotyczny, ktoś sprawuje nad wszystkim kontrolę, nawet jeśli jego cele są niegodziwe. Teoria spiskowa odbiera poczucie sprawczości i zarazem je daje – bo oto wszystko wokół ma jakiś cel, czemuś służy, a my mamy szansę na to, żeby zrozumieć prawdę o otaczającym nas świecie – i szansę na to, żeby pokonać zło.
Czy jednak samo przekonanie, że ktoś robi coś nielegalnie w porozumieniu z innymi, jest już teorią spiskową? Czy jest nią podejrzenie, że jakieś zjawisko jest dziełem zmowy, podczas gdy istnieją inne, bardziej prawdopodobne wytłumaczenia? Teoria tzw. brzytwy Hanlona mówi, że nie należy zakładać czyjejś złej woli, kiedy można coś wyjaśnić zwykłą głupotą – czy kiedy odrzucamy takie wyjaśnienie, stajemy się od razu zwolennikami teorii spiskowej? Niektóre spiski są przecież prawdą – przyznawał to sam Popper. Czy jednak potwierdzenie jakiegoś elementu spiskowej narracji uwiarygodnia ją w całości? Richard Nixon rzeczywiście spiskował w Białym Domu ze swoimi współpracownikami, żeby nielegalnie inwigilować przeciwników politycznych. Czy to jednak znaczy, że ci wszyscy, którzy wcześniej uważali, że Nixon planuje zawiesić konstytucję i objąć dyktatorską władzę, mieli rację?
Warto odróżnić teorię spiskową od myślenia spiskowego, „konspiracjonizmu” (conspiracism), czyli światopoglądu, w którym wszystko postrzega się w kategoriach spisku i wszystko jest ze sobą połączone, w którym nic nie jest takim, jak się wydaje, i nic nie dzieje się przez przypadek. Dla konspiracjonisty prawda jest zawsze ukryta i tylko nieliczni są na tyle przenikliwi, by dostrzec to, jak sprawy się mają naprawdę. Każdy element naszej rzeczywistości może być elementem spisku. Kody kreskowe? To zmowa satanistów. Smugi kondensacyjne za samolotami? To chemtrailsy, czyli rozpylane celowo szkodliwe chemikalia. Technologia 5G? Chodzi o kontrolowanie naszych mózgów. Kto naprawdę pociąga za sznurki? Iluminaci, masoni, Rothschildowie, Klub Bilderberg, zmiennokształtni jaszczuroludzie. Metafora marionetki, sterowanej przez kogoś za kulisami, jest zresztą charakterystyczna dla myślenia spiskowego, podobnie jak metafora choroby, która infekuje zdrowe społeczeństwo.
W 1964 roku amerykański historyk Richard Hofstadter opublikował w „Harper’s Magazine” słynny esej The Paranoid Style in American Politics (Styl paranoiczny w amerykańskiej polityce).Podawał w nim liczne przykłady z historii Stanów Zjednoczonych: od grup, które na początku wieku XIX obawiały się bawarskiego bractwa Iluminatów oraz zyskującego na popularności wolnomularstwa; przez natywistów, którzy w imię ochrony „rdzennych Amerykanów” (czyli anglosaskich protestantów) tropili szpiegujących dla papieża jezuitów; antykapitalistycznych populistów z przełomu XIX i XX wieku, którzy wszystko widzieli jako działanie spisku elit ze Wschodniego Wybrzeża; po współczesną mu radykalną prawicę – makkartystów, antykomunistów czy członków Stowarzyszenia im. Johna Bircha, przekonanych, że rząd federalny spiskuje, by zniszczyć kapitalizm i zastąpić go socjalistyczną dyktaturą. Ostatnich nazywał „pseudokonserwatystami”, reakcyjne poglądy łączyli bowiem nie z właściwym konserwatystom umiarkowaniem, ale z radykalnym rewolucjonizmem.
Hofstadter zwracał uwagę na pewne punkty wspólne wszystkich konspiracjonistów. Po pierwsze, każdy z nich widzi rzeczywistość w „apokaliptycznym wymiarze”, „zawsze stoi na barykadach walki cywilizacyjnej, zawsze żyje w punkcie zwrotnym”. Po drugie, ponieważ w jego światopoglądzie wszystko jest walką absolutnego dobra z absolutnym złem, kompromis – jedno z podstawowych narzędzi demokratycznej polityki – nie wchodzi w grę: przeciwnika trzeba całkowicie wyeliminować. W tym celu dozwolone jest użycie wszelkich środków, także upodobnienie się do wroga: działanie w sekrecie i zawiązywanie własnych tajnych stowarzyszeń. Po trzecie, szczególną wagę przywiązuje się do renegatów – zdrajców, którzy odeszli od spiskowców i teraz dzielą się tajną wiedzą na temat ich modus operandi. Nie tylko pomagają odkryć knowania niegodziwców, lecz także są symbolem nadziei na to, że możliwe jest odkupienie i zwycięstwo sił dobra. Wreszcie, po czwarte, pedantyczność, czyli – jak to ujmuje Hofstadter – obsesyjne przywiązanie do „faktów”, „dowodów”, „ekspertów” itd., mających wykazać, że „to, co niewiarygodne, jest jedynym wiarygodnym wytłumaczeniem”6. Równocześnie, mimo rzekomej otwartości konspiracjonisty na krytyczne myślenie, właściwie nie ma takiego dowodu, który mógłby go przekonać, że się myli, ponieważ spiskowcy są wszechpotężni, mogą na przykład podrzucać fałszywe tropy albo mącić w głowie propagandą. Coś, co falsyfikuje teorię spiskową, jest tylko dowodem na to, że spisek jest głębszy, niż się może wydawać.
Styl paranoiczny… był przełomowy dla rozwoju badań nad myśleniem spiskowym w Stanach Zjednoczonych, ale miał jednak zasadnicze wady7. Pierwsza z nich widoczna jest już w samym tytule: określenie „paranoja” wskazywało na to, że myślenie spiskowe traktowane jest jako pewien defekt psychologiczny. „Patologiczne” podejście na długo wyznaczyło kierunek myślenia na temat teorii spiskowych jako czegoś, co łączy się z brakiem wykształcenia albo wręcz niską inteligencją. Zbywanie teorii spiskowych jako „absurdalnych” czy „głupich” – choć z pewnością pozwala poczuć się lepiej, jak ktoś, kto potrafi myśleć krytycznie i nie daje się nabrać na oczywiste fake newsy – nie wydaje się najlepszym podejściem. Jeśli chcemy zrozumieć rolę, jaką teorie spiskowe odgrywają w amerykańskiej polityce, nie powinniśmy postponować ich jako zwykłych „bzdur”, a ludzi, którzy w nie wierzą, określać mianem „świrów”.
Nie każde wytłumaczenie odwołujące się do spisku jest z samej swojej natury „głupie” czy „szurskie”. Dla dobrze funkcjonującej demokracji kluczowe jest kwestionowanie oficjalnych narracji i zadawanie pytań. Ci, którzy w imię obrony demokracji walczą z każdym przejawem „myślenia spiskowego”, sami demokracji szkodzą, tymczasem określenie „teoria spiskowa” często używane jest jak pałka do okładania przeciwnika politycznego8. Każdy, kto zaczyna zadawać niewygodne pytania, może zostać okrzyknięty „paranoikiem”. Zupełnie zrozumiałe obawy, na przykład czy to w porządku, że jakiś polityk lobbuje na rzecz biznesu, od którego otrzymał datki na kampanię, mogą sprawić, że trafi się do jednego worka z tymi, którzy wierzą w to, że zamachy z 11 września były „rządową robotą” albo że władze USA od dziesięcioleci ukrywają prawdę o lądowaniu kosmitów w Roswell. Tymczasem to właśnie m.in. dzięki dziennikarzom, których zbywano jako paranoików, na jaw wyszła afera Watergate – najprawdziwszy spisek na szczycie władzy9. Można odnieść wrażenie, że dziś bardziej niż spisków boimy się teorii spiskowych i tego, że dostaniemy łatkę „szura”10.
Czy rzeczywiście w teorie spiskowe wierzą tylko sfrustrowane piwniczaki, przesiadujące godzinami w sieci albo naiwne starsze panie, które ufają wszystkiemu, co im podsuną algorytmy Facebooka? Dwaj politologowie Joseph Uscinski i Joseph Parent zajęli się tą kwestią w pracy American Conspiracy Theories1*. Ich badania pokazały, że wiara w teorie spiskowe nie zależy ani od wykształcenia, ani od płci, ani od klasy społecznej. Nie jest nawet związana z poglądami politycznymi – w narracje spiskowe wierzą zarówno prawicowcy, jak i lewicowcy; i Republikanie, i Demokraci. Dobrze to ilustrują reakcje na wydarzenia w Butler, kiedy natychmiast po próbie zamachu obie strony z równym zapałem rzuciły się do szukania „wyjaśnień”.
Drugi problem z ujęciem Hofstadtera polega na tym, że choć polityczne teorie spiskowe są w Stanach Zjednoczonych typowe, on widział je jako aberrację, odstępstwo od normy, które funkcjonuje gdzieś na obrzeżach, wśród ekstremistów, dziwaków, „paranoików”. Jego zdaniem konspiracjonizm nie wpływał na główny nurt amerykańskiej polityki, który postrzegał jako głęboko liberalny i demokratyczny11. Tymczasem – jak pokazali nie tylko Uscinski i Parent, ale jak też wynika z niezliczonych badań opinii publicznej – większość Amerykanów wierzy w jakąś teorię spiskową. Konspiracjonizm jest dziś raczej normą niż wyjątkiem.
18 procent uważa, że lądowanie na Księżycu w 1969 roku było w rzeczywistości inscenizacją. 20 procent, że za zamachami z 11 września na World Trade Center i Pentagon stały władze Stanów Zjednoczonych. Tyle samo wierzy w to, że szczepionki na covid-19 są jedynie pretekstem do tego, żeby wszczepić Amerykanom czipy12. Jeszcze więcej w to, że władze ukrywają dowody na istnienie kosmitów i na kontakty z nimi13. Wiarę w to, że bez względu na to, która partia nominalnie rządzi, prawdziwą władzę na świecie sprawuje z ukrycia „pewna grupa ludzi”, deklaruje aż 41 procent Amerykanów – w tym aż 60 procent wyborców Partii Republikańskiej14. Bez wątpienia największą popularnością cieszy się teoria na temat zamachu na Johna F. Kennedy’ego: tylko jedna czwarta Amerykanów zgadza się z oficjalną wersją wydarzeń w Dallas – że Lee Harvey Oswald działał w pojedynkę. Grubo ponad połowa Amerykanów uważa, że JFK zginął w wyniku spisku15.
Czy teorii spiskowych jest dziś więcej niż kiedyś? Badania wskazują, że wiara w spiski utrzymuje się od lat na mniej więcej takim samym poziomie. Uscinski i Parent odnotowali dwa momenty, kiedy popularność teorii spiskowych gwałtownie wzrosła. Pierwszy raz pod koniec XIX wieku, w okresie ogromnych napięć między światem pracowników a wielkim biznesem, brutalnie pacyfikowanych strajków i ataków terrorystycznych. Drugi raz na przełomie lat 40. i 50. XX wieku, kiedy z nadejściem zimnej wojny wzrósł lęk przed komunistyczną infiltracją.
Dlaczego zatem w mediach od wielu lat regularnie czytamy o tym, że żyjemy w „epoce teorii spiskowych”, a niektórzy badacze piszą wręcz, że spiskowość stała się światopoglądem XXI wieku”16? Po pierwsze, Parent i Uscinski przeprowadzili swoje badania przed tym, gdy do władzy w Stanach doszedł Donald Trump, a głównym nurtem Partii Republikańskiej stał się trumpizm silnie nacechowany myśleniem spiskowym. Po drugie, takie jest powszechne przekonanie Amerykanów. Trzy czwarte z nich uważa, że „teorie spiskowe wymknęły się spod kontroli” – co, skądinąd, samo w sobie jest ciekawe, ponieważ zakłada, że kiedyś coś trzymało je w ryzach albo ktoś je wówczas kontrolował. O rozwój myślenia spiskowego obwiniają przede wszystkim Internet i media społecznościowe17.
Różnica w percepcji bierze się zapewne z tego, że teorie spiskowe rzeczywiście stały się bardziej widoczne i bardziej akceptowane. Teoria spiskowa jest narracją i to narracją bardzo atrakcyjną – ma bohaterów pozytywnych i negatywnych, tajemnicę, moralny konflikt – dlatego jest jednym z najpopularniejszych motywów kultury popularnej, obecnym w niezliczonych serialach, filmach, grach komputerowych – Z Archiwum X, Homeland, Kod da Vinci, Deus Ex, Assassin’s Creed i wiele, wiele innych.
Choć nadejście Internetu z pewnością zmieniło sposób rozprzestrzeniania teorii spiskowych, konspiracjonizm nie jest jednak produktem sieci, mediów społecznościowych czy popkultury. Narracje, w których tajne, potężne grupy spiskują, żeby pokierować sprawami w korzystnym dla siebie kierunku i narzucić swoją wolę nieświadomym niczego ludziom, są jednymi z najstarszych narzędzi amerykańskiej polityki. Posługiwano się nimi, żeby zdobywać i utrzymywać władzę; szkodzić przeciwnikom; motywować swoich zwolenników do działania; kształtować główny nurt polityki. Funkcjonują w niej praktycznie nieprzerwanie od początku istnienia Stanów Zjednoczonych – a nawet, co zaraz zobaczymy, sięgają jeszcze wcześniej.
1* Najpierw przebadali ponad 100 tysięcy listów do redakcji „The New York Times” i „Chicago Tribune”, nadsyłanych w latach 1890–2010, szukając w nich teorii spiskowych; a następnie w 2012 roku przeprowadzili szeroko zakrojony sondaż. Oczywiście można krytycznie podchodzić do ich metodologii i zastanawiać się, czy instytucja „listu do redakcji gazety” jest w jakikolwiek sposób miarodajna od końca lat 90. XX wieku. Poważne wątpliwości – na przykład moje – budzi też lekceważący stosunek Uscinskiego i Parenta do kultury popularnej, która ich zdaniem „może nie mieć istotnego wpływu” na upowszechnienie i znormalizowanie teorii spiskowych.
Rozdział 1
czyli dlaczego Deklaracja niepodległości jest teorią spiskową
Na ile jestem zaznajomiony z zasadami i doktryną wolnomularstwa, uważam, że powstało w szczytnym celu i że działa tylko z pożytkiem dla ludzkości.
George Washington w liście do masonów z Maryland, 8.11.17981
Cele, faktyczne cele tego stowarzyszenia, a mianowicie obalenia obecnych rządów państw europejskich, aby stworzyć chimerę, która – jak pokazuje historia ludzkości – jest sprzeczna z naturą człowieka, są z pewnością niebezpieczne i odrażające.
John Robison, Dowody spisku przeciwko religiom i rządom Europy, 17972
16 sierpnia 1776 roku w londyńskich gazetach „Public Advertiser” i „Lloyd’s Evening Post and British Chronicle” ukazał się tekst Deklaracji niepodległości Stanów Zjednoczonych. Wieść o tym, że pięć tygodni wcześniej trzynaście zbuntowanych kolonii po drugiej stronie Atlantyku ogłosiło niezależność od brytyjskiej korony, dotarła do Londynu już 10 sierpnia, ale musiał minąć prawie tydzień, zanim angielska opinia publiczna mogła dokładnie poznać argumenty delegatów zgromadzonych na Kongresie Kontynentalnym w Filadelfii.
Wysłannicy wprawdzie nie wykazali się grzecznością i nie przekazali egzemplarza monarsze, któremu wypowiedzieli posłuszeństwo, ale królowi Jerzemu III udało się przeczytać Deklarację nieco wcześniej niż londyńskiej publice. Brytyjski admirał Richard Howe skonfiskował jedną z krążących po koloniach broszur i wysłał ją czym prędzej do stolicy. Według apokryficznej wersji statek z powodu złej pogody musiał najpierw zawinąć do portu w irlandzkim Londonderry, skąd kurier konno zawiózł tekst do Belfastu, żeby jak najszybciej dostarczyć monarsze zdradziecki dokument. Król miał go otrzymać w chwili, kiedy pozował do portretu malarzowi Benjaminowi Westowi – o ironio, pochodzącemu z Pensylwanii, czyli jednej ze zbuntowanych kolonii3.
Zapoznając się z wydrukowaną w filadelfijskiej drukarni wielką płachtą Deklaracji niepodległości, Jerzy III zapewne nie posiadał się ze zdumienia. Czytał o sobie, że „złupił morza, spustoszył wybrzeża, spalił miasta i zniszczył życie wielu ludzi”; że „przerzucił [do Ameryki] wielkie armie obcych najmitów, aby dokończyły dzieła śmierci, spustoszenia i tyranii już rozpoczętego wśród okrucieństw i perfidii, które ledwie dadzą się porównać z najbardziej barbarzyńskimi czasami”. Dowiedział się też, że „wzniecał wewnętrzną rebelię wśród [kolonistów]”, a także „nasyłał na [nich] bezlitosnych dzikich Indian”. „Długi szereg nadużyć i uzurpacji [zmierza] stale w tym samym kierunku – czytał monarcha – zdradza zamiar wprowadzenia władzy absolutnej i despotycznej”4. Wiele z tych rewelacji musiało być dla Jerzego III sporym zaskoczeniem – a przede wszystkim to, że stoi on na czele jakiegoś szeroko zakrojonego spisku.
Gdy mówimy o powodach wybuchu wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych, tradycyjnie skupiamy się na przyczynach ekonomicznych czy społecznych: podatkach, cłach, braku reprezentacji w parlamencie itd., ale przeważnie pomijamy aspekt psychologiczny. O ile Richard Hofstadter szukał źródeł „stylu paranoicznego” na przełomie XVIII i XIX wieku, o tyle historyk Bernard Bailyn w głośnej książce z 1967 roku The Ideological Origins of the American Revolution (Ideologiczne korzenie amerykańskiej rewolucji) pokazał, że myślenie, które dziś nazwalibyśmy spiskowym, trafiło do Ameryki znacznie wcześniej – było bowiem nieodłączną częścią kultury politycznej osiemnastowiecznej Wielkiej Brytanii, a stamtąd, jak wiele innych rzeczy, importowano je do kolonii5. Stronnictwo wigów, sprzeciwiające się rzekomemu despotyzmowi dynastii Stuartów, zadziałało prewencyjnie i w bezkrwawej, „sławetnej rewolucji” 1688 roku pozbawiło tronu króla Jakuba II, miał on wówczas szykować się do wprowadzenia na wyspach rządów absolutnych oraz odbudowania prymatu katolicyzmu1*. Lęk przed spiskiem mającym na celu ograniczenie swobód obywatelskich był powszechny przez cały XVIII wiek – w Anglii obawiano się, że monarcha spiskuje przeciw parlamentowi, w koloniach, że monarcha spiskuje z parlamentem6. Natomiast wszyscy zgodnie obawiali się spisków jezuitów, którzy mieli organizować zamachy na życie monarchów, podburzać Indian w Ameryce i w ogóle pociągać za wszystkie sznurki.
Myślenie spiskowe nie było jednak, jak dziś, czymś, co traktowano pobłażliwie, nie widziano w tym naiwnego upraszczania skomplikowanych zjawisk, prymitywnego manicheizmu, w którym wszystko było czarne albo białe, dobre albo złe. Wręcz przeciwnie. Jak pokazał Gordon Wood, uczeń Bailyna, podejście, które nazwalibyśmy dziś „spiskowym”, uważano wówczas za na wskroś racjonalne7. XVIII stulecie to wiek Oświecenia, które wprowadza myślenie naukowe: jeśli jabłko spada na ziemię, to musi to powodować jakaś siła, nawet jeżeli jest dla nas niewidoczna gołym okiem. Świat fizyczny działał na podstawie praw i to samo miało odnosić się do zjawisk społecznych: skoro jest skutek, musi być i przyczyna, trzeba ją tylko odnaleźć. Przypadki? Zdarzają się, rzecz jasna, ale są wyjątkiem, nie regułą, zresztą „przypadek” to przeważnie tylko wytłumaczenie naszej niewiedzy na temat realnych przyczyn danego zjawiska. Poza tym seria wydarzeń układających się w jakiś wzór na pewno nie jest przypadkiem, tylko zwiastuje niewidoczne prawo – albo plan8.
Johna Locke’a słusznie kojarzymy jako myśliciela, którego teoria polityczna dała filozoficzną podstawę amerykańskiej myśli rewolucyjnej, jej echa: prawo do „życia, wolności i poszukiwania szczęścia”, umowę społeczną, trójpodział władzy itd., wyraźnie widzimy w Deklaracji niepodległości9. Nie należy jednak zapominać o innym wpływie Locke’a, a mianowicie o jego teorii poznania, które miało polegać na empirycznej obserwacji rzeczywistości i następnie wyciąganiu wniosków. „Dobre intencje i przekonania skutkują dobrymi czynami; niegodziwe motywacje skutkują czynami złymi”, pisał Locke10. Doszukiwanie się spisków było zatem działaniem racjonalnym: jeśli coś się dzieje, to dlatego, że ktoś tym steruje.
Swoją drogą pogląd ten nie różnił się zasadniczo od myślenia wcześniejszego, przednaukowego, zwłaszcza protestanckiego, kładącego nacisk na boski plan czy zamysł opatrzności. Purytanie uważali, że za wszystkimi zdarzeniami stoją Bóg albo szatańskie knowania; oświeceniowi myśliciele, że nic nie wydarza się bez woli jakiegoś człowieka – dobrej albo złej. Wystarczy uważnie obserwować i wyciągać logiczne wnioski, a poznamy zamysł, wedle którego zorganizowana została rzeczywistość.
Mieszkańcy amerykańskich kolonii, przesiąknięci oświeceniowym myśleniem, w większości to właśnie robili: obserwowali i wyciągali wnioski2*. I coraz bardziej obawiali się rozległego spisku, którego celem było pozbawienie ich wszelkich swobód i zaprowadzenie w koloniach powszechnej tyranii, rządów przypominających te, które panowały w koloniach hiszpańskich czy portugalskich. Lęki te widać gołym okiem w literaturze tamtych czasów – w niezliczonych pamfletach politycznych, rezolucjach publikowanych przez kolonie, miasta, stowarzyszenia zawodowe i polityczne, w żarliwych kazaniach wygłaszanych przez rozentuzjazmowanych pastorów – wszędzie tam powtarza się narracja o „tyrańskim spisku”11.
Na przykład wielebny Ebenezer Baldwin z Connecticut, znany ze swojego płomiennego stylu, obawiał się przede wszystkim katolików nasyłanych jakoby przez Francuzów, ale też poczynań Anglików. „Jeśli spojrzymy na działania rządu i parlamentu, to nie wiem, jak ktoś może mieć wątpliwości, że istnieje powzięty zamiar zniewolenia kolonii […], [zaprowadzenia] rządów absolutnych, jak we Francyi czy Hiszpanii, ba, jak w Turcyi czy Indiach. […] Rabunki, gwałty, morderstwa itd. […] zostaną na nas zesłane bez wahania”12.
Brytyjczycy nie byli wcale lepsi: uzasadnione pretensje mieszkańców kolonii przeważnie zbywali jako działalność grupki wichrzycieli, którzy – jakżeby inaczej – zawiązali spisek przeciw koronie. O szerzenie zamętu podejrzewano masonów albo „tajnych emisariuszy” z Francji13, może i tych samych, którzy spędzali sen z powiek wielebnemu Baldwinowi. Jeszcze długo po uzyskaniu przez Stany Zjednoczone niepodległości brytyjscy pamfleciści zapewniali, że rząd w Londynie nie powinien mieć sobie niczego do zarzucenia: rewolucji nie dało się uniknąć, bo koloniści rzekomo od samego początku powzięli plan, by odłączyć się od Wielkiej Brytanii14.
Zamiast postrzegać konflikt kolonii z metropolią jako wypadkową wielu czynników, spróbować dostrzec nawzajem swoje racje, obie strony widziały je jako skutek knowań złowrogiej, owładniętej pragnieniem władzy kliki „niegodziwych spiskowców”. Jak to dobrze – a w dodatku proroczo, bo już w 1769 roku – ujął brytyjski filozof Edmund Burke, skądinąd długo sympatyzujący z Amerykanami: „[Oni] odkryli, albo wydaje im się, że odkryli, że chcemy ich zniewolić. My odkryliśmy, albo wydaje się nam, że odkryliśmy, że oni chcą urządzić przeciw nam bunt. […] My nie wiemy, jak postąpić, oni nie wiedzą, jak się wycofać”15. Burke’owi, racjonalnemu filozofowi i posłowi wigów w Izbie Gmin, także zresztą zdarzało się tłumaczyć niektóre wydarzenia spiskami16. Był pod tym względem po prostu typowym przedstawicielem swojej epoki.
Historia od czasów starożytnych pełna jest najprawdziwszych knowań, kamaryli, sprzysiężeń i innych intryg. W czasach, kiedy ludzie nie byli jeszcze obywatelami, tylko poddanymi, pozbawionymi realnego wpływu na politykę, to właśnie plany elit – które mogły przybierać i często przybierały formę, jaką dziś nazwalibyśmy spiskiem – stanowiły siłę napędową historii17. Warto jednak podkreślić, że owe spiski były wówczas tylko wewnętrznymi rozgrywkami rządzących i miały na celu wyłącznie zmianę u steru władzy, nie zaś wpływanie na opinię publiczną. Dopiero wiek XVIII przyniósł kategorię „obywatela” i tym samym zmienił dynamikę między rządzącymi a rządzonymi: kiedy poddany stał się obywatelem, zyskał prawo głosu i wpływ na panującą władzę, otrzymał więc podmiotowość. Stał się zarazem kimś, kim można manipulować. Natomiast polityka bardziej się skomplikowała, straciła charakter jednoznacznie personalny – do ambitnych jednostek doszły grupy interesów czy klasy społeczne i tym bardziej potrzebne były wyjaśnienia zjawisk wpływających na poszczególne sfery życia. Myślenie w kategorii spisków tłumaczyło już nie tylko, jak dochodzi do zmiany władzy, ale też jak sama władza operuje. Spiski – dworskie, frakcyjne, arystokratyczne, cudzoziemskie, wszelakie – stały się może bardziej skomplikowane, ale wciąż miały się znakomicie. Tak samo jak teorie na ich temat.
Obawiano się zarówno spisków na szczytach władzy, jak i knowań na samym dole drabiny społecznej. W Europie panowie bali się buntów chłopskich, w Ameryce – buntów niewolników i każde kolejne powstanie tłumaczono sobie „spiskiem”18. Tak samo wyjaśniano konflikty z rdzennymi Amerykanami, których angielscy osadnicy wypychali z ich ojczystych ziem. Kiedy zdesperowani Indianie chwytali w końcu za broń i wbrew podziałom językowym i etnicznym jednoczyli się przeciwko kolonistom, ci od razu krzyczeli o „indiańskim spisku”. Nierzadko te sprawy im się łączyły – o powstanie czarnych niewolników na Barbadosie obwiniano na przykład sprowadzonych na wyspę rdzennych Amerykanów, jakoby buntowniczych z natury. Polowanie na czarownice, do jakiego doszło w Salem w 1692 roku, też interpretuje się czasem jako odpowiedź na traumę wojen z Indianami – purytańska społeczność szukała wyjaśnienia nieszczęść, jakie na nią spadają, więc winnym musiał być ktoś, kto tym wszystkim sterował – najpewniej Szatan.
Lęk przed spiskiem był silnie zakorzeniony w mentalności Amerykanów i leżał u samych podstaw ruchu niepodległościowego w trzynastu koloniach. Dzieje rewolucji amerykańskiej pełne są zresztą najprawdziwszych spisków, choć początkowo łatwiej było je znaleźć po amerykańskiej niż brytyjskiej stronie Atlantyku. Nie mamy żadnych dowodów na to, że Jerzy III powziął plan zaprowadzenia w koloniach rządów absolutnych, natomiast z pewnością wiemy, że w Ameryce działali „Synowie Wolności”, sprzeciwiający się nakładaniu na kolonie podatków i promujący bojkot konsumencki brytyjskich towarów. Demolowali biura kolonialnych urzędników oraz tarzali w smole i pierzu amerykańskich kupców, którzy wyłamywali się z bojkotu, czyli wciąż handlowali z Wielką Brytanią. I byli – tak właśnie – na wpół tajnym stowarzyszeniem, a właściwie stowarzyszeniem stowarzyszeń z różnych miast: Nowego Jorku, Baltimore czy Bostonu. I to właśnie Synowie Wolności w przebraniu Indian 16 grudnia 1773 roku wtargnęli na pokład trzech statków zacumowanych w bostońskim porcie i wyrzucili do zatoki 300 skrzyń z herbatą. Wydarzenie przeszło do historii jako „bostońska herbatka”.
Później, kiedy wreszcie wybuchła wojna o niepodległość, obie strony obawiały się zdrady, szukały w swoim obozie winnych klęsk na polu bitwy – i znów często niebezpodstawnie. David Mathews, burmistrz Nowego Jorku, naprawdę spiskował z Brytyjczykami, żeby im poddać miasto, a także współorganizował zamach na życie George’a Washingtona. Benedict Arnold, jeden z najlepszych generałów Armii Kontynentalnej, naprawdę okazał się zdrajcą, który w listach pisanych kodem i atramentem sympatycznym przekazywał Anglikom plany wojenne i spiskował, żeby oddać im fort West Point.
Czy Ojcowie Założyciele naprawdę wierzyli w to, co pisali i mówili, czy tylko chcieli zamącić w głowach zwykłych Amerykanów, żeby nakłonić ich do poparcia niepodległości, czyli celu wyznaczonego sobie o wiele wcześniej? Historycy z pierwszej połowy XX wieku przeważnie skłaniali się ku tej drugiej interpretacji. Trudno nie dostrzec w tym ironii – taki ogląd sprawy sam w sobie zahaczał o myślenie spiskowe: oto istnieje grupa elit, która w swoim celu manipuluje opinią publiczną. Z drugiej strony historycy mieli czarno na białym takie cytaty, jak ten: „Nigdy nie wierzyłem w to, że Jerzy był tyranem […]. Uważałem, że zwodzili go dworzanie, po obu stronach Atlantyku”. Tak po latach pisał John Adams, jeden z najważniejszych Ojców Założycieli, pierwszy wiceprezydent i przyszły prezydent Stanów Zjednoczonych. Dlaczego zatem nie oponował przed umieszczeniem tego zarzutu w Deklaracji niepodległości? „Spieszyliśmy się, Kongres się niecierpliwił”, tłumaczył przyjacielowi z rozbrajającą szczerością19.
To, że wszyscy ludzie są stworzeni równymi sobie – jak czytamy na początku Deklaracji – było może i „oczywistą prawdą”, ale prawda na temat straszliwego spisku wymierzonego w mieszkańców kolonii, wyłożona w jej dalszej części, wcale tak oczywista nie była20. Przeciwnicy Deklaracji wprost pisali, że stawiane w dokumencie zarzuty są „swobodne” i przedstawione w sposób „mętny”. Nawet ci życzliwie nastawieni do Amerykanów zwracali uwagę, że „usprawiedliwione powody, dla których chcą się odłączyć”, wyłożone są nieuczciwie, brakuje im „prawdy i sensu”21. Nic dziwnego, że nawet niektórzy ze zwolenników niepodległości mieli wątpliwości co do tekstu napisanego przez Thomasa Jeffersona.
Rzeczywistość po raz kolejny okazuje się jednak zbyt skomplikowana, by dało się ją podsumować w prostych kategoriach „prawdy” lub „fałszu”. Nie da się zaprzeczyć, że Deklaracja niepodległościStanów Zjednoczonych opisuje teorię spiskową – wyjaśnia skomplikowane zjawisko w uproszczony sposób i wyraźnie wskazuje winnych: niewielką grupę elit (król i parlament), która w sekrecie sprzysięgła się przeciw zwykłym obywatelom (mieszkańcy trzynastu kolonii). Nie ma też wątpliwości, że Deklaracja jest zarazem dokumentem propagandowym. Jej tekst powszechnie kolportowano, była przedrukowywana w gazetach i odczytywana publicznie, aby „uniosła ducha ludzi” oraz zachęciła ich do wstępowania w szeregi Armii Kontynentalnej. Jefferson zaplanował ją jako miłą „dla ucha i dla oka”22 – miała trafiać zarówno do czytelników, jak i do słuchaczy. Miała przekonać wątpiących – a jeśli nie przekonać, to chociaż wystraszyć23.
Późniejsi badacze, jak Bailyn czy Wood, zwrócili jednak uwagę na to, jak powszechne w XVIII wieku było myślenie w kategoriach spiskowych. Na tekstach źródłowych pokazali, że ojcowie amerykańskiej niepodległości – nawet jeśli dla lepszego efektu tu i ówdzie zdarzało im się podkoloryzować, ominąć czy uprościć – często szczerze wierzyli w to, co opowiadali pobratymcom o tyrańskim spisku wymierzonym w amerykańską wolność24.
W 1774 roku George Washington pisał w liście do swojego przyjaciela: „Jestem przekonany całkowicie, tak jak przekonany jestem o własnym istnieniu, że istnieje regularny, systematyczny plan [aby] uczynić z nas pokornych i podległych niewolników”, po czym dodawał: „niczym czarni, którymi rządzimy przecież tak zupełnie arbitralnie”25. „Pojedyncze akty tyranii można przypisać zmiennym opiniom – tłumaczył Thomas Jefferson – ale ciąg opresji […] aż nadto wyraźnie wskazuje na rozmyślny, systematyczny plan zrobienia z nas niewolników”26. Amerykanie byli przekonani, że zawiązał się przeciw nim potężny spisek, którego celem było zdławienie „ducha wolności”. John Adams mógł nie wierzyć w to, że Jerzy III był tyranem, ale pod pseudonimem „Cyceron” zajadle atakował w pamfletach gubernatora Massachusetts i innych członków „junty”, która „sekretnymi intrygami zaprowadziła w naszej prowincji tyranię”27. Szczerze uważał, że owa „junta” chce zamordować jego i jego przyjaciół, ale też szukał sensu w przypadkach, na przykład niespodziewanych zgonach w szeregach spiskowców.
Kiedy wojna o niepodległość dobiegła końca, młoda republika, przesiąknięta oświeceniowym duchem, wciąż lękała się spisków. Okoliczności wybuchu wojny o niepodległość sprawiły, że „opór przeciwko mrocznym, wywrotowym siłom, stał się nieodłącznym składnikiem narodowej tożsamości”, jak pisał wybitny badacz ideologicznych korzeni amerykańskiej polityki David Brion Davis28.
W debatach na konwencji 1787 roku nieustannie powracał temat spisków, zdrad, sprzysiężeń i tajnych stowarzyszeń. Jedna z głównych osi sporu dotyczyła tego, czy władza federalna powinna być silna – jak chcieli federaliści, czy słaba – jak chcieli antyfederaliści. Pierwsi, na przykład Alexander Hamilton, domagali się zastąpienia skompromitowanych Artykułów Konfederacji i wprowadzenia nowej konstytucji, która da Stanom Zjednoczonym efektywną władzę centralną. Drudzy obawiali się, że to doprowadzi do osłabienia indywidualnych swobód i wprowadzenia tyranii. Antyfederalista Abraham Yates, syn kowala i z wykształcenia szewc, który doszedł do stanowiska przewodniczącego nowojorskiej legislatury stanowej, był przekonany, że plan wzmocnienia władzy centralnej jest po prostu „spiskiem zawiązanym i realizowanym” przez „kilku tyranów”. Ponieważ jednak nie wiedział, jakie dokładnie mieli plany, był zdania, że ich pierwotne zamiary należy odgadnąć na podstawie „wydarzeń, do których doszło później”29. Innymi słowy: obserwujcie fakty i sami dojdziecie do wniosku, że grupka żądnych wpływów arystokratów chce przejąć władzę.
Jednym z tych „faktów” było powstanie w 1784 roku stowarzyszenia oficerów Armii Kontynentalnej, którzy walczyli o niepodległość. Pierwszym przewodniczącym Zakonu Cyncynatów3* (Society of the Cincinnati) został – co niezbyt zaskakujące – George Washington, a należeli do tego stowarzyszenia m.in. Alexander Hamilton i Tadeusz Kościuszko. Sęk w tym, że wstępu do klubu nie mieli minutemani, żołnierze ludowych milicji obywatelskich, a w dodatku członkostwo było dziedziczne. Krytycy obawiali się, że Zakon będzie zalążkiem „nowej arystokracji”. To, że członkiem stowarzyszenia był też król Francji Ludwik XVI, z pewnością nie pomagało w uciszeniu plotek. Washington, jako przewodniczący, ugiął się i wprowadził zmiany w statucie – zmodyfikowano warunki członkostwa oraz zrezygnowano z ogólnokrajowych zjazdów, które mogły budzić obawy antyfederalistów – co jednak nie przeszkodziło im później obstawać, że uchwalenie Konstytucji to realizacja złowrogich planów Zakonu Cyncynatów. Nie minęło jednak wiele czasu, a federaliści także zaczęli obawiać się spisków zawiązanych na zamkniętych zebraniach elitarnych stowarzyszeń.
Rewolucja francuska przeorała świadomość Europejczyków i Amerykanów: od czasów reformacji świat nie widział takiego trzęsienia ziemi – własność, hierarchie, władza, przywileje, wszystko chwiało się w posadach. Było to wydarzenie zbyt kolosalne, skomplikowane – i zanadto chaotyczne, by dało się je wyjaśnić działaniem grupki ludzi. Niektórzy, jak choćby Hegel, uznali, że w grę wchodzić muszą tu inne, potężniejsze siły, na przykład Duch czy Idea. Ci, którzy potrzebowali prostszego (i nie aż tak metafizycznego) wyjaśnienia, wciąż mieli na podorędziu teorię spiskową – potrzebowali tylko czegoś, co skalą odpowiadałoby ogromowi zmian, jakie zachodziły na ich oczach. To nie mała grupa spiskowców wywołała rewolucję, ale coś znacznie większego: rozległa sieć tajnych stowarzyszeń, powiązanych ze sobą i działających w porozumieniu, ich „chytre systemata, ciemne manowce i knowane od dawności komploty” (sic!).
Wybuch rewolucji skłonił do emigracji z Francji tysiące zwolenników ancien régime’u: arystokratów, monarchistów czy duchownych, a najpopularniejszym kierunkiem była Wielka Brytania. Skromny jezuita Augustin Barruel, jeden z uciekinierów, na wygnaniu w Londynie napisał czterotomowe dzieło pod nieco mylącym tytułem Wspomnienia, wydane po francusku w 1798 roku, a rok później przełożone na angielski. We Wspomnieniach ojciec Barruel starał się udowodnić, że rewolucja nie była „prostym i naturalnym skutkiem zbiegu okolicznościów” właściwych tylko dla Francji, i kpi z „ludzi aż tak dalece ciemnych, iż do dziś dnie ieszcze nie zgłębiają istotnych [jej] przyczyn”4*. A jakie to przyczyny? „W tey Rewolucyi […] wszystko aż do iey naykropnieyszych zbrodniów, wszystko było przewidziane, rozważone, skombinowane, rezolwowane i uchwalone […], przygotowane i kierowane przez ludzi, którzy sami poruszając łańcuch spisków układanych od dawna w sekretnych towarzystwach, umieli obierać i przyśpieszać przyjazne do ich wykonania momenta”. Jakie to były towarzystwa? Zawiązany został – pisze ojciec Barruel – „troiaki spisek”, złożony z wrogich chrześcijaństwu filozofów5*, wolnomularzy oraz najgorszych i najprzebieglejszych z nich – iluminatów. To właśnie oni wypowiedzieli wojnę wszelkim rządom i „wszelkim Spółeczeństwom”, a jego zadaniem było ujawnienie ich „sekretnych komplotów”6*.
Stowarzyszenie Iluminatów, ta potworna hydra odpowiedzialna za „krwawożercze okrucieństwa”, powstało – co za przypadek, ale czy na pewno przypadek? – w 1776 roku, ledwie kilka miesięcy przed ogłoszeniem Deklaracji niepodległości Stanów Zjednoczonych, w bawarskim Ingolstadt, mieście znanym szerzej jako miejsce narodzin innego potwora – „Istoty” stworzonej przez doktora Victora Frankensteina. W powieści Mary Shelley był on studentem miejscowego uniwersytetu. Uczelnia w Ingolstadt była instytucją katolicką, jezuicką, a Adam Weishaupt był jej pierwszym świeckim profesorem prawa: wolnomyślicielem, masonem oraz (co w sumie nie dziwi, zważywszy na warunki w jego miejscu pracy) antyklerykałem. Rozczarowany masonerią Weishaupt postanowił założyć własne stowarzyszenie zajmujące się krzewieniem oświeceniowych ideałów wolności i równości, walką z przesądem i ciemnotą. Pierwotnie chciał je nazwać Związkiem Perfektabilistów, ale ostatecznie zdecydował się na Oświeconych, Iluminatów.
Weishaupt miał na pieńku z masonerią, ale nie był w stanie uwolnić się od masońskich inspiracji: na symbol obrał reprezentującą mądrość sowę Minerwy, w jego towarzystwie funkcjonowały kręgi wtajemniczeń, stopnie o osobliwych, teatralnych nazwach (minerwalista, insynuanta), wzniosłe pseudonimy (Katon, Ajaks, Scypion; sam Weishaupt był Spartakusem). Iluminaci mieli jednak problem z rekrutacją nowych członków (trudny charakter Weishaupta z pewnością w tym nie pomagał), zaczęli więc wstępować do różnych lóż wolnomularskich, żeby je przejąć od środka – zostać niejako masonerią masonerii. Szło im nawet nieźle (swoją lożę mieli na przykład w Warszawie), ale wkrótce ich samych zaczęły rozsadzać konflikty wewnętrzne. Kariera Iluminatów nie trwała długo – w 1784 roku elektor Bawarii zakazał działalności wszystkim tajnym stowarzyszeniom – w tym i masonom. Weishaupt wyemigrował do Turyngii, gdzie dożył ponad osiemdziesiątki, opisując swoje nieszczęsne losy i pisząc apologię przegranej idei iluminizmu.
Tyle mówi wersja oficjalna, ale przeciwnicy iluminatów – z księdzem Barruelem na czele – nie zamierzali przyjąć jej do wiadomości. Choć „prawdziwi massonowie zamknęli swe loże, massonowie illuminowani […] nie zaprzestali schadzków”30, a Weishaupt na wygnaniu wciąż snuł spiski w celu przejęcia władzy nad światem. „Sekta odkryta zamiast zrzec się taiemnic i porzucić imprezę, podwaja swą gorliwość, kryie się w głębsze iamy”, zapewniał Barruel31. Zgodnie z logiką, która rządzi współczesnymi teoriami spiskowymi: jeśli czegoś nie widać, to nie dlatego, że tego nie ma, tylko dlatego, że zostało ukryte przed naszym wzrokiem, ale jeśli będziemy wytrwale szukać tropów, w końcu odkryjemy prawdę.
Barruel mógł być tylko biednym francuskim emigrantem, ale w tym samym czasie na Wyspach Brytyjskich ukazała się praca na ten sam temat autorstwa znacznie bardziej prominentnej persony. W 1797 roku w Edynburgu ukazała się drukiem książka o imponującym – i wiele zapowiadającym – tytule Proofs of a Conspiracy Against All The Religions and Governments of Europe, Carried on in The Secret Meetings of Free Masons, Illuminati and Reading Societies (Dowody spisku przeciwko wszystkim religiom i rządom Europy, zawiązanego przez tajne stowarzyszenia masonów, iluminatów i towarzystw czytelniczych). Jej autorem był John Robison, znany edynburski profesor filozofii naturalnej, generalny sekretarz prestiżowego Królewskiego Towarzystwa Edynburskiego, autor wielu haseł w Encyclopædia Britannica, a przy okazji wynalazca prototypu syreny alarmowej.
Jego dzieło zaiste miało być syreną alarmową – Robison sam należał do masonerii, ale po pobycie na kontynencie doszedł do wniosku, że francuskie loże są o wiele radykalniejsze, „bezbożne” i „występne” niż jej angielskie i szkockie odpowiedniczki32. Jako naukowiec i empiryk zaczął szukać przyczyny – i metodą obserwacji, badania dokumentów („moja znajomość niemieckiego jest skąpa, ale korzystałem z pomocy przyjaciół”7*), rozmów (m.in. z pewnym zakonnikiem i szpiegiem zarazem) doszedł do wniosku, że kontynentalną masonerię zinfiltrowali iluminaci, którzy doprowadzili do wybuchu rewolucji we Francji, używając swojej rozległej sieci innych tajnych stowarzyszeń – z jakobinami na czele33. Dowody są w zamierzeniu pracą naukową, ale aż kipią od emocji: lęk przed wszystkim, co francuskie – zepsute i niemoralne – miesza się z podziwem dla innowacji Francuzów, nawet jeśli często są to innowacje niewłaściwe. Nie brakuje też osobistych żalów Robisona, który nie akceptował odkryć Lavoisiera, uważając je za bezbożne – w jego pracy od nowoczesnej chemii „już tylko krok do ateizmu”34. Ponadto iluminaci mieli specjalizować się w najróżniejszych kodach i szyfrach, przechwytywać cudzą korespondencję, truć i mordować swych wrogów, a jakby tego było mało, wpuszczać do ich sypialni „morowe wapory”8*. Na dodatek jeszcze przerywali ciąże35.
Do Stanów Zjednoczonych dzieło Robisona trafiło bardzo szybko. W 1798 roku jego praca została przedrukowana w Filadelfii i Nowym Jorku, i już w tym samym roku przeczytał ją eksprezydent George Washington. Filadelfijski egzemplarz podesłał mu niejaki Snyder, duchowny z Maryland, z pochodzenia Niemiec, zaniepokojony potencjalną „infekcją” amerykańskich loży masońskich: „W pańskiej mocy może być udaremnienie tego straszliwego planu [zniszczenia wszelkich rządów i wszelkich religii]”36. „Wiele słyszałem o złowrogim, niebezpiecznym planie i doktrynie iluminatów”37, odpisał Washington i zapewnił, że książkę przeczyta, ale w końcu, poganiany w kolejnych listach przez panikującego Snydera, zapewnił z irytacją, że „choć nie [wątpi], że doktryna iluminatów dotarła już do Stanów Zjednoczonych”, pewien jest także, że „loże masońskie w tym kraju nie zajmują się propagowaniem [ich] diabolicznych zasad”38.
Washington nie przejął się zanadto iluminatami, ale na przełomie wieków XVIII i XIX wielu amerykańskich konserwatystów ogarnął paniczny lęk przed jakobińskim spiskiem. Szczególnie podatni na niego okazali się pastorzy z Nowej Anglii, ale nikt nie tropił iluminatów gorliwiej niż wielebny Jedidiah Morse. Pastor był geografem – zwany jest wręcz „ojcem amerykańskiej geografii” – który pasję odkryć zaszczepił w swoim najstarszym synu. Samuel Morse, wynalazca telegrafu, jeszcze w tej książce się pojawi.
Rewolucję francuską początkowo przyjęto w Stanach Zjednoczonych z entuzjazmem, a pastor Jedidiah Morse bronił „słusznej sprawy” rewolucji mimo jej „błędów i wypaczeń”9*. Kiedy jednak okazało się, że Francuzi idą inną drogą – radykalniejszą, niż ta obrana wcześniej przez zbuntowanych kolonistów – entuzjazm przygasł. W styczniu 1793 roku Francuzi ścięli na gilotynie Ludwika XVI, członka Zakonu Cyncynatów, i niewiele brakowało, a ten sam los spotkałby Thomasa Paine’a, jednego z Ojców Założycieli, który na wieść o wybuchu rewolucji wyjechał do Paryża pomóc w obalaniu starego porządku.
Przejęty atakami na religię i rewolucyjnym ateizmem Morse zmienił front, a praca Robisona dała mu ku temu wygodne wytłumaczenie. Stosując tę samą logikę, co dekadę wcześniej Abraham Yates, połączoną z biblijnym przykazaniem „strzeżcie się fałszywych proroków […], po owocach ich poznacie”, Morse doszedł do wniosku, że rewolucja musiała mieć nieczyste korzenie, a on sam – jak wielu mu podobnych – został po prostu zwiedziony podstępnymi knowaniami iluminatów, którzy ukrywali swoją rolę w wybuchu rewolucji10*. Już w 1798 roku zachęcał w kazaniach do zapoznania się z Dowodami spisku Robisona. Kiedy posądzono go, że rzuca oskarżenia bez pokrycia, oświadczył, że dysponuje „całkowitym i niepodważalnym dowodem”, „oficjalną, potwierdzoną listą nazwisk [stu] członków i przywódców Stowarzyszenia Illuminati” z Wirginii, ale lóż jest więcej – niestety nie wiadomo, gdzie i kto do nich należy. „Zgubne owoce ich sekretnych i podstępnych wysiłków widoczne są każdym okiem nieoślepionym przez uprzedzenie albo niezamkniętym uparcie”, grzmiał z ambony. Jakież to były owoce? Wysyp „niemoralnych i zgubnych ksiąg”, plaga bezbożności oraz – co chyba dla Morse’a najważniejsze – niesprawiedliwa krytyka, jaka spotyka duchownych, zwłaszcza tych, którzy angażują się w politykę39.
Antyiluminackie opowieści szczególnie ekscytowały kalwińskich duchownych z Nowej Anglii, zaniepokojonych nie tylko bezbożnością, ale też bożnością niewłaściwą, tzn. rozwojem innych wyznań chrześcijańskich, jak metodyści czy kwakrzy. Chodziło o obronę wpływów zarówno religijnych, jak i politycznych. Pastorzy alergicznie reagowali na wszelkie pomysły oddzielenia państwa od Kościoła, jakie przychodziły zza oceanu, i inne próby „zmiany naszego sposobu życia”; mieli poczucie, że tracą swoją uprzywilejowaną pozycję – i szukali winnych40.
Spór o rewolucję francuską znalazł odzwierciedlenie w amerykańskich sporach politycznych. Federaliści byli postrzegani jako zwolennicy Wielkiej Brytanii; dawni antyfederaliści – zgromadzeni w Partii Demokratycznych Republikanów – jako sympatycy Francji. Przywódcą tych drugich był w dodatku sam Thomas Jefferson, były ambasador w Paryżu, znany frankofil i – jak powszechnie uważano – ateista. Morse nigdy nie ujawnił rzekomej listy iluminatów z Wirginii, ale nie ma wątpliwości, że widział wśród nich Jeffersona właśnie, podówczas wiceprezydenta u boku Johna Adamsa. Było to jeszcze przed 12. poprawką do Konstytucji, więc każdy elektor miał dwa głosy: prezydentem zostawał ten kandydat, który zdobył najwięcej głosów elektorskich, ale wiceprezydentem ten, który zajął drugie miejsce. Zmieniono to, na szczęście, dość szybko, bo w 1804 roku – w przeciwnym razie Hillary Clinton byłaby wiceprezydentką u boku Donalda Trumpa, a Donald Trump u boku Joego Bidena. W wyobraźni części federalistów wszystko logicznie się układało: oto Jefferson, nie mogąc pogodzić się z porażką, knuje ze stanowiska wiceprezydenta przeciw prezydentowi Adamsowi. Co więcej: w dużej mierze była to prawda, bo Jefferson faktycznie był jednym z liderów opozycji wobec rządów federalistów, tyle że sprzeciw wyrażał za pośrednictwem swojej partii politycznej, a nie jakiegoś tajnego stowarzyszenia.
Sam Jefferson książkę Barruela nazywał „rojeniami czubka”41 i tak też traktował tyrady wielebnego Morse’a, ale panika antyiluminacka przybierała na sile w Nowej Anglii: w Massachusetts, Connecticut, Rhode Island, Vermoncie. Przeciwko iluminatom pomstowali wykładowcy na Uniwersytecie Harvarda i zwolennicy prezydenta Adamsa. Noah Webster, „ojciec amerykańskiej edukacji”, późniejszy autor słynnego słownika języka angielskiego, w swojej gazecie „Minerva”11*, pierwszym nowojorskim dzienniku, atakował rewolucję francuską i jakobinów, a także, rzecz jasna, Demokratycznych Republikanów. Iluminaci mieli nawet opóźniać dostawę federalistycznych gazet, żeby „utrudnić Amerykanom dotarcie do prawdy (sic!)”42. Lęk przed jakobinami doprowadził do tego, że Stany Zjednoczone i Francja znalazły się w stanie zimnej wojny, a Kongres przyjął kontrowersyjne, z powodu ich restrykcyjności, ustawy o działalności wywrotowej i niepożądanych cudzoziemcach12*. Osoby podejrzewane o bliskie kontakty z Francją mogły być deportowane albo aresztowane, traktowano je z nieufnością. Jedną z takich osób był Tadeusz Kościuszko, który po wyjściu z rosyjskiego więzienia przybył do Stanów w 1797 roku, żeby upomnieć się o zaległe wynagrodzenie. Wystraszony antyfrancuską nagonką opuścił Amerykę nagle, pod fałszywym nazwiskiem, nie mówiąc nic swojemu towarzyszowi podróży Julianowi Ursynowi Niemcewiczowi43.
Tropiciele iluminatów ostatecznie jednak przedobrzyli. Coraz częściej wytykano im niekonsekwencje, sprzeczności, a przede wszystkim brak jakichkolwiek dowodów na swoje tezy44. Zamiast atakować „trujące chwasty iluminizmu”, musieli bronić się przed napływającymi zewsząd kpinami45. Jakby tego było mało, zaatakowano ich własną bronią: John C. Ogden, pastor (jakżeby inaczej) napisał dziełko wymierzone w federalistów, których oskarżał o… bycie iluminatami. W Poglądzie na Iluminatów Nowej Anglii, którzy nie ustają w wysiłkach, żeby zniszczyć religię i rząd Stanów Zjednoczonych opisał arystokratyczno-teokratyczny „system Nowej Anglii”, w którym wszystkim mieli rządzić rozpolitykowani duchowni: wiedli młodzież na manowce, szerzyli nietolerancję religijną i działali w interesie Wielkiej Brytanii46. „[Tamtejszy] kler zbyt jest podobny do iluminackich stowarzyszeń w Europie, żeby nie widzieć w nim tego samego. […] Muszą być siostrzanymi stowarzyszeniami”47. Ich publiczna walka z iluminatami miała być tylko mydleniem oczu ludziom i odpryskiem wewnętrznych konfliktów spiskowców, z których jedna część chciała wrócić pod panowanie Londynu, a druga uczynić Johna Adamsa królem. Zarzuty Ogdena ochoczo powtarzała prasa w Nowym Jorku i Baltimore.
W wyborach prezydenckich w 1800 roku znów stanęli przeciw sobie Adams i Jefferson. Demokratyczni Republikanie chcieli pognębić iluminatów z Nowej Anglii, którzy zamierzali wprowadzić w Stanach Zjednoczonych arystokratyczną tyranię, ograniczyć wolność słowa i zaprowadzić w kraju angielskie porządki. Federaliści bronili się przed ofensywą iluminatów, którzy planowali zniszczyć republikę i zastąpić ją bezbożną anarchią i jakobińskim terrorem. Iluminaci mogli być wszystkim, czego dusza zapragnie: monarchistami albo jakobinami, konserwatystami albo liberałami, działać na rzecz religii albo przeciw niej, chodzić na pasku Anglików albo Francuzów. Kto ostatecznie zwyciężył w wyborach? Iluminaci, rzecz jasna. W Nowej Anglii wygrał wprawdzie Adams, ale w pozostałych częściach kraju urzędujący prezydent przegrał z kretesem, nie uzyskał reelekcji i w 1801 roku zastąpił go Thomas Jefferson.
Dojście do władzy Demokratycznych Republikanów dla wielu federalistów było jak zapowiedź apokalipsy. Niektórzy pastorzy porównywali Jeffersona do Belzebuba i antychrysta, a establishment Nowej Anglii zaczął nawet na poważnie rozważać secesję, spiskując przeciwko rządowi federalnemu, co w zasadzie tylko uwiarygodniło część zarzutów Ogdena. Wkrótce jednak wszyscy Amerykanie – i federaliści, i Demokratyczni Republikanie – mieli znaleźć nowego, wspólnego wroga. I to także z powodu pewnego spisku.
Zastępcą Jeffersona był Aaron Burr, bohater wojny o niepodległość, ambitny polityk z Nowego Jorku, który pomógł zorganizować w tym stanie Partię Demokratycznych Republikanów. Za te zasługi został kandydatem partii na wiceprezydenta, ale kiedy okazało się, że i on, i Jefferson, zdobyli tyle samo głosów elektorskich, wybór głowy państwa przeszedł w ręce Izby Reprezentantów. Burr zaczął po cichu lobbować w Kongresie za swoją kandydaturą, co może i by mu się udało (federaliści przecież szczerze bali się Jeffersona), gdyby nie ofensywa jednego z nich, Alexandra Hamiltona, który wprawdzie nie zgadzał się z Jeffersonem w większości spraw, ale Burra naprawdę nienawidził. Uważał go za pozbawionego hamulców i poglądów „Katylinę Ameryki”, „embrion Cezara”, który dla własnej korzyści jest gotów na wszystko48. Zwłaszcza że Burr uważał się za arystokratę, żył ponad stan i wiecznie tonął w długach.
Jako wiceprezydent Burr niczym szczególnym się nie wyróżnił, ale Jefferson – co nie dziwi – trzymał go z dala od „Pałacu Prezydenckiego”, jak nazywano wówczas Biały Dom. Wiadomo było, że partia porzuci go w wyborach 1804 roku, spróbował więc szczęścia w elekcji na gubernatora rodzinnego stanu. Przegrał, znowu za sprawą kampanii, jaką rozpętał przeciw niemu Hamilton. Wściekły wyzwał go na pojedynek. O świcie 11 lipca 1804 roku mężczyźni stanęli naprzeciw siebie nad brzegiem rzeki Hudson, na wysokości dzisiejszego Times Square, ale po stronie New Jersey, który to stan był mniej rygorystyczny w ściganiu nielegalnych pojedynków13*. Hamilton strzelił nad głową Burra, ale wiceprezydent nie zrewanżował się podobną uprzejmością. Postrzelony w brzuch Hamilton zmarł następnego dnia.
Wiceprezydenta powszechnie potępiono i oskarżono o morderstwo, choć ostatecznie do procesu nie doszło. Dokończył swoją kadencję, ale po odejściu ze stanowiska, poddany powszechnemu ostracyzmowi, wyjechał w podróż po nowych terytoriach Stanów Zjednoczonych: po Luizjanie kupionej niedawno od Napoleona. Twierdził, podobnie jak wielu Amerykanów, że zamierza robić tam interesy i kupować ziemię, ale wydaje się, że jego plany były zakrojone szerzej.
W 1807 roku Burr został aresztowany i postawiony przed sądem – oskarżony o zdradę kraju oraz spisek przeciwko Stanom Zjednoczonym. Ujawniono jego listy do ambasadorów Wielkiej Brytanii i Hiszpanii, w korespondencji tej zabiegał o ich poparcie dla swoich planów i sfinansowanie zbrojnej ekspedycji pod jego wodzą. Głównym dowodem winy Burra miał być list wysłany do gubernatora Luizjany generała Jamesa Wilkinsona, który ujawnił tę korespondencję i tym samym odsłonił spisek.
Sęk w tym, że nie ma pewności, na czym dokładnie ten spisek miał polegać. Według jednej z teorii Burr chciał wypowiedzieć wojnę Stanom Zjednoczonym i zająć Nowy Orlean. Według innej – odbić z rąk Hiszpanów Florydę albo Meksyk. Najbardziej ambitna wersja wydarzeń, w którą jednak najłatwiej było uwierzyć jego wrogom, zakładała, że zamierzał utworzyć osobne państwo z sobą jako dziedzicznym cesarzem na czele49. List do Jamesa Wilkinsona tego nie wyjaśniał, mowa w nim była o „zgromadzonych środkach”, „krainie, do której zmierzamy” i tym podobnych ogólnikach, ale był napisany szyfrem złożonym z hieroglifów. Obrona zdołała udowodnić, że generał zmodyfikował treść listu tak, by umniejszyć swoją rolę w spisku, choć sam fakt, że miał klucz do kodu, wskazywał, że on i Burr byli w konszachtach. Zapewne najpierw zgodził się pomóc Burrowi, a następnie postanowił go zdradzić, żeby chronić własną skórę. Po wielu latach okazało się zresztą, że generał James Wilkinson – przez ponad dekadę głównodowodzący sił zbrojnych USA! – był szpiegiem na usługach Hiszpanii, „Agentem 13”, który za swoje usługi dostawał wynagrodzenie w brzęczącej monecie14*.
Ława przysięgłych ostatecznie uniewinniła Burra – to, że spiskował, nie ulegało wprawdzie wątpliwości, ale nie znaleziono dowodu na to, że wystąpił zbrojnie przeciw Stanom Zjednoczonym. Burr wyszedł na wolność, szybko jednak wyjechał z kraju, gdyż wszędzie spotykał się z nienawiścią – w miastach wieszano i palono reprezentujące go kukły, wzywano także do samosądu na byłym wiceprezydencie50.
Nikt już nie pamiętał o zagrożeniu ze strony iluminatów. Wszyscy – i federaliści, i Demokratyczni Republikanie – zgodnie potępiali „nowego Benedicta Arnolda”. Jednak iluminaci nigdy nie zniknęli zupełnie z wyobraźni Amerykanów, a zasadnicze elementy antyiluminackiej narracji z przełomu wieków XVIII i XIX trafiały do wielu kolejnych opowieści spiskowych: tajne, elitarne stowarzyszenie, które manipuluje opinią publiczną oraz kontroluje przepływ informacji; albo usiłuje przejąć władzę, albo już to zrobiło i to ono tak naprawdę pociąga za wszystkie sznurki. Ową bestią, wielogłową hydrą, mógł być równie dobrze Zakon Cyncynatów, co Iluminaci. Mogli nią też być masoni.
1* Gordon S. Wood, The Creation of the American Republic1776–1787, University of North Carolina Press, Chapel Hill 1969, s. 28–32. Do wybuchu sławetnej rewolucji bezpośrednio przyczyniła się, zresztą, teoria spiskowa. Kiedy katolik Jakub II objął rządy, następczynią tronu została Maria, jego córka z pierwszego małżeństwa, protestantka, więc nie obawiano się aż tak, że tron Anglii i Szkocji wpadnie w ręce katolickie. Kiedy jednak druga żona Jakuba II urodziła mu syna, także Jakuba, nagle pojawiła się perspektywa osadzenia na tronie katolickiej dynastii, co wzbudziło niepokój angielskich protestantów. Narodziny księcia wielu z nich przyjęło z niedowierzaniem – królowa miała za sobą serię poronień, od ostatniej ciąży minęły trzy lata, więc plotkowano, że znowu poroniła, ale – dla zapewnienia dynastii – w szkandeli przeszmuglowano do sypialni królowej jakieś inne, podrzucone dziecko. Według tej teorii katolicy byli zdolni do wszystkiego, byle tylko przejąć władzę w królestwie. Niecały miesiąc po narodzinach małego Jakuba grupa protestanckich możnych rozpoczęła rewolucję przeciw Jakubowi II, m.in. przywołując „podejrzane okoliczności” narodzin następcy tronu.
2* „Czy zatem ludzie nie powinni obserwować? Dostrzegać faktów? Szukać powodów? Badać zamysłów?”, pytał w 1768 roku John Dickinson, jeden z późniejszych Ojcow Założycieli. Zob. Gordon S. Wood, dz. cyt., s. 39.
3* To właśnie na cześć stowarzyszenia Arthur St. Clair, gubernator Terytorium Północno-Zachodniego, zmienił nazwę miasteczka Losantiville na Cincinnati. Dziś jest ono jednym z największych miast stanu Ohio. Gubernator, dodajmy, sam był członkiem Zakonu.
4* Wydanie polskie dzieła Barruela ukazało się jako Historya jakobinizmu w 1812 roku, w Berdyczowie, w przekładzie Karola Surowieckiego, zakonnika i zagorzałego tropiciela spisków masonerii. W całości dostępne jest w portalu Polona.pl.
5* Wymienia ich nawet z nazwiska: mieli to być Wolter, d’Alembert oraz Fryderyk II, król pruski. Łaskawie dodaje do nich Diderota, „zagorzałego entuzyazmem dla dzikich płodów swego wichrowatego mózgu”.
6* Ojciec Karol Surowiecki, polski tłumacz dzieła Barruela, był szczególnie przywiązany do terminu „komplot”. Nazwę tę za wszelką cenę chciał wprowadzić do polszczyzny: „Complot, imie Francuzkie, znaczy Spiknienie albo Sprzysiężenie. Temu imieniowu iuż od dawności nadali swoy indygenat Niemcy, za cóż maią odmawiać go Polacy?”. W tej kwestii muszę zgodzić się z ojcem Surowieckim i także wzywam do przywrócenia polszczyźnie słowa „komplot”.
7* Pracę Barruela („znakomitą”) poznał – jak twierdził – dopiero po publikacji Dowodów.
8* Sam Robison cierpiał na liczne przewlekłe choroby, które próbował leczyć, używając opium.
9* Dosłownie „errors and irregularities”, błędów i nieregularności. Zob. Gary B. Nash, The American Clergy and the French Revolution, „The William and Mary Quarterly” 1965, 22(3), s. 393.
10* Jordan E. Taylor, Misinformation nation. Foreign news and the politics of truth in revolutionary America, Johns Hopkins University Press, Baltimore 2022, s. 209. Innym zajadłym wrogiem rewolucji był William Cobbett, Brytyjczyk, który najpierw uciekł z Anglii do rewolucyjnej Francji, a stamtąd – rozczarowany – do Stanów Zjednoczonych, gdzie zaczął atakować rewolucję i amerykańskich „jakobinów” w takich pamfletach jak na przykład Prawdziwa Relacya o Rozmaitych Aktach Okrutnego Barbarzyństwa Których do Rozpoczęcia Rewolucyi Francuskiey Oko Nigdy Nie Widziało, Język Nigdy Nie Opisał, a Wyobraźnia Nigdy Sobie Nie Wystawiła. Zob. Garry B. Nash, The American Clergy and the French Revolution, „The William and Mary Quarterly" 1965, 22(3), s. 410.
11* Szybko zmienił nazwę z górnolotnie brzmiącej „The American Minerva” na dość prostacki „Commercial Advertiser”. Trudno nie zadać sobie pytania, czy zmiana tytułu nie wynikała ze zwykłej ostrożności: sowa Minerwy była w końcu symbolem iluminatów, więc należało odsunąć wszelkie podejrzenia.
12* Ustawa obowiązuje do dziś – to m.in. na jej podstawie Franklin D. Roosevelt internował w obozach ponad 100 tysięcy Amerykanów japońskiego pochodzenia.
13* Trzy lata wcześniej, dokładnie w tym samym miejscu, życie w pojedynku stracił dziewiętnastoletni syn Alexandra Hamiltona – Philip.
14* Naprawdę brzęczącej, bo Wilkinsonowi płacono w srebrnych dolarach, które musiał jakoś transportować – próbował je ukrywać w beczkach z rumem, cukrem czy kawą, ale brzęk monet zdradzał prawdziwą zawartość transportów. Zob. Andro Linklater, An Artist in Treason. The Extraordinary Double Life of General James Wilkinson, Walker Books, London 2010, s. 144–146.
